Mali mężczyzni/Rozdział piętnasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział piętnasty.
Na wierzbie.

Stara ta drzewina słyszała owego lata dużo zwierzeń, i widziała wiele malowniczych obrazków; wszystkie dzieci polubiły bowiem to schronienie. Szczególnie dużo ich się schodziło pewnéj soboty po południu, i jakiś ptaszek opowiedział nam, co się tam działo.
Najpierw przyszły Andzia i Stokrotka z balijkami i z mydłem, — bo od czasu do czasu w napadzie ochędóstwa, prały w strumyku stroje lalek. Azya nie pozwalała krzątać się w kuchni, a do łazienki wzbroniono im przystępu, odkąd Andzia zapomniała przykręcić kurek od wody, skutkiem czego płynęła i płynęła, aż wreszcie, przez podłogę dostała się na niższe piętro. Stokrotka wzięła się z ładem do dzieła: uprała najpierw białe rzeczy, a potém kolorowe; wypłukała je starannie i za pomocą szpilek z wasztatu Antosia, rozwiesiła na sznurze przywiązanym do dwóch krzaków berberysowych. — Andzia, wszystkie rzeczy razem włożyła do balijki, a potém zapomniała o nich, zająwszy się zbieraniem cykoryi, by wypchać nią poduszeczki dla Semiramidy, królowéj Babylonu, — tak bowiem nazywała jednę ze swych lalek. Zabrało to nieco czasu, i gdy „Iskra“ wydobyła nareszcie garderobę z wody, ciemnozielone plamy ukazały się na wszystkiém: puściła bowiem podszewka u jakiegoś okrycia, z któréj kolor przeszedł na różowe i niebieskie sukienki, na koszulki i spódniczkę ze ślicznemi falbankami.
„Cóż to za szkoda!“ rzekła z westchnieniem Andzia.
„Połóż to wszystko na trawie żeby wybielało,“ powiedziała Stokrotka, z doświadczoną minką.
„Dobrze, położę; a tymczasem siedząc sobie w gniazdku, będziemy mogły pilnować, żeby wiatr czego nie porwał.
Gdy nasze małe praczki rozłożyły na trawie stroje królowéj Babylońskiéj i przewróciły balijki dla wysuszenia ich, wgramoliły się potém do gniazdka, gdzie zaczęły szczebiotać, jak zwykły robić panie, w przerwach między domowemi zajęciami.
„Mam zamiar zrobić piernat z mojéj poduszki,“ rzekła pani Iskra, i zaczęła przesypywać cykoryę z kieszonki do chustki, skutkiem czego ubyło jéj połowę.
„A jabym nie chciała piernata. Ciocia Ludka mówi, że to niezdrowa rzecz, więc tylko na materacach pozwalam dzieciom sypiać,“ odparła stanowczo pani Smith.
„Moje są tak zdrowe, że często sypiają na gołéj podłodze, i wcale im to nie szkodzi. — Nie mogę im sprawić materacy, a przytém lubię sama robić pościel.“
„Czy Tomek nie dostarczyłby ci piérzy?“
„Może i dostarczy, ale nie zapłacę za nie, bo on oto nie dba,“ odpowiedziała pani Iskra, chcąc skorzystać ze znanéj jego uczynności.
„Zdaje mi się, że ta różowa suknia spłowieje, zanim wyjdą z niéj zielone plamy,“ zauważyła pani Smith, spoglądając z wysoka. — Chciała ona w ten sposób nakierować ku innemu przedmiotowi rozmowę: różniły się bowiem często w zdaniach, a była bardzo ostrożną osóbką.
„Mniejsza o to; sprzykrzyły mi się lalki i pewno je porzucę, a zajmę się wiejskiém gospodarstwem. Wolę to, niż prowadzenie domu,“ rzekła pani Iskra, idąc w tém za przykładem wielu starszych pań, które jednak nie mogą tak swobodnie urządzać się, ze swą dziatwą.
„Jak je porzucisz, gotowe pomrzéć bez matki!“ wykrzyknęła tkliwa pani Smith.
„Niech sobie umiérają. Znudziło mi się pielęgnować dzieci, i odtąd będę się tylko bawiła z chłopcami, bo się im na co przydam,“ odparła znowu ta dama, aż nazbyt obojętnie.
Stokrotka nic nie wiedząc o prawach kobiéty, spokojnie przywłaszczała sobie wszystkie, jakich zapragnęła. Nikt jéj tego nie bronił, bo się porywała na rzeczy, którym podołać mogła, i bezwiednie korzystała tylko z wrodzonego daru czynienia zdobyczy.
