Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Świtaniem trzeciego dnia ujrzał Palermo. Światła portowe gasły właśnie jedno po drugiem. Ferragut kazał zwinąć wszystkie żagle, wachtę zdał jednemu z majtków i położył się spać w kabinie. Późnym rankiem obudziły go wołania z morza. „Gdzie jest kapitan!“
Z łódki, jaką przypłynęli, wsiadało na goeletę kilku marynarzy. To patron obejmował statek w swe posiadanie, by go wprowadzić do portu w sposób jaknajściślej regularny. Ulises ze swej strony przesiadł się do łódki, by dostać się na ląd. Człowiek jakiś, otyły i purpurowy na gębie, a wywierający, jak się zdawało, ogromny wpływ na patrona, siadł w łódce obok Ferraguta.
— Słyszał pan już zapewne, co się stało — ozwał się, gdy dwaj wioślarze kierowali tymczasem łódkę ku brzegom. — Ci bandyci! Ci mandoliniści przeklęci!
Ulises, sam nie wiedząc czemu, skinął głową potakująco. Ów oburzony obywatel musiał być Niemcem, jednym z agentów doktorki; co do tego nie mógł mieć wątpliwości.
W pół godziny potem Ferragut był już na wybrzeżu; nikt go o nic zresztą nie pytał, jakgdyby obecność purpurowego grubasa usypiać miała wszelką czujność. Mimo to jednak ów towarzysz pałał chęcią jaknajrychlejszego rozstania się z kapitanem, by móc zająć się swemi sprawami.
Posłyszawszy, że Ulises chce niezwłocznie jechać do Neapolu, Niemiec uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Świetnie pan robi... Pociąg ma pan za dwie godziny...
I, podprowadziwszy Ulisesa do powozu, znikł gdzieś nagle.
Kapitana uderzył niezwykły ruch, panujący na ulicach miasta: przechodnie kupili się w grupy, przysłuchując się odczytywanym na głos dziennikom. W wielu oknach wystawiano flagi narodowe,