Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I usta jej, wymawiając ów wyraz, wykrzywiły się niesłychaną wzgardą.
Doktorka wyjeżdżała często poza miasto; licznych interesantów załatwiał wówczas kancelista Karol. Niejednokrotnie przechodził przez szereg pustych pokoi, prosząc Freyę o jakąś wskazówkę; ta szła z nim razem wówczas, na chwilę zostawiając kochanka samego.
Zostając sam, Ulises z podziwem zdawał sobie sprawę ze szczególnego rozdwojenia swej osobowości: odżywał w nim ów ktoś, kim był on sam przed spotkaniem w Pompei. W myślach widział swój statek, swój dom w Barcelonie.
— Aleś wpadł, bracie, w ładną sytuację! — mówił sobie w duchu z wyrzutem. — Ciekaw jestem, jak się to wszystko skończy!
Ledwie jednak dawały się słyszeć kroki Frei w sąsiednim pokoju, już odlatywały go wszystkie te wspomnienia; pozostawała tylko słodka rzeczywistość.
Utracił nawet rachubę czasu. Dnie mu się zatraciły w pamięci; sam, nie byłby w stanie się ich dorachować. Po tygodniu pobytu w mieszkaniu doktorki zdawało mu się chwilami, że jeńcem tu był zaledwie od czterdziestu ośmiu godzin, to znów, pobyt ów wydłużał mu się do miesiąca.
Na miasto zrzadka tylko wychodzili. Ranki upływały im tak, że nie zdawali sobie nawet z tego sprawy, zajęci przygotowywaniem śniadania po długich godzinach pół snu a pół czuwania.
Popołudnie spędzali kochankowie pół leżąc na kanapie, lub wyciągnąwszy się poprostu na podłodze: było to istne życie haremowe. Freya nuciła półgłosem wschodnie melodje, niezrozumiałe a tajemnicze. Lub nagle ruchem prostującego się węża porywała się skokiem i zaczynała tańczyć, nie poruszając niemal stopami, a tylko falując w miękkich rytmikach całem ciałem. Ulises uśmiechał się