Przejdź do zawartości

Mali mężczyzni/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Mali Mężczyzni.



Powieść

L. Alcott,
autorki „Małych kobiétek“


tłomaczona z angielskiego

przez

Zofję Grabowską.





WARSZAWA.
NAKŁAD FERDYNANDA HÖSICK.

1877.



Rozdział pierwszy.
Alfred.

„Proszę pana, czy tu jest Plumfield?“ Zapytał obdarty chłopak mężczyzny, otwierającego bramę przed którą stanął omnibus.
„Tak; kto cię tu przysłał?“
„Pan Laurence; mam list od niego do saméj pani.“
„Dobrze, mój zuchu! Jdź na górę, i oddaj go tylko, to już cię Pani z pewnością przyjmie.“ Żartobliwy ton tego człowieka dodał chłopcu otuchy, więc ośmielony jego słowy, poszedł daléj. Miły, wiosenny deszczyk skrapiał kiełkującą trawkę i rozkwitające drzewa, poza któremi zobaczył Alfred obszerny, czworoboczny dom ze staroświecką bramą, szerokimi wschodami i mnóstwem oświetlonych okien. Ponieważ ani firanki ani okiennice nie przysłaniały światła, więc Alfred stanąwszy na chwilę przed pociągnięciem dzwonka, zobaczył dużo małych cieni poruszających się na ścianach, usłyszał miły szmer młodocianych głosów, i zadumał się, czy to rzecz możliwa, by dom w którym jest tyle światła, ciepła i wygód, stał się schronieniem dla takiego sieroty.
Rumiana dziewczyna otworzyła mu drzwi, i uśmiechnęła się odebrawszy list, który jéj podał w milczeniu. Widocznie była przyzwyczajona do przyjmowania obcych chłopaczków, wskazała mu bowiem krzesło w sieni, i rzekła skinąwszy głową:
„Usiądź tu sobie i obeschnij trochę na słomiance, a ja tymczasem zaniosę list do Pani.“
Różne zajmujące rzeczy skracały Alfredowi czas wyczekiwania; rozglądał się ciekawie, bo go wszystko bawiło, i rad był że go nikt nie widzi siedzącego w ciemnym kąciku, przy drzwiach.
W całym domu roili się chłopcy, na różne sposoby uprzyjemniając sobie dżdżyste popołudnie. Wszędzie ich było pełno, i przez otwarte drzwi ukazywały się zewsząd wesołe gromadki dużych, małych i średnich chłopaków, znajdujących się w różnych stopniach wieczornego ożywienia, a raczéj rozswawolenia. Dwa obszerne pokoje na prawo, służyły widocznie za klasę, gdyż pełno w nich było stołów, map, tablic i książek. Przed ogniem płonącym na kominku, leżało na ziemi kilku próżniaczych chłopców, rozprawiając tak zapalczywie o nowym placu do gry w krykieta, że aż butami wierzgali w powietrzu. — W jednym kącie, słuszny młodzieniec grał na flotrowersie, całkiem obojętny na otoczającą go wrzawę; kilku innych skakało przez stoły, zatrzymując się niekiedy by tchu nabrać i uśmiać się z młodego karykaturzysty, który na tablicy rysował całe zgromadzenie.
W pokoju z lewéj strony, ukazywał się długi stół zastawiony do wieczerzy: były tam wielkie dzbanki ze świeżém mlekiem, stosy czarnego oraz białego chleba i pierniki, które są takim przysmakiem dla dzieci. Rozchodziła się też woń smarzonych grzanek i pieczonych jabłek, tworząc prawdziwą męczarnię dla nosków i zgłodniałych żołądków.
Ale sień przedstawiała najpowabniejszy widok, bo wesoła gra w cztery kąty szła w najlepsze przy drzwiach pierwszego piętra. Na jednym przystanku bawiono się w kręgle, na drugim w arcaby, na wschodach zaś jeden chłopiec czytał, dziewczynka śpiewała do snu lalce, dwom pieskom i kotce, a z poręczy bez ustanku zsuwał się szereg małych chłopczyków, pomimo wielkiéj krzywdy dla ubrania i niebezpieczeństwa dla członków.
Te wyścigi tak zajęły Alfreda, że się wysuwał coraz bardziej z kącika, i gdy jeden raźny chłopak spadł z poręczy z taką siłą, że głowa mniéj zahartowana, roztrzaskałaby się z pewnością, — Alfred zapomniawszy się, poskoczył do nieszczęśliwego jeźdźca, z obawą czy go zastanie żywym; ale chłopak mrugał tylko przez chwilę mocno oczami, poczém leżał sobie spokojnie, i przyglądając się z zadziwieniem nowéj twarzy, zawołał:
„Hola!“
„Hola!“ odparł Alfred; nie wiedział bowiem coby rzec innego, a ta odpowiedź wydała mu się krótką i łatwą.
„Czy ty będziesz nowym uczniem?“ zapytał nieporuszając się, leżący chłopak.
„Jeszcze nie wiem.“
„Jak się nazywasz?“
„Alfred.“
„A ja Tomek; wejdź na górę, to się potém zsuniesz z poręczy, dobrze?“ Odezwał się żywo, jak gdyby mu się nagle przypomniały obowiązki gościnności.
„Nie wejdę, póki się nie dowiem, czy to pozostanę.“ odrzekł Alfred, coraz więcéj pragnąc by go przyjęto.
„Słuchaj Adasiu, przybył nam towarzysz nowy, chodź go zobaczyć!“ zawołał wesoło Tomek, i z niezmordowaną energią wziął się na nowo do swéj zabawki.
Na to wezwanie, chłopczyk czytający na wschodach, spojrzał wielkiém, ciemném okiem, i zawahał się chwilkę, jak gdyby przez nieśmiałość; poczém włożył książkę pod pachę, i zeszedł poważnie na dół, by powitać nowo przybyłego. Przyjemna twarz jego i miłe spojrzenie od razu pociągnęły Alfreda.
„Czyś widział Ciocię Ludkę?“ zapytał Adaś takim tonem, jak gdyby to był jakiś uroczysty obrządek.
„Nikogom dotąd nie widział prócz tych chłopców, i czekam właśnie,“ odparł Alfred.
Czy cię przysłał wuj Artur? pytał daléj Adaś grzecznie, ale z powagą.
„Pan Laurence mię przysłał.“
„To jest wuj Artur; on nam zawsze przysyła miłych chłopców.“
Alfred zdawał się uradowany temi słowy i uśmiech ożywił jego wynędzniałą twarz. Nie wiedział coby daléj mówić, więc stali obaj patrząc na siebie w przyjazném milczeniu, dopóki nie nadeszła owa dziewczynka z lalką na rękach. Bardzo była podobna do Adasia, tylko nie tak duża; miała też okrąglejszą, różowszą tworzyczkę, i niebieskie oczki.
„To moja siostra, Stokrotka,“ odezwał się Adaś z takim naciskiem, jak gdyby przedstawiał jaki rzadki i cenny przedmiot.
Dzieci ukłoniły się sobie, i dziewczynce z radości porobiły się dołki w twarzy, gdy rzekła uprzejmie:
„Mam nadzieję że z nami pozostaniesz. Tak się tu dobrze bawimy, — prawda Adasiu?“
„Ma się rozumieć że się dobrze bawimy; Ciocia Ludka umyślnie ma na to Plumfield.“
„Prawda że tu bardzo ładnie,“ zauważył Alfred czując że musi coś odpowiedziéć tym uprzejmym osóbkom.
„To najmilsze miejsce w świecie! prawda Adasiu?“ rzekła Stokrotka, we wszystkiém uważając widocznie braciszka za najwyższą powagę.
„Zdaje mi się że Grenlandya jest ciekawsza, bo tam są lodniki i cielęta morskie. Ale ja także lubię Plumfield, bardzo tu przyjemnie mieszkać,“ odparł Adaś którego zajmowała wówczas książka o Grenlandji. Chciał w niéj pokazać i objaśnić Alfredowi ryciny, lecz nadeszła służąca, i wskazując głową na drzwi od bawialnego pokoju, rzekła:
„Dobrze stoi twoja sprawa, kawalerze, — zostaniesz.“
„Jak mię to cieszy! chodźmy do cioci Ludki,“ powiedziała Stokrotka i wzięła Alfreda za rękę z tak opiekuńczą minką, że od razu było mu jak w domu.
Adaś oddawał się znowu ulubionéj książce, podczas gdy siostrzyczka prowadziła nowego przybysza do jednego z tylnych pokoi, gdzie ogromnéj tuszy mężczyzna swawolił z dwoma chłopczykami na sofie, a szczupła dama kończyła właśnie list, który znać było, że odczytuje powtórnie.
„Przyprowadziłam go cioci!“ zawołała Stokrotka.
„Więc to mój nowy chłopiec? miło mi cię widziéć i mam nadzieję że ci się spodoba u nas“, rzekła pani Bhaer przyciągając go do siebie, i delikatnie odgarnęła mu z czoła włosy, z tak macierzyńskim wyrazem twarzy, iż od razu pozyskała sieroce serduszko Alfreda.
Nie była ona wcale piękną, ale zachowała w ożywionéj twarzy i w ruchach coś tak komicznie dziecinnego, że ją to czyniło niezmiernie naturalną, miłą, i łatwą w pożyciu; dla tego téż chłopcy nazywali ją, „zuchem.“ Gdy poczęła głaskać Alfredowi głowę, zadrgały mu nieco usta, więc bystre jéj oczy przybrały zaraz łagodniéjszy wyraz, przyciągnęła bliżéj znędzniałego chłopczynę i rzekła ze śmiechem:
„Ja jestem matka Bhaer, ten pan jest ojciec Bhaer, a to są młode Bhaerątka. Chodźcie chłopcy zapoznać się z Alfredem.“
Trzéj zapaśnicy usłuchali natychmiast, i olbrzymi mężczyzna przyszedł powitać nowego ucznia, trzymając po jedném pyzatém dziecku na każdém ramieniu. Robcio i Teodorek wyszczerzyli tylko ząbki, ale pan Bhaer uścisnął się z nim za ręce, i wskazując nizki stołeczek przy kominku, rzekł przyjaźnie:
„Jest tu gotowe miejsce dla ciebie, mój synu; usiądź i osusz sobie obówie.“
„Czy mu przemokło? Mój drogi chłopcze, zdéjmij buty, a ja ci znajdę suche w mgnieniu oka!“ zawołała pani Bhaer, i zajęła się Alfredem tak energicznie, że wkrótce siedział na wygodném krzesełku, w suchych skarpetkach i ciepłych pantoflach. Z taką wdzięcznością podziękował za to, że oczy pani Bhaer znowu złagodniały, i odezwała się z czémś wesołém, bo zawsze zwykła była to czynić, gdy ją co wzruszyło.
„To są Tomka pantofle, ale ponieważ nigdy nie pamięta ubrać ich w pokoju, więc mu je odbierzemy. Za duże są na ciebie, lecz tém lepiéj, bo trudno byłoby w nich uciec.“
„Ja nie chcę uciekać,“ rzekł Alfred, i z rozkoszném westchnieniem przybliżył posmolone rączęta do ognia.
„Dobrze, dobrze; teraz będę cię odkarmiać, i leczéć z tego szkaradnego kaszlu. Jak dawno masz go, mój drogi?“ Zapytała pani Bhaer, szukając w koszyku kawałka flaneli.
„Odkąd zima nastała. Zaziębiłem się, i nie mogę jakoś przyjść do siebie.“
„Nic dziwnego, kiedy mieszkał w wilgotnéj piwnicy, i chodzi w łachmanach,“ rzekła pocichu pani Ludwika do męża, który przyglądał mu się przez pewien czas doświadczoném okiem, i dostrzegł że ma zapadłe skronie, zgorączkowane usta, ochrzypły głos, i uporczywy kaszel.
„Robciu, idź do dozorczyni po lekarstwo od kaszlu i plaster.“ Rzekł pan Bhaer porozumiawszy się oczami z żoną.
Alfred patrzył z pewnym niepokojem na te przygotowania, lecz zapomniał o strachu, a nawet parsknął serdecznym śmiechem, gdy pani Bhaer szepnęła z komiczną miną:
„Słyszysz jak ten mój ladaco, Teodorek, udaje kaszel? Bierze go chętka na ten syrop, bo jest zrobiony z miodem.“
Gdy przyniesiono lekarstwo, tak się zaczął malec krztusić, że aż mu poczerwieniała twarzyczka; dostał więc łyżeczkę, skoro już Alfred odważnie zażył swoją porcyę, i obwiązane miał gardło flanelą.
Po niedługiéj chwili, rozległ się potężny dzwon, i głośne tupanie w sieni oznajmiło wieczerzę. Nieśmiały Alfred struchlał że się znajdzie wobec tylu nieznanych chłopców, ale pani Bhaer wzięła go za rękę, a Robcio rzekł z opiekuńczą minką: nie bój się, ja będę blizko ciebie.“
Dwunastu chłopców: sześciu po każdéj stronie, stało za krzesłami, podskakując z niecierpliwości, by już dano hasło do jedzenia; a ów wysoki młodzieniec który przedtém grał na flotrowersie, poskramiał ich zapędy. Żaden nie usiadł jednak póki pani Bhaer nie zajęła miejsca za przyrządem do herbaty, mając obok siebie z lewéj strony Teodorka, a z prawéj Alfreda.
„To jest nowy nasz wychowaniec, Alfred. Po wieczerzy będziecie się mogli zapoznać. Zwolna chłopcy, zwolna!“
Wszyscy wpatrzyli się w Alfreda, a potém zaczęli suwać krzesłami, daremnie chcąc się cicho zachować. Wprawdzie państwo Bhaer usiłowali nauczyć ich przyzwoitego zachowania się przy jedzeniu, i wogóle powodziło im się bardzo dobrze, gdyż przepisy ich były nielicznie i rozsądne, a chłopcy widząc że im chcą je ułatwić i uprościć, starali się być ulegli; lecz są chwile kiedy poskramianie zgłodniałych chłopaków, staje się istotném okrucieństwem, naprzykład w sobotni wieczór po pół wakacyach.
„Niech że się te drogie dzieciska choć w jeden dzień nakrzyczą, nawrzeszczą, naswawolą do syta. Coż warte święto bez swobody i figli? Trzeba im sprawiać tę uciechę przynajmniéj raz w tygodniu.“
Tak zwykła mawiać pani Bhaer gdy się surowe osoby dziwiły, że w tak przyzwoitém niegdyś Plumfield, są dozwolone takie rozrywki jak naprzykład: ślizganie się z poręczy, i rzucanie na siebie poduszkami.
Czasem się zdawało że się dom zawali; nigdy jednak do tego nie przyszło, bo ojciec Bhaer umiał jedném słowem nakazać ciszę, i chłopcy wiedzieli że nie mogą nadużywać swobody. Tak więc pomimo wielu złowrogich wróżb, szkoła ta kwitła, i w nieznaczny sposób uczono dzieci dobrego zachowania się i moralności.
Alfred bardzo był temu rad że go zasłaniają wysokie dzbanki, i że siedzi miedzy Tomkiem a panią Bhaer, która mu napełnia ciągle talerz i kubek.
„Kto jest ten chłopiec, obok dziewczynki, — na drugim końcu stołu?“ szepnął Alfred do sąsiada, korzystając z ogólnego śmiechu.
„Adaś Brooke; siostrzeniec pani Bhaer.“
„To musi być miły chłopak.“
„O bardzo! dużo umié, i przepada za czytaniem.“
„A ten tłusty, obok niego?“
„To Nadziany; Jerzy mu na imię, aleśmy go tak przezwali z powodu, że dużo jé. Ten chłopczyna siedzący przy ojcu Bhaer, to jego synek, Robcio; a ten wysoki, to Franz jego siostrzeniec. On nas trochę uczy i dozoruje.“
„Wszak ten sam gra na flotrowersie?“ Zapytał Alfred, gdy Tomek umilkł, a to z przyczyny że wpakował do ust całe jabłko pieczone.
Tomek skinął głową, prędko przełknął jabłko, a potém rzekł „o gra! czasem tańczymy i gimnastykujemy się, przy jego muzyce. Ja znów lubię grać na bębnie, i chciałbym się tego uczyć.“
„Co do mnie, wolę skrzypce; bo i ja także umiem grać.“ Powiedział Alfred, któremu ten ponętny przedmiot rozwiązał usta.
„Umiész!“ zawołał Tomek, i zrobił nań wielkie oczy z ponad Kubka.
„Pan Bhaer kupił właśnie stare skrzypce, i z pewnością pozwoli ci ich, ile razy zechcesz.“
„Doprawdy? ach, jakby to dobrze było! bo widzisz, póki ojciec żył, chodziłem po domach grywać na skrzypcach z nim, i jeszcze z drugim muzykusem.“
„Czy to było przyjemne zatrudnienie?“ spytał ciekawie Tomek.
„Gdzież tam, okropne! Tak było mrozno w zimie, a tak gorąco w lecie! Bywałem często strasznie zmęczony, a w dodatku trzeba było znosić głód i złe obejście.“
Tu, Alfred umilkł i odgryzł porządny kawał piernika, jak gdyby dla zapewnienia się, że te ciężkie czasy już minęły; potém dodał rzewnie: „Alem ja kochał skrzypki, i tęskno mi do nich. Nikolo zabrał je po śmierci ojca, i nie chciał mię dłużéj trzymać, dla tego żem wątły.“
„Jeżeli dobrze grasz, to będziesz należał do orkiestry, zobaczysz!“
„Czy wy tu macie orkiestrę?“ zapytał Alfred, i oczy mu zabłysły.
„Ma się rozumieć, i jaką ładną! Sami chłopcy ją składają. Urządzamy koncerta i tym podobne rzeczy. Przekonasz się, co się tu dziać będzie jutro wieczorem.“ Po tych słowach mile łechcących ciekawość, Tomek wziął się napowrót do wieczerzy, Alfred zaś wpadł w błogą zadumę nad pełnym talerzem.
Pani Bhaer słyszała tę ich rozmowę, chociaż się zdawało że cała zajęta nalewaniem w kubki i dozorowaniem Teodorka, który był tak śpiący, że włożył sobie łyżeczkę w oczko, kiwał główką jakby czerwona makówka, i nareszcie usnął na dobre, oparłszy policzek na pulchném ciastku, w miejscu poduszki.
Umyślnie pomieściła pani Bhaer Alfreda przy Tomku, bo jego otwarte i łatwe obéjście było zawsze pociągającém dla nieśmiałych chłopców. Alfred widocznie uległ także temu wpływowi, zwierzył mu się bowiem z różnych drobiazgów w czasie wieczerzy, a pani Bhaer przysłuchając się, lepiéj poznała jego charakter, niż gdyby się była wdała sama w rozmowę.
Pan Laurence w liście swoim tak się wyraził o Alfredzie:
„Droga Ludko, posyłam ci chłopca z rzędu tych, co ci najlepiéj przypadają do serca: jest on sierotą, chorym, i bez opieki. Dotąd był ulicznym grajkiem, i napotkałém go w piwnicy, gdzie opłakiwał stratę ojca i skrzypków. Zdaje mi się że w nim jest dobry materyał, i że go możemy wyratować wspólnemi siłami. Skoro ty wyleczysz jego nędzne ciało, a Fritz rozwinie zaniedbany umysł, wówczas ja się nim zajmę i zbadam, czy to geniusz, czy tylko utalentowany chłopiec, który będzie mógł zapracować sobie na chléb. Przyjmijcie go na próbę, przez wzgląd na
waszego
„Teodorka.“
„Ma się rozumieć że go przyjmiemy!“ zawołała pani Bhaer, a zobaczywszy Alfreda, pomyślała od razu że czy jest geniuszem lub nie, — jako opuszczony, schorzały chłopiec, potrzebuje tego właśnie co ona dawać lubi: to jest ogniska domowego i macierzyńskiéj opieki. Oboje z mężem przyglądali mu się znienacka, i pomimo obdartéj odzieży, niezgrabnego obejścia i brudnéj twarzy, z wielu rzeczy im się podobał. Był to szczupły blady, chłopczyk lat dwunastu; miał niebieskie oczy i czoło kształtne pod szorstkim i zaniedbanym włosem. Nieśmiała twarz bywała chwilami tak zalęknioną, jak gdyby się spodziewał ostrych słów lub uderzenia; usta mu drgały jak kto mile spojrzał, a oczy patrzyły wdzięcznie, za każde łagodne słowo. „Niech sobie grywa biedaczek, choćby całymi dniami,“ pomyślała pani Bhaer, spostrzegłszy radość jego na wzmiankę o orkiestrze.
Po wieczerzy zatém, gdy się chłopcy rozproszyli, pani Ludwika ukazała się ze skrzypcami w rękach, i porozumiawszy się krótko z mężem, przystąpiła do Alfreda który z kącika przyglądał się wszystkiemu, z żywą ciekawością.
„Zagraj co, mój drogi. Potrzebujemy skrzypcy do orkiestry, więc nam się możesz bardzo przydać.“
Zamiast się ociągać przez nieśmiałość, jak się spodziewała, czémprędzéj ujął skrzypce, i dotykał się ich z taką ostrożnością, że widać było, jak namiętnie miłuje muzykę.
„Będę się starał zagrać jak najlepiéj,“ rzekł, i natychmiast pociągnął smyczkiem po strunach, jak gdyby mu pilno było usłyszéć znowu drogie sobie tony.
Wielka była wrzawa w pokoju, lecz Alfred jakby głuchy na wszelkie dźwięki, prócz tych jakie sam wydobywa, grał z cicha dla siebie, przejęty rozkoszném uczuciem. Była to tylko jedna z tych prostych murzyńskich pieśni wykonywanych zazwyczaj przez ulicznych grajków; ale tak się podobała chłopcom, że przestali swawolić, wsłuchując się z zadziwieniem. Zwolna przysuwali się coraz bliżéj; pan Bhaer przystąpił także i badawczo śledził młodego muzyka, który grał bez końca, zapomniawszy o otoczeniu. Oczy mu błyszczały, twarzyczka pałała, palce drgały, podczas gdy obejmował czule skrzypki, i przemawiał do serc swym ulubionym językiem.
Serdeczny poklask wynagrodził go sowiciéj, niżby tego dokazał rzęsisty deszcz grosików, skoro umilkł i rozejrzał się dokoła, mówiąc niejako:
„Starałem się zagrać jak najlepiéj, żeby wam sprawić przyjemność.“
„Prześlicznie grasz!“ zawołał Tomek który się uważał za jego opiekuna.
„Będziesz pierwszym skrzypkiem w naszéj orkiestrze,“ dodał Franz z uśmiechem.
Pani Bhaer szepnęła do męża:
„Teodorek ma słuszność; w tém dziecku jest coś niezwykłego.“
Profesor skinął na to głową, i klepiąc Alfreda przyjaźnie poramieniu, rzekł:
„Dobrześ się wywiązał, mój synu. Teraz poprosimy cię o przygrywkę do śpiewu.“
Była to najzaszczytniejsza, najszczęśliwsza chwila w życiu biédnego chłopca, gdy zaprowadzono go do fortepianu, na honorowe miejsce, poczém dzieci go otoczyły, i bez względu na jego nędzną odzież, patrzyły z poszanowaniem, czekając by zagrał.
Ponieważ znalazła się znana mu pieśń, więc po kilku próbach, zjednoczyły się głosy, a skrzypce, fletrowers i fortepian towarzyszyły tak potężnemu chórowi chłopców, że się aż trząsł stary dach. To wszystko tak wzruszyło biednego Alfreda, że gdy ostatnia nuta ucichła, twarzyczka zaczęła mu drgać, skrzypce wypadły z rąk, i obróciwszy się do ściany, rozpłakał się jak dziecko.
„Co ci jest, mój drogi?“ zapytała pani Bhaer, która zdążając za innymi w śpiewie, powstrzymywała zarazem Robcia, żeby nie tupał do taktu.
„Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy, — i tak tu pięknie, — żem się nie mógł powstrzymać,“ odpowiedział Alfred ze łkaniem, i zakaszlał się okropnie.
„Chodź zemną, mój drogi; musisz się położyć i wypocząć. Jesteś znużony, więc tu zbyt hałaśliwie dla ciebie,“ szepnęła pani Bhaer, i zabrawszy go do swego pokoju, dała się wypłakać w cichości.
Skoro się uspokoił i zaczął zwolna zwierzać jéj się z utrapień, słuchała ze łzami, chociaż wszystkie były jéj już znane.
„Teraz moje dziecko, masz ojca, matkę, i ognisko domowe, więc przestań myśléć o tych smutnych czasach. Staraj się być zdrowym, wesołym, i ufaj, że odtąd będziemy cię zasłaniać wszelkiemi siłami od cierpień. Umyślnie otworzyliśmy ten zakład, aby w nim błogo spływało życie chłopcom, i żeby się uczyli radzić sobie i być pożytecznymi ludziom. Mam nadzieję że dopną tego celu. Co się tyczy muzyki, to będziesz jéj miał dowoli, ale wpierwéj musisz się wzmocnić. Chodź teraz do dozorczyni żeby cię wykąpała, a jutro ułożymy razem jaki ładny plan.“
Alfred mocno ściskał jej rękę, i niemogąc zdobyć się na słowa, dziękował spojrzeniem. Wprowadziła go do obszernego pokoju, gdzie się krzątała gruba niemka z twarzą tak okrągłą i wesołą, że wyglądała jak słońce, którego promienie wyobrażała szeroka falbanka u czepka:
„To Humlowa, dozorczyni; dobrą ci kąpiel przyrządzi, obetnie włosy i posłuży we wszystkiém. Łazienka jest tam oto. Co sobotę w wieczór, kąpiemy najpierw małych chłopców i pakujemy ich do łóżek, a tymczasem starsi kończą śpiewać. No, Robciu, wskakuj.“
Mówiąc to wszystko, rozebrała pani Bhaer synka, i zanurzyła go w długiéj wanience, w pokoiku przyległym do dziecinnéj sypialni.
Były tam dwie wanny prócz miednic, tusz i szafliczków do moczenia nóg. Alfred rozkoszując się w wodzie, patrzył na te dwie kobiety jak myły kilku małych chłopaków, ubierały ich w nocną bieliznę i kładły do łóżek. Ma się rozumieć że się nie obeszło bez psot, któremi wszystkich rozśmieszali, póki ich sen nie zmorzył. Alfreda również dozorczyni umyła, następnie obwinąwszy w kodrę, posadziła przy kominku, i obcinała mu właśnie włosy, kiedy nowi chłopcy wpadli do łazienki, robiąc wrzawę i plusk, jakby gromada rozswywolonych wielorybów.
„Alfred będzie tu dziś spał, bo jak się zakaszle w nocy, to mu się dasz napić ziółek z siemiena lnianego,“ rzekła pani Bhaer, krzątająca się jak kokosz, pośród licznego stada ruchliwych kacząt.
Dozorczyni chętnie ubrała zaraz Alfreda we flanelowy kaftanik, podała mu jakiś napój ciepły i słodki, a potém umieściła w przyległym pokoju, gdzie stały cztery łóżka. Leżał tam sobie spokojnie jak mumja, czując że mu już nic nie brakuje do przyjemności i wygody. Ochędóztwo sprawiało na nim nowe i roskoszne wrażenie: flanelowy kaftanik był ubraniem nieznaném w jego świecie; ziółka ciepłe tak mile łagodziły kaszel, jak serdeczne słowa rozgrzewały osierocone serce; a uczucie że obchodzi kogoś, czyniło z tego skromnego pokoju, prawdziwe niebo. Przymykał często oczy, żeby się przekonać, czy to nie jest ułudny sen, który się rozwieje, skoro je otworzy i przejęty miłemi wrażeniami, nie mógł usnąć, — témbardziéj że niezadługo pewien miejscowy zwyczaj uderzył jego zdumiony, lecz trzeźwy wzrok.
Gdy się uciszyło pluskanie, nagle zaczęły poduszki fruwać na wszystkie strony, a podrzucały je białe szatanki, wyskakując hałaśliwie z łóżek. Bitwa toczyła się w kilku pokojach, w sieni, a nawet niekiedy dostawała się do sypialni dziecinnéj, gdzie się chronił niejeden pokrzywdzony rycerz. Nikt nie zwracał jednak uwagi na te wybryki, nikt się im nie dziwił, ani ich zakazywał. Dozorczyni rozwieszała ręczniki, a pani Bhaer przeglądała czystą bieliznę, tak spokojnie, jak gdyby zupełny panował porządek. Co więcéj, wypędziła nawet jednego zuchwalca z pokoju poduszką, którą znienacka cisnął na nią.
„Czy oni sobie nie zrobią krzywdy?“ zapytał Alfred, zanosząc się od śmiechu.
„Bądź spokojny; co sobotę w wieczór, wolno im bić się poduszkami. Powłoczki w każdym razie odmieniłyby się jutro, więc mię to bynajmniéj nie gniéwa, bo się chłopcy rozgrzewają po kąpieli.“ Rzekła pani Bhaer dobiérając skarpetki.
„Jakaż — to miła szkoła!“ Zawołał Alfred. „Dziwaczna,“ odparła pani Bhaer ze śmiechem, „ale jak widzisz, nie męczy się tu dzieci surowością, ani zbyteczną nauką. Z początku zakazywałam tego figlowania w nocnych koszulach, ale gdy się to na nic zdało, weszliśmy w taki układ: co sobotę w wieczór wolno im ciskać na siebie poduszkami, ale za to w inne dni muszą kłaść się spokojnie. Zrobiłam próbę, i powiodła się; jak nie dotrzymają kiedy słowa, nie ma swawoli; w przeciwnym razie, odwracam zwierciadła, stawiam lampy w bezpiecznych miejscach, poczém mogą figlować dowoli.“
„To śliczny pomysł!“ rzekł Alfred. Brała go chętka należéć także do téj bitwy, ale nieśmiejąc się z tém odezwać pierwszego wieczoru, zdaleka się tylko przyglądał ożywionéj zabawie.
Tomek stanął na czele napastników, Adaś znów bronił swego pokoju z szaloną odwagą, i szybko za sobą układał poduszki, w miarę jak były ciskane; więc nareszcie pozbawieni municyi, rzucili się chłopcy, by ją odebrać. Nie obeszło się bez kilku drobnych wypadków, ale nikt nie zwracał uwagi na to; każdy dawał i odbiérał głośne razy z niezamąconą wesołością, a poduszki latały jakby grube płaty śniegu. Nakoniec pani Bhaer spojrzawszy na zegarek, zawołała:
„Dosyć tego! daléj, do łóżek! który z was nie usłucha, będzie skazany na karę!“
„Jakoż to kara?“ zapytał Alfred, zaciekawiony, co się stanie z przestępcą, który nie ulegnie téj ochmistrzyni dziwacznéj wprawdzie, ale przejętéj dobrem powszechném.
„Nie będzie należał do zabawy, na przyszły raz,“ odpowiedziała pani Bhaer. „Daję pięć minut czasu do uspokojenia się, poczém gaszę światło i wymagam porządku. To są honorowe chłopcy, więc dotrzymują słowa.“
Rzeczywiście: jak się nagle zaczęła bitwa, tak się skończyła. Nastąpiło już tylko parę pożegnalnych strzałów i okrzyków, Adaś rzucił siódmą poduszkę na uciekającego nieprzyjaciela, poczém ład został przywrócony. Po téj sobotniéj swawoli nastała już cisza, którą przerywał tylko gdzieniegdzie chichot lub szept przytłumiony, a matka Bhaer po ucałowaniu nowego wychowanka, zostawiła go błogim snom o życiu w Plumfield.





Rozdział drugi.
Chłopcy.

