Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Marynarz miał ochotę zadziwić się głośno, słysząc o coraz nowych epizodach z owego tajemniczego, koczowniczego życia; wstrzymał się jednak. On przecie wcale nie miał zamiaru zabić się dla niej... Przeciwnie: w niej raczej widzieć chciał swą najbliższą ofiarę.
Nastąpiła długa chwila milczenia. Zmierzch zapadał coraz szybciej. Połowa nieba wydawała się jak z bursztynu, druga malowała się nocnym błękitem; pierwsze gwiazdy się poczynały zapalać. Zatoka zasypiała zwolna pod ołowianym płaszczem wód, tchnąc tajemniczemi, chłodnemi powiewami na góry i na drzewa. Krajobraz cały wydawał się tak kruchy, jak kryształ.
Służba szła teraz od stołu do stołu, rozstawiając świece w barwnych latarkach papierowych. Komary i ćmy, zbudziwszy się o zmroku, bzykały już dokoła owych czerwonych i żółtych kwiatów, utkanych ze światła.
Głos Frei zabrzmiał znowu w pomroce, taki nieuchwytny jakiś, jakby słyszany w marzeniu.
— Jest poświęcenie większe, niźli ofiara z życia; jedyne, jakie mogłoby przekonać kobietę, że jest kochana.
Zmilkła na chwilę, a potem podjęła znowu:
— Honor droższy jest od życia dla pewnych ludzi: tylko mężczyzna, któryby go postawił dla mnie na kartę, byłby w stanie mnie przekonać; człowiek, któryby zechciał się dla mnie poniżyć aż do ostateczności, nie wyrzekając się przytem życia... To byłoby poświęcenie!
Słowa te przejęły Ferraguta obawą. Jakichże poświęceń chciała zażądać odeń ta kobieta? Uspokoił się jednak, słuchając jej w dalszym ciągu. Wszystko to były niewątpliwie fantazje jej niezrównoważonej wyobraźni.
— Marzyłam często, bardzo często — ciągnęła Freya — o człowieku, któryby kradł dla mnie, zabijał, gdyby tego była potrzeba, któryby się zgodził na spędzenie reszty, swych dni w więzieniu...