Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
GRZECH FERRAGUTA.

Toni, budząc się co rano o pierwszych błyskach świtu, czuł się zniechęcony i rozczarowany.
— Jeszeześmy w Neapolu! — wykrzykiwał, wyglądając przez okno kabiny.
I rozpoczynał liczyć dnie. Dziesięć już dni upłynęło, odkąd „Mare Nostrum“ po uskutecznieniu wszystkich napraw zarzuciło kotwicę w porcie handlowym.
— Znowu doba stracona! — dodawał w myśli młodszy oficer.
I przejmował go żal niewymowny na myśl, ile statek mógłby zarobić, gdyby znów wypłynął na morze. Zysk ów przypadłby oczywiście kapitanowi, Toni niemniej jednak rozpaczał.
Oburzony do głębi wysiadał niejednokrotnie na ląd i szedł na poszukiwania kapitana. Próżny trud! Ferragut wysłuchiwał, co mówił młodszy oficer i rad był, że na pokładzie wszystko jest w porządku. Gdy jednak Toni, zająkując się nieśmiele, pytał o datę wyruszenia na morze, Ulises odpowiadał wymijająco...
Pewnego rana majtkowie myjący pokład nadbiegli z wieścią, że kapitan przybywa. Dojrzeli go, jak nadpływał łódką; wiadomość obiegła kabiny i korytarze; pod jej wpływem prężyły się ramiona przy pracy, twarze się ożywiały uśmiechem. Toni wybiegł na pokład. Caragol nawet wychylił się ciekawie z poza uchylonych drzwi od kuchni.