Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bionda“[1], ta młodsza i znacznie sympatyczniejsza, myślała o nim przed wyjazdem.
— Zostawiła pańskie rzeczy do odebrania. Są tu u mnie w loży.
Ulises zemknął stamtąd pośpiesznie. Przyśle kogoś później po walizki. I wsiadłszy znów do powozu, kazał się zawieźć do hotelu na Santa Lucia. Cóż za niespodziewane wydarzenie.
Portjer zdumiał się na jego widok. Nim Ferragut zdążył go zapytać o coś w sprawie Frei, — łudził się nadzieją, że się tu schroniła do hotelu — Włoch sam już zaczął mówić:
— Panie kapitanie, syn pański był tutaj: sądził, że pana tu zastanie.
Ferragut, zbity z tropu, zająknął się w zmieszaniu: „Co za syn’“ Wówczas dostojnik w liberji z haftowanemi kluczami odnalazł i wskazał mu notatkę: „Esteban Ferragut, Barcelona“. Ulises poznał pismo syna i nieokreślony jakiś niepokój nagle go uchwycił za pierś.
Ze zdumienia nie był nic w stanie powiedzieć, portjer więc dalej wyjaśniał:
— To bardzo sympatyczny i inteligentny młodzieniec. Oprowadzałem go kilkakrotnie rankiem po mieście... Dopytywał się o pana bardzo usilnie tu i w porcie. Wczoraj wreszcie, sądząc, że pan wrócił do Barcelony, sam z kolei wyjechał... Gdyby pan przybył o dwanaście godzin wcześniej, byliby się panowie tu spotkali...
Portjer zresztą nic nie wiedział więcej. W czasie wyjazdu młodzieńca zajęty był właśnie jakiemiś paniami z południowej Ameryki; nawet mu się nie zdążył ukłonić na pożegnanie.

— Syn pański nie był zdecydowany, czy statkiem pojedzie aż do Marsylji, czy też koleją do Genui, skąd morzem udałby się do Barcelony...

  1. Pani blondynka.