Korzystając z długiego snu Alfreda, opiszę moim młodym czytelnikom chłopców, wśród których znalazł się nazajutrz.
Zacznijmy od dawnych znajomych.
Szesnastoletni już Franz, wysoki młodzian, jako prawdziwy Niemiec, miał grubą tuszę i jasnoblond włosy. Zamiłowany był w książkach i w domowém życiu, przytém towarzyski i muzykalny. Wuj sposobił go do kolegium, a ciotka do szczęśliwéj przyszłości, przy własném ognisku. Pilnie rozbudzała zatém łagodność, przywiązanie do dzieci, poszanowanie dla kobiet tak starych jak i młodych, oraz praktyczność. Był jéj prawą ręką i kochał tę wesołą ciocię, jakby rodzoną matkę, którą starała mu się zastąpić.
Emil we wszystkiém różniąc się od niego, był żywy, obrotny i przedsiębiorczy. Marzył o życiu na morzu, i wuj obiecał, że zostanie marynarzem po skończeniu lat szesnastu; nakłaniał go więc do studyi nad żeglugą, dawał książki o sławnych admirałach i bohaterach, a po lekcyach pozwalał, by jak żaba przesiadywał w rzece, w stawie, albo w strumyku. Jego pokój był podobny do żołnierskiéj kajuty, bo wszystko przypominało w nim żeglugę, wojnę i okręt, a ulubioną rozrywką było przebierać się za marynarza, i o ile wuj nie wzbraniał, naśladować marynarski taniec, chód, a nawet i sposób mówienia. Chłopcy nazywali go „komandorem“.
Adaś należał do rzędu tych dzieci, które są dowodem, co może rozumne przywiązanie i pieczołowitość rodziców, bo dusza jego zostawała w cudownéj harmonii z ciałem. Skutkiem delikatności, jaką jedynie domowy wpływ zdoła zaszczepić, miał obejście miłe i proste. Matka pielęgnowała w nim niewinne i kochające serce; ojciec wzmacniał siły fizyczne za pomocą zdrowych pokarmów, ruchu i snu; a dziaduś March uprawiał młody umysł, z tkliwą mądrością nowożytnego Pytagoresa. Zamiast go męczyć długiemi lekcyami, którychby się uczył na pamięć jak papuga, dopomagał do rozwijania się tak naturalnie i pięknie, jak słońce i rosa pomagają różom, by zakwitły. Adaś bynajmniéj nie był doskonałym, ale miał wady z lepszego gatunku. Nauczony zawczasu panować nad sobą, nie stawał się pastwą żądz i namiętności, jak się to przytrafia niejednemu dziecku, które otrzymuje karę za uleganie pokusom, chociaż go nikt przeciw nim nie uzbroił. Byłto chłopiec spokojny, cichy, poważny, lecz zawsze pogodny. Nieświadomy własnéj piękności i intelligencyi, bystre miał oko na urodę i zdolności innych dzieci. Rodzice starali się oddziaływać pożytecznemi wiadomościami i zbawienném towarzystwem na zbyt wielkie zamiłowanie w książkach, bujną wyobraźnię i gorącą naturę, — obawiając się, żeby się nie stał jedném z tych bladych, nad wiek rozwiniętych dzieci, które wprawdzie radują i zdumiewają rodzinę, lecz jak cieplarniane kwiatki więdną, dla tego że ich młoda dusza rozkwitła zbyt wcześnie, i nie ma na posługi krzepkiego ciała, aby mocno wrosnąć w zdrowy grunt tego świata.
Adaś został więc oddany do Plumfield, co się tak korzystném okazało w skutkach, że rodzice i dziaduś nacieszyć się nie mogli swym pomysłem. Obcowanie z chłopcami uczyniło go praktyczniejszym, ożywiło umysł i zagłuszyło piękne tkanki pajęcze, które przedtém lubiła snuć jego młoda główka. Wprawdzie gdy ztamtąd przybył pierwszy raz do domu, raziło matkę, że trzaska drzwiami, klnie się na Jowisza i żąda grubych butów, aby tak głośno stąpać, jak „papa“. Ale Jana cieszyło to; uśmiał się z dosadnych wyrazów, kupił mu buty i rzekł z zadowoleniem: „Kiedy okazuje tyle ważnych zalet, pozwól mu być trochę rubasznym. Chciałbym, żeby mój syn miał męzkie usposobienie, i ta chwilowa szorstkość nie wyjdzie mu na złe. Polor nada mu się zwolna, co się zaś tyczy nauk, będzie ich tak spragniony, jak kania deszczu, więc go nie znaglaj.“
Stokrotka zawsze równie promienna i urocza, zapowiadała różne kobiece przymioty, gdyż podobną była do swéj miluchnéj mateczki i zamiłowaną w domowych zajęciach. Miała całe grono lalek, które były wzorowo prowadzone. Zawsze nosiła z sobą koszyczek do robót i wykonywała je tak starannie, że Adaś często wydobywał z kieszeni chusteczkę, żeby się popisać jéj równym ściegiem. Maleńkiéj Józi pięknie także uszyła już flanelową sukienkę. Lubiła krzątać się koło kredensu z porcelaną, ustawiać na stole solniczki, układać prosto łyżki, i codzień obchodziła bawialny pokój z miotełką, okurzając krzesła i stoły. Adaś ją trochę za to prześladował, ale bardzo był rad, że mu utrzymuje rzeczy w porządku, obdarza go ładnemi robotkami i dopomaga mu w lekcyach, — stali bowiem zawsze na równi, bez obawy współzawodnictwa.
Kochali się ciągle z jedną siłą, i nikomu nie wolno było wyśmiewać Adasia, że się tak tkliwie obchodzi ze Stokrotką. Walecznie staczał za nią bitwy i nie mógł zrozumieć, czemuby się chłopcy nie mieli przyznawać do tego, że kochają swe siostry. Stokrotka uwielbiała go: „Mój brat!“ i wydawał jéj się najznakomitszym młodzieńcem na świecie. Co rano biegła w szlafroczku zapukać do jego drzwi i mówiła z macierzyńską troskliwością: „Wstań, już czas na śniadanie; przyniosłam ci świeży kołnierzyk.“
Robcio, energiczny malec, musiał odkryć tajemnicze perpetuum mobile, bo nieustannie był w ruchu. Szczęściem nie odznaczał się zbyt wielką odwagą i to go chroniło od szkodliwych wypadków. Bujał między ojcem a matką, jakby kochające wahadło, z przyjemném dla ucha „tik tak“, bo wielkim był gadułą.
Teodorek był za młody, żeby brać wielki udział w sprawach Plumfieldu, ale miał swoję sferę i pięknie ją zapełniał. Naprzykład ile razy wzięła kogo chętka do pieszczot „bobo“ przepadając za całusami i uściskiem, zawsze się znajdowało na pogotowiu. Ponieważ nie odstępował prawie nigdy od matki, umoczył paluszek w każdéj potrawie, jaką przysposabiała, ale to dodawało lepszego smaku.
Fryderyk i Adolf, czyli Dick i Dolo, mieli po ośm lat. Z początku Dolo bardzo się jąkał; ale się z tego wyleczył stopniowo, bo niewolno było szydzić zeń, a przytém pan Bhaer odzwyczajał go, przymuszając do powolnéj mowy. Byłto sobie dobry chłopaczek, wcale niezajmujący i pospolity, ale rozwijał się tam pomyślnie, oddając się tak obowiązkom jak przyjemnościom, ze spokojném zadowoleniem i z pewną powagą.
Biedny Dick miał garb na plecach, lecz tak wesoło znosił to kalectwo, że Adaś z właściwą sobie oryginalnością zapytał pewnego razu: „Czy garb wyrabia w ludziach dobry humor? Jeżeli tak jest, to chciałbym także być garbatym.“ Dick był zawsze pogodny i starał się podążać we wszystkiém za innymi chłopcami, bo dzielną miał duszę, pomimo wątłego ciałka. Przybywszy do Plumfield, bardzo był drażliwy na swe kalectwo, ale wkrótce zapomniał o niém, gdyż nikt się nie ważył wytykać go, z powodu, że pani Bhaer ukarała jednego z chłopców, gdy się roześmiał raz z tego biédaka.
„Bóg nie uważa na to, bo chociaż mam plecy garbate, to dusza moja jest prostą,“ rzekł ze łkaniem do swego prześladowcy. Państwo Bhaer przy pomocy téj idei zdołali rozbudzić w nim wkrótce wiarę, że ludzie także miłują duszę jego i o tyle tylko zwracają uwagę na ciało, by się litować i dopomagać mu w znoszeniu téj niedoli.
Pewnego razu, gdy chłopcy bawili się w menażeryę, jeden z nich zapytał: „Dick, jakiém ty będziesz zwierzęciem?“
„Dromaderem; alboż nie widzisz garbu na plecach?“ odparł z uśmiechem.
„Dobrze, mój drogi, ale zamiast dźwigać ciężary, będziesz tylko postępował zaraz za słoniem, w czasie pochodu,“ odezwał się Adaś urządzający widowisko.
„Mam nadzieję, że kiedyś ludzie będą tak dobrzy dla tego biedaka, jak teraz moi chłopcy,“ powiedziała pani Bhaer, zadowolona ze skutku swych nauk, gdy Dick przesunął się koło niéj z miną bardzo uszczęśliwionego, choć wątłego dromadera, obok wspaniałego słonia, którego przedstawiał gruby Nadziany.
Jakubek byłto chłopak bystry, ale i chytry zarazem, którego oddano do téj szkoły z powodu jéj taniości. Niejeden nazwałby go sprytnym, lecz ten rodzaj sprytu nie podobał się panu Bhaer. W jego oczach ta chytrość nad wiek i żądza pieniędzy, były zarówno kalectwami, jak jąkanie się Dola i garb Dicka.
Czternastoletni Antoś takim był, jakich się napotyka tysiące. Nieustawał nigdy w ruchu, w figlach, w psotach. Domowi nazywali go „huraganem“ i w ciągłéj byli obawie, żeby nie spadł z krzesła, nie uderzył się o stół, lub nie upuścił czego na ziemię. Przechwalał się z różnych umiejętności, ale mało co potrafił zrobić. Względem małych chłopców odgrywał fanfarona, a dużym pochlebiał się znowu. Niebędąc zupełnie złym, należał jednak do rzędu tych dzieci, które łatwo sprowadzić z dobréj drogi.
Jerzy był zepsuty przez zbyt pobłażliwą matkę, która go tak karmiła słodyczami, że aż stracił zdrowie, a wówczas wydawał jéj się znów zbyt wątłym do nauki. Doszedłszy w ten sposób do lat dwunastu, stał się blady, obrzmiały, ociężały, cierpki i leniwy. Ktoś ze znajomych namówił więc matkę, żeby go wysłała do Plumfield, i tam przyszedł wkrótce do siebie, gdyż dawano mu rzadko łakocie, zmuszano do częstego ruchu, a naukę udzielano w tak przyjemny sposób, że odzyskał zdrowie duszy i ciała. Zdumiona nim matka, nabrała przekonania, że w Plumfield panuje szczególnie skuteczne powietrze.
Karolek był idyotą, czyli „niewiniątkiem“ według rzewnego wyrażenia Szkotów i pomimo lat trzynastu, wyglądał na sześcioletnie dziecko. Niegdyś odznaczał się rzadką intelligencyą, ale go ojciec nadto rozwinął zbyt trudnymi wykładami i trzymaniem przy książkach po sześć godzin dziennie, w nadziei, że tak pochłaniać będzie nauki, jak strasburgska gęś łyka pokarmy wkładane jéj w gardziel. Zdawało mu się, że dopełnia w ten sposób obowiązku, tymczasem o mało go nie zabił, wpędziwszy w gorączkową chorobę. Gdy biédne dziecko przyszło nieco do siebie po tych przymusowych i smutnych wakacyach, wysilony jego mózg podobny był do tablicy zmytéj gąbką.
Była to strasznie ciężka nauka dla ambitnego ojca. Niemogąc znosić widoku tak obiecującego niegdyś dziecka, które wyszło na niedołężnego idyotę, wysłał go do Plumfield. Nie miał wprawdzie nadziei, żeby mu co jeszcze pomogło, ale przynajmniéj był pewien, że się tam z nim dobrze obchodzić będą. Karolek był potulny i łagodny; litość brała patrzéć, z jakim trudem stara się czegoś nauczyć, jak szuka niejako poomacku utraconych wiadomości, które tak drogo przypłacił. Dzień za dniem ślęczał nad abecadłem, z dumą wymawiając: A, B, w przekonaniu, że zna te litery; lecz nazajutrz rano już ich nie pamiętał i całą pracę rozpoczynał na nowo. Pan Bhaer był dlań nieograniczenie cierpliwym i nie ustawał w wysiłkach, chociaż się zdawały bezskuteczne. Niebiorąc się do książek, powoli starał się tylko usuwać mgłę z zaciemnionego umysłu i przywrócić mu tyle przynajmniéj intelligencyi, żeby nie był ciężarem i niedołęgą.
Pani Ludwika na wszelkie sposoby wzmacniała jego zdrowie, chłopcy zaś przez litość okazywali mu wiele życzliwości. Nie lubiąc ich ruchliwych zabaw, wolał godzinami przyglądać się gołąbkom, kopać dołki dla Teodorka, tego niezmordowanego pracownika, lub chodzić krok w krok za Silasem, który był bardzo dobrym dla niego, — Karolek zaś, chociaż zapominał liter, przyjazne twarze zawsze chował w pamięci.
Tomek, najgorsze ladaco z całego zakładu, psotny był jak małpa; ale miał tak dobre serce, że mu wszystko chętnie wybaczano. Chociaż prędki jak żywe srebro, tak był pokorny, jak co zbroił, tak uroczyście przysięgał poprawę, lub obmyślał tak komiczne kary na siebie, że niepodobna było obchodzić się z nim surowo. Państwo Bhaer żyli w ciągłém oczekiwaniu jakiego wypadku, począwszy od tego, żeby karku nie skręcił, skończywszy na wysadzeniu prochem całego domu. Dozorczyni trzymała zawsze w osobnéj szufladce bandaże, plastry i balsamy na jego wyłączny użytek, bo go często przynoszono na w pół żywym; ale nic ważnego nic przytrafiło mu się nigdy, a po każdym wybryku przybywało mu więcéj sił.
Przybywszy do Plumfield, zaraz pierwszego dnia wsunął koniec palca w kosiarkę, a w ciągu tygodnia spadł raz z dachu, o mało nie stracił oczu, bo mu je chciała wydziobać kura, rozsrożona za to, że zaglądał do jéj piskląt; i uszy miał w niebezpieczeństwie, gdyż kucharka Azya porwała się na nie, zastawszy go raz wyjadającego śmietanę z garczka. Niezwalczony żadném niepowodzeniem, obmyślał coraz nowe figle, nie dając nikomu pokoju. Gdy nie umiał lekcyi, zawsze znalazł jaką zabawną wymówkę, a ponieważ był zazwyczaj pilny i tak bystry, że w lot ułożył odpowiedź, więc w szkole dobrze mu się wiodło; ale czegoż ten chłopiec nie dokazywał po za szkołą!
Pewnego poniedziałku, kiedy najwięcéj było do roboty, przywiązał tłustą Azyę do słupa i przez pół godziny skazał ją tam na gniewne szarpanie się. To znów rzucił raz pieniądz rozpalony na plecy Maryi-Annie, gdy ta ładna dziewczyna posługiwała do stołu przy gościach, skutkiem czego biedaczka wylała zupę i zawstydzona wybiegła z pokoju, a wszyscy myśleli, że chyba oszalała. Innego dnia postawił konewkę z wodą na drzewie i wstążeczką przewiązał ucho; skoro Stokrotka zwabiona tym jaskrawym sztandarem, sprobowała go pociągnąć, niechcący wzięła kroplistą kąpiel, zniszczyła świeżą sukienkę i obraziła się bardzo. To znów wsypał do cukierniczki ostrych białych kamyków, gdy babka jego przyszła raz na herbatę, i biedna staruszka dziwiła się w cichości, czemu cukier nie rozpuszcza się w filiżance. Pewnéj niedzieli poczęstował kolegów w kościele tabaką i pięciu tak się rozkichało, że musieli wyjść na dwór. W zimię skopywał ścieżki i pokryjomu polewał wodą, żeby ludzie musieli upadać. Biédnego Silasa doprowadzał niemal do szału, zawieszając jego ogromne buty w widzialnych miejscach, bo miał olbrzymią nogę i bardzo wstydził się tego. Namówił raz Dola, żeby sobie dał przywiązać nitkę do ruszającego się zęba i nibyto miał mu go wyrwać bez bólu; ale ząb nie dał się wydobyć za pierwszém szarpnięciem; biédny Dolo przebudził się więc z wielkim przestrachem i odtąd już mu nigdy nie ufał. Nareszcie dopuścił się i téj psoty, że dał kurom chleba zmaczanego arakiem i tak się upiły, że całe ptastwo było tém zgorszone, iż szanowne kokosze chwieją się dziobiąc ziarno, i gdaczą nieprzytomnie. Wszyscy zanosili się ze śmiechu na ten komiczny widok, ale Stokrotka zdjęta litością, zamknęła je w kurniku, by się tam otrzeźwiły.
Wszyscy ci chłopcy, żyjąc w zgodzie, uczyli się, pracowali, figlowali, dopuszczali się błędów i pełnili cnoty, zupełnie po staroświecku.
W innych szkołach pewno się dzieci uczą więcéj z książek, ale mniéj nabywają téj mądrości, która wyrabia na zacnych ludzi. Łacina, greczyzna i matematyka, nie były tam zaniedbywane, ale ponieważ profesor Bhaer wyżéj stawiał znajomość samego siebie, pomoc własną i panowanie nad sobą, — pilnie się starał uczyć ich tego. Ludzie kręcili niekiedy głowami na jego pojęcia, chociaż każdy rad nie rad przyznawał, że chłopcy wiele zyskują pod względem obejścia i moralności. Podobno pani Bhaer słusznie powiedziała do Alfreda, że to było „dziwaczna“ szkoła.





Rozdział trzeci.
Niedziela.

Gdy następnego ranka odezwał się dzwonek, Alfred wyskoczył z łóżka i z żywą przyjemnością wziął na siebie odzież leżącą na krześle. Nie była wprawdzie nową, bo ją nosił już jeden z zamożniejszych chłopców, ale pani Bhaer przechowywała zwykle odrzucone pióra dla obnażonych ptaszków, chroniących się do jéj gniazda. Zaledwie się Alfred ubrał, wszedł Tomek wystrojony w świeży kołnierzyk i zaprowadził kolegę na śniadanie.
Słońce oświecało stół zastawiony w jadalnym pokoju i grono zgłodniałych a raźnych chłopaków, którzy go otaczali. Alfred zauważył między nimi daleko więcéj ładu, niż poprzedniego wieczoru; każdy stał w milczeniu za swojém krzesłem, a Robcio znajdujący się obok ojca na główném miejscu, złożył rączki, z pokorą schylił główkę, i dźwięcznym głosikiem wypowiedział krótką modlitwę, na pobożny niemiecki sposób, który pan Bhaer lubił i kazał synkowi szanować.
Nareszcie wszyscy zasiedli do śniadania, składającego się przy niedzieli z kawy, kotletów wieprzowych i pieczonych kartofli, zamiast codziennego mleka z chlebem. Gawęda szła spiesznie, noże i widelce nie ustawały na chwilę, bo się trzeba było jeszcze nauczyć niektórych niedzielnych zadań, obmyśléć miejsce przechadzki i roztrząsnąć plany na cały tydzień.
„Daléj, chłopcy! weźcie się do rannych obowiązków, żebyście byli gotowi jechać do kościoła, jak się pokaże omnibus,“ rzekł ojciec Bhaer, i dla przykładu poszedł do klasy, przysposobić książki na dzień następny.
Wszyscy wzięli się do roboty, bo każdy miał jakieś codzienne zatrudnienie, które musiał wiernie spełnić. Jedni nosili wodę i drzewo, drudzy zamiatali wschody, inni byli na posługach u pani Bhaer, karmili ulubione zwierzęta, lub z Franzem urządzali chóry około stodoły. Stokrotka zmywała naczynia, a braciszek je obcierał, gdyż jako bliźnięta lubili pracować wspólnie; przytém w rodzicielskim jeszcze domu przyuczano Adasia, by się starał być pożytecznym. — Nawet maleńki Teodorek miał swoje drobne zajęcia: biegał tu i owdzie, zdejmując ze stołu serwety i ustawiając krzesła na właściwém miejscu. Przez półgodziny panował szmer jak w ulu; nareszcie omnibus nadszedł, i ośmiu ze starszych chłopców pod opieką ojca Bhaer i Franza, pojechało do kościoła.
Z powodu męczącego kaszlu, Alfred wolał zostać w domu, z czterema młodszymi chłopczykami, i przyjemnie spędził ranek w pokoju pani Bhaer, która czytała mu powieści, uczyła go hymnu, a potém dała mu obrazki do przeglądania.
„To mój niedzielny gabinet,“ rzekła pokazując mu półki, na których leżały książki z rycinami, pudełka pełne farb, łamigłówki architektoniczne i materyały do pisania listów. „Chcę, żeby moi chłopcy lubili niedzielę i żeby to był cichy, przyjemny dzień, w którym wypoczywając po zwykłych pracach i głośnych zabawach, mogą jednak używać spokojnych rozrywek, i w prosty sposób uczyć się daleko ważniejszych rzeczy od tych, jakie bywają wykładane w szkole. Rozumiesz mnie?“ zapytała, śledząc uważną twarz Alfreda.
„To zapewne znaczy, że się uczą być dobrymi,“ rzekł po chwilce namysłu.
„Tak, i mieć w tém zamiłowanie. Przyznaję, że czasami bywa to ciężką pracą, ale wzajemnie dopomagamy i radzimy sobie. Oto jeden z moich sposobów,“ rzekła, pokazując mu grubą księgę na wpół zapisaną i otworzyła na stronnicy, gdzie u góry był jeden wyraz tylko.
„Jakto, moje imię?“ zawołał Alfred ze zdumieniem i z ciekawością.
„Tak, dla każdego z chłopców mam stronnicę, zapisuję cały tydzień jak postępował, a w niedzielę wieczorem pokazuję mu sprawozdanie. Jeżeli złe, jestem smutna i zawiedziona; jeżeli dobre, tom uradowana i dumna; ale w każdym razie chłopcy wiedzą, że pragnę im dopomódz, i usiłują jak najlepiéj zachowywać się, przez wzgląd na mnie i na ojca Bhaer.“
„Spodziewam się!“ zawołał Alfred, i zdjęty ciekawością, rzucił okiem na imię Tomka, naprzeciwko swego.
Pani Bhaer potrząsnęła głową i odwróciwszy kartę, rzekła:
„Tylko temu pokazuję sprawozdanie, kogo się ono dotyczy. Nazywam to „księgą sumienia“ i jedynie nas dwoje będzie wiedziało, co zostanie napisaném pod twém imieniem. Od ciebie zależy, czy będziesz rad lub upokorzony, czytając to w przyszłą niedzielę. Bądź co bądź, będę się starała ułatwiać ci wszystko w téj nowéj siedzibie, i tego tylko wymagam, żebyś spełniał nasze nieliczne przepisy, żył zgodnie z chłopcami i nauczył się czegoś.“
„Będę się starał,“ rzekł Alfred, i wychudła jego twarzyczka zarumieniła się pod wpływem silnego pragnienia, by matka Bhaer była z jego powodu „uradowana i dumna“, a nie „smutna i zawiedziona“.
„Jaka to musi być kłopotliwa rzecz, pisać o tylu chłopcach,“ dodał, gdy po zamknięciu książki przyjaźnie poklepała go po ramieniu.
„Mnie to bynajmniéj nie utrudza, bo nie wiem doprawdy, co mi droższe: chłopcy czy pisanie,“ rzekła śmiejąc się ze zdumionéj twarzy Alfreda. „Wielu osobom chłopcy wydają się plagą, ale to dla tego, że ich nie rozumieją. Ja zaś rozumiem ich, i nie spotkałam dotąd takiego, z którym nie mogłabym sobie doskonale poradzić, gdy mu trafię do serca. Zdaje mi się, że nie umiałabym już żyć bez tych moich drogich, hałaśliwych, psotnych, rozpustnych chłopaków. — Cóż ty na to, Teodorku?“ zapytała, ściskając łotrzyka w sam czas, gdyż właśnie zabierał się włożyć sobie do kieszonki, odetkany kałamarz z atramentem.
Alfred słysząc pierwszy raz w życiu coś podobnego, sam nie wiedział, czy mieć matkę Bhaer za kobietę niezupełnie zdrowych zmysłów, czy téż za najmilszą w świecie. Pomimo jéj dziwacznych upodobań, skłaniał się jednak więcéj ku temu ostatniemu sądowi, bo go to bardzo ośmielało, gdy mu napełniała talerz, nie czekając żeby czego zażądał, gdy śmiała się z jego żartów, ciągnęła delikatnie za ucho, lub klepała po ramieniu.
„Możebyś chciał teraz pójść do klasy, ćwiczyć się w hymnach, które mamy śpiewać wieczorem?“ zapytała, odgadując trafnie to, na co właśnie miał ochotę.
Spędził więc kilka godzin sam na sam ze skrzypcami, przy słoneczném oknie ukazującém świat pełen powabów wiosennych, ucząc się wśród ciszy starych hymnów, i zapomniał o ciężkiéj przeszłości w obec uciech teraźniejszéj chwili.
Gdy pobożne grono wróciło z kościoła i wszyscy razem zjedli obiad, każdy się czémś zajął: jeden czytał, drugi pisał list do domu, trzeci uczył się niedzielnych lekcyi, inni rozmawiali spokojnie z kolegami, tworząc małe gromadki, rozrzucone tu i owdzie.
O trzeciéj, wszyscy się wybrali na przechadzkę, bo młode ciało potrzebuje ruchu; a w czasie wycieczki pan Bhaer uczył wraźliwe umysły widziéć i miłować Opatrzność Boską w cudach przyrody. Zawsze im towarzyszył i prostym ojcowskim sposobem potrafił tak nakierować rozmowę, że znajdowali moralną naukę w kamieniu, książkę w szemrzącym strumyku, a dobro we wszystkiém.
Pani Bhaer ze Stokrotką i z synkami pojechała do miasta, żeby odwiedzić babunię, gdyż to było jedyném jéj świętem i największą przyjemnością, na jaką sobie pozwalała raz w tydzień. Alfred niemając dosyć sił do dalekiéj przechadzki, wolał zostać z Tomkiem, który obiecał oprowadzać go po całém Plumfield. — „Jużeś widział dom, więc teraz chodź zobaczyć ogród, szopę i menażeryę,“ rzekł tenże, gdy zostali sam na sam z Azyą, która miała pilnować żeby sobie nie wyrządzili krzywdy, gdyż poczciwemu Tomkowi zdarzały się zawsze jakieś dziwaczne i do pojęcia trudne wypadki.
„Jaką tu menażeryę macie?“ spytał Alfred, gdy wyszli z domu.
„Każdy z nas ma jakie ulubione zwierzę, trzymamy je w szopie i to nazywa się menażeryą. Oto ją masz przed sobą. Może nie piękna moja świnia indyjska?“ rzekł, pokazując szkaradne stworzenie.
„Jeden z moich znajomych posiada ich dwanaście i obiecał mi jedną w czarne plamy, alem jéj nie miał gdzie podziać. Jeżeli sobie życzysz, to może ją teraz będę mógł dostać,“ odezwał się Alfred, chcąc się delikatnie odwdzięczyć za jego grzeczności.
„I owszem, bardzobyś mię tém ucieszył. Ja ci za to moją dam i będą mogły mieścić się razem, jeżeli się nie pobiją. Te białe myszki dostał Robcio od Emila, króliki należą do Antosia, a te indory, co tam chodzą po podwórku, to własność Nadzianego. Żółwie są Adasia; przeszłego roku miał ich sześćdziesiąt dwa. Na jednym wyrył swoje nazwisko i bieżący rok, poczém puścił go na wolność. Może kiedyś go odnajdzie i pozna. Czytał on o jednym żółwiu, z napisem świadczącym że żyje od paru set lat. Jaki to dziwny chłopiec z tego Adasia!“
„A tutaj co się przechowuje?“ zapytał Alfred, zatrzymując się przy głębokiéj skrzyni, do połowy napełnionéj ziemią.
„Robaki Jakubka; zbiera ich dużo, trzyma tutaj i sprzedaje nam potém do łowienia ryb. Wprawdzie oszczędza nam to wiele trudu, ale je zbyt drogo ceni. Ostatnią razą musiałem zapłacić dwa centy za tuzin, a jednak dał mi sam drobiazg. Jakubek jest szkaradnie chciwy, zapowiedziałem mu więc, że je myślę sam zbierać, jeżeli się tak będzie drożył. Ja mam dwie piękne kury, ot te szare z czubkami; jajka ich sprzedaję pani Bhaer, ale nigdy drożéj, jak dwadzieścia pięć centów za tuzin. Wstydziłbym się wziąć więcéj!“ zawołał, ze wzgardą spoglądając na skład robaków.
„A te psy do kogo należą?“ zapytał Alfred, którego to wszystko bardzo zajmowało.
„Ten duży jest Emila; pani Bhaer nazwała go ,Krzysztofem Kolumbem‘“, odpowiedział Tomek tonem przewodnika po menażeryi. „Ten biały piesek jest Robcia, a żółty Teodorka. Jakiś człowiek miał je właśnie wrzucić do naszego stawu, kiedy pan Bhaer nadszedł i powstrzymał go. Dla takich malców ujdą, ale w moich oczach nic nie są warte. Nazywają się Kastor i Pollux.“
„Jabym najlepiéj lubił mieć tego osiołka Tobiaszka; taki maleńki, dobry, i tak miło na nim jechać!“ rzekł Alfred, pomnąc jak go bolały nogi, gdy się musiał pieszo włóczyć po świecie.
„Pan Artur Laurence przysłał go dla pani Bhaer, żeby nie potrzebowała dźwigać Teodorka na przechadzce. Wszyscy lubimy Tobiaszka, bo to śliczny osiołek, mój panie. — Gołąbki są własnością całéj gromadki; każdy ma swego ulubieńca, i gdy się młode wylęgają, dzielimy je pomiędzy siebie. To bardzo zabawne stworzonka; tutaj ich nie ma, ale idź je zobaczyć pod strychem, a ja tymczasem zajrzę do kur, czy nie zniosły jajek.“
Alfred wdrapał się po drabinie, wścibił głowę przez okienko i przypatrywał się ładnym gołąbkom, które gruchały i muskały się dziobkiem na obszerném poddaszu. Dużo ich siedziało w gniazdach, inne skakały tu i owdzie, albo zlatywały ze słonecznego dachu na folwarczne podwórko, gdzie sześć połyskujących krówek spokojnie przeżuwało trawę.
„Ja jeden nic nie mam! Chciałbym dostać przynajmniéj gołębia, kurę, albo nawet żółwia, — ale na wyłączną własność,“ myślał Alfred, bolejąc nad swém ubóstwem, na widok tylu cudzych skarbów.
„Zkąd wy to bierzecie?“ zapytał Tomka, skoro się znów zeszli w szopie.
„Czasem się coś znajdzie, czasem się kupi, albo się dostanie od kogo. Te kury przysłał mi ojciec, a jak tylko zbiorę dosyć pieniędzy za jajka, nabędę zaraz parę kaczek. Jest tu ładny staw za stodołą, przytém za jaja kacze dobrze ludzie płacą, i młode kaczęta takie są ładniutkie, że zabawnie patrzéć, jak pływają,“ rzekł Tomek, strojąc minę miljonera.
Alfred westchnął, gdyż biedak nie miał ani ojca, ani pieniędzy, ani zgoła nic na całym świecie, prócz pustego pugilaresu i dziesięciu uzdolnionych palców.
Tomek widocznie zrozumiał, dla czego pytał o to i czemu westchnął po jego odpowiedzi, bo zadumawszy się chwilkę, rzekł żywo:
„Słuchajno, co ci powiem: jeżeli zechcesz wyszukiwać jajka, czego ja nie lubię robić, to ci dam jedno za każdy tuzin. Będziesz utrzymywał rachunek, a gdy matka Bhaer zapłaci dwadzieścia pięć centów, to będziesz sobie mógł kupić, co ci się spodoba, — rozumiesz?“
„Doskonała myśl! Jakiś ty dobry, Tomku!“ zawołał Alfred, olśniony tak świetnemi nadziejami.
„Niéma o czém mówić; weź się zaraz do dzieła i przeszukaj w szopie, a ja tu poczekam na ciebie. Jedna z moich kurek gdacze, więc z pewnością zniosła jajko,“ rzekł Tomek i rzucił się na siano z wewnętrzném zadowoleniem, że nietylko zawarł korzystną ugodę, ale i przyjacielowi oddał przysługę.
Uradowany Alfred zaczął natychmiast poszukiwania i znalazł dwa jajka: jedno pod belką, a drugie w półkorcówce, którą sobie czubata kurka przywłaszczyła.
„Jedno możesz sobie zachować, a drugie dopełni mi właśnie ostatni tuzin; jutro zaś rozpoczniemy znowu. Zapisuj kredą rachunki obok moich, to będziemy zawsze w porządku,“ powiedział Tomek, ukazując szereg niezrozumiałych cyfr na gładkiéj stronie staréj wialni.
Ucieszony świetnemi nadziejami, przejęty zdobytém dostojeństwem, dumny posiadacz jednego jajka, otworzył rachunek z przyjacielem, który śmiejąc się, napisał nad cyframi te wspaniałe słowa:

Tomasz i Spółka.