Andzia, niezrażona żadném niepowodzeniem, rzucała się na wszystko, gniewnie upominając się o swobody dozwalane chłopcom. Oni śmieli się, odpędzali ją, łajali że się mięsza do cudzych spraw, ale daremnie, miała bowiem silną wolę i skłonność do despotycznego reformatorstwa. Pani Bhaer czując pociąg do jéj natury, starała się jednak poskramiać szaloną żądzę nieograniczonéj wolności; uczyła ją czekać, panować nad sobą, i przysposabiać się do umiejętnego korzystania z upragnionéj swobody. W lepszych chwilach ulegała Andzia jéj wpływowi; nawet coraz rzadziéj obiecywała sobie zostać kowalem lub ślusarzem, całą energię i ruchliwość zwracając ku wiejskiéj gospodarce. Ale nie zadowalniało jéj i to zajęcie, bo choć otaczające przedmioty były uległe, łagodne, — lecz jako pozbawione mowy, nie mogły dziękować za opiekę: ona zaś koniecznie potrzebowała kochać i otaczać staraniami. Najszczęśliwszą była, skoro malec który przyszedł do niéj po radę, ze skaleczonym palcem, lub z guzem na czole. — Zauważywszy to, pani Ludwika powzięła myśl, żeby ją dozorczyni nauczyła bandażować, przykładać plastry i smarować maściami. Chłopcy zaczęli ją nazywać, „doktorem Iskrą“ a to wszystko sprawiało jéj taką przyjemność, że pewnego dnia rzekła pani Bhaer do męża:
„Jużem zmiarkowała, jaki mamy obowiązek względem téj dziewczynki: ona potrzebuje przejąć się czémś żywo, i jeżeli nie zdobędzie nic takiego, stanie się kobietą suchą, szorstką, niezadowoloną z życia. Zamiast przytłumiać ruchliwą naturę, starajmy się zapewnić jéj odpowiednią pracę, a późniéj nakłonimy ojca, by ją pozwolił uczyć medycyny. Będzie doskonałą lekarką, bo ma odwagę, nerwy silne, serce tkliwe, i litość dla wszelkich cierpień.“ Pan Bhaer uśmiechał się z początku, ale przystał na wyprobowanie jéj zdolności. Dał w ogrodzie zagon na zioła lecznicze, uczył ich własności, i pozwalał je zażywać dzieciom w lekkich przypadłościach. Andzia tak dobrze pojmowała i pamiętała wszystko, tak była oddana temu zajęciu, że zachęcony profesor, nie zamykał przed nią drzwi, chociaż była tylko małą kobiétką.
Siedząc owego dnia na wierzbie, rozmyślała właśnie o tém wszystkiém, a gdy Stokrotka rzekła ze zwykłym spokojem:
„Ja lubię rządzić domem, i chciałabym miéć ładniutkie gospodarstwo dla Adasia, jak dorośniem i będziemy razem mieszkać.“
Andzia odparła stanowczym tonem:
„A ja nie mam brata, więc nie będę potrzebowała trudnić się domem. Wolę miéć aptekę pełną flaszek, szufladek, moździerzy i tłuczków; objeżdżać okolicę kabryoletem, i leczyć chorych. Jakie to będzie zabawne!“
„Fe! jak ty możesz znosić szkaradną woń tych rozmaitych proszków, olejku rycinowego, senesu, i syropów na miodzie!“ zawołała Stokrotka, otrząsając się.
„Nie myślę ich używać sama, więc mi to będzie obojętne. Zresztą, wszystkie te rzeczy pomagają ludziom, a ja lubię uzdrawiać. Alboż moja szałwja nie odjęła bólu głowy, matce Bhaer? Czy Antoś nie przestał cierpiéć na zęby, w pięć minut, od mojego chmielu, — a co?“
„Może będziesz także przystawiać pijawki, obcinać nogi i wyrywać zęby?“ zapytała Stokrotka, drżąc na samę myśl o tém.
„Ma się rozumiéć, wszystko będę robiła; dla mnie to nie jest przykre. Ludzie będą się kaleczyli, a ja ich goić będę. Mój dziadunio był lekarzem, i widziałam, jak komuś zaszywał ogromną ranę na twarzy, a ja trzymałam gąbkę i nie bałam się wcale. Dziadunio téż powiedział, że ze mnie zuch dziewczyna.“
„Jak ty mogłaś patrzéć! Mnie także żal słabych osób, i lubię je doglądać, ale tak drżą podemną nóżki, że rada nie rada muszę uciec. Ja wcale nie jestem zuchem!“ rzekła Stokrotka z westchnieniem.
„Będziesz mogła być podręczną dozorczynią i pielęgnować moich chorych, jak im przepiszę lekarstwo po obcięciu nóg,“ powiedziała Andzia, mająca widoczny popęd do gwałtownych środków.
„Andziu, gdzie ty jesteś?“ zawołano z dołu.
„Tutaj!“
„Oj! oj!“ odezwał się znowu ten sam głos, i zobaczyły Emila, z twarzą wykrzywioną bólem.
