Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Samochwalca!... Obłudnik!... Południowiec!...
Ulises starał się ją uspokoić. Można przecież było znaleźć inny statek: gotów był sam go zacząć szukać. Wyśle „Mare Nostrum“ do Barcelony, a sam zostanie w Neapolu, dopóki ona sama zechce.
— Komedjant! I ja ci zaufałam! I ja ci się oddalam, przypuszczając, że mam do czynienia z bohaterem! Jakże byłam głupia, biorąc na serjo twą chęć poświęcania się dla mnie!
Trzasnęła drzwiami z całej siły, wychodząc.
— Poszła do doktorki, — pomyślał Ferragut. — Wszystko skończone!
Żałował utraty tej kobiety, choć obelgi, jakiemi go obrzuciła przed wyjściem, brzmiały mu jeszcze niemile w uszach. Dość mu było, że go nazwano „południowcem“ tonem wybitnie wzgardliwym: mimo wszystko nie jest to przecież żadna ułomność...
Chciał naprzód wrócić niezwłocznie na statek, bał się jednak, że w samotności jątrzyć się będą tem silniej bolesne wspomnienia. Raczej należało zostać w Neapolu, pójść do teatru, spróbować, a może przypadek zdarzy jakąś nową znajomość. Nazajutrz z rana wyprowadzi się z hotelu wraz z rzeczami, a przed zachodem słońca będzie już na pełnem morzu.
Zjadł więc obiad w hotelu i spędził wieczór w kilku kolejno nocnych kawiarniach; ale myśl o Frei uniemożliwiła mu nawiązanie przelotnej znajomostki.
O pierwszej w nocy, idąc po schodach hotelowych, zdziwił się, dostrzegłszy smugę światła w, szczelinie pod drzwiami swego pokoju. Wszedł... Freya, przybrana w swą męską pyjamę, czekała nań, spokojna i uśmiechnięta. Na twarzy jej nie było już ani śladu wściekłości, jaka ją wykrzywiła przed kilku godzinami.