Biednemu Alfredowi wydało się to czémś tak wielkiém, że z trudnością dał się namówić do złożenia w śpiżarni Azyi, téj pierwszéj własności swojéj. Wyszedłszy ztamtąd, zaznajomił się z dwoma końmi, sześciu krowami, trzema świniami i jedném cielęciem, — poczém zaprowadził go Tomek do staréj wierzby, ocieniającéj szemrzący strumyk. Z płotu łatwo było wskoczyć do dużéj kryjówki pośród trzech grubych konarów, które tworzyły zielone sklepienie. W téj kryjówce przymocowali chłopcy ławeczkę, a głębiéj jeszcze złożyli parę książek, łódkę rozebraną i kilka niewykończonych fujarek.
„To Adasia i moje schronienie; samiśmy je sobie urządzili i bez naszéj wiedzy nikomu niewolno korzystać z niego, — z wyjątkiem jednéj Stokrotki, bo o nią nam nie chodzi.“
Podczas gdy Tomek mówił, Alfred wodził okiem od szemrzącéj brunatnéj wody w dole, do zielonego sklepienia w górze, gdzie pszczoły dźwięcznie brzęczały, racząc się długim, żółtym kwiatem, który napawał powietrze słodką wonią.
„Ach, jak tu pięknie!“ zawołał nareszcie. „Spodziewam się, że mi będzie wolno przychodzić czasem. Jak żyję, nie widziałem tak ładnego miejsca! Chciałbym ptakiem być, i tu zawsze przesiadywać!“
„Prawda, że tu bardzo ładnie i będziesz mógł przychodzić, jeżeli Adaś nie sprzeciwi się; ale — nie przypuszczam tego, bo mówił onegdaj w wieczór, że mu się podobasz.“
„Doprawdy?“ zapytał Alfred i uśmiechnął się radośnie, gdyż uznanie Adasia miało widoczną cenę u kolegów: w części dla tego, że był siostrzeńcem pani Bhaer, ale także z powodu, iż mimo młodego wieku, bardzo był poważny i sumienny.
„Tak, Adaś lubi cichych chłopców i pewno się zbliżycie z sobą, jeżeli masz także upodobanie w książkach.“
Biédny Alfred zarumienił się znowu, ale tym razem nie z radości, lecz ze wstydu, i odrzekł jąkając się:
„Nie umiem dobrze czytać, bom nigdy nie miał na to czasu, koczując bezustanku ze skrzypcami.“
„Ja téż nie lubię czytania, ale jak dokładam starań, to mi idzie dosyć gładko,“ odrzekł Tomek i rzucił nań zdumione spojrzenie, które znaczyło: „dwunastoletni chłopak nie umié czytać!“
„Ale za to potrafię czytać nuty,“ dodał Alfred zmięszany trochę wyznaniem, że taki z niego nieuk.
„Ja znów tego nie umiem,“ odrzekł tamten z takiém poszanowaniem, że się Alfred odważył powiedzieć:
„Pierwszy raz w życiu zdarza mi się teraz sposobność uczenia się, więc szczerze oddam się pracy i będę się starał skorzystać jak najwięcéj. Czy pan Bhaer jest surowym przy lekcyach?“
„Ale gdzież tam! dopomaga nam i objaśnia trudniejsze miejsca; a nie wszyscy tak robią! Naprzykład mój dawny nauczyciel: skoro się kto omylił w jakim wyrazie, zaraz mu dawał po czuprynie,“ rzekł Tomek i rozcierał sobie głowę biedaczek, jak gdyby dopiéro co dostał razy.
„Zdaje mi się, że jabym to umiał czytać,“ rzekł Alfred, przeglądając książkę.
„Spróbuj, ja ci pomogę,“ odezwał się Tomek, przejęty swą wyższością, i gdy Alfred przebrnął jako tako przez jednę stronnicę, zapewnił go, że wkrótce będzie niegorzéj czytał od innych. Następnie gawędzili po koleżeńsku, siedząc w tak zwaném „gnieździe“ na wierzbie.
„To nasze gospodarstwo,“ rzekł Tomek, wskazując na zasiane łany, po drugiéj stronie strumyka. Dostajemy po kawałku gruntu i obrabiamy go według woli. Różne są rzeczy do wyboru, ale zmieniać nie można, póki ziemia nie wyda plonów.“
„Cóżeś ty wybrał na ten rok?“
„Fasolę, bo najłatwiejsza do hodowania.“
Alfred nie mógł się wstrzymać od śmiechu, gdy Tomek zsunął kapelusz na tył głowy, ręce włożył do kieszeni i żywcem naśladował parobka Silasa.
„Nie masz się z czego śmiać: fasola jest dużo łatwiejsza, niż pszenica lub kartofle. Przeszłego roku odważyłem się na melony, ale i uprawa ziemi bardzo była kłopotliwa i owoce nie chciały dojrzewać, aż do samych mrozów. Wszystkiego miałem tylko jednego melona i dwa arbuzy,“ rzekł Tomek.
„Pszenica ładnie wygląda, jak rośnie,“ odezwał się Alfred.
„Prawda, ale trzeba ją często skopywać; tymczasem fasolę skopiesz raz lub dwa, a jednak prędko dojrzewa. Wyprobuję ją w tym roku; piérwszy się z tém odezwałem, więc mi służyto prawo. Nadziany miał także ochotę na fasolę, ale po namyśle wybrał zwyczajny groch, gdyż trzeba go tylko obrywać. Niechaj obrywa, kiedy go tak dużo jé.“
„Ciekawym, czy ja także dostanę kawałek gruntu?“ rzekł Alfred, któremu nawet najcięższa praca koło uprawy ziemi, sprawiałaby żywą uciechę.
„Ma się rozumieć, że dostaniesz,“ zawołał z dołu pan Bhaer, który wracając z przechadzki, poszedł ich tam poszukać: miał bowiem zwyczaj, co niedzielę pogawędzić z każdym z chłopców, żeby mu dać podnietę do pracy na następujący tydzień.
Sympatya jest dobrą rzeczą i w Plumfield dokonywała cudów: ponieważ chłopcy mieli przekonanie, że ojca Bhaer szczerze obchodzą, otwierali przed nim skorzéj serca, niż przed kobietą. Starsi bardzo lubili rozmawiać z nim o swych nadziejach i zamysłach, jak mężczyzni z mężczyzną, — zwracając się instynktownie w razie choroby lub zmartwienia do pani Ludwiki, — któréj znów malcy spowiadali się z wszystkiego, jak przed matką.
Tomek spuszczając się z gniazda, wpadł w strumyk, ale przyzwyczajony do tego, podniósł się z zimną krwią i poszedł do domu, by obeschnąć. Alfred pozostał więc sam na sam z panem Bhaer, który ujął go sobie zupełnie, gdyż darował mu kawałek gruntu do uprawy i tak poważnie mówił o spodziéwanych plonach, jak gdyby utrzymanie całego domu od nich zależało. Z tego przedmiotu przeszli do wielu innych, i Alfredowi dużo nowych i pożytecznych myśli przybyło do główki, a przyjmował je z taką skwapliwością, jak spragniona ziemia pochłania ciepły deszczyk wiosenny. Przez cały czas wieczerzy rozważał słowa zacnego profesora, wpatrując się weń często, jak gdyby chciał powiedzieć: „Podobała mi się ta rozmowa i chciałbym więcéj takich.“ Nie wiem, czy pan Bhaer zrozumiał tę niemą prośbę dziecka, lecz gdy się wszyscy zebrali wieczorem na niedzielną gawędę do pokoju pani Ludwiki, wybrał przedmiot, który widocznie nasunęła mu przechadzka wśród łanów, nad strumykiem.
Rozglądając się do koła, mogło się zdawać Alfredowi, że jest raczéj wśród licznéj rodziny, aniżeli w zakładzie naukowym. Chłopcy umieścili się szerokiém półkolem przy kominku: niektórzy na krzesłach, inni na dywanie. Stokrotka i Adaś siedzieli na kolanach u wuja Fritza, a Robcio schował się cichutko za matkę na fotelu, gdzie mógł drzémać pokryjomu, skoro się rozmowa stawała niezrozumiałą. Każdy zdawał się zadowolony z miejsca i słuchał uważnie, gdyż daleka przechadzka czyniła wypoczynek pożądanym; zresztą, trzeba było być trzeźwym i przygotowanym na zapytania.
„Dawno, dawno już temu, pewien doświadczony ogrodnik miał taki duży i piękny ogród, jakiego nikt nie widział. Pracował téż nad nim pilnie i uprawiał różne doskonałe i pożyteczne rzeczy. Ale chwast zakradł się nawet tam; grunt był zły miejscami i dobre ziarna nie chciały kiełkować. — Miał on dużo ogrodniczków do pomocy, niektórzy wiernie pełniąc obowiązki, zasługiwali na hojne wynagrodzenie, jakie im dawał, lecz inni zaniedbywali cząstki wyznaczone im do uprawy. Chociaż był z nich niezadowolony, nieustając jednak w cierpliwości, pracował on tysiące lat, i wyczekiwał obfitego plonu.“
„Musiał być bardzo stary,“ odezwał się Adaś, wpatrując się bacznie w wuja, żeby nie stracić ani słowa.
„Cicho, Adasiu, to czarodziejska bajka,“ szepnęła Stokrotka.
„Mnie się zdaje, że to arregorya,“ odrzekł Adaś.
„Co to jest arregorya?“ zapytał badawczy Tomek.
„Odpowiedz mu, Adasiu, jeżeli potrafisz, i nie używaj wyrazów, których znaczenia nie jesteś pewien,“ odezwał się pan Bhaer.
„Ja wiem, bo mi dziadunio powiedział. Arregorya to bajka lub opowieść, mająca jakieś przenośne znaczenie. Moja ,Powieść bez końca‘ jest z rzędu takich, dla tego, że dziecko wyraża w niéj duszę. Prawda, ciociu?“ wykrzyknął Adaś, chcąc koniecznie dowieść, że dobrze mówi.
„Tak, mój drogi, opowieść wuja także jest allegoryą, pewna tego jestem; wsłuchuj się więc pilnie i staraj się odgadnąć jéj znaczenie,“ odparła pani Ludwika, biorąca we wszystkiém niemniéj żywy udział, jak chłopcy.
Adaś uciszył się, a pan Bhaer mówił daléj poprawną angielszczyzną, gdyż od lat pięciu zrobił wielkie postępy i przypisywał je swym wychowańcom.
„Pewnego razu, ów ogrodnik dał kilkanaście kwater jednemu ze swych pomocników z zaleceniem, aby próbował bacznie, co się da na nich najkorzystniéj uprawiać. Sługa ten nie był ani bogaty, ani mądry, ani nawet bardzo dobry, ale ponieważ chciał być użytecznym, żeby się odwdzięczyć zacnemu ogrodnikowi za różne dowody życzliwości, chętnie wziął się zatém do pracy. Kwaterki były rozmaitego kształtu i rozległości: jedne miały dobrą ziemię, inne nieco kamienistą, — a wszystkie potrzebowały wielkich starań, bo w żyznym gruncie chwast rozrastał się szybko, a w jałowym dużo było kamieni.“
„Co tam rosło prócz chwastu i kamieni?“ zapytał Alfred tak rozciekawiony, że się najpierwszy odezwał, pomimo zwykłéj nieśmiałości.
„Kwiaty,“ odrzekł pan Bhaer, mile nań spoglądając. „Nawet najbardziéj zaniedbana grządka wydawała choć trochę bratków i gwoździków. Na jednéj z nich rosły róże, groszek pachnący i stokrotki.“ Tu uszczypał pulchny policzek dziewczynki, opartéj o jego ramię. „Na drugiéj były rzadkie krzewy, wino pnące się i różne nasiona poczynające kiełkować, bo widzicie grządkę uprawiał doświadczony ogrodnik, który całe życie pracował nad podobnymi ogrodami.“
Posłyszawszy ten ustęp arregoryi, Adaś przechylił główkę, jakby ciekawy ptaszek, i widocznie coś podejrzéwając, miał się odtąd na baczności; ale pan Bhaer nie zdradził się z niczém, wodził tylko okiem po młodych słuchaczach, a poważny i głęboki wyraz jego twarzy bardzo był znaczący dla żony, która wiedziała, jak on gorąco pragnie uprawić należycie te grządki.
„Jakem już wyżéj powiedział, niektóre z owych grządek łatwe były do uprawienia, czyli do pielęgnowania, moja Stokrotko, a inne kosztowały wiele trudu. Jedna z nich była bardzo słoneczna i mogła wydawać mnóstwo owoców, jarzyn i kwiatów, byleby kto nad nią popracował. Gdy ów ogrodnik zasiał na niéj, przypuśćmy — melony, obróciły się w niwecz, dla tego, że ogrodniczek nie czuwał nad nimi, tłumacząc się zawsze tém, że ,zapomniałʻ.“
Tu powstał ogólny śmiech i wszyscy spojrzeli na Tomka, który na wzmiankę o melonach wytężył słuch, ale usłyszawszy swą ulubioną wymówkę, spuścił głowę ze wstydem.
„Wiedziałem, że to o nas mowa!“ zawołał Adaś klaszcząc w ręce. „Prawda, wuju, że ty jesteś tym ogrodnikiem, a my ogrodniczkami?“
„Zgadłeś! A teraz każdy mi powié, jakie ziarno, w nim zasiać téj wiosny, żeby miéć obfite plony jesienią, z moich dwunastu, — a raczéj trzynastu, — łanów,“ rzekł pan Bhaer, spoglądając na Alfreda.
„Grochu ani fasoli nie można w nas siać, chyba że pan chce, byśmy dużo jedli i utyli,“ odezwał się Nadziany, i ta rozkoszna myśl ożywiła nagle jego martwą, okrągłą twarz.
„Wuj nie o takich mówi nasionach, tylko o rzeczach, które mogą nas doskonalić; a chwast znaczy wady,“ zawołał Adaś, zabierający zwykle głos w podobnych rozmowach, miał w nich bowiem wprawę i upodobanie.
„Zastanówcie się, czego wam najbardziéj trzeba, a potém każdy mi powié swoje życzenia, ja zaś dopomogę, żeby się przyjęło ziarno; ale musicie także sami dokładać starań, bo inaczéj stanie się z wami to, co z melonami Tomka: — będą same liście, bez owocu. Zaczynając od starszych, zapytam się matki, co pragnie miéć na swéj grządce, bo wszyscy stanowimy cząstki tego ogrodu i możemy być obfitém żniwem dla naszego Pana, jeżeli go będziemy dostatecznie kochali,“ rzekł ojciec Bhaer.
„Jabym poświęciła cały swój grunt uprawie cierpliwości, bo mi jéj najbardziéj potrzeba,“ rzekła pani Ludwika tak poważnie, iż chłopcy zamyślili się nad tém szczerze, co powiedzą, skoro na nich przyjdzie koléj. Niektórzy doznali wyrzutów sumienia, że z ich powodu wyczerpał się tak prędko jéj zapas téj cnoty.
Franz pragnął hodować wytrwałość, Tomek stanowczość, Antoś dobry temperament, Stokrotka pracowitość, Adaś taką mądrość, jak dziadunia, Alfred zaś nieśmiało odezwał się, że mu brakuje tylu rzeczy, iż prosi, żeby pan Bhaer uczynił zań wybór. — Inni prawie tych samych zalet pragnęli, a cierpliwość, dobry temperament i szlachetność, zdawały się ulubionymi ich płodami. — Jeden z chłopców życzył sobie polubić ranne wstawanie, ale nie wiedział, jakby nazwać ten gatunek ziarna, a biédny Nadziany rzekł z westchnieniem:
„Jabym chciał, żeby mi lekcye tak przypadały do smaku, jak obiady; ale to jest niemożliwe.“
„Zasiejemy wyrzeczenie się siebie i gdy je będziesz obkopywał i polewał, tak ładnie wyrośnie, że na przyszłe święta Bożego narodzenia, już nie zachorujesz na niestrawność. Pracuj nad umysłem, mój Jerzy, to się stanie tak łakomym jak ciało i może niemniéj polubisz kiedyś książki, jak ten mój filozof,“ rzekł pan Bhaer i odgarniając Adasiowi z pięknego czoła włosy, dodał: „I tyś łakomy, mój synu, bo tak napełniasz sobie głowę czarodziejskiemi bajkami, jak Jerzy nadziewa żołądek ciastem lub cukierkami. Jedno i drugie jest złém, i chciałbym, żebyście sprobowali czegoś lepszego. Arytmetyka jest o połowę mniéj przyjemną, jak ,Noce arabskieʻ, ale to bardzo pożyteczna rzecz i radzę ci uczyć się jéj, żebyś potém nie potrzebował wstydzić się i żałować.“
„Wszakże powieść ,Henryk i Łucyaʻ nie jest czarodziejską bajką, i pełno w niéj wzmianek o barometrach, o cegle, o kuciu koni i o różnych pożytecznych rzeczach, a jednak mnie zajmuje; — prawda, Stokrotko?“ zapytał Adaś, przejęty swoją obroną.
„Może być; ale cię częściéj zastaję nad czarodziejską bajką, niż nad książką tego rodzaju. — Zrobię dziś umowę z wami dwoma: Jerzy będzie jadał tylko trzy razy dziennie, ty przeczytasz nie więcéj, jak jedną książkę tygodniowo, a ja wam daruję nowy plac do krykieta; tylko mi przyrzeczcie, że będzie grywać,“ rzekł wuj Fritz nalegająco, gdyż Nadziany miał wstręt do ruchu, Adaś znowu spędzał na czytaniu wszystkie wolne godziny.
„Kiedy nie lubimy krykieta,“ rzekł Adaś.
„Może teraz, bo wam ta gra jeszcze nieznana. Zresztą, wszakże miło wam będzie użyczać tego placu innym chłopcom.“
W ten sposób trafił im do przekonania i zgodzili się na układ, ku uciesze całéj gromadki.
Jeszcze gawędzli trochę o swych robotach ogrodniczych, poczém nastąpił choralny śpiew. Pani Bhaer przygrywała im na fortepianie, Franz na fletrowersie, professor na wiolonczeli, Alfred zaś na skrzypcach. Był to bardzo skromny koncercik, ale sprawiał wielką przyjemność całemu gronu, i nawet stara Azya, siedząca w kącie, odzywała się czasem najsłodszym głosem ze wszystkich, — bo w tym domu pan i sługa, stary i młody, murzyn i biały, brali udział w niedzielnym śpiewie, wznoszącym się do Ojca powszechnego.
Gdy chór umilkł, pan Bhaer uścisnął wszystkim ręce, a pani Ludwika pocałowała każdego: od szesnastoletniego Franza, aż do małego Robcia, który zwykł ją całować w koniec nosa, — poczém rozeszli się na spoczynek.
W dziecinnéj sypialni przytłumione światło lampy padało na obraz wiszący nad łóżkiem Alfreda. Było ich więcéj na ścianach, ale mu się zdawało, że ten musi mieć jakieś szczególne znaczenie, bo go okalała śliczna rama z mchu i szyszek, a u spodu, na haczyku wisiała doniczka, pełna leśnych kwiatów. Obraz ów był najpiękniejszy ze wszystkich, i Alfred wpatrywał się weń z wielką ciekawością.
„To moja własność,“ odezwał się miłym głosikiem Adaś, który właśnie w nocnéj koszulce, chodził do cioci Ludki, po plasterek do skaleczonego palca.
„Co on robi tym dzieciom?“ zapytał Alfred.
„To Chrystus, Bóg-Człowiek: błogosławi dzieci. Czy nic o nim nie wiész?“ zapytał Adaś z zadziwieniem.
„Niewiele; ale chciałbym wiedziéć coś więcéj, bo ma taką miłą twarz,“ odpowiedział Alfred, który dotąd słyszał prawie w tenczas tylko o Bogu-Człowieku, skoro kto wzywał imienia Jego nadaremno.
„Ja wszystko o nim wiem i bardzo mi się ta historya podoba, bo jest prawdziwa,“ rzekł Adaś.
„Kto ci ją opowiedział?“
„Dziadunio; on wie wszystko i opowiada najpiękniejsze rzeczy w świecie. Jak byłem małym, tom się bawił zwykle jego wielkiemi księgami i robiłem z nich mosty, koleje żelazne i domy.“
„Ile masz teraz lat?“ zapytał Alfred z poszanowaniem.
„Skończę niedługo dziesięć.“
„Musisz umiéć dużo rzeczy, prawda?“
„Tak; sam widzisz, że mam wielką głowę i dziadunio mówi, że trzeba dużo wiadomości żeby ją napełnić, więc zbiéram je skrzętnie,“ odparł Adaś swym spokojnym tonem.
Alfred roześmiał się, ale po chwili rzekł poważnie:
„Proszę cię, opowiedz mi co.“
Idąc za jego prośbą, Adaś z przyjemnością zaczął opowiadać, bez przecinków ani punktów: „Znalazłem raz ładną książkę, którą chciałem się pobawić, ale dziadunio zabronił i sam pokazywał mi obrazki, opowiadając o nich. Bardzo mi się podobały te historye: o Józefie i jego złych braciach, o żabach, co się wydobyły z morza, o Mojżeszku puszczonym na wodę, i o wielu innych pięknych rzeczach, ale ze wszystkich najlepiéj przypadła mi do smaku historya o Bogu-Człowieku. Dziadunio tyle razy mi ją opowiadał, że ją umiem na pamięć i dał mi ten obraz, żebym jéj nie zapomniał. Jakem raz bardzo chorował, powieszono mi go tutaj, i odtąd pozostał dla innych chorych chłopców, żeby mu się przyglądali.“
„Dla czego on błogosławił te dzieci?“
„Bo je kochał.“
„Czy były biédne?“ spytał Alfred, wpadając w zadumę.
„Tak mi się zdaje: patrz, niektóre są prawie nagie i matki ich nie wyglądają na wielkie panie. On kochał ubogich i bardzo był dla nich dobrym. Wyświadczał im wiele dobrego, wspomagał ich i nauczał bogaczy, żeby się nie obchodzili z nimi srogo. Oni go téż kochali bardzo a bardzo!“ zawołał Adaś z zapałem.
„Czy on sam był bogaty?“
„O nie! Urodził się w stajence i tak był biédny, że gdy dorosł, nie miał domu, gdzieby mógł mieszkać i czasami nie miał co jeść, póki go kto nie wspomógł. Chodził po świecie głosząc nauki, nawracając na dobrą drogę, aż go wreszcie źli ludzie umęczyli na śmierć.“
„Za co?“ spytał Alfred i usiadł na łóżku, aby lepiéj widzieć i słyszéć, tak go zajął Bóg-Człowiek, który dbał o biédnych.
„Opowiem ci to wszystko: ciocia Ludka nie będzie się gniewać,“ rzekł Adaś i usiadł na przeciwległém łóżku, rad że może opowiadać swą ulubioną historyę.
Dozorczyni zajrzała, czy Alfred usnął, ale zobaczywszy co się dzieje, wymknęła się po cichu do pani Bhaer i z macierzyńskiém wzruszeniem na poczciwéj twarzy, powiedziała:
„Czy droga pani zechce zobaczyć coś pięknego? Oto Alfred wsłuchany całą duszą w Adasia, który jak prawdziwy aniołek opowiada mu historyę o dzieciątku Jezus.“
Pani Bhaer umyśliła pójść i pomówić chwilę z Alfredem, zanim uśnie, bo się już nieraz przekonała, że poważne słowo powiedziane w takiéj chwili, często sprawia dużo dobrego. Ale gdy zobaczyła, zakradłszy się do drzwi, jak Alfred chciwie połyka wyrazy przyjaciela, podczas kiedy tenże stłumionym głosem opowiada słodką i wzniosłą historyę, jak go jéj nauczono, i piękne oczy wlepia w luby wizerunek wiszący na ścianie, poczuła łzy i po cichu odeszła, mówiąc sobie:
„Adaś bezwiednie będzie pomocniejszy temu biédnemu chłopcu, aniżeli ja, nie chcę więc psuć jego dzieła, ani jedném słówkiem.“
Szept dziecięcych głosów przeciągał się długo: jedno niewinne serce udzielało drugiemu ważnéj nauki i nikt im nie przerywał. Gdy po uciszeniu się wreszcie téj rozmowy, pani Bhaer weszła żeby zabrać lampę, Adasia już nie było, Alfred zaś usnął z twarzą zwróconą ku obrazowi, jak gdyby się już nauczył kochać Boga-Człowieka który miłował dziatki, i był wiernym przyjacielem ubogich. Twarzyczka chłopca była bardzo spokojna, i pani Ludwika pomyślała, że jeżeli takie skutki pozostawił jeden dzień starań i serdeczności, to rok cierpliwéj uprawy zpewnością może przynieść bogate plony na téj zaniedbanéj grządce, w któréj już zasiał najlepsze ze wszystkich ziarn, ten mały apostoł, w nocnéj koszulce.





Rozdział czwarty.
Stopniowe postępy.

W poniedziałek rano Alfred wszedł zalękniony do klasy, przewidując że się będzie musiał zdradzić przed kolegami ze swą ciemnotą; ale pan Bhaer wyznaczył, mu miejsce we framudze od okna, gdzie się mógł odwrócić od chłopców, i Franz wysłuchał go tam lekcyi; nikt więc nie słyszał jego mylnych odpowiedzi, i nie widział kleksów na kajecie. Szczerze był wdzięczny Alfred za to i pracował tak pilnie, że profesor zobaczywszy jego rozpaloną twarzyczkę i palce pomazane atramentem, powiedział uśmiechając się:
„Nie pracuj tak ciężko, chłopcze, bo się zmęczysz, a czasu jest dosyć przed tobą.“
„Muszę ciężko pracować, żeby dogonić kolegów, bo oni umieją dużo, a ja zgoła nic,“ rzekł Alfred.
„Owszem, umiész bardzo wiele rzeczy, całkiem im nieznanych,“ powiedział pan Bhaer siadając obok niego, podczas gdy Franz uczył młodszą dziatwę, tabliczki mnożenia,
„Doprawdy?“ spytał Alfred z niedowierzeniem. „Tak, mój chłopcze; umiész naprzykład opanować swój temperament, a Jakubek który w prawdzie biegłym jest w rachunkach, tego znów nie potrafi. Jest to ważna umiejętność, i zdaje mi się że ją gruntownie posiadasz. Daléj, potrafisz grać na skrzypcach, tego również żaden z twoich kolegów nie umié — a co najważniejsze: szczerze pragniesz nauczyć się czegoś, co jest połową wygranéj. Z początku życie wyda ci się tutaj trudném, doznasz nieraz zniechęcenia, — lecz jeżeli wytrwasz w pracy, będzie się stawało coraz łatwiejszém.“
Alfredowi twarz pałała, gdy słuchał wyliczania swych umiejętności; bo chociaż szereg był krótki, niezmiernie go to ucieszyło, że już coś ma na początek. „Prawda, że umiem opanować temperament, bo mię ojciec biciem tego nauczył; prawda i to, że potrafię grać na skrzypcach, chociaż nie wiem gdzie jest zatoka Biskajska,“ pomyślał z uciechą, trudną do opisania. Potém rzekł uroczyście i tak głośno, że aż Adaś usłyszał:
Chcę się uczyć i będę dokładał starań. Nigdym nie chodził do szkoły, ale nie moja w tém wina; i jeżeli chłopcy nie będą mię wyśmiewać, to mi tu będzie doskonale, boście tacy dobrzy dla mnie, ty i pani Bhaer.“
„Nie będą się wyśmiewać, ale gdyby sobie który pozwolił, tobym... tobym... zakazał!“ wykrzyknął Adaś, zapominając gdzie się znajduje.
Gdy około południa nauki zostały przerwane wszyscy pobiegli na górę, dowiedziéć się, co tam słychać.
Pan Bhaer, mając przekonanie, że pożyteczniéj będzie wskazać owego dnia, chłopcom, jak wzajemnie dopomagać sobie, niżeli im wykładać arytmetykę, — opowiedział przygody Alfreda, w sposób tak rzewny i zajmujący, że poczciwe dzieci obiecały mu być pomocą, mając sobie za zaszczyt udzielanie jéj, młodzieńcowi tak pięknie grającemu na skrzypcach. To odwołanie się do nich, przyniosło pożądane owoce, i Alfred miał niewiele trudności do zwalczania, bo mu każdy ułatwiał pracę.
Ale póki nie nabrał więcéj sił, wzbraniano mu wielkiego mozołu, i pani Ludwika obmyślała różne domowe rozrywki na czas, kiedy inni byli zajęci książkami. Najlepszém jednak lekarstwem było pielęgnowanie ogródka; pracował téż pilnie: najwpierw uprawił ziemię, potém zasiał groch i pilnie śledząc jego wzrost, cieszył się każdym zielonym listkiem, każdą łodyżką. Żaden w świecie ogród nie był tak starannie skopywany, i pan Bhaer szczerze się obawiając, czy nasiona będą mogły kiełkować z tego powodu, wyznaczał mu lekkie zajęcia przy kwiatach lub truskawkach, gdzie się Alfred z takiém przejęciem krzątał, jak rojące się wkoło niego pszczoły.
„Ze wszystkich twych nowych zdobyczy, najlepiéj mi się te podobają,“ mówiła pani Ludwika szczypiąc mu czerstwe policzki, niegdyś tak blade, — i klepiąc po plecach, dawniéj przygarbionych, — a teraz już prostych prawie, skutkiem zdrowego zajęcia, dobrego pożywienia, i wydobycia się z biédy, która tak gnębi i przygniata.
W Adasiu miał Alfred przyjaciela, w Tomku opiekuna, a w Stokrotce osłodę w każdem strapieniu: bo chociaż te dzieci młodsze, były odeń, przez nieśmiałość lubił ich niewinne towarzystwo, a unikał głośnych zabaw starszych chłopców. Pan Artur Laurence nie zapominał o nim, i przysyłał mu ubranie, książki, nuty, serdeczne pozdrowienia, a od czasu do czasu przyjeżdżał zobaczyć jak mu się powodzi, albo go brał do miasta, na jaki koncert. W takich razach, zdawało się Alfredowi, że jest w siódmém niebie: mieszkał bowiem w jego wspaniałym domu, obcował z jego piękną żoną i uroczą córeczką, zjadał smaczny obiad, i tyle zawsze zaznał uciech, że dniami i nocami marzył o nich i mówił.
Tak jest łatwo uszczęśliwić dziecko, że się żal robi, iż w świecie tak pełnym słonecznych promieni i powabnych rzeczy, mogą istniéć smutne twarzyczki, próżne rączęta lub tęskne serduszka. Pod wpływem takiego to uczucia, państwo Bhaer zbiérali każdą okruszynę, aby nią nakarmić gromadkę swych zgłodniałych wróbelków, — sami będąc bogaci, tylko w miłosierdzie. Wiele przyjaciółek pani Ludwiki, przysyłało jéj odrzucone już swych dzieci zabawki, których naprawą zajmował się Alfred, bardzo zręcznym będąc do tego. Niejedno dżdżyste popołudnie spędził więc z flaszeczką gumy, z pudełkiem farb, i z nożem, — naprawiając meble, zwierzęta i różne gry, podczas kiedy Stokrotka stroiła poszarpane lalki. W miarę jak cacka zostawały przyprowadzone do kwitnącego stanu, chowano je w szufladzie przeznaczonéj do ubiérania choinki na Boże Narodzenie, dla biédnych dzieci z okolicy; w taki bowiem sposób obchodzili chłopcy z Plumfield Narodzenie się Tego, który miłował ubogich i błogosławił maluczkich.
Adaś niezmordowanie czytywał i objaśniał Alfredowi swe ulubione książki, i niejedną miłą godzinę spędzili na staréj wierzbie, rozmawiając o Robinsonie kruzo, o nocach arabskich, lub o powieściach pani Edgeworth. To mu otworzyło nowy świat: zaciekawiony powieściami, prędko nauczył się czytać, a tak był dumnym z téj umiejętności, że się obawiano, aby jak Adaś, nie wyszedł na móla.
W niespodziany zupełnie sposób pozyskał, Alfred jeszcze jedną pomoc: oto wielu chłopców zajmowało się tam handlem; państwo Bhaer wiedząc bowiem że jako ubodzy, będą kiedyś musieli pracą torować sobie drogę na świecie, pomagali im w zapewnianiu sobie niezależności. Tomek sprzedawał jajka swych kur; Jakubek spekulował na dostawie żywności; Franz pomagał panu Bhaer uczyć; Antoś wykonywał tokarskie roboty; Adaś budował młyny wodne lub maszyny własnego pomysłu, i obdarzał niemi chłopców, chociaż jako zbyt zawikłane, nie mogły się na nic przydać.
„Niechaj będzie mechanikiem, jeżeli zechce,“ mówił pan Bhaer. „Jak chłopiec ma rzemiosło w ręku, to już może być pewien niezależnego bytu. Praca jest rzeczą zbawienną, i jakiekolwiek zdolności okażą moi chłopcy: do poezyi czy do pługa, będą je uprawiać i pożytkować, o ile się tylko da.“
Gdy Alfred przybiegł zatem pewnego dnia, z rozognioną twarzą, i zapytał pana Bhaer:
„Czy mogę grać towarzystwu, które dziś urządza piknik w naszym lesie? Zapłacono by mi, a ja choćbym chciał zarabiać pieniądze, jak tamci chłopcy, nie mam innego sposobu, prócz grania na skrzypcach.“
Profesor odpowiedział chętnie: „Jdź, życzę ci dobrego powodzenia. To przyjemna, lekka praca, i rad jestem że ci się nadarzyła.“
Alfred skorzystał z pozwolenia i tak mu się powiodło, że przyniósł do domu dwa dollary, które pokazał z wielkiém zadzwoleniem, opowiadając z zapałem że mu bardzo wesoło czas przeszedł, że goście byli dlań łaskawi i obiecali często go wzywać.
„To daleko milsze zajęcie, niż grywanie na ulicach, bo wtedy nie dostawałem wcale pieniędzy, a teraz wszystkie przechodzą do moich rąk, i prócz tego bawię się doskonale. Wszedłem już w interesa, jak Tomek i Jakubek, co mię bardzo cieszy,“ rzekł Alfred, z dumą klepiąc stary pugilares, jak gdyby już był miljonerem. Jstotnie, wszedł „w interesa“, bo gdy lato nastało, częste odbywały się pikniki, i był rozrywany. Pan Bhaer pozwalał mu korzystać z tego, ale z warunkiem żeby nie zaniedbywał lekcyi, i żeby towarzystwo było przyzwoite; tłomaczył mu bowiem, że każdemu jest potrzebna edukacya, chociażby skromna, i że pieniądze nie powinny go tam nigdy wabić, gdzie by znalazł pokusę do złego. Alfred w zupełności odpowiadał jego życzeniom, i przyjemnie było widziéć tego niewinnego chłopca, gdy odjeżdżał z wesołym orszakiem lub wracał do domu, wygrywając sobie, — zmęczony lecz wesoły, z uczciwie zarobionym groszem w jednéj kieszeni, a z łakociami w drugiéj, bo o Stokrotce i Teodorku nigdy nie zapominał.
„Będę póty składał pieniądze, póki nie kupię skrzypcy, a potém będę się już mógł sam utrzymywać, — nieprawda?“ rzekł pewnego razu, oddając panu Bhaer dollary do schowania.
„Tak się spodziéwam, mój Alfredzie; ale wpierwéj musisz wzmocnić zdrowie i przyuczyć się muzyki; wówczas pan Laurence obmyśli ci jaką posadę, a za kilka lat, wszyscy się zjedziemy, żeby cię usłyszeć grającego publicznie.“
Dzięki doznawanéj zachęcie i nadziejom jakie starano się w nim rozbudzić, życie spływało mu coraz łatwiéj, miléj, i w muzyce robił takie postępy, że profesor wybaczał mu nieco mniejsze przykładanie się do innych nauk; zwłaszcza iż wiedział, że każdy najlepiéj to wykonywa, w czém ma upodobanie. Gdy zaniedbał jaką ważną lekcyę, odbierano mu na jeden dzień, skrzypce i smyczek, — co dlań było największą karą.
Stokrotka miała wielki pociąg do muzyki, i szczególne poszanowanie dla każdego co grał. Często ją więc zastawano siedzącą na wschodach pod drzwiami Alfreda, podczas gdy się oddawał ćwiczeniom. Sprawiało mu to wielką przyjemność i starał się grać jak najlepiéj dla swéj niewidzialnéj słuchaczki, która niechcąc nigdy wejść do pokoiku, szyła na progu, lub bawiła się lalką, z wyrazem rozmarzenia na twarzyczce. Ciocia Ludwika zobaczywszy ją w tym stanie, myślała zazwyczaj „jakaż ona podobna do mojéj Elżbietki!“ i odchodziła po cichu, by jéj nawet swoją obecnością, nie zatruwać błogiéj chwili. Alfred bardzo był przywiązany do pani Bhaer, ale jeszcze więcéj do zacnego profesora, który z ojcowską troskliwością czuwał nad tym nieśmiałym, wątłym chłopcem, cudem wyratowanym z łódki, przez dwanaście lat niemiłosiernie miotanéj na wzburzonem morzu życia. Anioł stróż musiał rozciągać opiekę nad biedakiém, bo chociaż ciało ucierpiało, dusza zdawała się nieuszkodzoną, i wydobyła się na ląd w stanie takiéj niewinności, jak dziecię wyrwane z toni. Pewno zamiłowanie w muzyce utrzymywało w nim błogi spokój, mimo otaczającéj go dysharmonii, — przynajmniéj tak dowodził pan Artur Laurence, a musiał być doświadczony w tym względzie. Bądź co bądź, ojciec Bhaer miał prawdziwą przyjemność w rozwijaniu przymiotów Alfreda i leczeniu go z wad, a nowy ten wychowanek okazywał się tak uległym i kochającym, jak dziewczynka. Profesor nazywał go swoją „córką“ w rozmowach z żoną, która wyśmiewała go trochę za tę słabość, woląc chłopców z usposobienem męzkiém, a nie słabém i lękliwém; ale mimo to pieściła go nienmiéj niż Stokrotkę, i Alfred uważał ją za kobietę wyjątkowéj dobroci.
Jedną tylko wadą niepokoił państwa Bhaer, chociaż wiedzieli że się musiała zrodzić z lękliwości i ciemnoty: oto kłamał niekiedy. Nie były to czarne kłamstwa, rzadko przechodziły kolor szary, a nawet często bywały bieluchnym żarcikiem, ale bądź co bądź kłamstwo jest zawsze kłamstwem, i chociaż wszyscy prawimy grzeczne nieprawdy na tym dziwacznym świecie, jest to rzecz naganna i każdy wié o tém.
„Nie możesz być nigdy dosyć uważający w tym względzie; czuwaj nad językiem, nad wzrokiem, nad ręką, bo łatwo jest dopuścić się nieprawdy mową, spojrzeniem i czynem,“ rzekł mu pewnego razu, pan Bhaer.
„Wiem że to rzecz naganna i nie chciałbym kłamać, alem zauważył, że daleko jest łatwiéj radzić sobie w życiu nierachując się bardzo ściśle z prawdą. Dawniéj dla tegom kłamał że się bałem ojca i jego towarzysza, a dziś kłamię, gdy się lękam, żeby mię chłopcy z czego nie wyśmieli. Wiem że to jest źle, ale się zapominam,“ rzekł Alfred mocno zawstydzony.
„Ja także kłamałem będąc bardzo małym chłopczykiem, i jakem jeszcze kłamał! ale mię wyleczyła babunia. Zgadnij jakim téż sposobem? Rodzice mię przestrzegali, łajali, karali, alem ja się ciągle zapominał, zupełnie tak samo jak ty; wówczas kochana babunia powiedziała „ja dopomogę twojéj pamięci i poskromię ci grzeszny język.“ Mówiąc to, kazała mi go wywiesić, i koniuszczek przycięła nożyczkami, aż do krwi. Możesz sobie łatwo wyobrazić jakie to było okropne; ale mi wyszło na dobre, bom czuł ból przez kilka dni, i każde słowo tak powoli wychodziło z ust, żem je mógł należycie rozważyć. Odtąd byłem ostrożniéjszy i z czasem poprawiłem się, bom się obawiał ogromnych nożyc. Jednak droga babunia była dla mnie najlepszą w świecie, i umiérając daleko ztąd, w Norymberdze, — modliła się oto, żeby jéj mały Fritz mógł kochać Boga i być prawdomownym.“
„Ja nie znałem swojéj babki, ale jeżeli pan myślisz że toby mię wyleczyło, pozwolę sobie przyciąć język,“ rzekł Alfred z bohaterską odwagą, bał się bowiem bólu, ale z drugiéj strony, szczerze pragnął pozbyć się szkaradnéj wady.
Pan Bhaer z uśmiechem potrząsnął głową i rzekł:
„Mam jeszcze lepszy i wyprobowany sposób: jak skłamiesz, to nie ja ciebie ukarzę, lecz ty mnie.“
„A to jak?“ zawołał Alfred przestraszony tym pomysłem.“
„Wyćwiczysz mię porządnie. Ja sam wprawdzie rzadko biję, ale może ci lepiéj utkwi w pamięci ból zadany mnie, aniżeli samemu sobie.“
„Ja, miałbym wybić pana! to niepodobna!“ wykrzyknął Alfred.
„Ha, to pamiętaj o swym grzesznym języku, bo choć nie mam ochoty na ból, gotówem go przecierpiéć, jeżeli cię to wyleczy.“
Mowa jego uczyniła takie wrażenie na chłopcu, że przez długi czas stał na straży swego języka, i ściśle pilnował się prawdy, gdyż pan Bhaer trafnie osądził, że więcéj uczyni z przywiązania, niż z obawy o siebie. Ale niestety! pewnego dnia zapomniał się znowu, i skoro Emil gniewnie zagroził, że go zbije, jeżeli się przekona że, to on mu stratował najpiękniejsze zboże, Alfred zapewniał, że nie był na jego gruncie, a potem ze wstydem musiał przyznać, że istotnie umykał tamtędy, przed goniącym go Jakubkiem.
Alfred miał nadzieję, że się o tém nikt nie dowié; ale przypadek zdarzył, że go zobaczył Tomek i wydał, w parę dni późniéj, gdy Emil wspomniał o swém podejrzeniu. Lekcye już były wówczas skończone, i wszyscy uczniowie stali w sieni, a pan Bhaer usiadł na wyplataném krzesełku, żeby pofiglować z Teodorkiem. Skoro usłyszał jednak te słowa i dostrzegł zarumienioną i przestraszoną twarz Tomka, spuścił malca z kolan, mówiąc: Jdź do matki; ja także tam niezadługo nadejdę,“ poczém wziąwszy Alfreda za rękę, poprowadził do klasy, i zamknął drzwi.
Chłopcy przez chwilę spoglądali na siebie w milczeniu; potém Tomek wymknął się, i zajrzał tam przez szparę od okiennicy; wówczas uderzył go taki widok, że o mało nie stracił przytomności: oto pan Bhaer zdejmował z nad biórka długą dyscyplinę, tak rzadko używaną, że porosła kurzem.
„Boże mój! on się porwie na Alfreda! ach, żałuję żem to powiedział!“ myślał poczciwy Tomek, bo dyscyplina była największą karą w tym zakładzie.
„Pamiętasz com ci wówczas mówił?“ rzekł profesor bez gniewu, lecz smutno.
„Pamiętam, ale przez litość nie zmuszaj mię pan, bo nie mógłbym się nigdy na to zdobyć!“ zawołał Alfred, cofając się ku drzwiom zprzestrachem na twarzy i schował obie ręce za siebie.
„Ach czemuż on nie przecierpi mężnie téj kary! jabym zupełnie inaczéj postąpił,“ pomyślał znów Tomek, chociaż mu serce mocno biło.
„Ja, — muszę dotrzymać; a ty, — musisz się stać prawdomównym; usłuchaj więc, weź dyscyplinę i uderz silnie, sześć razy.“
Tomek był tak zalękniony, że o mało nie padł na ziemię; ale się mocno uczepił ramy od okna i patrzył daléj zprzerażeniem. Gdy się pan Bhaer odezwał takim tonem, każdy rad nie rad, musiał usłuchać; Alfred wziął zatém dyscyplinę, i z twarzą tak zalęknioną i skruszoną, jak gdyby go miał zasztyletować, słabo uderzył dwa razy w szeroką dłoń, poczém spojrzał zamglonemi od łez oczami; lecz pan Bhaer rzekł stanowczo.“
„Bij jeszcze, a mocniéj.“
Widząc że niéma rady i że lepiéj rzecz tę prędko zakończyć, Alfred przetarł rękawem oczy, i uderzył dwa mocne razy, od których wprawdzie ręka poczerwieniała, ale on sam poczuł daleko większy ból.
„Czy już dosyć?“ zapytał ze łzami w głosie.
„Jeszcze dwa razy,“ odparł pan Bhaer. Uderzył go zatém dwukrotnie, prawie niewidząc gdzie pada dyscyplina; potém uściskał zacną rękę, oparł na niéj twarz i łkał, porwany miłością, wstydem i skruchą.
„Nie zapomnę tego nigdy, nigdy!“ zawołał. Pan Bhaer położywsszy wówczas rękę na jego ramieniu, rzekł już nie surowo, lecz ze współczuciem:
„Wierzę temu: — Proś miłosiernego Boga żeby ci dopomógł i staraj się, byśmy już obaj nie zaznali nic podobnego.“
Tomek już nic więcéj nie zobaczył, bo się wymknął do sieni, gdzie wpadł z tak rozognioną i wylękłą twarzą, że go chłopcy otoczyli wypytując, co się stało z Alfredem? Gdy opowiedział po cichutku to wszystko, oniemieli na chwilę z zadziwienia.
„On i mnie zmusił raz do tego,“ odezwał się nareszcie Emil takim tonem, jak gdyby się spowiadał z najczarniejszéj zbrodni.
„Wybiłeś go? poczciwy ojciec Bhaer! chciałbym widziéć żebyś się teraz dopuścił tego!“ odezwał się Antoś i uniesiony słusznym gniewem, porwał go za kołnierz.
„To już takie dawne rzeczy! Teraz dałbym sobie raczéj głowę uciąć, niżelibym to uczynił,“ odpowiedział Emil i wziął go przyjaźnie na barki, zamiast zbić, co byłby sobie poczytał za obowiązek, w każdym innym razie.
„Jakeś ty mógł to zrobić?“ odezwał się Adaś zprzestrachem.
„Obłęd mię ogarnął; zdawało mi się że to nietylko przykrém nie będzie, ale mi nawet przyjemność sprawi; lecz skorom raz mocno uderzył, przyszło mi na myśl wszystko co uczynił kiedykolwiek dla mnie i nie mogłem bić dłużéj. Gdyby mię był nawet rzucił o ziemię i deptał nogami, nie byłbym miał żalu, tak się czułem niegodziwym.“ Mówiąc to, uderzył się Emil mocno w piersi, na znak skruchy za przeszłość.
„Nie wspominajmy już Alfredowi ani słowa o tém zajściu, bo szlocha i nie może się utulić z żalu,“ odezwał się poczciwy Tomek.
„Ma się rozumiéć że tak zrobimy; ale czy kłamstwo nie jest okropną rzeczą?“ rzekł Adaś, któremu ten występek wydawał się tém straszniéjszy, że nie winowajca, lecz ukochany wuj Fritz, wycierpiał karę.
„Rozejdźmy się ztąd, żeby Alfred mógł swobodnie pójść na górę, jak zechce,“ rzekł Franz, i najpierwszy zmierzył ku szopie, gdzie się zwykle chronili w burzliwych chwilach.
Alfred nie zeszedł na obiad, ale mu go zaniosła na górę pani Ludwika, i powiedziała parę życzliwych słów, które sprawiły mu ulgę, chociaż nie śmiał nawet spojrzéć na nią.
Usłyszawszy po niejakiéj chwili skrzypce, mówili chłopcy między sobą: „Już się uspokoił,“ wprawdzie przyszedł już nieco do siebie, ale nie miał odwagi zejść nadół. — Gdy go nareszcie opanowała ochota wymknąć się do lasu, zastał za drzwiami od swego pokoju Stokrotkę, siedzącą bez robótki i bez lalki, tylko z chusteczką w rączce, jak gdyby płakała nad losem ukochanego jeńca.
„Czy wybierzesz się ze mną na przechadzkę?“ zapytał z taką miną, jak gdyby nic nie zaszło, ale w duchu wdzięczny za nieme współczucie, gdyż wyobrażał sobie, że wszyscy będą nań patrzéć jak na zbrodniarza.
„Chętnie! zawołała Stokrotka; poczém pobiegła po kapelusz, dumna że jeden ze starszych chłopców wybrał ją na towarzyszkę.
Gromadka bawiąca się na dole widziała gdy wyszli, ale nikt nie przystąpił, bo chłopcy mają daleko więcéj delikatności, niż się im powszechnie przypisuje. Przytém czuli oni instynktownie, że w złéj chwili, Stokrotka dla każdego z nich byłaby najpożądańszą przyjaciołką.
Przechadzka sprawiła wielką ulgę Alfredowi i wrócił do domu wprawdzie cichszy niż zwykle, ale z rozpogodzoną już twarzą, i obwieszony wieńcami ze stokrotek, które mu wiła mała towarzyszka, podczas gdy jéj opowiadał historye.
Nikt się nie odezwał ani jedném słowem o ranném zajściu, lecz może z téj przyczyny właśnie, skutek był trwalszy. Alfred czynił z siebie co mógł i znajdował wielką pomoc nietylko w szczeréj modlitwie zanoszonéj do Niebieskiego Przyjaciela, ale i w cierpliwéj pieczy ziemskiego opiekuna, którego zacnéj ręki nigdy nie dotknął, bez przypomnienia sobie, że dobrowolnie przecierpiała ból dla jego dobra.