„Przeklęta drzazga wlazła mi w palec, i nie mogę jéj wydobyć. Może ty sprobujesz, Andziu?“
„Bardzo głęboko utkwiła, a nie mam igły,“ rzekła, z ciekawością oglądając zraniony palec.
„Weź szpilkę,“ odezwał się nagląco Emil.
„Niemożna, bo jest za gruba i nie ma ostrego końca.
Słysząc to, Stokrotka wyjęła z kieszeni ładny igielnik z czterema igłami.
„Ty zawsze masz pod ręką wszystko, czego się potrzebuje,“ rzekł Emil; a lekarka jego postanowiła nosić odtąd przy sobie igielnik, gdyż podobne wypadki często się zdarzały w jéj praktyce.
Stokrotka zakryła sobie oczy, Andzia zaś kłuła pewną rączką, idąc za wskazówkami Emila.
„Wyssiéj palec,“ rzekła Andzia, przyglądając się doświadczoném okiem, po dokonanéj operacyi.
„Za brudny!“ odrzekł pacyent, otrząsając zakrwawioną rękę.
„Czekaj, obwiążę ci go, jeżeli masz chustkę.“
„Nie mam; weź którę z tych szmat, co tam leżą.“
„Ależ to suknie mojéj lalki!“ zawołała Stokrotka z oburzeniem.
„Weź którę z moich, będzie mi bardzo przyjemnie,“ rzekła Andzia, i Emil nachylił się po pierwszę z brzegu. Przypadek zdarzył, że była to właśnie ładna sukienka z falbankami; ale Andzia podarła ją bez skrzywienia, i skoro królewska szata została obróconą na bandaże, odprawiła pacyenta, mówiąc:
„Utrzymuj szmatkę w wilgoci i nie odejmuj jéj, to ci się rana zagoi, i nie będziesz cierpiał.“
„Ile żądasz za to?“ spytał Emil ze śmiéchem.
„Ubogich leczę gratys, darmo, bez opłaty!“ odparła, strojąc poważną minkę.
„Dziękuję ci, doktorze Iskro; zawsze będę przychodził do ciebie, gdy mi się co stanie,“ powiedział Emil, odchodząc.
Panienki szybko zebrały uprane szmatki i podążyły do domu, by rozpalić ogień na kuchence i wziąć się do prasowania.
Lekki wietrzyk poruszył starą wierzbą, jak gdyby śmiała się po cichu z dziecinnego szczebiotania, które ponowiło się wkrótce, między drugą parą ptasząt:
„Powiem ci teraz owę tajemnicę,“ rzekł Tomek, widocznie przejęty ważnością swéj nowiny.
„Mówże,“ odparł Alfred, który żałował, że nie przyniósł ze sobą skrzypcy, taki tam znalazł chłód i spokój.
„Na ostatniém zebraniu w klubie, uczyniłem wniosek, żeby Danowi wynagrodzić nasze podejrzenia, jaką piękną pamiątką. Zgadnij, cośmy obmyślili?“
„Siatkę na motyle; on tak dawno pragnie tego,“ rzekł Alfred, trochę niezadowolony, gdyż chciał mu ją sam darować.
„Nie, mój panie; oto prawdziwie powiększający mikroskop, żeby za jego pomocą widział te rozmaite żyjątka w wodzie, gwiazdy, jajeczka mrówcze, i tym podobne rzeczy. Nie ładnyż to będzie podarek?“ rzekł Tomek, mięszając mikroskop z teleskopem.
„Toś mnie ucieszył! Ale czy taka rzecz nie będzie za droga?“ zawołał Alfred, przejęty radością, że jego przyjaciel zaczyna być cenionym.
„Wszyscy się złożymy; ja ofiarowałem moje pięć dollarów, bo jeżeli mamy co dać, to niechże już będzie ładne.“
„Jakto, wszystko dałeś? Jak żyję, nie widziałem tak szczodrego chłopca!“ zawołał Alfred, spoglądając nań ze szczerém uwielbieniem.
„Tak mi się dały pieniądze we znaki, że ich więcéj nie chcę zbiérać, tylko zaraz będę wydawał. W ten sposób nikt mi ich nie pozazdrości, nikomu nie przyjdzie ochota kraść, a ja nie będę potrzebował podejrzéwać kogo i kłopotać się o moję kasę,“ odparł Tomek, któremu ciężyły troski i niepokoje, właściwe miljonerom.
