Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bienia tej niezrozumiałej kobiety, która w chwili nawet, gdy go odpychała, miała w uśmiechu swym lub w intonacji głosu przebłyski niejasnych obietnic, trzymające jeńca na uwięzi.
Męski gniew wstrząsał marynarzem po całodziennem. a bezowocnem poszukiwaniu.
— Jeśli przypuszcza, że mnie tembardziej tom przynęci!.. — wykrzykiwał w duchu. — Nie, dość tego! Pokażę jej, że się bez niej obejdę. Nie zniosę już dłużej tej gry...
Klął w duchu, że już jej nie będzie poszukiwał, i powtarzał, zaciskając pięść:
— Wszystko skończone.
Nazajutrz zrana zaś stał znów na posterunku w pobliżu hotelu, jak i wprzeddzień, potem szedł na spacer a wreszcie wstępował do Akwarjum w nadziei, że ją spotka przed basenem mątw.
I tam ja spotkał istotnie pewnego dnia przed południem. Wracał właśnie ze statku. Jeśli tani wstąpił, to raczej przez przyzwyczajenie, był bowiem pewien, że nie zobaczy o tej porze nikogo prócz dozorców, rozdających właśnie karm rybom.
Oślepiony, mrugał oczyma, znalazłszy się w zielonawej pomroce korytarzy. Wreszcie obrazy poczęły mu się niejasno odbijać na siatkówce i nagle cofnął się wstecz pod wrażeniem niespodziewanego spotkania.
Wątpiąc jeszcze, podniósł dłoń, jakby chcąc przetrzeć oczy. Czyżby to istotnie była ona? Tak, to ona; biało ubrana, oparła się o żelazną barjerę, dzielącą baseny od publiczności. Oczy wlepiła w szybę, zamykającą nakształt drzwi przezroczystych wejście do skalistej pieczary. Przed chwilą właśnie sięgnęła do sakiewki i dala kilką soldów dozorcy, który zawrócił i poszedł w głąb galerji.
— Ach, to pan? — rzekła, spostrzegłszy Ferraguta.
W głosie jej nie było nawet cienia zdziwienia: zdawałoby się, że go przed chwilą pożegnała.