Rozdział piąty.
Niespodzianka.

„Co ci to, Stokrotko?“
„Chłopcy nie chcą, żebym się z nimi bawiła.“
„Dla czego?“
„Mówią, że dziewczynka nie może grać w piłkę.“
„Może, kiedym ja dawniéj grywała!“ odrzekła pani Bhaer śmiejąc się na wspomnienie swych młodocianych psot.
„Ja wiem że umiałabym, bom grywała dawniéj z Adasiem, i szło nam wybornie; ale teraz wzbrania mi tego, żeby się chłopcy nie wyśmiewali!“ powiedziała Stokrotka, zasmucona nielitościwém sercem brata.
„Kto wié czy nie ma słuszności, moja droga? Gdyby was było tylko dwoje, toby uszło; ale grać z dwunastu chłopakami, wcale niestosowném dla ciebie. Obmyślę ci za to inną, ładną grę.“
„Już mi się tak znudziło bawić się saméj,“ żałośnie odrzekła Stokrotka.
„Pobawię się z tobą późniéj, ale teraz muszę przygotować różne rzeczy, bo się wybieram do miasta. Zabiorę cię z sobą, więc zobaczysz Mamę, a nawet będziesz mogła zostać u niéj.“
„Chętnie pojadę zobaczyć Mamę i maleńką Józię, alebym wolała wrócić z ciocią, bo Adaś tęskniłby, i zresztą mnie tu jest dobrze.“
„Nie mogłabyś żyć bez swego Adasia, prawda?“ rzekła ciotka, i znać było, że doskonale pojmuje to przywiązanie do jedynego braciszka.
„Ma się rozumiéć; jesteśmy bliźniętami, więc się kochamy bardziéj, niż inni ludzie,“ odparła Stokrotka z rozjaśnioną twarzyczką, gdyż zdawało jéj się, że niéma większego zaszczytu, jak być od bliźniąt.
„Cóż ty będziesz robiła ze swoją osóbką, podczas gdy ja krzątać się będę?“ spytała pani Bhaer, spiesznie przerzucając starą bieliznę w garderobie.
„Nie wiem; lalki tak mi się już znudziły! chciałabym żeby mi ciocia wynalazła inną zabawkę,“ odrzekła Stokrotka, bujając machinalnie drzwiami.
„Obmyślę nowiuteńką, ale mi to zajmie dosyć czasu, więc idź teraz zobaczyć, co Azya przyniosła na śniadanie,“ rzekła pani Bhaer w nadziei, że to zatrudni chwilowo przynajmniéj, tę małą zawadę.
„Dobrze, chciałabym tam posiedziéć, jeżeli się nie będzie gniewać.“ Odpowiedziała dziewczynka i zwolna podążyła do kuchni, gdzie murzynka Azya panowała samowładnie. W pięć minut, wróciła z kawałkiem rozrobionego ciasta wrączce i z pomączonym noskiem.
„Ach ciociu! czy mogę robić imbiérowe i rozmaite inne ciastka? Azya się nie gniéwa i nie wzbrania mi, a toby takie zabawne było! pozwól ciociu!“ szczebiotała Stokrotka jednym tchem.
„I owszem idź, rób co ci się podoba, i siedź póki zechcesz,“ odparła pani Ludwika z wielkiém zadowoleniem, gdyż nieraz trudniéj było zabawić tę jedną panienkę, niż wszystkich dwunastu chłopców. Stokrotka pobiegła i podczas gdy się krzątała w kuchni, pani Bhaer suszyła sobie głowę nad jaką nową zabawką. Nagle, błysnęła jéj widać pożądana myśl, bo uśmiechnąwszy się do siebie, zamknęła garderobę i spiesznie wyszła, mówiąc: zrobię to, jeżeli się tylko da.“
Coby to było, nikt się tego dnia nie dowiedział; ale cioci Ludce tak błyszczały oczy, gdy oznajmiła Stokrotce, że obmyśliła nową zabawką i zamierza ją kupić, że przejęta ciekawością, zarzucała ją pytaniami całą drogę do miasta, nieotrzymując jednak dokładnych odpowiedzi. Została w domu, żeby się nacieszyć matką i maleńką Józią, a ciocia Ludka wybrała się do sklepów i wróciła tak obładowana jakiemiś dziwacznemi paczkami, że Stokrotka, zdjęta jeszcze większą ciekawością, chciała czémprędzéj jechać do Plumfield, żeby się przekonać, co się w nich znajduje. Cioci nie było jednak pilno, i bawiła długo w Mamy pokoju, a siedząc na podłodze z niemowlęciem na kolanach, rozśmieszała ją opowiadaniem różnych figli swych chłopców.
Stokrotka nie mogła pojąć kiedy ciocia wyjawiła tajemnicę przed jéj Mamą, która jednak widocznie ją wiedziała, bo zawiązując kapelusz córeczce, pocałowała jéj różową twarzyczkę, i rzekła: „bądź grzeczną moja Stokrotko i naucz się nowéj i pożytecznéj zabawki którą ciocia kupiła dla ciebie. Bardzo jest zajmująca, i tylko przez wielką dobroć będzie się ciocia nią bawić z tobą, gdyż jéj sama nie lubi.“
Po tych słowach, obie panie serdecznie się roześmiały, wzmagając tém jeszcze bardziéj ciekawość Stokrotki. — Gdy konie ruszyły, w tyle koryolkii zabrzęczało coś głośno.
„Co tam jest?“ zapytała Stokrotka, natężając słuch.
„Nowa zabawka,“ odrzekła poważnie ciocia Ludka.
„Z czego się ona składa?“
„Z żelaza, blachy, drzewa, miedzi, cukru, soli, węgli, i tysiąca innych rzeczy.“
„To dziwne; a jaką ma barwę?“
„Rozmaite.“
„Czy duża?“
„Częścią duża, częścią mała.“
„Czy widziałam już co podobnego?
„Nieraz, ale było — to mniéj ładne.“
„Cóż to być może? Nie mogę już dłużéj czekać! Ach kiedyż zobaczę!“ wołała Stokrotka, podskakując z niecierpliwości.
„Jutro rano, po lekcyach.“
„Czy to będzie także dla chłopców?“
„Nie, tylko dla ciebie i dla Beci; chłopcy będą jednak lubili widzièć to, i przyjmować pewien udział; ale przypuszczanie ich do téj zabawy, zależéć będzie od twéj woli.“
„Jeżeli Adaś zechce, to się z nim podzielę.“
„Bądź pewna że wszyscy zechcą, a szczególniéj téż Nadziany,“ rzekła pani Bhaer, i ze śmiejącemi się oczami poklepała jakąś dziwaczną i dużą paczkę, którą trzymała na kolanach.
„Niechże i ja się dotknę, choćby jeden raz!“ zawołała błagalnie Stokrotka.“
„Ani razu; zgadłabyś co to jest, i cała przyjemność obróciłaby się w niwecz.“
Stokrotka żałośnie westchnęła, lecz po chwili uśmiech rozjaśnił jéj twarzyczkę, gdyż przez maleńki otwór w papiérze, zobaczyła coś błyszczącego.
„Jakże ja mogę czekać tak długo! czy się to w żaden sposób nie da zrobić, żebym zobaczyła dzisiaj?“
„O nie; trzeba tę rzecz urządzić i poustawiać różne przedmioty. Zresztą, obiecałam wujowi Teodorkowi, że ci nie pokażę tego, aż będzie w należytym porządku.“
„Kiedy wuj o tém wié, to musi być coś wspaniałego!“ zawołała Stokrotka klaszcząc w rączki, bo ten śliczny wujaszek był tak dobry, jakby jaka chrzestna matka z czarodziéjskiéj bajki i zawsze obmyślał wesołe niespodzianki, ładne dary i komiczne zabawy.
„Tak, wuj Teodorek kupował to zemną i takeśmy się ubawili w sklepie, dobiérając różne przedmioty! Ponieważ chciał, żeby wszystko było piękne i duże, mój planik przybrał wspaniałą postać, przy jego pomocy. Musisz go serdecznie ucałować, jak przyjedzie, bo to najlepszy wujaszek jaki istniał kiedykolwiek, i kupował K...... o małom się nie wygadała!“ krzyknęła pani Bhaer niekończąc tego zajmującego wyrazu; poczém zaczęła przeglądać rachunki, jak gdyby z obawy, żeby niepowiedziéć więcéj, niż potrzeba. Stokrotka załamała rączki z cierpliwém poddaniem się i cichutko siedziała rozmyślając nad tém, jakiéj zabawki nazwa, może się zaczynać od litery: K?
Zajechawszy przed dom, śledziła każdą paczkę wynoszoną z karyolki; jedna zwłaszcza, duża i ciężka, którą Franz prosto zabrał do swego pokoju, napełniła ją zdumieniem i ciekawością. Coś bardzo tajemniczego działo się popołudniu, bo Franz kuł młotem, Azya biegała z góry na dół, ciotka krzątała się, przenosząc różne rzeczy pod fartuszkiem, podczas kiedy mały Theodorek, jedyny z dzieci którego tam przypuszczano, gdyż nie umiał jeszcze wyraźnie mówić, — szczebiotał, śmiał się i usiłował powiedziéć, że widział coś „piętnedo.“ To wszystko pozbawiało niemal przytomności Stokrotkę, a zgorączkowanie jéj udzieliło się nawet chłopcom, którzy zamęczali matkę Bhaer narzucaniem swéj pomocy; ale im odpowiadała własnemi słowy ich do Stokrotki:
„Dziewczęta nie mogą się bawić z chłopcami. To cacko jest dla Stokrotki, dla Beci i dla mnie, — a was wcale nie potrzebujemy.“
Musiała więc nareszcie ustąpić młoda kawalerya z pokorą, i prosiła Stokrotkę do zabawy w konie, w kręgle, w piłkę, w co tylko zechce, — a to z tak nagłą serdecznością, z takiém ugrzecznieniem, że się jéj niewinna duszyczka wydziwić nie mogła.
Dzięki téj uprzejmości, przetrwała jako tako popołudnie, wcześnie poszła spać, a nazajutrz rano odrabiała lekcye tak skwapliwie, że wuj Fritz byłby chciał, żeby jéj codzień wymyślano jaką nową zabawkę. Cała gromadka doznała silnego wrażenia, gdy o jedenastéj godzinie, Stokrotka została uwolnioną: bo wszyscy wiedzieli, że teraz otrzyma tę nową i tajemniczą zabawkę.
Dużo oczu śledziło ją, gdy schodziła na dół; Adasia zaś ogarnęło takie roztargnienie, że gdy Franz zapytał: „gdzie jest pustynia Sahara?“ żałośnie odrzekł: „w dziecinnym pokoju,“ i cała klasa wybuchnęła śmiechem.
„Ciociu, skończyłam już wszystkie lekcye, i ani chwili dłużéj nie mogę czekać!“ zawołała Stokrotka, wpadając do pokoju pani Bhaer.
„Wszystko już gotowe, możesz wejść,“ odrzekła ciotka, i wziąwszy Teodorka pod jednę pachę, a koszyk z robotą pod drugę, spiesznie zaprowadziła ją na górę.
„Nic nie widzę!“ rzekła Stokrotka oglądając się dokoła, gdy się otworzyły drzwi od dziecinnego pokoju.
„A słyszysz co?“ spytała ciocia Ludka, przytrzymując za sukienkę Teodorka, który się wyrywał w jednę stronę pokoju.
Jakiś dziwny szczęk i jakby syczenie w kotle, wychodziły z poza firanki zawieszonéj przed głęboko wywystającém oknem; Stokrotka odsunęła ją więc, wydała radosne „ach!“ a potém stała, z rozkoszném zdumieniem przypatrując się... czemu? jak się wam zdaje?“
Pod oknem umieszczoną była duża podstawa na któréj, z jednéj strony wisiało i stało, mnóstwo różnych garnuszków, rynek, patelni i rądelków, z drugiéj mały serwis porcelanowy do obiadu i herbaty, w środku zaś był piec do gotowania; ale nie blaszany, bo na nic by się nie zdał — tylko z prawdziwego żelaza, i dosyć duży, aby wyprawiać uczty dla licznego grona zgłodniałych lalek. Najlepsze ze wszystkiego było to, że się palił rzeczywisty ogień, że istotna para wychodziła z dziobka od maszynki do herbaty, i że przykrywka aż odskakiwała w górę, tak się gotowała woda. W miejscu jednéj szyby szklannéj, wprawiono blaszaną, z otworem na mały kominek, i prawdziwy dym wychodził na dwór tak naturalnie, że przyjemnie było patrzéć. Skrzynka z drzewem, i szaflik z węglami stały na boku, w górze wisiały ściéreczka, szczotka i miotełka; koszyczek do miasta stał na stoliczku, służącym zazwyczaj Stokrotce do zabawy, a na poręczy jéj krzesełka, wisiał biały fartuszek, i śliczny czépeczek. Słońce zaglądało ciekawie, jak gdyby je bawił ten widok, piecyk szumiał aż miło, kociołek wypuszczał parę, nowe blaszane naczynia błyszczały na ścianach, ładny serwis porcelanowy stał szeregiem: jedném słowem, była to tak ładna kuchenka, jakiéj tylko mogło dziecko zapragnąć.
Po pierwszym wykrzyku, Stokrotka stała cichutko, ale oczki jéj, żywo przenosząc się z jednego przedmiotu na drugi, błyszczały coraz bardziéj; a gdy nareszcie spoczęły na uradowanéj twarzy cioci Ludki, uścisnęła ją, mówiąc:
„Ach ciociu, jakaż to wspaniała zabawka! czy naprawdę będę mogła gotować w tym ślicznym piecyku, wydawać obiady, bale, i palić prawdziwy ogień? Jakże mi się to wszystko podoba! Co cioci nasunęło tę myśl.“
„Twoja chętka do robienia ciasteczek, z Azyą,“ odrzekła pani Bhaer, przytrzymując Stokrotkę, tak podskakującą, jak gdyby miała frunąć w górę. „Wiedziałam że ci Azya nie pozwoli gospodarować często w kuchni — i to byłoby nawet niebezpieczném przy dużym ogniu — więcem sobie postanowiła wyszukać małą kuchenkę i nauczyć cię gotowania, żeby ta zabawka była połączoną z pożytkiem. Przeglądałam pilnie sklepy, ale wszystkie duże sztuki były drogie, i sądziłam już że mi wypadnie wyrzec się téj przyjemności, kiedym spotkała wuja Teodorka. Dowiedziawszy się czego szukam, obiecał swą pomoc, i nie dał pokoju, pókim nie nabyła największéj ze wszystkich kuchenek. Łajałam go za to, ale śmiał się i prześladował obiadem, którym ugotowała na jego przyjęcie, gdyśmy oboje byli bardzo jeszcze młodzi. Nareszcie, gdy poprosił, bym nietylko ciebie, ale i Becię uczyła gotować — uległam i poszliśmy razem po różne smaczne rzeczy do moich „wykładów kuchennych,“ jak się wyraził.“
„To najładniejsza, najśliczniejsza kuchenka w świecie, i będę wolała uczyć się gotowania, niżeli innych lekcyi. — Czy będę mogła robić torciki, ciasteczka, i makaroniki?“ wołała Stokrotka tańcząc w koło pokoju, z nową patelnią w jednéj rączce, i z obcężkami w drugiéj.
„Wszystko nastąpi we właściwym czasie; ale ponieważ ta zabawka ma służyć do pożytku, więc ci muszę mówić, co i jak masz robić. Będziemy się zaopatrywać w wiktuały, i nauczysz się gotować, na małą skalę. Nazwę cię Salusią, bo niby-to będziesz nowo przybyłą służącą,“ dodała pani Ludwika, poczém wzięła się do roboty, Teodorek zaś siedział na ziemi z paluszkiem w buzi, i z takiém zajęciem wpatrywał się w kuchenkę, jak gdyby to był żyjący przedmiot.“
„Ach! jakże to będzie miło! Od czego mam zacząć?“ zapytała Salusia, z tak uradowaną twarzyczką i gorliwą minką, że ciocia Ludka zapragnęła, że by wszystkie nowe kucharki były choć o połowę tak ładne i miłe.
„Przedewszystkiém ubierz się w czépeczek i w fartuszek. Trochę staroświecka ze mnie gospodyni, więc lubię, żeby kucharka była bardzo schludną.“
Salusia ukryła loczki pod czépeczkiem, i fartuszek przypasała bez szemrania, chociaż zazwyczaj buntowała się przeciw bawetowi.
„Teraz, możesz wszystko poustawiać porządnie, i umyć nową porcelanę. Stary serwis także należy oczyścić, bo dawna służąca miała zwyczaj zostawiać go w smutnym stanie, po gościach.“
Chociaż ciocia Ludka powiedziała to z wielką powagą, roześmiała się Salusia, wiedząc, że ona sama jest ową niedbałą dziewczyną. Potém zawinęła rękawy i z rozkoszném uczuciem zaczęła się krzątać koło kuchni, unosząc się od czasu do czasu, to nad „miluchnym wałeczkiem do ciasta,“ to nad „ślicznym szafliczkiem do zmywania naczyń,“ to nad „zgrabniutką pieprzniczką.“
„Teraz moja Salusiu, weź koszyk i pójdź na targ; oto masz spis, czego mi potrzeba do obiadu,“ rzekła pani Ludwika, oddając jéj kawałek papieru, gdy naczynia zostały uporządkowane.
„A gdzie jest targ?“ zapytała Stokrotka, któréj ta nowa zabawka wydawała się coraz bardziéj zajmującą.
„U Azyi.“
W całéj klasie doznano powtórnego wrażenia, gdy Salusia, pokazawszy się w nowym stroju, szepnęła do Adasia: „To przewyborna zabawka!“
Starą Azyę bardzo to wszystko bawiło, i roześmiała się wesoło, gdy dziewczynka wpadła do pokoju w czépku przekrzywionym na bakier i z koszyczkiem w ręce, trzepoczącym przykrywką, jak by kastanietami.
„Moja pani, ciocia Ludka, żąda tych oto rzeczy: i muszę je dostać,“ rzekła Stokrotka z powagą.
„Pokaż kochanko, co tam napisane. Dwa funty mięsa, kartofle, groch, jabłka, chléb i masło. Mięsa jeszcze nie przyniesiono: jak je dostawią, to ci przyszlę na górę, a reszta jest tu, pod ręką.“
Zapakowała więc Azya jeden kartofel, jedno jabłko, trochę grochu, po kawałku masła i ciasta, i zaleciła Salusi, żeby się pilnowała, bo chłopiec od rzeźnika umié czasami figle płatać.
„Któż to jest?“ spytała Stokrotka, w nadziei że to będzie Adaś.
„Zobaczysz,“ odrzekła zwięźle Azya; Salusia zaś odeszła, śpiewając sobie:

[1]„Mabel, grzeczna dziewczyna,
Mabel, dziewczynka mała,
Miała butelkę wina,
I smaczne ciastka miała.“


„Teraz włóż do spiżarni to wszystko, prócz jabłka,“ rzekła pani Ludwika, skoro kucharka wróciła do domu.“
Pod środkową półką w kuchence, stała szafka; otworzywszy drzwiczki, doznała Stokrotka nowego zachwytu: jedna połowa była widocznie przeznaczoną na piwnicę, bo nagromadzono w niéj drzewo, węgle, i łuczywa; w drugiéj, stało pełno słoików, pudełek, i różnych zabawnych naczyń do mąki, cukru, soli i wszelkich domowych zapasów. Były téż i konfitury, piernik w blaszaném pudełeczku, sok porzéczkowy we flaszeczce od wody kolońskiéj, i herbata w skrzynce; ale największe bogactwo stanowiły dwie miseczki mleka i warząchew do zebrania śmietanki. Stokrotka klasnęła w rączki na ten widok, i chciała natychmiast wziąć się do roboty, lecz ciocia Ludka powiedziała:
„Jeszcze nie teraz; będziesz potrzebowała śmietanki do torciku przekładanego jabłkiem, który się poda na obiad, więc niech się ustoi do tego czasu.“
„Będzie torcik!“ zawołała Stokrotka, niedowierzając prawie, aby ją taka radość czekała.
„Jeżeli piecyk okaże się dobrym, to będą dwa torciki: jeden z jabłkiem, drugi z poziomkami,“ rzekła pani Ludwika.
„Więc cóż mam teraz robić?“ zapytała Salusia, niecierpliwie wyglądając chwili, kiedy rozpocznie robotę.
„Zamknij niższe drzwiczki u pieca, żeby się rozgrzał, potém umyj rączki, i wydobądź mąkę, cukier, sól i cynamon. Zobacz téż, czy stolniczka jest czysta, i obierz jabłko, bo je włożysz do środka.“
Stokrotka zebrała te wszystkie rzeczy, a ile przy tém narobiła szczęku i brzęku, łatwo się domyśléć, kiedy tak młodą była jeszcze ta kuchareczka.
„Doprawdy, nie wiem ile czego wziąć na tak małe torciki. Muszę je zrobić na chybi, trafi, a jak mi się udadzą, to sprobujemy więcéj,“ rzekła pani Ludwika trochę zakłopotana, chociaż ją bawiły odrobinki leżące przed nią. „Weź teraz pełną miseczkę mąki, wsyp szczyptę soli, a potém dodaj tyle masła, ile się zmieści. Pamiętaj, że przedewszystkiém trzeba rozciérać suche rzeczy, a potém dodawać płynne: w ten sposób lepiéj się wymięszają.“
„Ja to umiem, bom widziała jak Azya robi. Czy wysmarować blachę masłem? ona zawsze od tego zaczyna,“ powiedziała Stokrotka, z wielkim pośpiechem sypiąc mąkę.
„I owszem wysmaruj. — Zdaje mi się że będzie z ciebie dobra kucharka, bo się zręcznie bierzesz do roboty,“ rzekła ciocia Ludka, dla zachęty.
„Teraz wléj kropelkę wody: tyle tylko żeby zamoczyć; potém nasyp trochę mąki na stolniczkę, zagnieć ją i rozwałkuj, oto w ten sposób: — dobrze. Pomaż ciasto masłem, i zwiń je na nowo. Tylko nie rób zbyt tłustych torcików, żeby się lalki nie pochorowały.“
Stokrotka rozśmieszona tą myślą, hojną rączką rozsmarowała masło, potém zwinęła ciasto, rozwinąwszy je napowrót ślicznym wałeczkiem, włożyła na blachę i przykryła jabłkiem; poczém bardzo starannie, położyła znów kawałek ciasta.
„Zawsze miałam ochotę obkrawać torciki dokoła, ale mi Azya nie pozwalała. Jak to miło robić co się nam podoba!“ rzekła Stokrotka, obrzynając ciasto nożykiem.
Nawet i najlepszéj kucharce niezawsze się wszystko uda; dla tego téż i Salusi przytrafiło się to przykre zdarzenie, że kiedy zbyt szybko przesuwał się nożyk po cieście, talerzyk wymknął się jéj z rączki, i torcik padł na ziemię. Salusia krzyknęła, pani Ludwika roześmiała się, Teodorek zaczął sięgać po zdobycz, i przez chwilę panował wielki zamęt.
„Takem mocno ścisnęła brzegi, że torcik został nienaruszony: ani się rozlał, ani przerwał; — wywiercę tylko otwór, i będzie gotowy,“ rzekła Salusia. Następnie podniosła swój skarb, i jak zwykle dzieci, nieuważając na to, że leżał na ziemi, doprowadzała go do pierwotnego stanu.
„Moja nowa kucharka ma dobry temperament, jak widzę, a to taka miła rzecz!“ powiedziała pani Ludwika. „Otwórz teraz słoik ze smarzonemi truskawkami, napełnij niemi torcik, i połóż na wierzchu kawałek ciasta, tak samo jak Azya robi.“
„Położę literę S na środku, a wkoło dodam zygzaki; to będzie takie zajmujące jak go będę jeść!“ rzekła Salusia strojąc torcik floresami. Teraz wstawię oba w piec! zawołała, gdy ostatnia kuleczka ciasta została ostrożnie ułożoną na czerwoném tle konfitur, i z tryumfalną minką wsunęła je w piecyk.
„Umyj naczynia; dobra kucharka nigdy tego nie odkłada na późniéj. Następnie, obierzesz kartofle i groch.“
„Jest tylko jeden kartofel,“ odpowiedziała Stokrotka ze śmiéchem.
„Przekrój go na czworo, żeby się zmieścił w rądelku i trzymaj te kawałki w zimnéj wodzie, dopóki się ich nie zacznie gotować.“
„Czy mam namoczyć i groch?“
„Ale gdzież tam! Obłuszcz go tylko i pokraj.“
Posłyszawszy w téj chwili drapanie do drzwi, pobiegła Salusia otworzyć, i ukazał się Bukiet, z przykrytym koszyczkiem w pysku.
„Więc to ty jesteś rzeźniczkiem!“ zawołała wesoło, uwalniając go od ładunku. Pies zaczął się oblizywać i skomléć, myśląc widocznie, że to obiad dla niego, gdyż często zanosił w ten sposób jedzenie swemu panu; a doznawszy zawodu, odszedł szczekając gniewnie. W koszyku były dwa maleńkie kawałki mięsa, gruszka pieczona, ciasteczko i papiér z napisem nagrézmolonym przez Azyę: „Śniadanie dla panienki, jeżeli jéj się nie uda gotowanie.“
„Nie potrzebuję jéj szkaradnych gruszek, ani niczego! Uda mi się gotowanie, i przekona się, że będę miała wyborny obiad!“ zawołała Stokrotka z oburzeniem.
„Może nam się to przydać, jak goście przyjdą. Zawsze jest dobrze mieć coś w śpiżarni,“ rzekła ciocia Ludka, nauczona tego własném doświadczeniem, po wielu gospodarskich niepowodzeniach.
„Teodolet chce jeść,“ oznajmił chłopczyna, któremu zdawało się, że jużby czas było coś skosztować. Matka dała mu do uporządkowania swój koszyk od robót, w nadziei że spokojnie posiedzi, póki się nie dokończy obiadu, i na nowo zaczęła gospodarować.
„Wstaw na ogień jarzyny, nakryj stół, a potém rozpal węgle, żeby usmażyć befsteak.“
Jakaż to była przyjemność patrzeć jak kartofle podskakują w garnuszku, zaglądać do grochu czy mięknie, otwiérać co pięć minut piecyk, żeby zobaczyć czy się torcik przyrumienia; a nareszcie skoro się już węgle rozpaliły, włożyć na patelnię dwa kawałki mięsa, i ostrożnie obracać je widelcem. Najwpiérw były gotowe kartofle, i nic dziwnego, bo cały czas stały na wielkim ogniu; pogniotła je małym tłuczkiem, dodała dużo masła, — o soli zapomniała — a potém ułożyła je na czerwonym talérzyku, przygładziła nożykiem, oblała mlékiem i wstawiła w piec, żeby się przyrumieniły.
Tak ją zajęło to wszystko, że zapomniała o torcikach; dopiéro otworzywszy piecyk dla wstawienia kartofli, wydała żałosny okrzyk, bo się na nic przypaliły!
„Ach moje torciki, moje śliczne torciki! już z nich nic nie będzie!“ wołała biédaczka, załamując powalane rączki, na widok zniweczonéj pracy. Torcik z konfiturami przedstawiał szczególnie smutny widok, bo floresy i zygzaki spadały z poczerniałéj galarety, jakby mury i kominy domu nawiedzonego pożarem.
„Ach mój Boże! zapomniałam powiedziéć żebyś je wyjęła z pieca! ze mną zawsze tak bywa!“ rzekła ciocia Ludka ze skruchą. „Nie płacz moja droga, to moja wina, więc jeszcze raz sprobujemy po obiedzie,“ dodała, widząc że Salusi spadła z oka wielka łza, na gorące zgliszcza torcika.
Byłoby więcéj łezek spłynęło, gdyby befsteak nie zasyczał w téj chwili, co tak pochłonęło uwagę kucharki, że wprędce zapomniała o zmarnowanych torcikach.
„Postaw w cieple półmisek z befsteakiem i talérze, aby się grzały; potém przypraw groch masłem, i posyp go odrobiną pieprzu i soli,“ rzekła pani Ludwika, obiecując sobie, że się obiad obejdzie już bez smutnego wypadku.
„Zgrabna pieprzniczka“ ukoiła żal Salusi; obiad został wreszcie podany; sześć lalek zasiadło: po trzy z każdéj strony, — Teodorek zajął ostatnie miejsce, a Salusia główne. Gdy wszystko zostało urządzone, zabawny przedstawiał się widok, bo jedna lalka była w balowém ubraniu, druga w nocnéj koszulce, Jerzy zachował zimowy strój z ponsowéj flaneli, Anabella zaś, miała na sobie tylko własną skórę, a raczéj kozłową. Teodorek, jako ojciec rodziny, zachowywał się bardzo przyzwoicie, z uśmiéchem pochłaniał co mu tylko dano, i wszystko wydało mu się wyśmienitém. Stokrotka czuwała nad całą gromadką, jak męcząca, natarczywa, lecz uprzejma gospodyni — wszakże się widuje takie i przy większych stołach — i robiła honory z tak niewinném zadowoleniem na twarzyczce, jakie się rzadko u kogo napotyka.
Beefsteak bardzo był twardy, więc go nożyki nie mogły krajać; kartofle nie przyrumieniły się dokoła, groch zbił się w masę; ale goście przez grzeczność nie uważali na te drobiazgi, a gospodarz i gospodyni zajadali z apetytem, do pozazdroszczenia. Zebrawszy garnuszek śmietanki, tak się ucieszyła Stokrotka, że jéj to wynagrodziło utratę torcików, a wzgardzone wpierwéj ciastko od Azyi, okazało się szacownym skarbem, gdy je podano na wety.
„Jak żyję, nie jadłam tak wybornego obiadu! czybym nie mogła miéwać téj przyjemności codzień?“ zapytała Stokrotka, oblizując talérze i wyskrobując z nich resztki.
„Możesz codziennie gotować po lekcyach, lecz wolę, żebyś zjadała swoje potrawy o zwyczajnych godzinach, a na śniadanie wystarczy ci kawałek piernika. Dziś uszło to, jak na pierwszy raz, ale trzeba się trzymać porządku. Jeżeli masz ochotę, to po południu będziesz mogła co przyrządzić do herbaty,“ rzekła pani Bhaer, którą bardzo ubawił ten obiad, chociaż nie otrzymała nań zaproszenia.
„Pozwól mi ciociu, zrobić sufleciki z jabłek dla Adasia, bo je bardzo lubi, i tak jest przyjemnie odwracać je i posypywać cukrem!“ zawołała Stokrotka, czule wyciérając żółtą plamkę na przełamanym nosku Anabelli, która nie chciała jeść grochu, z powodu słabości, łatwo dającéj się wytłumaczyć zbyt lekkim strojem.
„Jak poczęstujesz Adasia, to inni będą się także napiérać, a wszystkim nie podołasz.“
„Czy nie mogłabym zaprosić tą razą, samego tylko Adasia na herbatę? Potém, jeżeliby się suflety udały, zrobiłabym więcéj dla reszty chłopców,“ zawołała nagle Stokrotka, uradowana tym pomysłem.
„Doskonały plan! Twe przysmaki będą stanowiły nagrodę dla grzecznych chłopców, a każdy z nich, bez wyjątku, będzie wolał zjeść co dobrego, niż otrzymać inny dowód uznania. Jeżeli mali mężczyzni, podobni są do dużych, to dobra kuchnia wzruszy ich serca i cudownie ułagodzi temperamenta,“ dodała ciocia Ludka żartobliwie, wskazując głową na drzwi, skąd pan Bhaer przyglądał się z przyjemnością maleńkiemu gronu.
„Tę ostatnią przymówkę stosowałaś do mnie, złośliwa niewiasto. Przyznaję, że masz w tém słuszność, ale źleby ze mną było, gdybym się był z tobą ożenił, tylko dla zdolności kucharskich,“ odrzekł profesor ze śmiéchem i zaczął podrzucać w górę Teodorka, który daremnie usiłował opowiedziéć w swéj dziecinnéj mowie, że wspaniałą mieli ucztę.
Stokrotka z dumą pokazała kuchnię i obiecała zrobić wujowi tyle sufletów, ile ich tylko zdoła zjeść. Właśnie opowiadała o nowoobmyślanych nagrodach, kiedy chłopcy z Adasiem na czele, wpadli do pokoju, wietrząc jedzenie, jakby gromada zgłodniałych wilków. Lekcye były skończone, obiad jeszcze niegotów, więc woń beefsteaku prosto ich poprowadziła do właściwego miejsca.
Jak świat światem nie było tak dumnéj panny, jak Stokrotka, kiedy pokazywała swe skarby i opowiadała chłopcom, co ma dla nich w zapasie. Niektórzy powątpiewali, żeby można jeść, co ona ugotuje; Nadzianego serce zdobyła jednak od razu, Alfred i Adaś także silnie wierzyli w jéj umiejętność, a inni powiedzieli, że zawyrokują dopiéro po wypróbowaniu, — ale wszyscy podziwiali kuchnię, i z wielkiém zajęciem oglądali piecyk. Adaś chciał zaraz odkupić kociołek do maszyny parowéj, którą budował; Alfred zaś zauważył, że największy rądelek przydałby mu się do topienia ołowiu na kule, śmigownice i tym podobne fraszki.
Stokrotka tak się tém przestraszyła, że pani Ludwika przykazała, aby żaden z chłopców nie dotykał kuchni, ani się nawet do niéj zbliżał, bez pozwolenia właścicielki. Tym sposobem wielce się podniosło znaczenie Stokrotki w oczach paniczów, zwłaszcza, że przekraczający prawo, miał być za karę pozbawiony jéj przysmaków.
Po chwili dzwonek się odezwał i całe grono zeszło na obiad. Wiele było szmeru i wrzawy, bo każdy z biesiadników zamawiał sobie u Stokrotki jaką ulubioną potrawę. Wierząc nieograniczenie w swój piecyk, obiecywała ona wszystko, byleby tylko ciocia Ludka wskazywała, jak się brać do rzeczy.
Panią Bhaer zastraszało to nieco, bo niektóre z żądanych łakoci wychodziły z zakresu jéj umiejętności — jako to: weselny tort, cukier lodowaty, kapuśniak ze śledziami i z wiśniami, ulubiony przysmak, o jaki prosił profesor, przyprowadzając tém żonę do rozpaczy, gdyż niemiecka kuchnia była jéj całkiem nieznaną.
Stokrotka chciała gotować zaraz po obiedzie, ale jéj ciocia zaleciła, żeby umyła wpierwéj naczynia, napełniła wodą kociołek do herbaty i uprała fartuszek. Potém miała się bawić do piątéj, bo wuj Fritz powiedział, że dla młodego mózgu i ciałka, niezdrowo jest uczyć się długo, chociażby nawet gotowania; a ciocia Ludka znowu, z doświadczenia wiedziała, jak prędko nowe cacka tracą powab, jeżeli się ich używa nieroztropnie.
Chłopcy zachowali się ze szczególną grzecznością względem Stokrotki, owego popołudnia. Tomek obiecał jéj pierwsze owoce ze swego ogródka, w którym dotąd rósł tylko chwast; Antoś przyrzekł zaopatrywać ją darmo w drzewo; Nadziany oddawał jéj prawdziwą cześć; Adaś z punktualnością, miłą w takim młodziku, ofiarował się towarzyszyć jéj do dziecinnego pokoju, skoro tylko uderzyła piąta godzina. Nie była to chwila do przyspasabiania całéj biesiady, ale tak usilnie prosił, żeby go wpuściła i przyjęła do usług, że uzyskał przywileje, z jakich goście rzadko korzystają, mianowicie: rozpalił ogień, i pełnił różne rozkazy; przyczém z przejęciem śledził postępy uczty. Pani Ludwika kierowała nimi, krzątając się zarazem w innych pokojach, gdyż właśnie zawieszała firanki w całym domu.
„Poproś Azyę o kubek kwaśnej śmietany, to ciastka będą lekkie, chociaż się nie doda wiele sody, czego nie lubię,“ zaleciła najwpierwéj.
Adaś zbiegł na dół i powrócił strasznie skrzywiony, gdyż skosztował po drodze śmietany, która okazała się tak kwaśną, że stracił zaufanie do tych ciastek.
Aby skorzystać ze sposobności, stojąc na drabinie, miała pani Ludwika krótki wykład o własnościach sody.
Stokrotka nie zwracała uwagi na jéj słowa, ale Adaś słuchał i rozumiał, czego dowiódł zwięzłą lecz jasną odpowiedzią:
„Tak, rozumiem; soda robi z kwaśnych rzeczy słodkie: dajno mi trochę skosztować, Stokrotko.“
„Napełnij ten słoik mąką i dodaj trochę soli,“ mówiła daléj pani Bhaer.
„Że téż to sól do wszystkiego potrzebna,“ rzekła Salusia, któréj się sprzykrzyło ciągle otwiérać pudełko od pigułek, gdzie była wsypana.
„Sól, to jak dobry humor: prawie wszystko nabiéra smaku, gdy się jéj dosypie szczyptę, moja Stokrotko,“ odezwał się wuj Fritz, który przyszedł, żeby jéj przybić kilka gwoździ, do zawieszania rądelków.
„Nie zostałeś zaproszony na herbatę, wujaszku, ale ci dam parę ciastek, które nie będą kwaśne,“ rzekła Stokrotka, wyciągając wiosniane usteczka, żeby mu podziękować całusem.
„Fritz, jak mi będziesz przerywał wykład, to ja także wejdę do klasy, gdy będziesz uczyć łaciny. Czyby ci się to podobało?“ zapytała pani Bhaer.
„I bardzo, spróbuj tylko,“ odrzekł, poczém zaczął śpiéwać, chodząc po całym domu, jakby olbrzymi dzięciół.
„Wsyp sody do śmietany, a skoro zakręci się, jak mówi Adaś, wléj ją w mąkę i bij jak będziesz mogła najmocniéj. Rozgrzéj potém patelnię, wysmaruj dobrze masłem i smaż, dopóki nie przyjdę.“
Stokrotka tak hałaśliwie i mocno biła trzepaczką, że śmietana musiała się zapienić. Gdy jéj nalała trochę na patelnię, suflet rosł, jakby czarodziejską laską dotknięty, a Adaś łykał nań ślinkę. Pierwszy spalił się naturalnie, bo zapomniała o maśle, ale po tym wypadku, wszystko się już wiodło, i kuchareczka wyłożyła na talérz sześć ślicznych ciasteczek.
„Zdaje mi się, że wolałbym to jeść z melasem niż z cukrem,“ odezwał się Adaś z fotelu, na którym zasiadł, nakrywszy stół nowym i osobliwym sposobem.
„Poproś Azyę, to ci go da trochę,“ odparła Stokrotka, idąc umyć rączki w łazience.
Przez tę chwilę, kiedy nie było nikogo w dziecinnym pokoju, stała się tam rzecz okropna! Bukiet czuł cały dzień urazę o to, że przyniósłszy bezpiecznie mięso, nie dostał nic w nagrodę: nie był to zły pies, ale miał drobne wady — jak my wszyscy, — i nie zawsze zdołał się oprzéć pokusie. Wsunąwszy się do pokoju właśnie w owéj chwili, poczuł woń ciastek, zobaczył że leżą niestrzeżone na niskim stoliku i nie rozważając następstw, połknął wszystkie sześć, za jednym zamachem. Ponieważ były bardzo gorące i sparzyły go strasznie, szczeknął z zadziwienia. Stokrotka posłyszawszy to, wpadła, ujrzała pusty talérzyk i koniec żółtego ogona, znikający pod łóżkiem. Niemówiąc ani słowa, porwała złodzieja za ogon i szarpnęła nim tak, że aż mu się uszy zatrzęsły, potém zepchnęła go na dół i musiał samotnie spędzić wieczór, w skrzyni od węgli.
Czule pocieszana przez Adasia, ubiła drugi kubek śmietany i usmażyła dwanaście jeszcze lepszych ciastek. Wujowi posłała z nich dwa, i powiedział, że mu nic w świecie tak nie smakowało, a chłopcy zazdrościli Adasiowi, że się tak uraczył.
Była to prawdziwie udana biesiada, bo przykrywka od imbryczka spadła nie więcéj, jak trzy razy; garnuszek z mlékiem tylko raz się przewrócił; ciastka pływały w syropie; grzanki zaś miały ponętny zapach beefsteaku, z powodu, że kuchareczka usmażyła je na téjże saméj patelni. Adaś zapomniawszy o swych filozoficznych poglądach, napychał się, jakby poziomy materyalista; Stokrotka tymczasem obmyślała na przyszłość różne świetne przyjęcia, a lalki spoglądały z uprzejmym uśmiechem.
„A co, drogie dzieci, czyście się dobrze zabawiły?“ zapytała pani Ludwika, wchodząc z Teodorkiem na barkach.
„Bardzo dobrze i wkrótce przyjdę tu znowu,“ odrzekł Adaś z zapałem.
„Boję się, czyś nie jadł za dużo, bo wszystko znikło ze stołu.“
„Wcale nie; spożyłem wprawdzie piętnaście ciastek, ale były bardzo maleńkie,“ odrzekł na swoję obronę.
„Takie były dobre, że mu z pewnością nie zaszkodzą,“ odezwała się Stokrotka, z tak zabawną mieszaniną macierzyńskiéj czułości i dumy gosposi, że ciocia Ludka zdołała się tylko uśmiechnąć i rzekła:
„A więc to dobra zabawka?“
„Mnie się bardzo podoba,“ odparł Adaś, jak gdyby jego pochwała miała starczyć za wszystko.
„Niéma lepszéj na całym świecie!“ zawołała Stokrotka, ściskając szafliczek do zmywania filiżanek — i z tkliwém spojrzeniem dodała: „Chciałabym, żeby wszyscy mieli tak ładne kuchenki.“
Po tych jéj słowach, ciocia Ludka odeszła zadowolona, że się jéj udało tak usłonecznić życie dziewczątka.