„Czy tylko pan Bhaer zezwoli na to?“
„Powiedział, że to wyborny pomysł, i że znał wielu zacnych ludzi, którzy woleli dopomagać potrzebującym, niż gromadzić pieniądze, aby je ktoś zmarnował po ich śmierci.“
„Wszakże twój ojciec jest bogaty; czy także w ten sposób postępuje?“
„Nie jestem tego pewny; tyle tylko wiem, że mi daje wszystko, czego mi trzeba. Ale za pierwszą bytnością w domu, przedstawię mu tę rzecz, bo przecież muszę dać dobry przykład,“ rzekł Tomek tak seryo, że chociaż Alfreda brała ochota do śmiéchu, odezwał się z powagą:
„Ty będziesz umiał robić użytek z pieniędzy, — nieprawda?“
„Tak powiada pan Bhaer, i obiecuje mię nauczyć téj sztuki. Zacznę od Dana, a jak będę miał znowu dollara, to się czém przysłużę Dickowi, bo dostaje tylko centa na tydzień, a taki dobry z niego chłopczyna! Ma się rozumiéć, że nie może dużo oszczędzać, więc chciałbym się nim trochę zająć,“ powiedział poczciwy Tomek, niecierpliwie wyglądając chwili, kiedy będzie mógł wziąć się do tego.
„To bardzo piękny pomysł, i zamiast zbiérać pieniądze na skrzypce, sam ofiaruję Danowi siatkę; a jeżeli mi coś jeszcze pozostanie, to sprawię Karolkowi jaką przyjemność. On taki do mnie przywiązany, i chociaż nie jest ubogi, lubi dostać jaką fraszkę, bo ja z wszystkich najlepiéj wiem, czego mu trzeba,“ rzekł Alfred i zamyślił się nad tém, ile szczęścia będzie mógł dać, za swe trzy dollary.
„Jabym tak samo zrobił. Ale chodźno teraz zapytać się pana Bhaer, czy ci pozwoli pojechać ze mną do miasta, w poniedziałek. Tybyś kupił siatkę, a ja wyszukałbym mikroskop. Franz i Emil wybiérają się także, więc się doskonale zabawimy, koczując po sklepach.“
Poszli pod rękę, rozprawiając o nowych zamysłach, z zabawną powagą i z przedsmakiem słodkiéj uciechy, jakiéj się doznaje, dopomagając biédniejszym od siebie.
„Wgramolmy się do gniazda i wypocznijmy gatunkując liście, bo się tam zdaje tak chłodno i miło,“ rzekł Adaś, gdy wraz z Danem wrócili z dalekiéj przechadzki do lasu.
„Dobrze,“ odpowiedział Dan zwięźle, jak zazwyczaj.
„Dla czego brzoza traci prędzéj liście, niż inne drzewa?“ spytał ciekawie Adaś, — ufny, że mu Dan zawsze odpowié.
„W odmienny sposób są uwieszone. Czy nie widzisz, że łodyga inaczéj trzyma się liścia, a inaczéj gałązki? Stądto porusza się, za najmniejszym powiewem wiatru. U wiązu, liść nie jest tak ruchliwy, bo wisi prosto.“
„Jakie to zajmujące! Czy i z tém dzieje się tak samo?“ zapytał Adaś, trzymając gałązkę akacyi, którę odłamał od drzewka, rosnącego na łące.
„Nie; liście od akacyi należą do rodzaju zamykających się, za dotknięciem. Połóż palec w środku łodygi, to zobaczysz, czy się nie zwiną,“ rzekł Dan, przyglądając się kawałkowi miki.
Adaś zaraz zrobił próbę, i listki tak się zwinęły, że gałązka zdawała się ich miéć jeden rząd, nie dwa.
„Jak mnie to zaciekawia! Powiédz mi co jeszcze o innych liściach, naprzykład o tych,“ rzeki Adaś, i podał nową gałązkę.
„Tymi żywią się jedwabniki, które żyją na liściach morwowych, póki nie zaczną same prząść. Zwiedzałem raz fabrykę jedwabnych materyi, i były tam sale pełne półek, pokrytych liśćmi i robaczkami, które zjadały je tak szybko, że aż słychać było szelest. Czasami nawet zdychają z przejedzenia: powiédz to Nadzianemu,“ rzekł Dan, śmiejąc się, i wziął do ręki kamyk obrośnięty mchem.
„Ja wiem to tylko o liściach morwowych, że czarodziejki używały ich zamiast kołder,“ rzekł Adaś, który się jeszcze nie pozbył zupełnie wiary w istnienie leśnych bogiń.
„Gdybym miał mikroskop, pokazałbym ci daleko piękniejsze przedmioty od czarodziejskich istot,“ powiedział Dan, zamyślając się nad tém, czy kiedy posiądzie ten upragniony skarb.
„Znałem jednę staruszkę, która zamiast czepka nocnego, używała liści morwowych od newralgii w twarzy; zszywała je, i nosiła bez ustanku.“
„Jakie to zabawne! Czy ona była twoją babką?“
„Nie; ja nie znałem babki. — To była jakaś dziwaczna staruszka; mieszkała sama jedna w bardzo staréj chatce, wraz z dziewiętnastu kotami. Ludzie ją nazywali czarownicą; ale to był fałsz, chociaż pozory miała straszne. Dla mnie okazywała się szczególnie dobrą, gdym w sąsiedztwie mieszkał. Nieraz pozwalała grzać się przy ogniu, wiedząc, jak się ze mną źle obchodzą w domu ubogich.“
„Czyś ty był w domu ubogich?“
„Jakiś czas tylko; ale dajmy pokój: nie miałem zamiaru wspominać o tém,“ rzekł Dan, powstrzymując się w niezwykłym przystępie otwartości.