Rozdział szósty.
Dan.

„Czy mógłbym z panią pomówić? Idzie mi o rzecz bardzo ważną,“ rzekł pewnego dnia Alfred, wsuwając głowę do pokoju pani Bhaer.
W przeciągu pół godziny, piąta już głowa zjawiała się u niéj, ale będąc do tego przyzwyczajoną, spojrzała tylko, pytając żywo:
„Cóż to takiego, mój chłopcze?“
Wówczas Alfred wszedł, szczelnie zamknął drzwi za sobą, i powiedział gorączkowym głosem:
„Dan przyszedł.“
„Któż to jest?“
„To chłopiec, z którym znaliśmy się, gdym ja grywał po ulicach, a on sprzedawał gazety. Zawsze był dla mnie bardzo dobry, więc chciałbym mu się czém przysłużyć. Kilka dni temu spotkawszy go w mieście, opowiedziałem, jak tu jest dobrze, i dla tego przyszedł.“
„Ależ, mój drogi chłopcze, to są nieco dziwne odwiedziny.“
„To nie odwiedziny, bo onby tu chciał zostać, jeżeli państwo pozwolą,“ odparł naiwnie Alfred.
„Tak mnie to niespodzianie zaskoczyło,“ rzekła pani Bhaer, zmięszana trochę jego stanowczością.
„Zdawało mi się, że pani lubi przyjmować biédnych chłopców pod swój dach, i być dla nich tak dobrą, jak dla mnie,“ rzekł znowu Alfred, ze zdumieniem i z przestrachem.
„Masz słuszność, ale muszę wpierwéj zasięgnąć o nim wiadomości. Takie jest mnóstwo biédnych dzieci, że trzeba przebiérać. Nie mam miejsca dla wszystkich i bardzo tego żałuję.“
„Myślałem, że mu pani będzie rada: dla tego powiedziałem, żeby przyszedł; ale kiedy brakuje miejsca, to niech sobie pójdzie,“ rzekł Alfred smutno.
Ta wiara w jéj gościnność, wzruszyła panią Bhaer; rzekła więc, niemając serca zawieść jego nadziei:
„Powiedzże mi co o tym Danie.“
„To tylko wiem: że nie ma nikogo, że jest strasznie biédny i że był bardzo dobrym dla mnie — więc gdybym mógł, chciałbym mu się odwdzięczyć.“
„To bardzo słuszne przyczyny; ale doprawdy, mój Alfredzie, nasz dom jest tak przepełniony, że nie wiem, gdzieby go pomieścić,“ rzekła pani Bhaer, coraz skłonniejsza do zaopiekowania się tym nowym przybyszem.
„Mógłby zająć moje łóżko, a ja sypiałbym w stodole. Teraz nie zimno, wreszcie przyzwyczajony jestem do tego, bośmy się z ojcem chronili, gdzie się dało,“ odezwał się żywo Alfred.
Coś takiego było w jego twarzy i mowie, że pani Bhaer położywszy mu rękę na ramieniu, rzekła tonem pełnym słodyczy:
„Przyprowadź tu przyjaciela, Alfredzie; sądzę, że się znajdzie dlań miejsce, i że nie będziesz potrzebował mu ustępować.“
Alfred pobiegł z radością i wkrótce wrócił z chłopakiem bynajmniéj nie pociągającym, który się ciężko przywlókł za nim i stanął, rozglądając się nawpół nieśmiało i ponuro. Rzuciwszy nań okiem, pani Bhaer pomyślała:
„Boję się, żeby nie było z nim biédy.“
„Oto Dan,“ rzekł Alfred przedstawiając go z widoczném przeświadczeniem, że będzie dobrze przyjęty.
„Alfred mówił mi, że chciałbyś u nas zostać,“ przyjaźnie odezwała się pani Bhaer.
„Tak,“ mruknął Dan.
„Czy nie masz nikogo, coby się tobą zajął?
„Nie mam.“
„Mów: nie mam, proszę pani,“ szepnął Alfred.
„Nie powiem ani tak, ani owak,“ mruknął znów tamten.
„Ile masz lat?“
„Czternaście skończę.“
„Wyglądasz na więcéj. — Cóż ty potrafisz?“
„Prawie nic.“
„Jeżeli tu zamieszkasz, będziesz musiał tak żyć, jak inni, i nietylko się bawić: ale uczyć się, pracować. Czy zgodzisz się na to?“
„Próba nie zaszkodzi.“
„Zostańże na kilka dni; zobaczymy, jak nam będzie z sobą. — Zajmij się nim Alfredzie, dopóki pan Bhaer nie przyjdzie do domu i nie rozstrzygnie téj sprawy,“ rzekła pani Ludwika, przejęta obawą, czy jéj nie będzie zbyt trudno radzić sobie z tym zimnym chłopcem, który wlepia w nią wzrok tak twardy, podejrzliwy i ponury.
„Chodźmy, Alfredzie,“ rzekł Dan, i znowu ciężko powlókł się za nim.
„Dziękuję pani,“ dodał tenże i wyszedł, niemogąc sobie wytłumaczyć, dla czego sam doznał tak odmiennego przyjęcia.
„Moi koledzy urządzają cyrk w stodole, czy chcesz go zobaczyć?“ zapytał, gdy zeszli ze wschodów.
„Duże to chłopcy?“
„Nie, więksi poszli łowić ryby.“
„To mnie zaprowadź.“
Alfred zawiódł go do wielkiéj, nawpół opróżnionéj stodoły, gdzie swawoliło grono chłopaków — i przedstawił im swego przyjaciela. Duże koło było odznaczone sianem na podłodze, a w środku stał Adaś z długim biczem; Tomek zaś, skacząc na cierpliwym osiołku, udawał małpę.
„Proszę zapłacić za wejście, bo inaczéj nie zobaczycie przedstawienia,“ rzekł Nadziany stojący przy beczkach, w których mieściła się orkiestra, złożona z Antosia grającego na grzebieniu i z Robcia, który co sił, walił w bęben.
„On jest gościem, więc zapłacę za nas obu,“ odezwał się grzecznie Alfred, i wrzucił dwie zgięte szpilki w suszony grzyb, służący za skarbonkę.
Ukłoniwszy się całemu towarzystwu, usiedli obaj na beczkach, poczém zaczęło się widowisko.
Gdy małpa zeszła ze sceny, Antoś zaczął się popisywać zręcznością: to przeskakując przez stare krzesło, to wspinając się, jakby majtek po drabinie. Potém Adaś wykonał z piękną powagą angielski taniec zwany „jig“. Następnie, Alfred mocował się z Nadzianym, którego wprędce powalił o ziemię. Po nich, Tomek z dumą przewracał koziołki: którą to umiejętność zdobył, póty ćwicząc się na uboczu, póki mu się wątłe ciałko nie pokryło sińcami. Wywoławszy grzmot oklasków, już miał odejść, rumiany z radości i od krwi uderzającéj do głowy, kiedy dał się słyszéć wzgardliwy głos:
„Nic osobliwego.“
„Ośmiel się to powtórzyć!“ zawołał Tomek, i przyskoczył zapérzony, jak indyk.
„Chcesz się bić?“ zapytał Dan, szybko zeskakując z beczki i zacisnął pięści z widoczną wprawą.
„Nie chcę!“ odparł trwożnie Tomek i zaczął się cofać co prędzéj.
„Niewolno się bić!“ zawołali żywo inni chłopcy.
„Tchórze,“ mruknął szyderczo Dan.
„Jeżeli nie wierzysz, to nie masz tu co robić,“ wykrzyknął Antoś, ujmując się za kolegami.
„Chciałbym się jednak przekonać, czy on zręczniejszy odemnie,“ odezwał się Tomek z przechwałką.
„Kiedy tak, to się ustąp!“ zawołał Dan i przewrócił jednym tchem trzy koziołki, poczém wyprostował się.
„On górą, Tomku, bo ty zawsze chowasz głowę i padasz na płask,“ odezwał się Alfred, uradowany powodzeniem przyjaciela.
Zanim zdołał powiedzieć co więcéj, Dan znowu przewrócił trzy koziołki wstecz i przeszedł się parę razy na rękach, z głową na dół, a nogami do góry. Wszystkich to ożywiło i nawet Tomek przyłączył się do okrzyków uwielbienia, a zręczny gimnastyk znający swą wartość, dumnie spoglądał po widzach.
„Jak ci się zdaje — czy mógłbym się tego nauczyć, bez wielkiego bólu?“ zapytał pokornie Tomek, rozcierając sobie łokcie, które go paliły jeszcze, od ostatniéj próby.
„Co mi dasz, jeżeli cię nauczę?“ zapytał Dan.
„Mój nowy scyzoryk: jest w nim pięć ostrzy, i tylko jedno złamane.“
„Dawaj go.“
Tomek podał scyzoryk, z lubością spoglądając na błyszczącą oprawę.
Dan obejrzał go uważnie, włożył do kieszeni i odszedł, mówiąc filuternie:
„Zatrzymam go, póki się nie wyuczysz.“
Porwany wściekłym gniewem, krzyknął Tomek, a koledzy ujmując się za nim, narobili wrzawy, która wówczas dopiéro ustała, skoro Dan, widząc wszystkich przeciw sobie, zapytał: czy Tomek nie zechce zagrać w cetno i licho, — a przy kim będzie wygrana, przy tym zostanie i scyzoryk. Tomek przystał i grali wśród zaciekawionych twarzyczek, które się rozradowały, skoro kolega zdobył stawkę i schował ją na dnie głębokiéj kieszeni.
„Chodź, pokażę ci cały dom i wszystko do koła,“ rzekł Alfred, chcąc się rozmówić z przyjacielem na osobności.
Co zaszło między nimi, tego się nikt nie dowiedział; ale gdy powrócili, Dan zachowywał się już przyzwoiciéj, chociaż nie pozbył się szorstkości. I czegoż się można było spodziéwać po biédnym chłopaku, który się wałęsał po świecie przez całe swe krótkie życie, niemając nikogo, coby go oświecał.
Chłopcy przyznawszy sobie, że im się nie podobał, pozostawili go Alfredowi, który przez dobroć serca nie chciał go opuścić, chociaż zaczynała mu ciężyć przyjęta odpowiedzialność. Tylko jeden Tomek czuł, że mimo zajścia o scyzoryk, łączy ich z sobą sympatya i pragnął wznowić zajmującą rozmowę o koziołkach. Znalazła się wkrótce ku temu sposobność, i Dan widząc jego uwielbienie, stał się przystępniejszym; a w kilka dni, zbliżył się zupełnie do ognistego Tomka.
Gdy pan Bhaer zobaczył Dana i usłyszał jego dawniejsze dzieje, kręcił chwilę głową, ale rzekł potém spokojnie:
„Próba może nas nieco kosztować, lecz ją odbędziemy.“
Może Dan czuł wdzięczność za doznawaną opiekę, ale jéj nie okazywał i nie dziękował za to, co mu świadczono. Nic nieumiejąc, przez dobre chęci, szybko się jednak uczył. — Miał on szczególnie bystre oczy na wszystko, co się w około niego działo, język uszczypliwy, obejście szorstkie, temperament gniewliwy i chwilami ponury. Względem starszych był zawsze milczący lub opryskliwy, a z kolegami tylko niekiedy okazywał się towarzyskim. Mało który lubił go prawdziwie, ale za to w każdym budził podziw odwagą i siłą, bo go nic nie odstraszało. Z taką łatwością powalił raz na ziemię dużego Franza, że inni trzymali się odtąd z daleka. — Pan Bhaer śledził go w milczeniu i robił, co mógł, aby przyswoić dzikiego chłopca, jak go tam nazywano; potajemnie kręcił jednak głową, mówiąc do żony:
„Mam nadzieję, że się ta próba powiedzie; ale czy nas tylko nie będzie kosztować zbyt drogo?“
Panią Ludwikę doprowadzał Dan do ostatecznego zniecierpliwienia się, po kilka razy dziennie; ale się go nie chciała wyrzec i powtarzała ciągle, że w nim jest dobry materyał, bo chociaż dla ludzi jest przykrym, to przynajmniéj zwierzęta lubi, — a co najważniejsza: ujął sobie serduszko Teodorka. Cały dom nie mógł się wydziwić, dla czego malec tak przylgnął doń od razu; ile razy go zobaczył — szczebiotał, wyciągając rączki; wolał jeździć na jego barkach, niż na innych, i sam z siebie, nazywał go ,mój Dancio‘. Teodorek był jedyną istotą, któréj Dan okazywał także pewną życzliwość; ale ją objawiał tylko wtenczas, kiedy nikt nie patrzył. Ponieważ jednak matki mają bystre oczy i odgadują osoby kochające ich dzieci, pani Bhaer spostrzegła, że Dan mimo szorstkości, ma dobry kącik w sercu, i postanowiła zjednać go sobie. Niespodziany i okropny wypadek wygnał go atoli z Plumfield i zniweczył jéj plany.
Z początku Tomek, Alfred i Adaś widząc, że inni unikają tego chłopca, wzięli go w opiekę; ale po niejakim czasie, jął wywierać jakieś czary i wszyscy zamiast spoglądać z góry, zaczęli go podziwiać: każdy z innéj przyczyny. Tomkowi podobała się jego zręczność i odwaga, Alfred był wdzięczny za dawne przysługi, Adaś widział w nim uosobienie ciekawéj książki z historyami — Dan umiał bowiem w bardzo zajmujący opowiadać swoje przygody. Ponieważ mu to pochlebiało, że ci trzej ulubieńcy całego zakładu garną się doń, starał się im przypodobać, i w tém zawierała się tajemnica jego czarów.
Państwo Bhaer byli zdumieni nowym wychowańcem i nietracąc nadziei, że chłopcy dobrze nań wpłyną, z pewnym niepokojem wyglądali jednak następstw téj próby.
Czując, że mu niezupełnie ufają, nigdy im się Dan nie przedstawiał z lepszéj strony swego charakteru: jakąś w tém miał dziką przyjemność, żeby ich niecierpliwić i niweczyć ich nadzieje.
Pan Bhaer nie lubił bójek i nie widział w tém dowodu męstwa, gdy się dwóch chłopców potykało, dla zabawienia innych. Zachęcał do wszelkich śmiałych gier i ćwiczeń, wymagał żeby chłopcy umieli znosić guzy i sińce bez kwilenia; ale najsurowiéj zakazywał podbijać sobie oczy lub krwawić nosy, dla cudzéj przyjemności.
Dan śmiał się z tego zakazu i opowiadał tak ciekawe rzeczy o swéj waleczności i o różnych potyczkach, że chłopcom pozawracał głowy — koniecznie chcieli zatém spróbować się na pieści.
„Nie mówcie nikomu, to was nauczę tego,“ rzekł Dan pewnego razu i zaprowadziwszy ich za stodołę, dał lekcyę boksowania się, która prawie wszystkich wyleczyła z zapału. Tylko odważny Emil niechcąc uznać jego wyższości, wyzwał go: natychmiast stanęli więc do walki, a reszta chłopców przyglądała się z najwyższém zajęciem.
Niewiadomo, jaki ptaszek zaniósł tę wiadomość do domu, ale wśród najgorętszéj bojki, kiedy Dan z Emilem pasowali się z sobą, jakby dwa młode buldogi, a inni wydawali gorączkowe okrzyki, pan Bhaer zjawił się wśród nich, silną ręką rozłączył szermierzy i rzekł głosem, jaki rzadko u niego słyszano:
„Niewolno bić się, chłopcy! przestańcie natychmiast, i żebym tego więcéj nie widział! Mój zakład jest dla dzieci, nie dla dzikich zwierząt. — Spojrzyjcie jeden na drugiego i wstydźcie się za siebie.“
„Niechno mnie pan tylko puści, to go jeszcze raz powalę!“ zawołał Dan, wyrywając się z ręki trzymającéj go za kołnierz.
„Zbliż się, zbliż — jeszczem nie pobity!“ krzyknął Emil, chociaż pięć razy został rzucony o ziemię.
„Oni się bawią w glad... jakże się to nazywało u Rzymian, wuju?“ zawołał Adaś, ogromnie przejęty tą nową zabawą.
„To byli bydlęta, a myśmy się już ucywilizowali — i nie pozwolę, byście z mojéj stodoły robili koloseum. Czyjto był pomysł?“ zapytał pan Bhaer.
„Dana,“ odpowiedziało kilka głosów.
„Czyś nie wiedział, że to zakazane?“
„Wiedziałem,“ mruknął opryskliwie.
„Więc dla czegoś przekroczył przepis?“
„Bo z nich będą niewieściuchy, jak się nie nauczą bić.“
„Czy Emil, jak niewieściuch, zachował się przed chwilą? Niebardzo na to wygląda,“ rzekł pan Bhaer, stawiając ich naprzeciw siebie. Dan podbił sobie oko i poszarpał odzież; Emil zbroczony był krwią, gdyż przyciął sobie wargi i skaleczył nos, a na czole miał guz czerwony i duży, jak śliwka; jednak mimo ran, pożerał wzrokiem nieprzyjaciela i widocznie aż drżał do bójki.
„Emil biłby się doskonale, gdyby go kto poduczył,“ rzekł Dan, niemogąc odmówić pochwały chłopcu, który go zmusił do natężenia wszystkich sił.
„Późniéj będzie się uczył szermierki i boksowania, ale nim to nastąpi, lekcye kaleczenia się będą zupełnie zbyteczne. Idźcie obmyć twarze; a ty, Danie, pamiętaj, że jeżeli raz jeszcze przekroczysz przepisy, to cię natychmiast wydalę. Taka była ugoda: gdy sam będziesz czynił, co do ciebie należy — to i my spełnimy przyjęte obowiązki.“
Pan Bhaer powiedział jeszcze krótką nauczkę obecnym tam dzieciom, poczém rozeszły się; on zaś udał się za gladyatorami, żeby im rany opatrzéć. Emil musiał położyć się w łóżko, a Dan przerażająco wyglądał przez cały tydzień.
Knąbrny ten chłopak nie myślał jednak być posłusznym i wkrótce znowu coś zbroił.
Pewnéj soboty po południu, gdy część chłopców wyszła bawić się na dworze, Tomek rzekł:
„Idźmy nad rzekę, uciąć sobie nowych tyk, do łowienia ryb.“
„Trzeba wziąć osła, żeby je przydźwigał z powrotem, a tymczasem jeden z nas może nań wsiąść,“ powiedział Nadziany, nielubiący chodzić.
„Ma się rozumiéć, że ty sam zaraz to uczynisz. No, daléjże, leniuchu!“ zawołał Dan.
Gdy zaopatrzeni już, mieli wracać do domu, na nieszczęście Adaś odezwał się do Tomka, siedzącego na ośle, z długą tyką w ręku:
„Podobny jesteś do tego człowieka, co jest na obrazku przedstawiającym walkę byków, tylko ci brak czerwonéj, albo innéj jaskrawéj szaty.“
„Chciałbym kiedy widzieć taką walkę — a ty?“ zapytał Tomek, potrząsając tyką.
„Urządźmy ją sobie. Oto tam na Dużém Pastwisku stara Czerwonka się pasie: podjedź ku niéj, Tomku, to zobaczysz, jak się rzuci na ciebie,“ odezwał się Dan, który przepadał za złośliwym figlem.
„Nie rób tego,“ powiedział Adaś, tracąc już zwolna zaufanie do pomysłów Dana.
„Dla czego, ty mały krzykaczu?“ zapytał tenże.
„Zdaje mi się, że wuj Fritz nie byłby rad z tego.“
„Czy powiedział kiedy, żebyśmy się nie bawili w walkę byków?“
„Nie przypominam sobie,“ odparł Adaś.
„To trzymajże język za zębami! A ty ruszaj, Tomku, i weź tę szmatę czerwoną, żeby nią powiewać przed staruchą; ja ci ją pomogę jątrzyć.“ To rzekłszy Dan, ożywiony nową zabawką, przeskoczył płot, a reszta jak trzoda baranów za nim podążyła: nawet Adaś, siedząc na tykach, przyglądał się ciekawie.
Biédna Czerwonka nie była dobrze usposobioną, bo niedawno pozbawiona cielątka, bardzo za niém tęskniła i w każdym człowieku widziała nieprzyjaciela — czego jéj wcale nie mam za złe. Gdy nasz matador przyskoczył z czerwoną chustką, wiszącą u długiéj tyki — zaryczała, podniósłszy łeb do góry. Tomek rzucił się skwapliwie ku niéj, a osioł widząc starą znajomą, chętnie się także garnął; ale gdy tyka spadła jéj ciężko na grzbiet, tak krowa jak osioł, doznali przykrego zadziwienia i Tobiaszek zaryczał złowrogo, bo Czerwonka gniewnie nadstawiła rogi.
„Jeszcze raz, Tomku! patrz, wścieka się ze złości, — doskonale!“ wołał Dan, nadchodząc z drugą tyką. — Jakubek i Antoś poszli także za jego przykładem.
Widząc, że ją tak obskoczyli i obchodzą się z nią lekceważąco, Czerwonka biegała w koło łąki coraz bardziéj odurzona i wściekła, bo w którąkolwiek stronę obróciła kroki, stał straszny chłopiec, grożący jakimś osobliwym i bolącym biczem. Ta ich wesoła zabawka, była dla niéj prawdziwém nieszczęściem, i zniecierpliwiona, niespodzianie poradziła sobie z nimi. Zakręciwszy się do koła, napadła na Tobiaszka, gdyż znalezienie się tego starego przyjaciela, bardzo ją ubodło. Biédny osiołek, powolny z natury, tak się jednak szybko cofał, że aż uderzył o kamień i padł na ziemię wraz z matadorem, co utworzyło komiczną piramidę. Tymczasem uradowana Czerwonka, jednym susem przeskoczyła płot i hyżo biegnąc, znikła na gościńcu.
„Złapać ją, zatrzymać, zaskoczyć jéj drogę! Daléjże, chłopcy, daléj!“ wołał Dan, dążąc za nią, ile mu tylko siły starczyło; była to bowiem ulubienica pana Bhaer, i gdyby jéj się co stało, Dan przypłaciłby to może wydaleniem. Co się téż nabiegali, nakrzyczeli, zanim się ją udało schwytać! Tyki zostały porzucone w drodze, osiołek o mało nóg nie stracił w téj gonitwie, a chłopcy byli czerwieni, zdyszani i zalękli. Nareszcie znaleźli nieszczęsną krówkę w kwiatowym ogrodzie, gdzie się schroniła, żeby wypocząć.
Pożyczywszy postronka, Dan prowadził ją do domu, a za nim szła gromadka bardzo zasępionych młodzieńców, bo krowa znajdowała się w smutnym stanie: skutkiem wielkiego natężenia nóg, okulawiała — oczy jéj patrzyły dziko, a błyszcząca zwykle skóra, była mokra i zabłocona.
„Dostaniesz ty, Danie!“ rzekł Tomek, prowadząc zdyszanego osła, obok znękanéj krowy.
„I ty także, boś dopomagał.“
„Wszyscyśmy zawinili, prócz Adasia,“ dodał Jakubek.
„On nam podał tę myśl,“ odezwał się Antoś.
„Mówiłem, żebyście tego nie robili!“ zawołał Adaś, którego bardzo zgnębił smutny stan Czerwonki.
„Niezawodnie wypędzi mię stary Bhaer, ale mniejsza o to,“ mruknął Dan, który mimo tych słów, niewesołą miał jednak minę.
„Wszyscy wstawimy się za tobą,“ rzekł Adaś, a inni mu wtórowali. Jeden Nadziany tylko milczał, pragnąc, by cała kara spadła na głównego winowajcę.
Dan odrzekł krótko:
„Nie troszczcie się o mnie,“ ale nigdy tego nie zapomniał, chociaż nieraz jeszcze sprowadził ich na złą drogę.
Gdy pan Bhaer zobaczył biédne bydlę i wysłuchał całéj historyi, nie powiedział ani słowa prawie, bojąc się widocznie, żeby w pierwszéj chwili rozdrażnienia, nie rzec za wiele. Czerwonka została wygodnie umieszczona w oborze, a chłopcy odesłani do swych pokoików, póki nie nastąpi wieczerza. Ta krótka odwłoka dała im sposobność rozważyć całą rzecz, odgadywać ciekawie, jaka ich kara spotka i czy Dan będzie wydalony. On tymczasem gwizdał wesoło u siebie, żeby nikt nie mógł przypuszczać, że go to choć trochę obchodzi; ale oczekując wyroku, coraz silniéj pragnął pozostać, i nasuwały mu się na pamięć zaznane tam wygody, przyjemności, a zarazem dawna niedola i zaniedbanie. Wiedział, że państwo Bhaer chcą jego dobra i w głębi serca był wdzięczny, ale skutkiem ciężkiego życia, stał się twardym, obojętnym, podejrzliwym i samowolnym; dla tego nie znosił żadnego przymusu, i opierał mu się, jak nieokiełznane zwierzę, chociaż czuł, że korzyść i poprawa jego, jest na celu. Gdy mu się przypomniało, że znowu będzie może musiał włóczyć się i pukać do cudzych domów, czarne brwi ściągnął i tak smutno rozglądał się po swym pokoiku, że zmiękłoby na ten widok daleko twardsze serce, aniżeli pana Bhaer. Ale skoro wszedł ten zacny człowiek, Dan przybrał w mgnieniu oka zwykłą minę, — on zaś rzekł:
„Wiem o wszystkiém, lecz na prośbę matki Bhaer, zostawię ci jeszcze czas do poprawy, chociaż znowu przekroczyłeś mój przepis.“
Słysząc te niespodziane słowa, zarumienił się chłopiec po uszy, ale odrzekł ze zwykłą opryskliwością:
„Nie wiedziałem, że tu istnieje prawo tyczące się walki byków.“
„Ponieważ nie spodziewałem się tego igrzyska w Plumfield, prawo takie nie zostało wydane,“ powiedział pan Bhaer, uśmiechając się mimowoli z tłumaczenia się Dana, poczém dodał poważnie: „Ale u nas pierwszém i najważniejszém prawem jest to, aby miłosiernym być względem niemych istot; chcę bowiem, aby tak ludzie, jak zwierzęta, znajdowali tu szczęście, kochali nas, ufali nam i służyli — jak my się staramy kochać ich, ufać i służyć im wiernie i chętnie. Nieraz mówiłem, żeś lepszy dla zwierząt, niż dla ludzi, i pani Bhaer bardzo się podobała ta mniemana oznaka dobrego serca, aleś nas zawiódł i zasmucił, bośmy się spodziéwali, że z czasem zupełnie przystaniesz do naszéj gromadki. Czy będziemy jeszcze próbować?“
Dan spuścił oczy ku ziemi, a rękami nerwowo obdziérał korę z drzewa, które strugał właśnie, gdy wszedł pan Bhaer; ale usłyszawszy to zapytanie uczynione przyjaznym głosem, podniósł żywo wzrok i powiedział z takiém poszanowaniem, jakiego nigdy jeszcze nie okazał:
„I owszem, jeżeli łaska.“
„Bardzo dobrze, a więc nie mówmy już o tém, tylko zamiast pójść jutro na przechadzkę, będziecie musieli, ty i koledzy, doglądać biédną Czerwonkę, póki nie wyzdrowieje.“
„Dobrze.“
„Teraz idź na wieczerzę i staraj się pięknie postępować, nietyle przez wzgląd na nas, jak na siebie samego.“
To rzekłszy, uścisnął się z nim pan Bhaer za ręce, a Dan odszedł tak upokorzony jego dobrocią, że nigdyby tego nie dokazało porządne oćwiczenie, według surowéj rady Azyi.
Przez kilka dni robił Dan wielkie wysilenia, lecz nieprzyzwyczajony będąc do tego, znużył się i wrócił nareszcie do dawnych psot. Pewnego razu, wypadło panu Bhaer wyjechać do miasta na cały dzień, chłopcy nie mieli zatém lekcyi. Zadowoleni z tego, bawili się aż do późnego wieczora; nareszcie, kiedy wielu z nich usnęło już twardo, w głowie Dana powstał plan, z którego zwierzył się Alfredowi, gdy pozostali sami.
„Patrzno,“ rzekł, wyjmując z pod łóżka butelkę, cygaro i talię kart. „Zabawię się trochę, jak dawniéj bywało, z koleżkami, w mieście. Przyniosłem piwa i cygaro od tego starego, z placu; możecie zapłacić: ty albo Tomek, bo co ja, to nic nie mam. Pójdę zaprosić Tomka — albo ty idź lepiéj, bo ci to ujdzie bezkarnie.“
„Boję się rozgniéwać państwa Bhaer,“ rzekł Alfred.
„Nie będą wiedzieli; starego Bhaera niéma w domu, a pani Ludwika zajęta Teodorkiem, który dostał krupu, czy tam czegoś — nie może go zatém odejść. Nie będziemy długo siedzieć ani hałasować, więc cóż w tém złego?“
„Azya pozna, że się lampa długo paliła; ona to zaraz miarkuje.“
„Nie bój się, przyniosłem ślepą latarkę; niedużo daje światła, i jak tylko usłyszymy, że ktoś idzie, będzie ją można prędko zgasić,“ rzekł Dan.
Ten pomysł podobał się Alfredowi jako romantyczny, wybrał się więc po Tomka, ale raz jeszcze wsunąwszy głowę, zapytał:
„Czy chcesz także Adasia?“
„Nie; zarazby oczy przewracał i prawił kazanie. Zresztą on już będzie spał, więc mrugnij tylko na Tomka i wracaj prędko.“
Alfred usłuchał i po chwili przyszli obaj z Tomkiem, któremu, chociaż się już rozbiérał i bardzo był śpiący, nie chciało się wyrzec psoty.
„Siedźcież teraz spokojnie, to was nauczę wybornéj gry,“ rzekł Dan, gdy się we trzech skupili w około stołu, na którym umieścił butelkę, cygaro i karty. „Najpierw każdy się napije, potém pociągnie parę razy, a następnie weźmiemy się do gry. Tak robią dorośli mężczyzni i to jest doskonała zabawa.“
Piwo zaczęło krążyć w kufelku i wszyscy trzéj umaczali w niém usta, lecz Alfredowi i Tomkowi nie zasmakował ten gorzki napój. Jeszcze gorzéj było z cygarem, ale nie śmieli przyznać się do tego i wtenczas dopiéro przestali palić, gdy jeden dostał zawrotu głowy, a drugi zakrztusił się. Dla Dana były to same przyjemności, przypominające dziecinne lata, kiedy mu się zdarzała czasem sposobność, naśladować swe gminne otoczenie. Pił wówczas, palił i klął, żeby nadążyć innym, więc przejmując się duchem przeszłości, zaczął i tym razem kląć pod nosem, z obawy, żeby kto nie usłyszał.
„Dajże pokój, to brzydko mówić: a bodaj cię!...“ zawołał Tomek, który jednak wszedł w jego ślady.
„Bodajeś wisiał! Nie praw mi nauk, tylko kładź kartę, bo zabawa nic nie warta bez tego dodatku.“
„Jużbym wolał mówić ,niech cię żółw ukąsi‘, odezwał się tamten, dumny że mu się udało wymyśléć tę zajmującą klątwę.
„A ja będę mówił ,do djabła!‘, bo to dobrze brzmi,“ dodał Alfred, w którym męskie wzięcie się kolegi budziło poszanowanie.
Dan wyśmiał kolegów i klął daléj po swojemu, usiłując ich nauczyć gry.
Ale Tomek był bardzo śpiący, Alfreda głowa rozbolała od piwa i dymu, więc nie byli zbyt pojętni, i karty szły leniwo.
W pokoju było bardzo ciemno, bo się latarnia słabo paliła, nie mogli śmiać się głośno, ani się bardzo ruszać, gdyż Silas spał obok w szopie, było im więc nudno. Rozdając karty, Dan wstrzymał się nagle, zawołał z przerażeniem: „kto tam?“ i zgasił światło w téjże chwili. Wśród ciemności, drżący głos rzekł: „Nie mogę znaleść Tomka,“ a potém usłyszeli szybkie stąpanie bosych nóg, w kierunku dolnych drzwi, prowadzących ze skrzydła, do głównego budynku.
„To Adaś! Poszedł kogo zawołać, więc pakuj się do łóżka, Tomku, i nic nie mów!“ zawołał Dan, usuwając wszelkie ślady swéj psoty, i wraz z Alfredem zaczęli zrzucać z siebie ubranie.
Tomek pobiegł do swego pokoiku i wskoczył do łóżka, dusząc się ze śmiechu; lecz nagle uczuł, że go coś parzy w rękę. Byłto koniuszczek cygara, które zapomniał rzucić. Już było prawie dopalone, więc chciał je dobrze przygasić, kiedy się dał słyszéć głos dozorczyni: bojąc się zatém, żeby go cygaro nie zdradziło, rzucił je pod łóżko, ale wpierwéj pociągnął raz jeszcze i do reszty wypalił — tak mu się przynajmniéj zdawało.
Dozorczyni weszła z Adasiem, który zdumiał, ujrzawszy na poduszce rozczerwienioną twarz Tomka.
„Przed chwilą nie było go, bo jakem się obudził, tom go tu nigdzie nie mógł znaleść,“ rzekł, biegnąc ku niemu.
„Coś ty znów zbroił, niegodziwy chłopcze?“ spytała dozorczyni żartobliwie, potrząsając Tomkiem.
On zaś otworzył oczy i rzekł z pokorą:
„Pobiegłem tylko do Alfreda, żeby go o coś zapytać. Proszę mi dać pokój, bom strasznie śpiący.“
Hummlowa otuliwszy Adasia w łóżku, poszła na zwiady do tamtych chłopców, lecz obaj spokojnie spali w pokoiku Dana.
„To musiała być jaka niewinna psota,“ pomyślała kobiécina, i widząc, że się nie stało nic złego, nie poszła ostrzedz pani Bhaer, która była już bardzo zmęczona doglądaniem Teodorka.
Tomkowi chciało się spać, rzekł więc tylko do Adasia: „Myśl o własnych sprawach, o cudze nie pytaj!“ a w dziesięć minut chrapał już doskonale, nieodgadując nawet, co się pod nim dzieje. Cygaro nie zgasło i póty się tliło na słomiance, póki nie powstał zupełny ogień. Powoli płomień zaczął ogarniać siennik, prześciéradło, a nakoniec i łóżko. Tomek po napiciu się piwa miał twardy sen, Adaś zaś był odurzony dymem; spali więc, chociaż ich ogień już parzył i groziła im okropna śmierć.
Franz, który pracował w klasie, wyszedłszy z tamtąd, poczuł dym, pobiegł więc na górę i ujrzał cały słup wydobywający się z lewego skrzydła domu. Nie wołając nikogo, wpadł dla spieszniejszego ratunku do pokoju, ściągnął chłopców z palącego się łóżka i wylał tyle wody na płomienie, ile tylko znalazło się pod ręką. Wprawdzie powstrzymał tém nieco ogień, ale go nie stłumił, i dzieci wybiegły przestraszone do zimnéj sieni, krzycząc z całych sił. Pani Bhaer natychmiast się ukazała, Silas także wypadł ze swéj stancyjki, wołając tak silnie „gore!“, że rozbudził cały dom. Gromada białych duchów z zalęknionemi twarzyczkami wybiegła téż do sieni, i przez chwilę panował ogólny popłoch.
Pani Bhaer odzyskawszy pierwsza przytomność, zaleciła dozorczyni opatrzéć poparzonych chłopców. Następnie posłała na dół Franza i Silasa po kilka wanienek z mokrą bielizną, którą rozpostarła na łóżku, dywanie i palących się już na dobre firankach — co groziło już ścianom.
Większa część chłopców przyglądała się w milczeniu; ale Dan i Emil pracowali dzielnie, nosząc wodę z łazienki i obdziérając firanki.
Wkrótce ogień ustał, więc pani Bhaer rozkazała chłopcom, żeby się położyli, zostawiwszy Silasa, od wypadku gdyby się pożar wznowił, a z Franzem poszła zajrzéć do uszkodzonych dzieci. Adaś, prócz jednéj tylko rany i wielkiego przestrachu wyszedł cało, ale Tomkowi nietylko spaliły się wszystkie włosy na głowie, lecz okropnie poparzył ramię i szalony ból cierpiał. Gdy Adasia opatrzono, wziął go Franz do swego pokoju, gdzie uspakajał go i tulił do snu z kobiécą tkliwością. Dozorczyni czuwała nad biédnym Tomkiem, a pani Bhaer biegała na przemiany do niego i do Teodorka z oliwą, watą lub anodynami, — powtarzając ciągle, jak gdyby ją ta myśl bawiła: „Wiedziałam, że Tomek podpali kiedy dom — i podpalił!“
Gdy pan Bhaer przyjechał nazajutrz rano, zastał taki stan rzeczy: Tomek nie mógł wstać z łóżka, Teodorek sapał jak miech, pani Ludwika nie czuła już nóg, a chłopcy tak byli zgorączkowani, że wszyscy na raz mówili i gwałtem pociągnęli go do zgliszcz. Pod jego spokojnym kierunkiem wróciło wszystko do ładu, bo czując, że on podoła choćby i dwunastu pożarom, każdy spełniał jego polecenia.
Rano nie było lekcyi, lecz po południu uszkodzony pokój wrócił do porządku, chorzy mieli się lepiéj, i przestępcy zostali wysłuchani. Alfred i Tomek szczerze przyznali się do winy i ubolewali nad niebezpieczeństwem, jakie groziło ukochanemu przez nich domowi, ale Dan z miną zatwardziałego grzesznika utrzymywał, że się nie stało nic złego.
Pan Bhaer niczém się tak nie brzydził, jak kiedy ktoś pił, grał w karty i klął; nawet tytoń przestał palić, żeby chłopcy nie mieli złego przykładu. Bardzo się więc zasmucił i rozgniéwał, że Dan, który ze wszystkich dzieci najwięcéj kosztował go trudu, skorzystawszy z jego nieobecności, dał początek tym surowo wzbronionym przewinieniom i nauczał jego niewinnych wychowanków, że to są męskie rozrywki, na które można sobie pozwolić. Przemawiał długo i poważnie do zgromadzonéj dziatwy, a na zakończenie rzekł tonem stanowczym, lecz smutnym:
„Sądzę, że Tomek jest dostatecznie ukarany, i że zranione ramię długo mu przypominać będzie popełnioną winę; Alfreda także wyleczy przestrach, bo szczerze winy żałuje i stara się, być mi posłusznym; ale tobie, Danie, jużem nieraz przebaczył, a jednak nic to nie pomaga. Nie mogę pozwolić, żebyś psuł chłopców złym przykładem, nie chcę téż rzucać grochu o ścianę, możesz się więc pożegnać ze wszystkimi i poprosić dozorczynię, o upakowanie ci rzeczy w moim czarnym worku.“
„Ach, panie, dokądże on pójdzie?“ zawołał Alfred.
„Do bardzo ładnéj wsi, gdzie poséłam czasem chłopców, gdy się tu nie chcą dobrze sprawować. Tamtejszy przełożony, pan Page, jest uczciwym człowiekiem i Danowi będzie doskonale, jeżeli na to zasłuży.“
„A kiedy powróci tutaj?“ zapytał Adaś.
„To od niego zależéć będzie, — przynajmniéj tak się spodziewam.“
Co rzekłszy, pan Bhaer wyszedł z pokoju, by napisać list do pana Page, a chłopcy otoczyli Dana, jak to zwykle bywa, gdy się ktoś wybiéra w podróż, do nieznanych krain.
„Ciekawym, czy ci się tam spodoba?“ odezwał się Jakubek.
„Jak mi będzie źle, to sobie pójdę,“ odrzekł Dan z zimną krwią.
„Dąkąd?“ zapytał Alfred.
„Na morze, na zachód, albo do Kalifornii,“ odparł Dan tak obojętnie, że po malcach mrowie przeszło.
„Ach nie rób tego! Posiedź jakiś czas u pana Page, a potém wróć tutaj, proszę cię, Danie!“ mówił błagalnie Alfred, bardzo zasmucony tą całą sprawą.
„Wszystko mi jedno gdzie pójdę, jak długo tam pozostanę, i niech mię powieszą, jeżeli tu wrócę kiedy,“ wyrzekłszy te gniewne słowa, poszedł pozbierać swe rzeczy, będące wszystkie darem pana Bhaer.
To było jedyne pożegnanie Dana z chłopcami, gdyż podczas kiedy rozmawiali w stodole o tém co zaszło, zeszedł na dół, i spotkawszy Alfreda przykazał, żeby ich nie wołał.
Kiedy karyolka stanęła przed domem, pan Bhaer ukazał się z tak smutnym wyrazem twarzy, że Danowi serce zmiękło, i rzekł z cicha:
„Czy mogę pożegnać się z Teodorkiem?“
„Dobrze, mój drogi, idź go pocałować; będzie bardzo tęsknił do swego Dancia.“
Z jakim wyrazem twarzy pochylił się Dan nad kolebką dziecięcia, rozradowanego jego przybyciem, tego nikt nie widział. — Po chwili doszły jego uszu błagalne słowa pani Bhaer:
„Fritz, czy nie moglibyśmy jeszcze jeden raz przebaczyć temu chłopcu?“ a mąż odpowiedział stanowczym tonem:
„Nie zdałoby się to na nic, niech się więc lepiéj tam uda, gdzie nie zdoła szkodzić tym, co pragną jego dobra. Późniéj będzie mógł jednak powrócić; to ci obiecuję, moja droga“
„Z nim jednym tylko nam się nie powiodło, i tak mię to martwi, bom się spodziéwała, że pomimo dzisiejszych wad, wyjdzie na dzielnego człowieka.“
Dan usłyszał westchnienie pani Ludwiki i byłby chciał uprosić jeszcze jednę zwłokę, ale mu duma nie pozwoliła, i z twardym wyrazem twarzy, w zupełném milczeniu, uścisnął tylko ręce państwu Bhaer, poczém odjechał z profesorem, — Alfred zaś i pani Ludwika ścigali go załzawionemi oczyma.
W kilka dni potém, nadeszła wiadomość od pana Page, iż Dan dobrze się sprawuje — co wszystkich niezmiernie ucieszyło; ale w trzy tygodnie późniéj, napisał drugi raz, że Dan uciekł i zginął bez wieści. Całe grono zasępiło się wówczas, a pan Bhaer powiedział:
„Może należało zostawić mu jeszcze czas do poprawy?“
Ale pani Ludwika kręcąc głową, odrzekła roztropnie:
„Nie turbuj się tém, Fritz; on wróci do nas, jestem pewna.“
Jednakże czas upływał, a Dana nie było widać.





Rozdział siódmy.
Niesforna Andzia.

„Słuchaj Fritz, przyszła mi nowa myśl do głowy!“ zawołała pani Bhaer, spotkawszy się raz z mężem, po ukończonych lekcyach.
„Cóż to takiego, moja droga?“ zapytał, czekając ciekawie nowego planu, bo niektóre pomysły pani Ludwiki były tak zabawne, że się nie mógł wstrzymać od śmiéchu, chociaż w ogóle bywały bardzo rozsądne, i lubił je wprowadzać w czyn.
„Stokrotce trzeba towarzyszki, i dla chłopców byłoby korzystniéj miéć drugę dziewczynkę pomiędzy sobą. Wszakże równie ty jak ja, wierzymy w skuteczność wspólnego wychowania dla młodzieży obojéj płci, i wielki już czas wprowadzić w życie tę ideę. Raz zbytecznie dogadzają chłopaki Stokrotce, raz ją znowu dręczą, i gotowi zepsuć ją na nic. Zresztą, muszą się nauczyć grzeczności i przyzwoitego obejścia, a najlepiéj na to podziała obcowanie z panienkami.“
„Masz słuszność — jak zwykle. A więc kogóż przyjmiemy?“ zapytał pan Bhaer, widząc z oczu żony, ze już ma gotowy plan.
„Andzię.“
„Co? „niesforną Andzię“ jak ją chłopcy nazywają!“ zawołał, rozweselony tym pomysłem.
„Tak; odkąd ją matka odumarła, biega ciągle bez dozoru: byłaby szkoda żeby ją służące zepsuły. Od pewnego czasu, mam na nią oko, i parę dni temu spotkawszy jéj ojca w mieście, zapytałam czemu jéj nie poséła do szkoły; odpowiedział że chętnieby to uczynił, gdyby znalazł taki zakład dla dziewcząt, jakim nasz jest dla chłopców. Wiem że byłby zadowolony gdyby się do nas dostała, więc możeby po nią pojechać po południu?“
„Czy mało masz kłopotów, moja Ludko, żeby się jeszcze frasować o tę cyganeczkę?“ zapytał pan Bhaer głaszcząc rękę, którą mu oparła na ramieniu.
„Mnie to sprawia przyjemność, i nigdy nie byłam tak szczęśliwą jak teraz, wśród téj zgrai chłopców. Widzisz mój Fritzu, ja sama byłam tak niesforném dzieckiem jak Andzia, więc mam do niéj pociąg, i będę umiała obchodzić się z nią. Dużo ma wrodzonych zdolności, które trzeba tylko dobrze spożytkować, żeby wyszła na tak miłą dziewczynkę, jak Stokrotka. Żywość temperamentu ułatwiałaby naukę, i wkrótce z tego trzpiota zrobiłoby się wesołe, ale pracowite dziecko. Będę umiała nią kierować, gdyż pamiętam jak mię droga matka prowadziła i...“
„Jeżeli ci się w połowie tak powiedzie jak jéj, to dokonasz wspaniałego dzieła,“ przerwał pan Bhaer, gdyż był głęboko przekonany, że jego żona jest najlepszą i najpowabniejszą w świecie kobietą.
„Jak sobie pozwolisz kpić z mego pomysłu, przez cały tydzień będę ci dawała niesmaczną kawę, — a co się z tobą stanie, w takim razie, mój panie?“ zawołała pani Ludwika.
„Czy tylko Stokrotce nie będą włosy stawać na głowie z oburzenia, jak Andzia popuści tu sobie cugli?“ zapytał pan Bhaer. — W ciągu téj rozmowy, Teodorek gramolił mu się po kamizelce, a Robcio po plecach, bo zazwyczaj biegli do ojca, skoro się tylko skończyły lekcye.
„Może być, z początku; ale toby jéj wyszło na dobre, bo się robi sztywna, i koniecznie trzeba ją rozruszać. Ponieważ z Andzią zawsze doskonale się bawi, mogą sobie być nawzajem pomocne. Połowa umiejętności prowadzenia dzieci polega na tém, żeby wiedziéć jak wiele sobie przysług wzajemnie oddają, i kiedy je łączyć należy.
„Żeby nas tylko nie podpaliła znowu!“
„Biedny Dan! Nie mogę sobie darować, żem go puściła,“ odrzekła z westchnieniem. — Teodorek, który nie zapomniał swego przyjaciela, posłyszawszy to imię wyrwał się z objęć ojca, pobiegł do drzwi, wyjrzał z zasępioną twarzyczką na trawnik oblany słońcem, i przydreptał napowrót, mówiąc, jak po każdym zawodzie:
„Mój Dancio pzyjdzie niezadludo.“
„Doprawdy, zdaje mi się że go należało zatrzymać — chociażby tylko przez wzgląd na Teodorka. On go tak kochał! Może przywiązanie tego dziecka dokazałoby więcéj, niż nasze trudy.“
„Ja sam nieraz to myślałem; ale ponieważ buntował chłopców, i o mało nie spalił domu, zdawało mi się bezpieczniéj usunąć go, — choćby czasowo,“ rzekł pan Bhaer.
„Obiad już gotów, zadzwonię!“ odezwał się Robcio, i rozpoczął taki koncert, że już niemożna było rozmawiać.
„Mogę zatém wziąć Andzię?“ zapytała pani Ludwika.
„Nawet dwanaście, jeżeli ci się spodoba, moja droga,“ odparł profesor, który miał miejsce w swém ojcowskiém sercu, dla wszystkich swawolnych i opuszczonych dzieci.
Gdy pani Bhaer wróciła z przejażdżki owego popołudnia, jeszcze nie zdołała wydobyć gromadki mniejszych chłopców, bez których rzadko wyruszała się z domu, kiedy dziesięcioletnia dziewczynka wyskoczyła z tyłu karyolki i wpadła do sieni, wołając:
„Héj Stokrotko, gdzie jesteś?“
Stokrotka przyszła, i zdawała się rada z przybycia gościa, ale zrobiła nieco zalęknioną minkę, skoro Andzia rzekła, skacząc ciągle, jak gdyby niemogła ustać w miejscu:
„Ja tu na zawsze zostanę! Papa pozwolił, i kuferek z rzeczami nadejdzie jutro. Trzeba było wszystko prać i naprawiać, a twoja ciocia, jak tylko przyjechała, zaraz mię wzięła z sobą. Powiedz, czy się nie dobrze stało?“
„I owszem; a przywiozłaś tę dużą lalkę?“ zapytała Stokrotka, bardzo tego pragnąc, bo za ostatniéj bytności, zburzyła Andzia domek lalki, i zniszczyła delikatną płeć Matyldy, obmywszy wodą, jéj gipsową twarz.
„Musi tu gdzieś być bom ją wzięła z sobą,“ odparła Andzia, zbyt obojętnie, jak na matkę.
„Zrobiłam ci w drodze pierścionek z włosia wyciągniętego koniowi z ogona, — chcesz go?“ zapytała, podając Stokrotce ten zadatek przyjaźni, gdyż po ostatniém widzeniu się, przysięgły, że już nigdy nie będą do siebie mówić.“
Stokrotka ujęta pięknym podarkiem, stała się serdeczniejszą, i zapraszała gościa do dziecinnego pokoju, ale Andzia rzekła:
„Chciałabym zaraz pójść do chłopców i do szopy.“
Po tych słowach, puściła się pędem, tak prędko obracając w ręce kapelusz, że się wstążka odeń oberwała, i padł na ziemię, gdzie pozostał na łasce losów.
„Hurra! Andzia!“ zawołali chłopcy, gdy wpadła pomiędzy nich, wołając:
„Ja tu już zostanę!“
„Hurra!“ wykrzyknął Tomek, siedzący na płocie. Usposobienia ich były pokrewne, przewidywał zatém wyborne figle w przyszłości.
„Będę z wami grała w piłkę, bo ja to umiem!“ rzekła Andzia; lubiła bowiem przyłożyć rączki do wszystkiego, i nie bała się bólu.
„Nie gramy teraz; zresztą nasza strona umiała zwyciężyć i bez ciebie.“
„W każdym razie mogę was zwyciężyć w bieganiu,“ powiedziała znów Andzia, licząc wiele na tę umiejętność.
„Czy ona potrafi biegać?“ zapytał Alfred, Jakubka.
„Bardzo dobrze — jak na dziewczynę,“ odrzekł tenże, z góry spoglądając na nią.
„Chcesz sprobować?“ zapytała, gdyż jéj było pilno popisać się.
„Nie, bo jest za gorąco,“ odezwał się Tomek i ociężale wsparł głowę o płot.
„Co się dzieje z Nadzianym?“ zapytała znów Andzia, któréj bystre oczki latały na wszystkie strony.
„Uderzył się w rękę piłką, więc się zaraz rozbeczał według zwyczaju,“ rzekł Jakubek wzgardliwie.
„Ja nigdy nie beczę, chociażbym się najbardziéj skaleczyła, bo tylko dzieci mażą się o byle co.“ Powiedziała Andzia z dumą.
„Jednakże doprowadziłbym cię do płaczu — we dwie minuty,“ odrzekł zapérzając się, Nadziany.
„Sprobuj.“
„Jdźże urwać tę pokrzywę,“ rzekł.
Urwawszy ją natychmiast, z tryumfem trzymała Andzia w rączce, chociaż ją strasznie parzyła.
„Brawo!“ zawołali chłopcy, chętnie przyznając odwagę, nawet płci słabszéj.
Nadziany, gorzéj jeszcze sparzony, postanowił, bądź co bądź, zmusić ją do płaczu; rzekł zatém żeby ją rozdrażnić: Jesteś przyzwyczajoną dotykać się ręką wszystkiego, więc cię to nic nie kosztuje, ale uderzno głową o stodołę, tylko z całéj siły! Zobaczymy, czy nie wrzaśniesz.“
„Nie rób tego!“ rzekł Alfred nienawidzący wszelkiego okrucieństwa.
Ale Andzia rozpędziła się, i biegnąc prosto ku stodole, tak uderzyła głową, że padła na wznak. Odurzona, lecz niezwalczona bynajmniéj, podniosła się i rzekła pewnym głosem, chociaż cierpienie malowało się na twarzyczce:
„Boli mię, ale nie płaczę.“
„Zrób to jeszcze raz!“ odezwał się Nadziany gniewnie i Andzia byłaby go zadowolniła, lecz ją Alfred powstrzymał; Tomek zaś zapomniawszy o upale, jak kogut, rzucił się na Nadzianego, krzycząc:
„Daj jéj pokój, bo cię przerzucę przez stodołę!“ i tak go trząsł i szarpał, że przez chwilę nie wiedział biédak na którym jest świecie. Skoro go już wreszcie puścił Tomek, rzekł na swoją obronę, te tylko słowa:
„Ona sama tego chciała.“
„To wstyd, w każdym razie, że dręczysz dziewczynkę mniejszą od siebie,“ rzekł Adaś z wyrzutem.
„E! ja na to nie uważam; zresztą, nie jestem małą dziewczynką, bom starsza od ciebie i od Stokrotki!“ zawołała niewdzięczna Andzia.
„Nie praw nam kazań, kiedy niéma dnia, żebyś sam nie dokuczał Stokrotce!“ zawołał komandor, ukazawszy się w téj chwili.
„Ja jéj nie kaleczę, prawda Stokrotko?“ rzekł Adaś do siostry, która głaszcząc oparzone rączki Andzi, zalecała przykładać zimną wodę, do guza na czole.
„Na całym świecie niéma lepszego chłopca od ciebie!“ żywo odparła Stokrotka i dodała przez zamiłowanie prawdy „czasem sprawiasz mi przykrość, ale nie przez złe chęci.“
„Porzućcie piłki, i naradźmy się co teraz robić. Tylko proszę pamiętać że bić się niewolno na tym okręcie!“ Odezwał się Emil dowodzący, jak zwykle, całém gronem.
„Jak się masz, iskro?“ rzekł pan Bhaer, gdy Andzia przyszła do wieczerzy. „Podaj prawą rączkę, córeczko, i pilnuj się z tém na drugi raz,“ dodał, gdy wyciągnęła na powitanie lewą rękę.
„Tamta mię boli.“
„Biedna rączyna! zkądże się wzięły te bąble?“ zapytał, przemocą biorąc rękę, którą chowała w tył, z taką miną, że podejrzéwał jaką psotę.
Zanim Andzia zdążyła wytłomaczyć się, już Stokrotka opowiedziała całą historyę, podczas któréj Nadziany starał się ukryć twarz w kubku z mlékiem. Gdy skończyła, pan Bhaer spojrzał na żonę, siedzącą w drugim końcu stołu, i rzekł ze śmiejącemi się oczami:
„To podobno należy do twego wydziału, więc się nie będę mięszał, moja droga.“
Pani Ludwika zrozumiała go, i pokochawszy dziewczynkę jeszcze bardziéj za odwagę, rzekła:
„Czy wiecie, dla czegom tu sprowadziła Andzię?“
„Żeby mnie dręczyła,“ mruknął Nadziany, z pełnemi usty.
„Żeby mi pomogła uczynić z was grzecznych młodzieńców, i podobno się okazało, że jednemu z was jest to potrzebne.“
Słysząc te słowa, Nadziany znów ukrył twarz w kubku, i nie wydobył jéj, póki Stokrotka nie pobudziła wszystkich do śmiéchu, gdy rzekła swym powolnym, pytającym tonem.
„Jakżeby to mogło być, kiedy z niéj taki chłopak?“
„Prawda, ona zarówno jak wy powinna się poprawić, i mam nadzieję że jéj dacie przykład ładnego ułożenia.“
„Czy ona także będzie grzecznym młodzieńcem?“ zapytał Robcio.
„Bardzoby tego pragnęła; prawda, Andziu?“ rzekł Tomek.
„Wcale nie, bo nienawidzę chłopców!“ zawołała gniewnie, gdyż ją rączka jeszcze paliła, i czuła już po trosze, że można było dowieść odwagi, w mądrzejszy sposób.
„Przykro mi że nienawidzisz moich chłopców, bo oni umieją być mili, jak chcą. Uprzejmość w spojrzeniu, w słowie i w obejściu, — oto prawdziwa grzeczność, i każdy ją może posiąść, kto tak wychodzi z ludźmi, jakby chciał, żeby z nim wychodzili.“
Pani Bhaer zwracała te słowa do Andzi, ale chłopcy mrugali na siebie, widocznie rozumiejąc przymówkę, — a więc przez cały ciąg wieczerzy, podawali masło, z niezwykłą wytwornością i poszanowaniem mówili „proszę,“ „dziękuję,“ „tak, panie,“ „nie, pani.“ Andzia milczała, ale ją brała wielka chęć rozśmieszyć czém Adasia, żeby nie stroił tak uroczystéj miny. Widać że już zapomniała o swéj nienawiści do chłopców, bawiła się bowiem z nimi, aż do zmroku. Zauważano, że Nadziany często jéj pozwalał oblizywać swój cukier lodowaty, czém widocznie ułagodził jéj temperament, gdyż idąc spać, powiedziała:
„Jak nadejdą moje rakiety i wolant, to się wam wszystkim pozwolę nimi bawić.“
Obudziwszy się rano, zaraz zapytała „czy nadszedł mój kuferek?“ a gdy opowiedziano, że go odbierze w ciągu dnia, tak się niecierpliwiła i dąsała, że się to aż skrupiło na lalce, ku wielkiemu oburzeniu Stokrotki. Jednakże jako tako wytrzymawszy do piątéj, wówczas dopiéro znikła, lecz nikt tego nie zauważył aż do wieczerzy, myślano bowiem że się wybrała na przechadzkę z Tomkiem i z Adasiem.
„Widziałam jak sama jedna biegła co sił, aleą,“ rzekła Marya — Anna, wnosząc placek z mąki kukuryzanéj, — gdy się wszyscy zaczęli pytać „gdzie Andzia?“
„Musiała ta cyganeczka pobiedz do domu!“ zawołała matka Bhaer, z niepokojem.
„Może poszła na stacyę, zapytać o swoje rzeczy?“ odezwał się Franz.
„To niepodobna; nie zna drogi, a gdyby nawet trafiła, nie mogłaby dźwigać kuferka całą milę,“ rzekła znów pani Bhaer, miarkując że ten jéj „nowy pomysł“ będzie twardym orzechem do zgryzienia.
„To byłoby na nią podobne,“ powiedział profesor, i wziąwszy kapelusz, zamierzał szukać dziecka, kiedy Jakubek stojący przy oknie, wydał okrzyki, i wszyscy zmierzyli ku drzwiom.
Była to Andzia w swojéj osóbce, i wlokła za sobą spory kuferek ręczny, w płóciennym pokrowcu. Była zgrzana, zakurzona i zmęczona, ale stawiała pewne kroki. Sapiąc weszła na wschody; rzuciła tam swój ciężar, odetchnęła głęboko, usiadła na kuferku, i zakładając zbolałe rączęta, rzekła:
„Nie mogłam czekać dłużéj, więcem poszła i zabrała rzeczy.“
Jakim sposobem trafiłaś?“ zapytał Tomek, i cała gromadka ją otoczyła, rozciekawiona tym jéj wybrykiem.
„Nie zabłądziłam ani razu.“
„I uszłaś milę drogi?“
„Prawda że to porządny kawał, alem często wypoczywała.“
„A kuferek nie bardzo był ciężki?“
„Owszem; w dodatku jest okrągły, więc go trudno było trzymać; myślałam téż, że mi ręce poodpadają.“
„Dziwię się, że ci go wydał zawiadowca stacyi,“ powiedział Tomek.
„Wcale się nie udawałam do niego i nie widział gdym zdjęła rzeczy z platformy, bo zajęty był sprzedażą biletów.“
„Pobiegnij Franz, i powiedz mu, że wszystko jest wporządku, bo stary gotów myśléć że go okradziono,“ rzekł pan Bhaer, śmiejąc się wraz z innymi, z zimnéj krwi Andzi.
„Wszakże ci mówiłam że jeżeli rzeczy nie nadejdą, to po nie poszlemy. Na drugi raz musisz czekać, bo nic łatwiejszego, jak sobie narobić biédy, takiém bieganiem. Przyrzeknij że usłuchasz, gdyż inaczéj nie pozwolę ci odchodzić saméj, ani na krok,“ rzekła pani Bhaer, obciérając jéj z kurzu twarzyczkę.
„Dobrze, nie zrobię już tego; ale ponieważ mię papa uczył, żebym się nie ociągała z żadném zajęciem, więcem poszła.“
„Podobno jéj nie przegadamy, daj jéj zatém spokojnie zjeść wieczerzę, a potém dopiéro wyłajesz ją na cztery oczy,“ powiedział pan Bhaer; tak go bowiem zabawiła ta wyprawa dziewczynki, że nie był wstanie jéj gromić.
„Przez cały czas wieczerzy, opisywała Andzia swe przygody, i tak: jakiś duży pies szczekał na nią, jakiś człowiek śmiał się z niéj, jakaś kobieta dała jéj kawałek placka i kapelusik wpadł jéj do strumyka, skoro chciała się napić dla ochłody.
„Zdaje mi się, że będziesz miała ciężkie zadanie, moja droga, — bo takie dzieci, jak Tomek i Andzia, prawie że przechodzą siły kobiece,“ rzekł pan Bhaer w półgodziny potém.
„Wiem, że upłynie dosyć czasu, zanim się przyswoi ta dziewczynka; ale ma tak szlachetne i gorące serduszko, że chociażby jeszcze dwa razy rozpustniejszą była, tobym ją musiała jednak kochać,“ odparła pani Bhaer wskazując na wesołą gromadkę, pośród któréj stała Andzia, tak szczodze rozdając swoje rzeczy, na lewo i na prawo, jak gdyby jéj kuferek był bezdenny.
Przez dobroć serca „Iskra“ stała się ulubienicą całego domu: Stokrotka przestała narzekać na nudy i osamotnienie, bo jéj obmyślała doskonałe zabawy; z Tomkiem wyścigała się w psotach, i całą szkołę rozweselała. Pewnego razu pogrzebała swą dużą lalkę, i dopiéro po upływie tygodnia, przypomniawszy sobie, wydobyła ją zbutwiałą od wilgoci. Stokrotka oddała się rozpaczy; ona zaś poniosła lalkę do malarza, który tam właśnie miał zajęcie, kazała mu ją pomalować czerwoną farbą i dorobić jéj świécące oczki, potém ubrała ją w pióra i w szatę z ponsowéj flaneli, uzbroiła w ołowianą siekierkę, roboty Antosia, i lalka ta, jako wódz indyjski, ścinała głowy swym dawnym koleżankom. Innego dnia, oddała swe trzewiczki żebraczce, w nadziei, że jéj będzie wolno chodzić boso; ale się przekonała, że nie można łączyć miłosierdzia z wygodą; przytém zakazano jéj rozdawać swe rzeczy, bez wiedzy starszych. To znów zrobiła chłopcom z kawałka gontu łódź z dwoma wielkimi żaglami, które umoczywszy w terpentynie zapaliła, a następnie, o zmroku puściła na wodę. Raz znowu zaprzęgła starego indyka do słomianego wózka, i musiał gniewnym krokiem obleciéć dom do koła. Jnnego dnia darowała naszyjnik koralowy czterem nieszczęśliwym kociętom, udręczonym przez chłopców, i kilka dni pielęgnowała je z macierzyńską troskliwością, goiła rany Cold-creamem, karmiła łyżeczką lalczyną, i opłakiwała, gdy żyć przestały, póki jéj nie pocieszył najpiękniejszy z żółwi Adasia. Jeździła na wszystkich zwierzętach, jakie się tam znajdowały: od rosłego konia, aż do srożącéj się świni, od któréj z trudnością obroniono ją, pewnego dnia. Co tylko chłopcom przyszło do głowy, natychmiast wprowadzała w czyn, chociażby to była rzecz niebezpieczna — oni zaś, bez ustanku wystawiali jéj odwagę na próbę.
Gdy pan Bhaer nasunął myśl, żeby się wyścigali w naukach, Andzia z równą przyjemnością ćwiczyła władze umysłowe i bystrą pamięć, z jaką wprawiała w ruch zwinne nóżki i gadatliwy języczek. Chłopcy musieli się dobrze pilnować, żeby ich nie wyprzedziła, widząc, że niektóre rzeczy równie dobrze, a nawet i lepiéj od nich, potrafi. W zakładzie tym nie dawano nagród, ale pochwała pana Bhaer lub pochlebne sprawozdanie w książce jego żony, uczyły ich miłować obowiązki bezinteresownie, i pełnić je wiernie, z tą ufnością, że prędzéj czy późniéj, otrzymają zapłatę.
Andzia wkrótce zaczęła się przejmować tą nową atmosferą, polubiła ją, a że jéj była potrzebna, dowodziło to, iż ogródek jéj duszy, pełen kwiatków wprawdzie, lecz przygłuszonych chwastem, dostawszy się w umiejętne ręce, ukazywał już zielone kiełki, obiecując pięknie się rozwinąć w cieple miłości i opieki, które stanowią najlepszy w świecie klimat, dla młodych serc i dusz.