„Opowiédz mi co o tych kotach,“ odezwał się Adaś, żeby przerwać tę rozmowę; zmiarkował bowiem z przykrością, iż pytanie było draźliwe.
„Chyba ci to powiem, że hodowała ich mnóstwo, i na noc pakowała wszystkie do beczki, zkąd je nieraz wypuszczałem; rozbiegały się wówczas po całym domku, ona zaś zła, jak furya, goniła je, by zamknąć napowrót.“
„Czy dobra była dla nich?“ zapytał Adaś, śmiejąc się serdecznie.
„I jak jeszcze! Skoro się tylko znalazło w mieście chore lub opuszczone stworzenie, zaraz brała je do siebie; a jak ktoś potrzebował kota, to szedł do niéj, wybiérał najładniejszego, i płacił tylko 9 pensów[1]; ona zaś była uradowana, że biédactwo znalazło pomieszczenie.“
„Chciałbym zobaczyć tę panią.“
„Już nie żyje; wszyscy moi pomarli,“ krótko odparł Dan.
„Bardzo żałuję!“ rzekł Adaś, i przez chwilę milczał, zastanawiając się, w jaki sposób przedłużyć te rozmowę. Czuł, że to rzecz draźliwa, badać o staruszkę, ale pragnął usłyszéć coś jeszcze o kotach, więc zapytał ostrożnie:
„Czy ona umiała wyleczyć chorego kota?“
„Czasami; gdy jeden naprzykład złamał nóżkę, przywiązała ją do deseczki, i wyzdrowiał; ale niektóre zdychały i grzebała je; te zaś, co nie mogły wyzdrowiéć, miała zwyczaj zabijać.“
„W jaki sposób?“ zapytał Adaś, z uśmiéchu Dana miarkując, że owa jejmość używała szczególnych sztuk, i że do jéj kotów muszą być przywiązane wesołe wspomnienia.
„Jedna dobra pani, lubiąca koty, przysyłała jéj swoje, i nauczyła zabijać je eterem. Staruszka kładła w stary but, gąbkę zwilżoną w tym płynie i wpuszczała weń kota, łebkiem na dół. Usypiał natychmiast, odurzony zapachem, i zanim się ocucił biédak, topiła go w gorącéj wodzie.“
„Mam nadzieję, że wtenczas nic nie czuł. — Trzeba to opowiedziéć Stokrotce. — Tyś dużo ciekawych rzeczy już widział, nieprawda?“ rzekł Adaś, i zamyślił się o doświadczeniu tego chłopca, który kilkakrotnie uciekał w świat, i sam jeden radził sobie w wielkiém mieście.
„Czasami tego żałuję.“
„Czemu? Alboż to nie miło przypomniéć sobie przeszłość?“
„Nie.“
„Dziwna rzecz, jak ciebie nic nie zadawalnia,“ powiedział Adaś, i objąwszy rękoma kolana, z zadumą patrzył w niebo.
„Prawda, że mi jest djable trudno dogodzić, — to jest — nie chciałem się tak wyrazić —,“ rzekł Dan, i przygryzł sobie usta, bo to niebaczne słówko wymknęło mu się mimowoli, a chciał być jeszcze ostrożniejszym z Adasiem, aniżeli z innymi kolegami.
„Niech ci się zdaje, żem nie słyszał; zresztą, jestem pewien, że już się tak nigdy nie odezwiesz,“ powiedział Adaś.
„Jeżeli zdołam się powstrzymać. Jestto jeden z przykrych zabytków przeszłości. Staram się otrząsnąć z niego, ale daremnie,“ rzekł Dan z widoczném zniechęceniem.
„Owszem, daleko rzadziéj teraz używasz brzydkich wyrazów, i ciocia Ludka bardzo rada z tego, bo cię trudno było odzwyczaić, jak mówi.“
„Doprawdy? cieszę się!“ zawołał Dan weseléj.
„Włóż ten nałóg do szuflady z grzechami, i zamknij go na klucz. Ja sobie zawsze tak radzę.“
„Co to znaczy?“ zapytał Dan, w którym Adaś budził taką ciekawość, jakby jaki nowy gatunek chrabąszcza.