Rozdział ósmy.
Różne figle i zabawy.

Ponieważ jedyném zadaniem téj powieści, jest opis niektórych scen, wziętych z życia w Plumfield, dla rozrywki pewnych osóbek — opowiemy w tym rozdziale, w jaki sposób bawili się chłopcy pani Ludwiki. Wierzajcie mi, szanowni czytelnicy, że te zdarzenia są po większéj części wzięte z rzeczywistości, i że najdziwaczniejsze, są najprawdziwszemi — bo dorosła osoba, chociażby oddarzona była najżywszą wyobraźnią, nigdy nie zdoła wymyśléć tak zabawnych psot, jak te, co się zrodzą w twórczych mózgownicach dzieci.
Stokrotka i Adaś, niewyczerpani w tym względzie, żyli we własnym świecie, pełnym uroczych i komicznych istot, którym dawali najdziwaczniejsze nazwy, i bawili się niemi w najosobliwsze sposoby. Między innemi, wymyślili sobie niewidzialnego ducha pod nazwą „kot-myszki“ w którego wierzyli przez pewien czas, bojąc się go, i służąc mu. W największéj tajemnicy odbywali obrządki, rzadko wspominając o nim komu bądź. Nawet jedno przed drugiém, nie probowali go opisywać, co stanowiło szczególny urok, zwłaszcza dla Adasia, przepadającego za elfami i szatankami. Ta psotna kot — myszka, była bardzo kapryśną i wymagającą; Stokrotka służyła jéj z lękliwą przyjemnością i ślepo słuchała, choćby przykrego żądania, które zazwyczaj wygłaszały usta Adasia, obdarzonego wielką pomysłowością. Robcio i Teodorek bywali niekiedy przypuszczani do tych obrzędów, i bawiły ich one bardzo, chociaż nie rozumieli ani połowy.
Pewnego dnia, po skończonych lekcyach, Adaś szepnął do siostrzyczki, złowrogo kręcąc główką:
„Kot-myszka wzywa, byśmy się stawili dziś popołudniu.“
„Po co?“ zapytała niespokojnie.
„Na składanie ofiar,“ odrzekł uroczyście. „Musi być zrobiony ogień za dużą skałą, o drugiéj godzinie, i wszyscy zaniesiemy na spalenie, co tylko mamy najlepszego!“ dodał, groźnie naciskając na ostatnie słowa.
„Ach, mój Boże! ja lubię najlepiéj te papiérowe lalki, co ciocia Amelka wymalowała, czy także mam je spalić?“ wykrzyknęła Stokrotka, nieśmiejąc nigdy oprzéć się wymaganiom niewidzialnego ducha.
„Co do jednéj! Ja spalę okręt, najładniejsze album, i wszystkich żołnierzy,“ rzekł stanowczym tonem.
„Dobrze; ale to bardzo brzydko, żeby kot-myszka żądała od nas najpiękniejszych rzeczy,“ odparła z westchnieniem Stokrotka.
„Składać ofiary, znaczy: oddawać to, co się najlepiéj lubi, — więc musimy to zrobić.“ Tłumaczył Adaś, któremu zabłysł ten nowy pomysł, gdy wuj Fritz opisywał dużym chłopcom zwyczaje Greków.
„Czy Robcio także pójdzie?“ zapytała Stokrotka.
„Pójdzie i zabierze swoją wieś: będzie się doskonale palić, bo zrobiona z drzewa. Rozniecimy wielki ogień i będziem się przypatrywać, jak to płonąć będzie, dobrze?“
Ta świetna nadzieja pocieszyła Stokrotkę i jadła obiad z szeregiem papiérowych lalek przed sobą, uważając go za pożegnalną ucztę.
Ofiarnicze grono wybrało się o naznaczonéj godzinie i każde z dzieci zabrało z sobą skarby, żądane przez kot-myszkę. Teodorek naparł się pójść także, a widząc u wszystkich cacka, włożył pod jednę pachę beczące jagnię, pod drugę starą Anabellę, które to bóstwo nabawiło ich wielkiego strachu.
„Gdzie idziecie, pisklęta?“ zapytała pani Ludwika gromadki, przechodzącéj koło drzwi.
„Za dużą skałę; czy można?“
„I owszem, tylko nie chodźcie blisko stawu i uważajcie na maleńkiego.“
„Ja mam zawsze na niego oko,“ rzekła Stokrotka, prowadząc Teodorka z opiekuńczą minką.
„Usiądźcie wszyscy do koła i nie ruszajcie się, póki nie pozwolę. Ten płaski kamień jest ołtarzem, na którym rozniecę ogień,“ rzekł Adaś i rozżarzył płomyk, przyjrzawszy się na piknikach, jak się chłopcy do tego biorą. Gdy się już wszczął ogień, kazał chłopczyna całemu gronu obejść skałę trzy razy, a potém stanąć kołem.
„Ja zacznę, a jak się tylko moje rzeczy spalą, musicie przynieść swoje.“
Rzekłszy to, uroczyście położył najwpierw album z obrazkami, które sam malował, potém okręt rozbiérany, a w końcu nieszczęśliwych żołnierzy ołowianych. Żaden z nich nie zawahał się, ani się cofnął: począwszy od wspaniałego kapitana w czerwonożółtym mundurze, aż do małego dobosza, pozbawionego nóg. Wszyscy znikli w płomieniach i utworzyli kałużę z roztopionego ołowiu.
„Teraz twoja koléj, Stokrotko,“ zawołał wielki kapłan kot-myszki, gdy jego ofiary spłonęły, ku żywemu zadowoleniu dzieci.
„Moje drogie laleczki! jakże ja mogę je oddać!“ odezwała się płaczliwie Stokrotka, ściskając cały tuzin z macierzyńskim żalem.
„Musisz!“ rozkazał Adaś, a dziewczynka ucałowawszy każdą na pożegnanie, położyła rumiane lalki na żarzących się węglach.
„Pozwól mi zachować choć jednę, tę błękitną; — taka miluchna!“ rzekła błagalnie biédna mateczka, ściskając rozpaczliwie pozostały skarb.
Poszła jednak na ofiarę piękna, błękitna lalka w sukience z falbanami, w różowym kapeluszu — i pozostało z niéj tylko parę czarnych płatków.
„Poustawiaj drzewa i domy dokoła, i niech się same zajmą, to będzie prawdziwy pożar,“ rzekł Adaś, lubiący urozmaicenie w swych „ofiarach“.
Dzieci uszczęśliwione tym pomysłem, ustawiły wieś, ułożyły węgle na głównéj ulicy, a potém usiadły, żeby patrzéć, jak się palić będzie. Z powodu farby, zwolna obejmował ją ogień, lecz nareszcie zajęła się jedna chatka i podpaliła drzewo palmowe, które padło na dach obszernego domu; a w kilka minut, z całéj osady pozostały tylko zgliszcza.
Drewniana ludność stała, przyglądając się zniszczeniu, jakby gromada pieńków, czém téż była istotnie; aż nareszcie i ona spaliła się, nie wydawszy głosu. Dosyć czasu upłynęło, zanim się miasto obróciło w popiół; widzowie doskonale się tém bawili, krzycząc i tańcząc za każdym walącym się domem, jakby dzicy Indyanie, zwłaszcza téż gdy dzwonnica spadła, i gdy szamocącą się damę, sami wrzucili w płomienie. Ta ostatnia ofiara tak rozgorączkowała Teodorka, że zaraz rzucił w ogień baranka, a zanim się tenże zdołał upiec, posadził biédną Anabellę na gorejącym stosie. Ma się rozumiéć, że jéj się to nie podobało, i objawiła żal w sposób, który przestraszył małego niszczyciela. Będąc obszyta w skórę, nie zapaliła się, lecz co gorsza skwierczała. Najwpierw wykręciła jéj się jedna noga, potém druga, zupełnie jak u żywéj osoby, późniéj ręce podniosła w górę — jak gdyby z wielkiego bólu — głowa obróciła się na ramionach, oczy powypadały, i skręciwszy się jeszcze raz cała — padła czarną masą, na zgliszcza miasta. Ten niespodziéwany stan rzeczy przeraził wszystkich, a Teodorek ze strachu odszedł prawie od przytomności, i zaczął biedz ku domowi, wołając na całe gardło: „Mamusiu!“
Pani Bhaer usłyszawszy krzyk, pospieszyła na ratunek, ale maleńki zdołał tylko tulić się do niéj i bąkał niewyraźnie, urywanym głosem: „Biédną Bellę boli,“ „duzy odień“ i „wsystie lalti wzucone“. Obawiając się jakiego nieszczęścia, porwała go matka na ręce, i podążyła ku skale, gdzie zastała wszystkich czcicieli kot-myszki, płaczących nad zwęglonymi szczątkami ulubienicy.
„Coście wy zrobili? opowiedzcie mi wszystko,“ rzekła pani Ludwika, postanawiając sobie wysłuchać ich bez gniewu: mieli bowiem tak skruszone minki, że im z góry wybaczyła.
Adaś objaśnił ją z pewném pomięszaniem, a ciocia Ludka uśmiała się do łez, tak dzieci były uroczyste a ich zabawa niedorzeczną.
„Myślałam, żeście zbyt rozsądni, żeby się bawić tak głupio. Gdybym ja miała kot-myszkę, musiałaby dobrą być i żądać, żeby wasze gry były bezpieczne, zamiast być tak szkodliwemi. Patrzcie, co się narobiło przez to krzywd: Stokrotka już nie ma swych pięknych laleczek, Adaś żołnierzy, Robcio nowéj wsi, a biédny Teodorek ulubionego baranka i ukochanéj Anabelli.“
„Już tego nigdy nie zrobimy! doprawdy! doprawdy!“ wołali ze skruchą mali grzesznicy, bardzo zawstydzeni tą wymówką.
„Adaś nam to rozbić kazał,“ rzekł Robcio.
„Słyszałem jak wuj Fritz opowiadał o Grekach, którzy stawiali ołtarze, więc chciałem ich naśladować; tylko niemając żywych istot na ofiarę, popaliliśmy cacka.“
„To zupełnie historya z grochem,“ rzekła ciocia Ludka, śmiejąc się znowu serdecznie.
„Proszę ją nam opowiedzieć!“ odezwała się Stokrotka, żeby nadać inny obrót rozmowie.
„Bardzo dawno już temu, jedna biédna kobiéta miała troje czy téż czworo dzieci, i zamykała je zwykle na klucz, wychodząc na robotę, — a to dla tego, żeby im się co złego nie stało. Pewnego dnia, rzekła na odchodném: uważajcie, drogie dziatki, żeby maleńki nie wypadł oknem; nie bawcie się zapałkami i nie kładźcie grochu do nosków. Nigdyby dzieciom na myśl nie przyszło, zrobić coś podobnego, gdyby im sama tego nie nasunęła; więc téż zaledwie wyszła z domu, napakowali sobie pełne nosy grochu, żeby się przekonać, jak z tém będzie — i matka wróciwszy, zastała całą dziatwę płaczącą.“
„Czy to bolało?“ zapytał Robcio z tak żywą ciekawością, że pani Bhaer co prędzéj opowiedziała drugą powiastkę, z obawy, żeby się u niéj podobna rzecz nie powtórzyła.
„O bardzo bolało! wiem to dobrze, bo gdy moja matka opowiedziała mi tę historyę, tak byłam niedorzeczna, żem na sobie sprobowała. Niemając grochu, włożyłam w nos kilka kamyczków: wcale mi z tém nie było przyjemnie, i byłabym chciała zaraz je wyjąć, ale jeden ugrząsł głęboko, a tak się wstydziłam przyznać, jaka ze mnie gąska, że pomimo wielkiego cierpienia, chodziłam z nim kilka godzin. Nareszcie jak mi już bardzo ból dokuczył, powiedziałam mamie, która niemogąc sama wyjąć kamyczka, posłała po doktora. Posadzono mnie na krześle i trzymano mocno, mój Robciu, on zaś póty obracał szkaradnymi cęgami, póki kamyczek nie wypadł. Ach, jakże mnie ten biédny nosek bolał! Jak się ze mnie ludzie śmieli!“ rzekła pani Ludwika, kręcąc głową z przerażeniem.
Robcio widocznie doznał silnego wrażenia i wziął tę przestrogę do serduszka; Adaś uczynił wniosek, żeby pochować biédną Anabellę; Teodorek tak się przejął tym zamiarem, że zapomniał o przestrachu; Stokrotka wkrótce się także pocieszyła nową gromadką lalek, od cioci Amelki; a kot-myszkę musiała, zaspokoić ostatnia ofiara, bo ich przestała już dręczyć.
Następnie Tomek wymyślił nową zabawę, pod nazwą „brops“. Ponieważ to zajmujące zwierzę nie znajduje się w żadnym ogrodzie zoologicznym, — dla wiadomości ciekawych czytelników, wspomnę o niektórych jego cechach i obyczajach. Brops jest zwierzęciem czworonożném i skrzydlatém, z twarzą ludzką: młodą i wesołą. Gdy idzie, ziemia pod nim się trzęsie; gdy się wznosi w powietrze, wydaje przeraźliwy krzyk, podobnie jak sowa; niekiedy chodzi jednak prosto, i mówi poprawnym językiem. Zazwyczaj ma ciało przykryte czémś podobném do szala czerwonego, błękitnego lub téż pledu; a co dziwna, bropsy zamieniają się na skóry między sobą. Na głowie mają róg z brunatnego i twardego papieru; gdy fruwają, trzepoczą im u ramion skrzydła, z tegoż samego materyału. Nigdy nie odlatują daleko od ziemi, gdyż w takim razie, następuje zaraz gwałtowny upadek. Żują pokarm na czworakach, schyleni ku ziemi, ale umieją siedzieć prosto i jeść prędko, jak wiewiórki. Ich ulubioném pożywieniem są ciasteczka, jabłuszka, lub surowa marchew, w braku czegoś lepszego. Żyją po jaskiniach i w gniazdach bardzo podobnych do kosza od bielizny, w których małe bropsy figlują, póki im nie urosną skrzydła. Te osobliwe zwierzęta, kłócą się czasami pomiędzy sobą, i w takim razie mówią ludzkim językiem, przezywają się, płaczą, a niekiedy zdziérają z siebie rogi i skórę, wołając gniewnie, że się nie będą bawić. Szczupła garstka wybranych, którzy ich oglądali, mniema, że to być musi mięszanina małpy i sfinksa.
Dzieci bardzo lubiły tę zabawę, i młodsze skracały sobie dżdżyste popołudnia trzepocząc się i czołgając, w swoim pokoju. Wyglądały wówczas, jak mali waryaci, a ruchliwe były, jak węgorze. Prawda, że odzież pokutowała na tém, zwłaszcza spodnie na kolanach i łokcie u kurtek; ale pani Bhaer, naprawiając i cerując, mówiła tylko: „I my robimy rzeczy również nierozsądne, a szkodliwsze. Gdyby mię to tak bawiło, jak tę drogą dziatwę, sama gotowabym zostać bropsem.“
Alfred lubił najlepiéj uprawiać ogródek i siedząc na wierzbie, grać na skrzypcach. To wielkie gniazdo stanowiło dlań świat czarów, w którym przesiadywał, jakby swobodny ptaszek. Chłopcy nazywali go „Świergotkiem“, bo ciągle nucił, gwizdał, lub grał na skrzypcach, — i często przerywali zajęcie lub zabawę, żeby słuchać jego słodkich tonów, które się zdawały wtórować okiestrze powietrznéj. Ptaki, uważając go za jednego z pomiędzy siebie, siedziały śmiało na płocie albo na gałęzi, i wpatrywały się weń bystremi oczkami. Gile śpiewające na jabłoni, snać upatrywały w nim przyjaciela, gdyż najstarszy samiec łowił owady obok niego, a samica tak spokojnie wysiadywała błękitne jajeczka, jak gdyby stanowił tylko nową odmianę kosa i śpiewem rozweselał jéj cierpliwą pokutę. Ciemny strumyk szemrał i połyskał u nóg jego; pszczoły nawiedzały łąki zasiane koniczyną; przyjazne twarze przechodni zwracały się ku niemu i stary dom gościnnie wyciągał ramiona, — więc z błogiém uczuciem spokoju i szczęścia, marzył godzinami w tém ustroniu, nieświadomy zbawiennych zmian, jakie się w nim odbywały.
Miał on chciwego słuchacza, dla którego był czémś więcéj, niż prostym kolegą: biedny idyota, Karolek, lubił leżéć nad strumykiem, wpatrywać się w liście i w pianę uderzającą o brzegi, i słuchać z rozmarzeniem muzyki, odzywającéj się na wierzbie. Zdawało się, że widzi w Alfredzie anioła, który śpiéwa na wysokościach, bo wspomnienia z najmłodszych lat, tkwiące jeszcze w jego główce, odzywały się w takich razach. Zauważywszy to, pan Bhaer prosił Alfreda, żeby mu dopomagał, w usuwaniu mgły z tego wątłego mózgu. Ile razy Karolek dążył za nim, by się wsłuchiwać w muzykę, Alfred uśmiéchał się, rad że może czém okazać wdzięczność profesorowi, a zarazem przemawiać do biédnego dziecka językiem, jedynie dlań zrozumiałym. W Plumfield, ulubioném motto było: „pomagajcie sobie wzajemnie,“ i Alfred przekonywał się, ile uroku dodaje życiu, ta zasada wprowadzona w czyn.
Jakubek, największe miał upodobanie w ciągłych sprzedażach i kupnach. Widoczném było, że wejdzie w ślady swego wuja, wioskowego handlarza, który wszystkiém po trosze kupczył, i prędko dorabiał się piéniędzy. Widział chłopak, jak on dodaje piasek do cukru, wodę do melasu, szmalec do masła i tym podobnie, i był przekonany, że to jest w porządku rzeczy. Przedmiot jego handlu był zupełnie inny, ale ile tylko mógł, wyzyskiwał każdego robaczka i zawsze dobrze wychodził na targu, zamieniając się z chłopcami na postronki, nożyki, wędki, oraz inne rzeczy. Koledzy nazywali go „łapigroszem“; ale nie dbał o to, bo worek, w którym składał piéniądze, stawał się coraz cięższym.
Od czasu do czasu urządzał licytacyę, żeby wyprzedać wszystkie zapasy, lub pośredniczył chłopcom we wzajemnéj zamianie na różne przedmioty. Naprzykład, tanio nabywszy wolanty, piłki, bicze — odświeżał je i następnie odprzedawał drożéj. Niekiedy nawet puszczał się poza granice Plumfieldu, chociaż to było surowo zakazane. Pan Bhaer nie pozwalał na niektóre jego spekulacye i starał się go oświecić, że w handlu potrzebne są inne, wyższe umiejętności, nietylko zręczność w wyzyskiwaniu. Jego księga rachunkowa była prawdziwą osobliwością, taki miał dar do cyfr. Profesor chwalił go za to, i usiłował rozbudzić poczucie rzetelności i honoru; przyszła téż chwila, kiedy Jakubek przyznał mu słuszność, przekonawszy się, że trudno obejść się bez tych przymiotów.
Emil spędzał wolne chwile na rzece lub stawie; albo téż podżegał starszych kolegów do ścigania miejskich chłopaków, wkraczających czasem na ich grunta. Ponieważ jednak te gonitwy kończyły się zwykle porażką, nie wspominano o nich publicznie. Komandora ogarnęła skutkiem tego, taka niechęć do ludzi, że na seryo myślał usunąć się na jaką wyspę samotną, ale ponieważ jéj nie było w pobliżu, musiał zostać w miejscu i pocieszać się budowaniem szopy do statków morskich.
Dziewczęta miały odpowiednie swym latom rozrywki, upiększane żywą wyobraźnią. Najulubieńszą ze wszystkich, była zabawa w „panią Smith“: nazwisko to nadała ciocia Ludka, a przygody téj biednéj damy były wielce oryginalne. Stokrotka odgrywała ją samą, Andzia zaś jéj córkę lub niekiedy sąsiadkę, „Zawieruchę“. Żadne w świecie pióro nie zdoła opisać dziejów tych dwóch pań, bo w ciągu jednego popołudnia, zdarzały się narodziny, śluby, śmierci, wylewy wód, trzęsienia ziemi, herbaty proszone i napowietrzne podróże. Te przedsiębiorcze niewiasty odbywały miliony mil, ubrane w takie suknie i kapelusze, jakich na całym świecie nie widziano. Siedząc na łóżeczkach, rozpędzały się, jak ogniste rumaki, i podskakiwały, aż do zawrotu głowy. Napaści i pożary były ulubionymi wypadkami, a nawet dla odmiany urządzały niekiedy ogólną rzeź. — Andzia była niewyczerpaną w nowych pomysłach, Stokrotka zaś, stosowała się do niéj, ze ślepém uwielbieniem. Biédny Teodorek często padał ofiarą i nieraz trzeba go było bronić od prawdziwego niebezpieczeństwa, gdyż rozgorączkowane damy zapominały, że nie jest zrobiony z tego materyału, co ich lalki, aż nazbyt cierpliwe. Pewnego razu zamknęły go w więzieniu, to jest w szafie, i wybiegłszy bawić się na podwórze, całkiem o nim zapomiały. Inną razą o mało nie utonął w wannie, udając „ładniutkie cielątko morskie“, a co gorsza: pewnego dnia odcięto go w sam czas, gdy został powieszony jako złodziéj.
Ale najulubieńszą instytucyą był klub; nie potrzebował on żadnéj nazwy, bo drugiego nie było w okolicy. Starsi chłopcy założyli go sobie, a młodzi bywali tylko niekiedy doń przypuszczani za dobre sprawowanie. Tomek i Adaś zostali mianowani honorowymi członkami, ale ich zawsze jakoś musiano skłonić do wczesnego usunięcia się. Zwyczaje w tym klubie były osobliwe, gdyż oznaczano sobie rozmaite miejsca i godziny, na schadzki. Obrzędy i zabawy bywały dziwaczne, i od czasu do czasu burzono cały porządek, aby go znowu przywrócić, na trwalszych podstawach.
W dżdżyste wieczory, zbiérali się członkowie w klasie, żeby grać w szachy, w tryktrak, lub urządzać bójki, deklamacye, rozprawy, i tragiczne przedstawienia. W lecie schodzili się w stodole, lub w lekkich strojach siadali przy strumyku. Można powiedziéć, że mowy płynęły wówczas, bo skoro mówca nie podobał się, słuchacze zimną wodą gasili jego zapał. Franz jako przewodniczący, sprężyście strzegł porządku. — Pan Bhaer nie mięszał się nigdy w ich sprawy, a w nagrodę za tę roztropną wstrzemięźliwość, zapraszali go niekiedy, by się przyjrzał ich tajemnicom, które go bardzo bawiły.
Przybywszy do Plumfield, Andzia także zapragnęła należéć do klubu, co spowodowało wielkie wzburzenie i rozterki między członkami. Bezustanku podawała im prośby ustne lub pisane, przerywała uroczyste posiedzenia, lżyła ich przez dziurkę od klucza, bębniła we drzwi, albo pisała szydercze uwagi na murach i płotach, zaliczała się bowiem do „irrépressibles“. Ponieważ te nalegania okazały się bezowocnemi, dziewczęta, za radą pani Ludwiki, ustanowiły własną instytucyę, nazwaną „Grzecznym klubem“. Gościnnie zaprosiwszy młodzież wyłączoną z klubu nieprzyjacielskiego, przysposabiały tak smaczne kolacyjki i zajmujące rozrywki, że starsi chłopcy, jeden po drugim, objawiali chęć uczestniczenia w ich wykwintnych zebraniach. Wskutek wielu narad, uczynili nawet wniosek za wymianą objawów życzliwości. Odtąd członkowie „Grzecznego klubu“ bywali do nich zapraszani ku ozdobie zgromadzenia; damy zaś uprzejmie odpowiedziały na ich pojednawcze kroki, i obie instytucye kwitły długo i szczęśliwie.





Rozdział dziewiąty.
Bal u Stokrotki.

„Pani Smith prosi na bal, w dniu dzisiejszym, o godzinie trzeciéj, panów: Adama, Tomasza i Alfreda.
P. S. Pan Alfred niechaj przyniesie skrzypce, żebyśmy tańczyć mogli; i niech wszyscy chłopcy sprawują się grzecznie, bo inaczéj nie dostaną przysmaków, przez nas przygotowanych.“
Kto wié, czyby to uroczyste zaproszenie odrzuconém nie zostało, gdyby nie ostatnie słowa przypisku?
„Idźmy, bo mię naprawdę zalatywała woń różnych dobrych rzeczy,“ odezwał się Tomek.
„Nie potrzebujemy tam siedziéć po traktamencie, to się samo przez się rozumié,“ odezwał się Adaś.
„Powiedzcie mi, co będziemy tam robić, — bo jak żyję, nie byłem na balu,“ rzekł Alfred.
„Będziemy udawać dorosłych, siedząc sztywno i w milczeniu, jak prawdziwi kawalerowie. Wypadnie téż trochę potańczyć, dla sprawienia przyjemności panienkom; następnie, uraczywszy się łakociami, wymkniemy się coprędzéj.“
„Jeżeli tylko o to chodzi, to pójdę,“ powiedział Alfred po chwilce namysłu.
„Trzeba odpisać, że się stawimy,“ rzekł Adaś i wyprawił następującą karteczkę:
„Wszyscy przyjdziemy: proszę przygotować dużo jedzenia.A. B. Eskir.“
Damy wielce były przejęte tym balem, gdyż w razie, gdyby się powiódł, zamierzały wydać obiad, dla małéj garstki wybranych.
„Ciocia Ludka rada jest, jak się chłopcy z nami bawią, byleby się tylko nie zachowywali bardzo grubijańsko,“ rzekła Stokrotka, nakrywając stół.
„Adaś i Alfred będą grzeczni, ale Tomek z pewnością coś zbroi,“ odpowiedziała Andzia i potrząsała główką, układając ciastka w koszyczku.
„Zarazbym go wyprosiła,“ odezwała się Andzia stanowczym tonem.
„Tak się nie robi na proszonéj zabawie; to byłoby nieprzyzwoicie.“
„Doskonała myśl! Byłoby mu bardzo przykro nie przyjść na nasz obiad, prawda?“
„Spodziéwam się! Dałybyśmy takie wyborne rzeczy: prawdziwą zupę w wazie z łyżką, ptaszka w miejsce indyka, sos i różne smaczne jarzynki.“
„Już blisko trzecia, musimy się ubrać,“ rzekła Andzia, która przysposobiła piękny strój na tę okoliczność, i pilno jéj było włożyć go na siebie.
„Ja jestem matką, więc się nie potrzebuję bardzo stroić,“ odezwała się Stokrotka, kładąc czépek nocny, przybrany ponsową kokardą, długą suknię cioci Ludwiki i szal; gdy okulary i duża chustka do nosa dopełniły resztę jéj stroju, wyglądała na tłuściutką, rumianą jéjmościulkę.
Andzia miała wieniec ze sztucznych kwiatów, stare różowe trzewiczki, żółtą szarfę, zieloną muślinową suknię i wachlarz z piór od okurzania; a na domiar elegancyi, flakonik bez pachnidła.
„Ja jestem córką, więc się bardzo wystroję. Muszę téż więcéj tańczyć, śpiewać i rozmawiać, niżeli ty. Do matki należy tylko zająć się herbatą i być przyzwoitą.“
W téj chwili zapukano bardzo głośno, skutkiem czego miss Smith padła na krzesło i gwałtownie zaczęła się chłodzić wachlarzem; mama zaś sztywno siedziała na sofie, strojąc minkę spokojną i „przyzwoitą“. Mała Becia, będąca tam w odwiedzinach, odgrywała rolę pokojówki, — otworzywszy zatém drzwi, rzekła z uśmiéchem:
„Wejdźcie, panowie, już wszystko gotowe!“
Dla uczczenia téj uroczystości, chłopcy się ubrali w stojące papiérowe kołnierzyki, w wysokie czarne kapelusze i rękawiczki różnych barw i z różnych materyałów.
„Dzień dobry paniom,“ odezwał się Adaś, tak zgrubiając głos, że się przez to musiał ograniczyć na tém krótkiém powitaniu.
Wszyscy uścisnęli się z sobą za ręce i zasiedli, strojąc tak zabawne miny, że kawalerowie zapomniawszy o przyzwoitości, zaczęli się pokładać ze śmiéchu.
„O bardzo proszę!“ odezwała się z urazą pani Smith.
„Już tu nigdy żaden z was nie przyjdzie, jeżeli się macie tak zachowywać,“ dodała panna Smith, rzucając flaszeczką w pana Tomasza, który śmiał się najgłośniéj.
„Trudno się wstrzymać, bo wyglądacie, jak czarownice,“ odparł Tomek z niegrzeczną otwartością.
„I ty także, alem ci tego nie powiedziała, bo nie jestem grubijanką. — Nie zaprosimy go na obiad, prawda, Stokrotko?“ zawołała Andzia z oburzeniem.
„Zdaje mi się, że należałoby teraz potańczyć. Czyś pan przyniósł skrzypce?“ zapytała pani Smith, usiłując być ciągle spokojną i „przyzwoitą“.
„Są za drzwiami,“ odrzekł Alfred i poszedł po nie.
„Wypijmy lepiéj herbatę,“ odezwał się zuchwały Tomek, mrugając na Adasia, żeby mu przypomniéć, że im prędzéj podadzą przekąski, tém wcześniéj oni umkną.
„Bal nigdy się nie zaczyna od wieczerzy, i jeżeli nie będziesz ładnie tańczył, to nie dostaniesz ani kawałka!“ odezwała się pani Smith tak surowo, że ci niecywilizowani goście miarkując, iż niéma żartów, natychmiast zaczęli być uniżenie grzeczni.
„Ja nauczę pana Tomasza polki, bo ją nieznośnie tańczy,“ dodała gospodyni ze spojrzeniem pełném wyrzutu, — skutkiem czego Tomek nastroił się na powagę.
Alfred pociągnął smyczkiem i zaczął się bal we dwie pary; wprawdzie obie wykonywały pas sumiennie, ale trzeba przyznać, że się w wyborze tańca różniły. Damy wywiązywały się z tego zadania dla przyjemności, lecz panowie mieli samolubniejsze przyczyny, wiedzieli bowiem, że muszą zapracować na wieczerzę.
Gdy się już wszyscy zmęczyli, nastąpił wypoczynek; pani Smith potrzebowała go najwięcéj, potykając się ciągle w tańcu przez swę długą suknię. Mała pokojówka obnosiła potém wodę z melasem, w tak maleńkich filiżaneczkach, że jeden z gości wypił ich dziewięć, a nawet ostatnią włożył w usta wraz z napojem i zakrztusił się w obec całego towarzystwa.
„Poproś teraz Andzię, żeby grała i śpiewała,“ rzekła Stokrotka do brata, który siedząc osowiały, z szyją uwięzioną w zbyt wysokim kołnierzyku, przyglądał się téj zabawnéj scenie.
„Prosimy panią o jaką pieśń,“ odezwał się gość, zaciekawiony, gdzie téż jest fortepian.