„To jest zabawka, któréj się lubię oddawać pokryjomu. Jeżeli mię nie wyśmiejesz, to ci ją opiszę,“ powiedział Adaś, rad, że może daléj mówić w tym przedmiocie, zarówno ich obu zajmującym. „Oto wyobrażam sobie, że mój mózg jest okrągłym pokojem, a dusza skrzydlatą istotką, która w nim mieszka. Ściany są pełne półek i szuflad, w których trzymam myśli, złość, dobroć i tym podobne rzeczy. Dobre skłonności chowam w widocznych miejscach, a złe zamykam szczelnie; ale się wydobywają, i tak są silne, że niemało się utrudzę, szamocąc się z niemi. Gdy jestem sam jeden, albo leżę w łóżku, w tenczas odbywają się te utarczki, i kieruję myślami według woli. Co niedzielę porządkuję mój pokój, rozmawiam z jego mieszkanką i uczę, jak ma postępować. Czasami bywa bardzo krnąbrną, nie chce słuchać, więc ją łaję i prowadzę do dziadunia, który zawsze przywodzi ją do porządku i rozbudza w niéj skruchę. — Dziadunio lubi tę zabawkę, daje mi zalety do chowania w szufladkach, i wskazuje, jak zamykać złe skłonności. Czy chciałbyś sprobować tego sposobu? Bardzo jest pożyteczny,“ rzekł Adaś z takiém przejęciem, z taką wiarą, że Dan zamiast roześmiać się z tego pomysłu, powiedział poważnym tonem:
„Niema dosyć mocnéj kłódki do zamknięcia moich złych skłonności, i mój pokój jest tak zaniedbany, że nie zdołałbym doprowadzić go do porządku.“
„Kiedy ładnie utrzymujesz szuflady w szafie, czemu nie czynisz tak samo i z tamtemi?“
„Nieprzyzwyczajonym do tego, — ale może mię nauczysz?“ rzekł Dan, widocznie gotów chwycić się nawet dziecinnego środka Adasia, byleby oczyścić duszę.
„Sam lubię to robić, ale nauczyć nie umiem; chybabym powtarzał, co mi dziadunio mówi. Wprawdzie nie potrafię tak pięknie przemawiać, jak on, ale sprobuję.“
„Nie wspominaj o tém nikomu: tylko od czasu do czasu, przychodź tu na podobną rozmowę, a ja ci się znów odpłacę opowiadaniem o moich rzeczach,— dobrze?“ zapytał Dan, wyciągając wielką i twardą rękę, — Adaś podał mu swę małą i miękką rączkę, i układ został zawarty.
„Cicho!“ odezwał się Dan, wskazując na dom, gdy Adaś zabiérał się do wykładu o najlepszym sposobie pokonywania złych skłonności. — Wychyliwszy głowy, spostrzegli, że pani Ludwika nadchodzi czytając, a Teodorek ciągnie za nią wózek.
„Czekajmy, aż przejdą, żeby nas nie zobaczyli,“ szepnął Adaś, i cicho siedzieli, gdy się ta para zbliżyła. Pani Bhaer zajęta książką, byłaby niezawodnie wpadła w strumyk, ale ją powstrzymał Teodorek, mówiąc:
„Mamo, chcialbym lowić lybti.“
Zamknąwszy ciekawe dzieło, którego nie mogła doczytać od tygodnia, zaczęła się rozglądać za długą tyką, miała bowiem zwyczaj robić zabawki z lada czego; ale zanim ją ułamała, delikatna gałązka wierzbiny padła jéj pod nogi, i podniosłszy oczy, zobaczyła chłopców, śmiejących się w gniazdku.
„Teodolet tam pójdzie!“ zawołał chłopczyna, wyciągając rączki i trzepocąc sukienką, jakby skrzydełkami.
„Muszę teraz pójść do Stokrotki, więc możesz tu usiąść na mojém miejscu,“ rzekł Adaś, i pobiegł jéj opowiedziéć zajmującą historyę o dziewiętnastu kotach.
Teodorek przy pomocy matki dostał się do gniazda, a Dan robiąc dlań wędkę, odezwał się z wysoka:
„Teraz może pani swobodnie czytać, a ja będę czuwał nad malcem.“
„Minęła mię już ochota. — Coście tu robili z Adasiem?“ zapytała pani Ludwika, miarkując po Danie, że mu coś dało do myślenia.
„Rozmawialiśmy; ja mu opowiadałem o roślinach i tym podobnych rzeczach, on znowu o pewnych ćwiczeniach swoich. — Masz wędkę, Teodorku, możesz łowić, bom osadził na niéj robaczka.“
Chłopaczek wychylił się za drzewo, pilnie upatrując rybek, gdyż był pewny, że się zjawią. Dan trzymał go za sukienkę, żeby nie spadł na ziemię, a pani Bhaer stojąc w pobliżu, wszczęła z nim rozmowę.
„Takam rada, żeś mówił z Adasiem; właśnie tego mu trzeba, i chciałabym, żebyś go uczył i brał z sobą na przechadzki, dla objaśniania o otaczających go przedmiotach.“
„Jabym to lubił, bo jest bardzo bystry, ale...“
„Ale co?“
„Zdaje mi się, że nie zaufałaby mi go pani.“
„Dla czego?“
„Adaś taki miły, dobry, — a jam takie ladaco, więc bałem się, czyby go pani nie wolała trzymać z dala odemnie.“
„Ależ ty nie jesteś ladaco, i ufam ci, mój Danie; zupełnie ci ufam, bo się szczerze starasz poprawić, i z każdym tygodniem stajesz się lepszy.“
„Doprawdy?“ wykrzyknął Dan, i wyraz zniechęcenia znikł z jego twarzy.
„Albo nie czujesz tego?“
„Tak mi się zdawało, alem nie był pewien.“
„Przyglądałam się dotąd w cichości, czy wyjdziesz zwycięsko z próby, chcąc cię wynagrodzić, w takim razie, sowicie; ponieważ widzę teraz, żeś wart zaufania, będę ci powierzała nietylko Adasia, ale i własnego syna, bo ich możesz lepiéj uczyć niektórych rzeczy, niż my wszyscy.“
„Doprawdy?“ wykrzyknął Dan ze zdumieniem.
„Adaś tak dużo obcował przedtém ze starszemi osobami, że przez to brak mu odwagi i rzeźkości. Ty mu się wydajesz najdzielniejszym i najzaradniejszym w świecie chłopcem; prócz tego obeznany będąc z przyrodą, możesz mu opowiadać ciekawe rzeczy o ptakach, pszczołach, roślinach, zwierzętach, jakich nie znajdzie w książkach z powiastkami; a twoje opowieści, jako prawdziwe, będą bardzo nauczające i pożyteczne. Rozumiész teraz w jaki sposób możesz być mu pomocnym, i dla czego lubię, żeby z tobą przestawał?“
„Kiedy ja klnę czasami, i gotówem mimowoli powiedziéć co szkodliwego; oto i przed chwilą zawołałem ,tam do djabła!‘,“ rzekł Dan, który chcąc wiernie spełnić przyjęty obowiązek, uprzedzał ją o swych przywarach.
„Jestem przekonaną, że będziesz unikał wszystkiego, coby go krzywdzić mogło; i sądzę, że w tym względzie on ci się znowu bardzo przyda przez swe poważne, niewinne usposobienie i dobre zasady, których ci właśnie brakuje. Nigdy nie jest za wcześnie, żeby je zaszczepiać w dziecku, ani téż za późno, żeby je uprawiać w człowieku dorosłym, a zaniedbanym. Jesteście jeszcze dziećmi i możecie siebie wzajemnie nauczać. Adaś sam niewiedząc o tém, będzie rozbudzał w tobie poczucie moralności; ty wyrobisz w nim zdrowy rozsądek; a ja będę miała tę pociechę, żem wam obu dopomogła.“
Trudnoby opisać, jak się Dan ucieszył i wzruszył tą ufnością i pochwałą. Nikt mu dotąd nie wierzył, nikt nie dbał o to, żeby w nim wynajdywać i podniecać dobre skłonności; nikt nie podejrzéwał, ile dobrego ukrywa się w piersi tego zaniedbanego chłopca, który chociaż się chylił szybko do upadku, umiał jednak czuć i cenić życzliwość i pomoc ludzką. Żaden zaszczyt w późniejszym wieku nie byłby dlań o połowę tak szacownym, jak prawo nauczania swych nielicznych cnót i szczupłego zapasu umiejętności Adasia, którego tak szanował. Żaden w świecie hamulec nie zdołałby go tak powstrzymać od złego, jak ten niewinny towarzysz, poruczony jego opiece.
Pod tém wrażeniem odważył się powiedziéć pani Ludwice, jaki plan przed chwilą ułożyli, i ucieszyło ją to, że pierwszy krok został już postawiony, w tak naturalny sposób.
Widząc, że to wszystko tak dobrze oddziaływa na Dana, radowała się niezmiernie, bo wytrwała nad nim praca przynosiła już widoczne owoce. Zachodziła w nim coraz większa zmiana, czuł bowiem, że ma przyjaciół i miejsce na świecie, — że ma cel do życia i pracy. Mało wprawdzie mówił, ale się odwdzięczał za dowody przywiązania wszystkiém, co miał najzacniejszego w duszy. — Tak więc Dan został ocalony.
Spokojną z nim rozmowę pani Bhaer, przerwał radosny okrzyk Teodorka, który ku ogólnemu zdumieniu złowił pstrąga, tam, gdzie ich nie było od dawnych lat. Tak był oczarowany niespodziewaną zdobyczą, że się koniecznie chciał popisać przed całym domem, zanim ją Azya ugotuje na wieczerzę; poszli więc pod dach, zadowoleni ze spędzonéj razem chwili.
Następnie Antoś odwiedził to drzewo; ale krótko zabawił, chcąc tylko wypocząć, póki Dick i Dolo nie nachwytają dlań koników polnych i świerszczy; umyślił bowiem wpuścić Tomkowi kilka tych ruchliwych istot do łóżka, żeby go napadły, gdy się położy, i zmusiły do gonitwy po całym pokoju. Polowanie skończyło się niezadługo; więc zapłaciwszy myśliwych garstką miętowych pastylek, poszedł Antoś usłać łóżko Tomkowi.
Przez godzinę stara wierzba jęczała i szumiała samotnie, lub gwarzyła ze strumykiem, przyglądając się wzrastającym cieniom, gdyż słońce już zachodziło. Pierwsze różowe barwy padły właśnie na jéj zgrabne gałęzie, kiedy pewien chłopiec przemknął się cichutko przez aleę i łąkę, a wypatrzywszy Karolka przy strumyku, przystąpił doń, mówiąc tajemniczo:
„Powiedz panu Bhaer, że chciałbym się tu z nim zobaczyć; ale uważaj, żeby tego nikt nie usłyszał.“
Karolek skinął głową i poszedł, ów chłopiec zaś wspiął się na drzewo, i siedział tam z niepokojem na twarzy, chociaż piękna okolica uczyniła na nim widoczne wrażenie. W pięć minut potém ukazał się pan Bhaer: stanąwszy na płocie, zajrzał do gniazda i rzekł łagodnie:
„Miło mi cię widziéć, Jakubku, ale dla czego nie przyszedłeś zobaczyć nas wszystkich?“
„Chciałem się z panem wpiérwéj rozmówić. Wuj kazał mi tu powrócić, więc rad nie rad przyszedłem, i mam nadzieję, że mi chłopcy nie będą bardzo dokuczać, chociażem niewart dobrego przyjęcia.“
Biédny Jakubek wprawdzie źle postąpił, ale było widać, że tego żałuje, wstydzi się, i pragnie być jak najlepiéj powitany, bo wuj porządnie go zbił i srogo wyłajał za to, że poszedł za jego własnym przykładem. Prosił się chłopczyna, by go już nie wyprawiał do téj szkoły, ale ponieważ była tania, wuj nawet słuchać o tém nie chciał, — wyruszył wiec nieborak w drogę, i zakradł się cichaczem, żeby się przedewszystkiém oddać panu Bhaer w opiekę.
„I ja się tego spodziewam, ale nie mogę ręczyć za nich, chociaż będę czuwał, żeby się nie dopuszczali niesprawiedliwości. Sądzę jednak, że kiedy Alfred i Dan, choć niewinni, ucierpieli tak wiele, toś i ty powinien co przeboleć, nieprawda?“ rzekł surowo profesor, gdyż, mimo politowania, czuł, że mu się należy kara, za błąd tak trudny do wybaczenia.
„Zapewne; alem zwrócił pieniądze Tomkowi, i przyznałem się do winy, — czy tego nie dosyć?“ powiedział Jakubek dosyć szorstko; bo chłopiec, który popełni tak niski czyn, nie ma odwagi znieść jego następstw.
„Nie, to nie dosyć; powinieneś jeszcze przeprosić wszystkich jawnie i szczerze. Musisz być także przygotowanym na to, że przez pewien czas nie będą cię szanować, ani ci ufać; ale przetrzymasz to, a ja ci dopomogę. Złodziejstwo i kłamliwość są szkaradnymi grzechami, i mam nadzieję, że to będzie skuteczną nauką dla ciebie. Cieszę się, żeś tak zawstydzony: to dobry znak. Znoś ten krzyżyk cierpliwie, i wszelkiemi siłami staraj się zasłużyć na lepsze imię.“
„Urządzę licytacyę i wszystko tanio posprzedaję,“ rzekł Jakubek, okazując skruchę w ten charakterystyczny sposób.“
„Zdaje mi się, że byłoby lepiéj rozdać te rzeczy, i rozpocząć potém na nowych podstawach.“
Jakkolwiek był trudny ten warunek, Jakubek nań przystał, miarkując już sam, że oszustwo nie popłaca; przytém pragnął téż odzyskać przyjaźń kolegów. Całém sercem był przywiązany do swych skarbów, tak mu więc żal było rozstawać się z niektórymi, że publiczne przeproszenie zdawało się niczém w porównaniu.
Zastanowiwszy się jednak, przyznał sobie, że są rzeczy cenniejsze, niż nożyki, wędki, a nawet i pieniądze; postanowił przeto stać się uczciwym, chociażby go to wiele miało kosztować, i zdobyć szacunek towarzyszy, jakkolwiek on nie jest przedmiotem do handlu.
„Dobrze, uczynię to!“ rzekł nagle z miną, która się podobała panu Bhaer.
„Ja ci dopomogę; chodź i weź się od razu do dzieła.“
Wprowadził więc upadłego chłopca w swój mały światek, który z początku przyjął go zimno, lecz zwolna rozgrzewał się, poznawszy, że Jakubek skorzystał z téj nauczki, i szczerze pragnie wejść na nową drogę.








  1. Półtora złotego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.