Panna Smith przystąpiła poważnie do sekretarzyka, i wtórowała sobie z taką siłą, że stary gruchot trząsł się cały, gdy śpiewała tę nową i miłą piosenkę, zaczynającą się od słów:

„Kiedy trubadur do domu wracał,
Aby odpocząć po wojny gwarze,
Muzyką długą drogę ukracał,
Wesołe piosnki grał na gitarze.“


Ponieważ kawalerowie z zapałem klaskali w dłonie, tak ich długo darzyła rożnemi aryami, że w końcu dali do poznania, iż nie pragną ich więcéj. Pani Smith, wdzięczna za pochwały oddawane córce, odezwała się wówczas łaskawie:
Teraz wypijemy herbatę. Zasiądźcie państwo spokojnie, i nie dotykajcie się niczego.“
Przyjemnie było patrzéć, z jaką godnością ta dama robiła honory i jak mężnie znosiła drobne niepowodzenia, mianowicie: gdy najładniejszy placuszek, krajany zbyt tępym nożem, upadł na ziemię; gdy chléb z masłem znikł tak prędko, że jako gospodyni musiała się zawstydzić; a co gorsza, gdy śmietankowe ciastka nadto się rozpłynęły i trzeba je było pić, zamiast elegancko jeść, nową łyżeczką cynową.
Przykro mi wyznać, że panna Smith z pokojówką wydziérały sobie najsmaczniejsze kąski, skutkiem czego ta ostatnia rzuciła ze wzgardą cały talérz w powietrze i rozpłakała się, a przed nią upadł deszcz z ciasteczek. Pocieszyła się jednak, skoro posadziwszy ją przy stole, poczęstowano szklaneczką wody z melasem.
Wśród tego zamętu, znikł duży talérz z ciastkami, i nie można go było odnaleść. Ponieważ stanowił główną ozdobę uczty, pani Smith mocno się zmartwiła, zwłaszcza że się sama zajmowała pieczywem, które się jéj ślicznie udało. Każda z dam przyzna, że mogło jéj być przykro, gdy naraz sprzątnięto dwanaście ciastek, zrobionych z mąki, soli, wody, cukru, i ubranych rodzénkami na wierzchu.
„Tomku, pewna jestem, żeś ty je wziął,“ zawołała znieważona gospodyni, zamierzając się garnuszkiem śmietanki, na gościa.
„Nie wziąłem.“
„Wziąłeś!“
„To nieładnie zapiérać się!“ wykrzyknęła Andzia, żwawo zjadająca galaretę w czasie tego sporu.
„Oddaj, Adasiu!“ odezwał się Tomek.
„Czemu kłamiesz, kiedyś je sam włożył do kieszeni?“ zawołał tenże, oburzony niesprawiedliwém oskarżeniem.“
„Odbierzcie mu ciastka! Nie godzi się pobudzać Stokrotki do płaczu,“ powiedział Alfred, dla którego ten pierwszy bal okazał się nadspodziéwanie bogatym we wrażenia.
Stokrotka zalała się łzami, Becia zaś jako wierna sługa, poszła za jéj przykładem i nazwała cały ród męski „plagą“. Tymczasem między młodzieńcami toczyła się bitwa, bo skoro dwóch obrońców niewinności rzuciło się na nieprzyjaciela, ten zuchwały chłopak oszańcował się stolikiem i rzucał w nich skradzione ciastka, które okazały się dobrym nabojem, gdyż prawie tak były twarde, jak kule. Póki starczyło téj amunicyi, napastnicy trzymali się tęgo, ale gdy ostatnia sztuka padła z poza stołu, schwytali złoczyńcę, z wrzawą wyciągnęli z pokoju i rzucili na ziemię, jakby kupę śmieci. Zwycięscy wrócili rozgrzani odniesionym tryumfem, i podczas gdy Adaś pocieszał biédną panią Smith, Alfred i Andzia zbiérali porozrzucane placuszki, kładli rodzenki na właściwe miejsca, i tak ustroili talérz, że wyglądał, jak przedtém, tylko że znikł z wierzchu cukier, największa ozdoba; nikt jednak nie chciał jeść tych ponętnych niegdyś ciastek, po zadanéj im zniewadze.
„Podobno już czas ztąd odejść,“ odezwał się nagle Adaś, usłyszawszy na wschodach głos cioci Ludki.
„I ja tak sądzę,“ odrzekł Alfred, spiesznie połykając porwane ciastko.
Lecz zanim zdołali uskutecznić odwrót, już pani Ludwika znajdowała się pośród nich, i panienki zwierzały jéj swe żale.
„Nie zapraszajcie już tych szkaradnych chłopców, póki wam tego nie wynagrodzą jaką grzecznością,“ rzekła, kręcąc głową na trzech winowajców.
„Myśmy tylko żartowali,“ odezwał się Adaś.
„Nie lubię żartów, które kogoś zasmucają.“
„Zawiodłeś mię, Adasiu, bom się spodziéwała, że nigdy nie będziesz dokuczał Stokrotce, która jest dla ciebie tak dobrą siostrzyczką.“
„Tomek powiada, że chłopcy zawsze dokuczają swym siostrom,“ mruknął Adaś.
Moim chłopcom niewolno dopuszczać się tego, i jeżeli nie będziecie bawić się grzecznie, to odeszlę Stokrotkę do domu,“ rzekła pani Bhaer surowo.
Usłyszawszy tę straszną groźbę, Adaś przysunął się żywo do siostrzyczki; ona zaś, coprędzéj osuszyła łzy, bo nie mogło być nic okropniejszego dla tych bliźniąt, jak żyć w rozłączeniu.
„Alfred był także niedobry, a Tomek najgorszy ze wszystkich,“ odezwała się Andzia, z obawy, żeby ci dwaj grzesznicy nie uniknęli zasłużonéj kary.
„Żałuję tego,“ powiedział Alfred, bardzo zawstydzony.
„A ja — nie!“ krzyknął Tomek przez dziurkę od klucza, gdzie podsłuchiwał.
Panią Ludwikę brała chętka do śmiéchu, ale się powstrzymała, i wskazując na drzwi, rzekła z naciskiem:
„Możecie już odejść, chłopcy; ale pamiętajcie, że wam niewolno ani rozmawiać, ani się bawić z dziewczynkami, póki ja nie pozwolę. Ponieważ nie zasługujecie na tę przyjemność, więc ją wam odbiéram.“
Niegrzeczni panicze oddalili się spiesznie, a zatwardziały Tomek przyjął ich szyderczo za drzwiami, i z jaki kwadrans nie chciał się z nimi zadawać.
Stokrotka wkrótce pocieszyła się po nieudanym balu, ale żałowała wyroku rozłączającego ją z bratem, i w głębi tkliwego serduszka, ubolewała nad jego przekroczeniem.
Andzię zabawiło całe to zdarzenie, i z góry spoglądała na grzeszną trójkę, a zwłaszcza na Tomka, który udając, że go to nic nie obchodzi, przechwalał się, iż bardzo rad, że się pozbył „tych głupich dziewcząt“. W duszy pożałował jednak nierozważnego postępku, bo coraz mocniéj tęsknił do ich miłego towarzystwa.
Reszta chłopców także pragnęła zgody: Stokrotka bowiem dogadzała im we wszystkiém i częstowała przysmaczkami, Andzia bawiła ich i gromiła zarazem, a pani Ludwika uprzyjemniała i ułatwiała życie. Jak na złość — ta ostatnia, widocznie brała stronę obrażonych dziewczynek, bo się prawie nie odzywała do winowajców, udawała, że ich nie widzi, i na każde żądanie odpowiadała brakiem czasu. Ta nagła utrata łask, rzuciła pomrokę na ich dusze, bo gdy ich matka Bhaer odstąpiła, słońce nie świeciło nawet w południe, i nie mieli już do kogo się uciec.
Ten nienaturalny stan rzeczy trwał przez trzy dni; poczém nie mogąc znosić go dłużéj, i obawiając się, by zaćmienie słońca nie stało się całkowitém, udali się do pana Bhaer, po radę i pomoc.
Jestem przekonana, że otrzymał wskazówki jak się znaleść w takim razie, ale chłopcy nie zmiarkowali tego, i z wdzięcznością przyjąwszy niektóre rady, w następujący sposób wprowadzili je w czyn: Pewnego dnia, zamknęli się na poddaszu i kilka godzin przeznaczonych zabawie, poświęcili wyrabianiu jakiegoś tajemniczego przedmiotu, do którego było im trzeba tyle mąki na kléj, że aż się Azya gniéwała, a dziewczynki nie mogły sobie dać rady z ciekawości. Andzia bezustanku podpatrywała przez dziurkę od klucza, a Stokrotka głośno ubolewała nad tém, że się nie mogą bawić wszyscy razem, i że chłopcy jakieś okropne tajemnice mają. W pewne wtorkowe popołudnie, po długich naradach o stanie powietrza, Antoś z Tomkiem wyruszyli z domu, niosąc ogromną, płaską pakę, przykrytą gazetami. Andzia umierała z powściąganéj ciekawości, Stokrotka płakała prawie z rozdrażnienia, i obie zadrżały, gdy Adaś wszedł do pokoju pani Bhaer z kapeluszem w ręce, i rzekł, o ile umié najgrzeczniéj, chłopiec w jego wieku:
„Ciociu Ludko, czy będziesz łaskawą wybrać się wraz z dziewczynkami na wycieczkę z niespodzianką, którąśmy dla pań przysposobili? Prosimy ślicznie, bo to będzie coś bardzo ładnego.“
„I owszem, wybierzemy się chętnie, ale muszę ze sobą wziąć i Teodorka,“ odrzekła pani Bhaer z uśmiéchem, który się tak miłym wydał Adasiowi, jak promień słońca po deszczu.
„Będzie nam bardzo przyjemnie mieć go z sobą. Dla dziewczynek przygotowaliśmy wózek, a i ciocia może zechce wybrać się na pagórek?“
„Poszłabym chętnie, — tylko czy wam nie będę przeszkadzać?“
„O bynajmniéj, ślicznie prosimy! Zepsuje się cała zabawa, jeżeli ciocia odmówi,“ zawołał Adaś.
„Dziękuję ci uprzejmie, mój panie,“ odrzekła, oddając mu głęboki ukłon; niemniéj bowiem była figlarną, jak jéj młodzi wychowańcy.
„Panienki, nie dajmy na siebie czekać! Kapelusze na głowy — i ruszajmy. Usycham z ciekawości, jaka to będzie niespodzianka.“
Podczas, gdy pani Bhaer mówiła te słowa, wszyscy się krzątali, i w pięć minut trzy dziewczątka i Teodorek zostali usadowieni w „koszu od bielizny“, tak się bowiem nazywał wózek wyplatany, do którego zaprzężono Tobiaszka. Adaś postępował na czele orszaku, a pani Ludwika zamykała pochód, — wraz z Bukietem. Była to bardzo świetna wyprawa, bo osiołek miał na łbie czerwone piórka od kurzu; przy wózku powiewały dwie jaskrawe flagi; psu zawiązano w miejscu obroży, wstążeczkę niebieską, od czego wściekał się prawie; Adaś zatknął bukiecik w dziurce od guzika; a pani Bhaer wzięła komiczną, japońską parasolkę.
Dziewczęta całą drogę były zgorączkowane; Teodorek z wielkiéj radości upuszczał ciągle kapelusik na ziemię; a gdy mu go odebrano, chciał sam wypaść, czując widocznie, że należy coś uczynić, dla zabawienia całego towarzystwa.
Gdy przybyli do Pagórka, nie było nic widać, i dzieci zaczęły stroić zawiedzione minki; ale Adaś odezwał się uroczyście:
„Wysiądźcie teraz i stójcie spokojnie; niespodzianka wkrótce się ukaże.“ To rzekłszy, usunął się za skałę, gdzie przez pół godziny małe główki zaglądały od czasu do czasu.
Jeszcze upłynęła chwila żywéj ciekawości, aż nareszcie Alfred, Adaś i Tomek wysunęli się z poza skały: każdy niósł nowego latawca i podał go jednéj z panienek. Wówczas powstały okrzyki radości, powstrzymane jednak przez chłopców, którzy zawołali radośnie: „To jeszcze nie wszystko!“ i znowu pobiegłszy wynieśli czwartego, ogromnych rozmiarów latawca, z napisem drukowanym żółtemi literami: „Dla matki Bhaer.“
„Sądziliśmy, że i pani sprawi to przyjemność, kiedyś zarówno z dziewczynkami gniewała się na nas!“ wołali wszyscy trzéj, zanosząc się od śmiechu, gdyż ta część niespodzianki była nią i dla pani Ludwiki. Rozweselona ich figlem, zaczęła klaskać w ręce, śmiejąc się serdecznie.
„To śliczna rzecz, moje chłopcy; a czyjego jest pomysłu?“ zapytała, przyjmując olbrzymi dar z żywą przyjemnością.
„Wuj Fritz doradził nam zbudować tego potwora, bo mu się zdawało, że się to cioci spodoba!“ zawołał Adaś, rozpromieniony udanym spiskiem.
„Wuj Fritz wié, czém mi przyjemność sprawić. Jakieżto wspaniałe latawce! Szkoda, żeśmy ich nie miały, gdyście puszczali swoje, — prawda dziewczęta?“
„Dla tegośmy je téż zrobili!“ odezwał się Tomek, stając na głowie, jak gdyby to był najwłaściwszy sposób objawiania wrażeń.
„Puśćmy je w górę,“ rzekła rzutka, jak zawsze, Andzia,
„Ja nie umiem,“ odparła Stokrotka.
„To cię nauczymy!“ zawołali chłopcy, którzy tego dnia gotowi byli do wszelkich poświęceń.
Adaś wziął latawca Stokrotki, Tomek Andzi, Alfred zaś, choć z trudnością, nakłonił jednak Becię, aby mu powierzyła swój niebieski.
„Jeżeli chwilę zaczekasz, ciociu, to puścimy i twój,“ odezwał się Adaś, niechcąc stracić łask pani Bhaer.
„Ja sama potrafię, mój drogi, i oto nadchodzi chłopaczek, który mnie pewno zechce wyręczać,“ dodała pani Ludwika, skoro profesor wychylił się z figlarną miną, z poza skały.
Wyszedłszy stamtąd, podrzucił zaraz ogromnego latawca w górę; pani Ludwika biegała z nim bardzo zręcznie, a dzieci jéj się przyglądały. Jeden po drugim, wszystkie latawce wzbiły się i fruwały, jak różnobarwne ptaki, kołysane lekkim wietrzykiem. Dopiérożto się ubawili! Krzyczeli, biegali, podrzucali i chwytali, śledzili je w powietrzu; one zaś wyrywały się z rąk, jakby żyjące istoty. Andzia szalała, Stokrotce ta nowa zabawka wydawała się prawie tak zajmującą, jak lalki, a Becia zachwycona swym maleńkim latawcem, niechcąc go puszczać wysoko, wolała trzymać na kolanach i przyglądać się ładnym malowidłom śmiałego pędzla, Tomka. Pani Ludwika także bawiła się doskonale, i zdawało się, że jéj latawiec wié, do kogo należy, bo całkiem niespodzianie to spadał na głowę, to czepiał się drzewa, to groził, że zatonie w rzece, — nareszcie wzbił się tak wysoko, że wyglądał jak plamka pomiędzy chmurami.
Powoli jednak wszystkim siły ustały i przywiązawszy do drzew sznurki od latawcy, usiedli żeby wypocząć, a pan Bhaer poszedł obejrzéć krowy, z Teodorkiem na barkach.
„Czy się pani bawiła kiedy tak doskonale?“ zapytał Alfred, gdy leżąc na trawie, wyglądali wszyscy jak stado baranów.
„Ani razu, od bardzo dawna, kiedy będąc małą dziewczynką, także puszczałam jednego dnia latawca,“ odrzekła pani Ludwika.
„Żałuję, żeśmy się nie znali wówczas, bo pani musiała być bardzo wesołą.“
„Wyznaję ze wstydem, że byłam niezmiernie rozpustną.“
„Lubię takie dziewczynki,“ rzekł Tomek, spoglądając na Andzię, która odwdzięczyła się szkaradną miną za ten kompliment.
„Dla czego ja nie pamiętam cioci, — czym był za młody?“ spytał Adaś.
„Cokolwiek, mój drogi.“
„Może nie miałem jeszcze pamięci? Dziadunio powiada, że rozmaite cząstki naszego mózgu rozwijają się w miarę jak rośniemy, więc pamięć moja nie rozwinęła się jeszcze, gdyś ty była małą, ciociu, i dla tego nie mogę sobie przypomnieć, jakeś wyglądała,“ tłumaczył Adaś.
„Mój ty mały Sokratesie, zachowaj lepiéj te pytania dla dziadunia, gdyż przechodzą moje siły.“
„Dobrze; on wié wszystko o takich rzeczach, a ty, ciociu, nic nie wiész,“ rzekł Adaś, myśląc sobie, że latawce są widać najodpowiedniejsze do pojęć obecnego tam grona.
„Opowiédz nam, pani, co to było, gdyś puszczała ostatni raz latawca!“ rzekł Alfred, miarkując z jéj śmiéchu, że to musi być coś ciekawego.
„Ach, to śmiészna historya! Będąc już wtenczas piętnastoletnią dziewczyną, wstydziłam się dziecinnych gier; ale pewnego razu, pokryjomu zrobiliśmy z wujem Teodorkiem latawce, i ubawiwszy się nimi w polu, odpoczywaliśmy, jak teraz oto. Wtém, dają się słyszeć jakieś głosy, i ukazuje się grono panien i młodzieńców, wracających z pikniku. Teodorek nic sobie z tego nie robił, chociaż także był za duży na latawca, ale ja bardzom się zmięszała, bo wtenczas tak mię nielitościwie wyśmiéwano i prześladowano za żywość, jak my teraz Andzię.
„Co tu robić?“ szepnęłam do Teodorka, gdy się głosy coraz bardziéj zbliżały.
„Zaraz ci pokażę,“ odpowiedział, i wyjąwszy z kieszeni nożyk, odciął sznurki; latawce wzbiły się w górę, a gdy owe towarzystwo nadeszło, zrywaliśmy niewinnie kwiatki. Nikt nie odgadł, co się przedtém działo, myśmy się zaś uśmieli ze swego figla.“
„Czy latawce przepadły, ciociu?“ zapytała Stokrotka.
„Ma się rozumiéć; ale mnie to nie obeszło, bom postanowiła odłożyć tę zabawę do czasu, gdy będę niemłodą, i jak widzicie, doczekałam się tego,“ rzekła pani Ludwika, biorąc się do zwijania swego podarku, bo się już spieszyła do zajęć.
„Czy już musimy wracać do domu?“
„Ja muszę, bo inaczéj nie mielibyście wieczerzy, a taka niespodzianka byłaby przykrą; — prawda, moje pisklęta?“
„A co, czy dzisiejsza wycieczka nie była przyjemna?“ zapytał Tomek z zadowoleniem.
„Wspaniała!“ odrzekli wszyscy.
„Wiecie dla czego? oto wasi goście dobrze się zachowali i przez to wszystko szło, jak z płatka. Rozumiécie co chcę przez to powiedziéć?“
„Rozumiemy!“ Tyle tylko odrzekli chłopcy, ale ze wstydem spoglądając na siebie, zwinęli latawce i poszli ku domowi, z myślą zajętą inném zebraniem, które się nie powiodło, bo się goście nie zachowali dobrze.





Rozdział dziesiąty.
Powrót.

Gdy lipiec nastał, zaczęło się zbiéranie plonów: ogródki śliczne kwitły, i długie letnie dni rozkosznie schodziły. Dom stał otworem od rana do nocy, i chłopaki przebywały ciągle na wolném powietrzu, z wyjątkiem tylko szkolnych godzin. Lekcye bywały krótkie, a wakacye liczne, gdyż państwo Bhaer częstym ruchem, chcieli wyrobić w dzieciach siły. Jakże ci chłopcy byli rumiani, opaleni, żwawi! jaki mieli apetyt, jak tyli, jak wyrastali z majtek i kurtek! Co było śmiéchu, gonitw, co figlów, w domu i w szopie, co przygód na dalekich wycieczkach! A jakie zadowolenie panowało w zacnych sercach państwa Bhaer, gdy widzieli, że ich gromadka rozwija się na duchu i ciele! Jednéj tylko rzeczy brakowało do szczęścia, i ta nastąpiła w chwili, kiedy się najmniéj spodziéwano.
Pewnego wieczora, gdy się już mali chłopcy pokładli, starsi kąpali się w strumieniu, a pani Bhaer rozbiérała Teodorka w swoim pokoju, malec ten wykrzyknął nagle „Mój Dancio!“ i wskazał na okno, oblane światłem księżyca.
„Nie, kochanku, niéma go tutaj; to tylko ładny księżyc,“ rzekła matka.
„Nie, nie; Dancio jest psy otnie, Teodolet widział!“ powiedziało dziecko z uporem.
„Ha, mogłoby to być,“ pomyślała; lecz postać znikła bez śladu. Zaczęła go przyzywać, wybiegła do bramy z Teodorkiem w koszulce, i kazała mu także wołać, z tą myślą, że jego dziecięcy głos odniesie większy skutek; jednakże nikt nie odpowiadał, nikt się nie pokazywał, i z wielkim zawodem wrócili do domu. Teodorek upiérał się, że to nie był księżyc; leżąc już w łóżeczku, wychylał główkę, i pytał raz poraz „cy Dancio plędto pzyjdzie?“
Nareszcie usnął, chłopcy się położyli, w domu zapanowała cisza przerywana tylko ćwierkaniem świerszczy, a pani Bhaer szyła, myśląc ciągle o zaginionym chłopcu. W przekonaniu, że się Teodorek omylił, nie chciała tém urojeniem zawracać głowy mężowi, gdyż biédak tak mało czasu miał dla siebie, póki się chłopcy nie pokładli, i właśnie zasiadł do pisania listów. O dziesiątéj, podniosła się, chcąc do koła pozamykać dom, i skoro stanęła na wschodach, żeby się przyjrzéć urocznemu widokowi, coś białego wpadło jéj w oko za jednym ze stogów siana, rozrzuconych po łące. Dzieci bawiły się tam całe popołudnie; sądząc zatém że Andzia, według zwyczaju, zostawiła kapelusz, poszła po niego pani Bhaer. Ale zbliżywszy się, spostrzegła że to ani kapelusz, ani chustka do nosa, tylko rękaw od koszuli i opalona ręka; pospieszyła więc na drugę stronę stogu, i ujrzała śpiącego Dana.
Był on obdarty, brudny, wychudły i znużony: jednę nogę miał bosą, drugę obwiniętą w kawałek płócienkowéj kurtki, niezgrabnie użytéj zamiast bandaża. Widocznie z umysłu skrył się za stogiem, ale go zdradziła przez sen wyciągnięta ręka: wzdychał i jęczał, jak gdyby go dręczyły przykre mary; a gdy się raz poruszył stęknął, zapewne z bólu — spał jednak daléj.
„Nie może tu leżéć dłużéj,“ pomyślała, i nachyliwszy się, zcicha wymówiła jego imię. Otworzył oczy, i tak spojrzał, jak gdyby jéj obecność wydawała mu się dalszym ciągiem snu, uśmiechnął się bowiem, i rzekł rozespany:
„Matko Bhaer, ja powróciłem.“
To spojrzenie i te słowa bardzo ją wzruszyły, podniosła go więc, i rzekła serdecznie:
„Spodziéwałam się że wrócisz mój Danie, i takam uradowana, że cię widzę!“ wówczas rozbudził się zupełnie, z przestrachem zaczął sobie przypominać, gdzie jest i niedowierzał tak miłemu powitaniu. Zaraz mu się jednak zmienił wyraz twarzy i rzekł szorstko, jak zwykle:
„Miałem ztąd odejść jutro rano i tylkom się w przechodzie zatrzymał, żeby zajrzéć co się tu dzieje.“
„Czemuż nie wszedłeś do domu? czyś nie słyszał żeśmy wołali? Teodorek cię zobaczył i płakał za tobą.“
„Nie przypuszczałem żeby mi pani pozwoliła wejść!“ rzekł, i podniósł z ziemi małe zawiniątko, widocznie zabiérając się do odejścia.
„Sprobuj, to się przekonasz,“ odparła pani Bhaer, i wskazała ręką na drzwi, przez które światło wabiło ku sobie.
Dan westchnął głęboko, jak gdyby mu ciężki kamień spadł z serca, — wziął gruby kij, i zaczął dążyć ku domowi; lecz nagle zatrzymał się, pytając:
„Może pan Bhaer nie będzie rad temu, bom ja uciekł od pana Page?“
„On wié o tém, i bardzo się zasmucił; ale możesz wejść. Cóż to, kulejesz?“ zapytała pani Ludwika, gdy zaczął utykać, idąc obok niéj.
„Jakem się raz wspinał po murze, spadł mi kamień na nogę i przygniótł ją; ale to fraszka,“ powiedział, starając się ukryć ile go bólu kosztuje każdy krok.
Gdy pani Ludwika wprowadziła go do swego pokoju, rzucił się na krzeszło i głowę zwiesił w tył, blady i bezsilny, z bólu i znużenia.
„Mój biédny Danie, wypij to, a potém zjesz cokolwiek. Jesteś już u siebie w domu, pod opieką matki Bhaer.“
Podniósł tylko oczy z wdzięcznością, pijąc wino które mu przytknęła do ust, a potém zwolna zaczął jeść, co mu przyniosła. Zdawało się, że każdy kęs dodaje mu siły i zaraz począł mówić, jak gdyby mu pilno było zwierzyć się jéj ze wszystkiego.
„Gdzieś ty się obracał?“ zapytała, przysposobiając bandaże.
„Miesiąc temu uciekłem od pana Page; był on wprawdzie dosyć dobry, ale nadto ścisły, więcem go nie lubił, i popłynąłem rzeką z rybakiem mającym własną łódkę; dla tego to nie mogli mię odnaleść. Rozstawszy się z nim, pracowałem parę tygodni u gospodarza wiejskiego; alem zbił raz jego syna, a za to stary mnie znów wygrzmocił, więc odszedłem ztamtąd i przywlokłem się tutaj.“
„Całą drogę piechotą?“
„Tak; ten gospodarz nie zapłacił mi, a ja nie chciałem go o nic prosić, bo wyłomotanie chłopaka starczyło mi za nagrodę,“ rzekł Dan ze śmiechem, a jednak zawstydzoną miał minę, spojrzawszy sobie na brudne ręce i obdartą odzież.
„Z czegożeś żył? To była zbyt długa przeprawa, jak na takiego chłopca.“
„Radziłem sobie jako tako, pókim nie skaleczył nogi. Ludzie dawali mi jeść, noce spędzałem w stodołach, a w dzień wlokłem się daléj — i byłbym tu zaszedł prędzéj, alem zabłądził szukając bliższéj drogi.“
„Pocóżeś przyszedł, kiedyś niechciał wejść do domu i pozostać u nas?“
„Chciałem zobaczyć Teodorka i panią, a potém pójść do miasta i pracować po dawnemu. Byłem tak znużony, żem się musiał przespać na sianie; ale gdyby nie to że mię pani znalazła, byłbym wyruszył o świcie.“
„Czy żałujesz że się stało inaczéj?“ zapytała pani Bhaer na wpół żartobliwie i z wyrzutem, przyklękając by obejrzéć zranioną nogę.
Dan zaczerwienił się, wlepił oczy w talérz i rzekł cichym głosem „Nie pani; rad jestem i pragnąłem tu zostać, tylkom się lękał...“
Nie dokończył mówić, gdyż pani Bhaer przerwała mu okrzykiem litości, zobaczywszy straszną ranę.
„Kiedyżeś to sobie zrobił?“
„Trzy dni temu.“
„I szedłeś daléj?“
„Wlokłem się o kiju i obmywałem nogę w każdym strumieniu; a jakaś kobieta dała mi szmatę żeby ją obwiązać.“
„Pan Bhaer musi cię natychmiast opatrzéć,“ powiedziała pani Ludwika, i pospieszyła do przyległego pokoju. Ponieważ drzwi zostały otwarte, Dan słyszał zatém wszystko, co mówili między sobą.
„Fritz, ten chłopiec wrócił.“
„Kto, Dan?“
„Tak; Teodorek zobaczył go przez okno, więceśmy go wołali, ale odszedł i skrył się za stóg siana, na łące. Znalazłam go tam śpiącego: był na wpół żywy z bólu i znużenia. Uciekł od pana Page przed miesiącem i odtąd ciągle wędrował do nas. Powiada, że nie chciał być widzianym, tylko przyjrzawszy się nam chwilę, miał pójść do miasta i pracować jak dawniéj. Jednak miarkuję, że szedł z nadzieją iż go przyjmiemy i czeka niespokojnie wiadomości, czy się z nim zechcesz zobaczyć i czy mu pozwolisz tu zostać.“
„Czy tak powiedział?“
„Oczy jego to mówią, i gdym go obudziła, rzekł jak syn marnotrawny „Matko Bhaer, ja powróciłem.“ Nie miałam serca łajać i przyjęłam go, jakby owieczkę wracającą do stada. Czy go mogę zatrzymać, Fritzu?“
„Ma się rozumiéć! widać że się ten chłopiec do nas przywiązał, więc odtąd niepuściłbym go od siebie, tak samo, jak naszego Robcia.“
Dan usłyszał jakiś luby i cichy dźwięk, jak gdyby pani Bhaer dziękowała mężowi bez słów, i w ciągu milczenia jakie potém nastąpiło, dwie duże łzy spłynęły biédnemu chłopcu po wychudłych policzkach. Nikt tego nie zobaczył, bo je szybko obtarł; ale zdaje mi się, że w owéj chwili, dawna nieufność do państwa Bhaer znikła w nim na zawsze: serce zostało poruszone, i opanowała go żywa chęć okazania się godnym ich przywiązania i litości. Nie zdradził się ani jedném słowem, lecz w duchu postanowił zamienić chęci w czyn i zalał się gorącemi łzami — czego nie dokazały na nim przedtém ani ból, ani znużenie i samotność.
„Chodź zobaczyć jego nogę; zdaje mi się, że jest w bardzo złym stanie, bo chodził przez trzy dni po kurzu i upale. Obmywał ją tylko wodą i obwiązał starą kurtką. Powiadam ci Fritz, że to dzielny chłopak, i jeszcze zeń zrobię porządnego człowieka.“
„Ufam temu droga entuzjastko, bo taka wiara jak twoja, zasługuje na to, by została uwieńczoną pożądanym skutkiem. Zaraz pójdę zobaczyć twego Spartańczyka; ale gdzie on jest?“
„W moim pokoju. — Tylko mój drogi, bądź dobrym, chociażby ci opryskliwie odpowiadał. Jestem pewna, że go tém sobie ujmiesz. On nie znosi surowości, ani wielkich ścieśnień; lecz łagodném słowem i nieograniczoną cierpliwością tak nim pokierujesz, jak mną kiedyś kierowano.“
„Albożeś ty była kiedy podobną do tego ladaco?“ zawołał pan Bhaer ze śmiechem wprawdzie, ale na wpół rozgniewany.
„Takie same miałam skłonności, tylko się inaczéj objawiały. Dla tego odczuwam niejako instynktem jego wrażenia: odgaduję co go ułagodzi lub wzruszy; pojmuję pokusy i błędy. Bardzo się z tego cieszę, bo mi łatwiéj będzie wpływać nań, i jeżeli zdołam z tego dzikiego chłopca uczynić porządnego człowieka, będzie to najpiekniejszém dziełem w mojém życiu.“
„Oby ci Bóg błogosławił, i wspierał cię swą pomocą!“ rzekł pan Bhaer z takiém przejęciem, z jakiém ona przedtém mówiła.
Gdy poszli następnie do pokoju, gdzie Dan pozostał, zdawało się, że jest pogrążony w głębokim śnie; jednakże natychmiast podniósł żywo głowę i probował zerwać się, ale pan Bhaer rzekł żartobliwie:
„A więc wolisz Plumfield, niż zakład pana Page? Dobrze: — zobaczymy, czy teraz będzie między nami trwalsza zgoda?“
„Dziękuję panu,“ odezwał się Dan, usiłując nie być opryskliwym, co mu przyszło nadspodziéwanie łatwo.
„Teraz weźmiemy się do nogi. Ach! cóż za okropna rana! Trzeba sprowadzić jutro doktora. — Ludko, daj-no ciepłéj wody i starego płótna.“
Zacny profesor obmył i obwiązał skaleczoną nogę, a pani Ludwika przysposabiała tymczasem jedyne łóżko, jakie było wolne. Stało ono w pokoju przyległym do bawialnego: skoro chłopiec który zachorował, umieszczano go tam zwykle, bo w ten sposób pani Bhaer nie potrzebowała biegać ciągle po wschodach, a dziecko mogło widziéć co się w domu dzieje. Gdy już pościel była gotową, pan Bhaer wziął Dana na ręce, zaniósł go, rozebrał, położył na czyściuchném posłaniu, i raz jeszcze uścisnąwszy mu rękę, rzekł prawdziwie ojcowskim tonem „dobranoc ci, mój synu.“ Dan usnął zaraz i spał mocno przez kilka godzin; poczém noga zaczęła drgać i boléć, rozbudził się więc, ale chociaż nie mógł już nią poruszać, starał się nie jęczéć głośno, żeby kto nie usłyszał, gdyż był dzielnym chłopcem i tak mężnie znosił ból, że pan Bhaer słusznie go nazwał „małym Spartańczykiem.“
Pani Ludwika miała zwyczaj obchodzić cały dom w nocy, żeby okna zamknąć, łóżeczko Teodorka zasłonić firanką od moskitów, albo zajrzéć do Tomka chodzącego niekiedy przez sen. Budził ją najmniejszy szelest i często roiła sobie że słyszy złodziei, kotów, lub nawoływanie do pożaru. Ponieważ drzwi stały otworem, doszły jéj ucha ciche jęki Dana i w mgnieniu oka, była na nogach. Właśnie rozpaczliwie zbijał sobie rozgrzaną poduszkę, kiedy światło zabłysło w sieni i pani Ludwika wsunęła się jakby jakie komiczne widmo z włosami zwiniętymi w duży węzeł na wierzchu głowy i w długim szarym szlafroku, od którego ogon wlókł się za nią.
„Bardzo cierpisz, Danie?“
„O bardzo; alem niechciał panią rozbudzić.“
„Ja się zawsze kołaczę po nocy, jak sowa. — Noga strasznie rozpalona — trzeba zwilżyć bandaże,“ powiedziała ta sowa o macierzyńskiém sercu, poczém pobiegła po zimny okład i szklankę wody z lodem.
„Ach, jakże mi przyjemnie!“ rzekł z westchnieniem Dan, skoro uczuł zwilżone bandaże i odświéżył gardło zimną wodą.
„Staraj się teraz usnąć i nie zlęknij się, jak mię tu późniéj zobaczysz, bo się zjawię, żeby cię znów orzeźwić.“
Gdy pani Ludwika nachyliła się, żeby poprawić poduszkę i prześcieradło, ku wielkiemu jéj zdziwieniu, Dan objął ją za szyję i pocałował. Jedyne słowa, jakie powiedział złamanym głosem, były: „dziękuje pani“ ale to znaczyło „żałuję, i poprawię się.“ Pani Bhaer zrozumiała go i przyjęła niemą spowiedź, bez objawów zadziwienia. Pomnąc na to, że on matki nie ma, ucałowała go serdecznie i na odchodném rzekła tkliwe wyrazy, które długo zapamiętał. „Jesteś teraz mojém dziecięciem, i od ciebie zależéć będzie, żebym to mówiła z radością i dumą.“
O świcie zakradła się drugi raz: tak mocno spał, że go to nie obudziło; nawet gdy odwilżała nogę, nie dał znaku życia, ale z twarzy widać było, że się ból zmniejsza.
Ponieważ nazajutrz przypadła niedziela, tak było cicho, że się rozbudził dopiéro koło południa i spostrzegł zaraz ciekawą twarzyczkę, zaglądającą przez drzwi. Wyciągnął ręce, a Teodorek wskoczył na łóżko, wołając: Mój Dancio pzysedl!“ przyczém ściskał go i tulił z radością. Zaraz ukazała się téż pani Bhaer ze śniadaniem, udając że nie widzi jak Dan jest zawstydzony, okazaną jéj poprzedniego wieczoru czułością. Teodorek uprosił żeby go mógł karmić, co Dana bawiło, gdyż nie był bardzo głodny.
Następnie przyszedł doktór i biédny Spartańczyk przykrą przebył chwilę, bo kilka kostek w nodze zostało nadwerężonych i naprostowanie ich sprawiło taki ból, że usta mu zsiniały i pot wystąpił na czoło. Nie krzyknął jednak ani razu, tylko ściskał tak mocno rękę pani Ludwiki, że długo była czerwoną.
„Ten chłopiec nie będzie mógł stąpać, przynajmniéj przez jaki tydzień, ale trzeba sprobować czy zamiast leżéć, nie mógłby się przechadzać o kuli,“ rzekł doktór, zbiérając błyszczące narzędzia, których widok sprawiał na Danie przykre wrażenie.
„Wszakże ja z czasem wydobrzeję, nieprawda?“ zapytał przestraszony wzmianką o kuli.
„Mam nadzieję,“ odparł doktór i odszedł, zostawiając Dana bardzo zgnębionym, — bo utrata nogi jest wielkiém nieszczęściem, dla ruchliwego chłopca.
„Nie lękaj się; ja doskonałą jestem lekarką, i zamiesiąc będziesz tak biegał, jak dawniéj,“ rzekła pani Ludwika, różowo patrząca na rzeczy.
Ale Dana prześladowała trwoga i nie pocieszały go nawet pieszczoty Teodorka; co widząc, pani Ludwika wpadła na myśl, żeby go odwiedziło kilku kolegów; zapytała więc, kogo sobie życzy.
„Alfreda i Adasia — chciałbym tu miéć także mój kapelusz, bo się im może spodoba to, co w nim znajdą. Czy tylko pani nie wyrzuciła mego zawiniątka?“ zapytał z trwogą.
„Przeciwnie, schowałam je, domyślając się że tam muszą być jakieś skarby, kiedy masz o nim takie staranie.“
Po chwili przyniosła mu stary słomiany kapelusz, pełen motyli i chrabąszczy, oraz chustkę w któréj było mnóstwo osobliwości pozbiéranych w drodze, jakoto: ptasie jaja, kamienie, i drobne raki, wielce oburzone niewolą.
„Czy mógłbym dostać jakie naczynie na tych jeńców? chciałbym się im przypatrywać, bo takie śliczne!“ rzekł Dan, i zapominając o nodze, roześmiał się serdecznie, gdy raki zaczęły pełzać po łóżku.
„Dam ci starą klatkę Polly, będzie doskonała na ten użytek. Pójdę zaraz po nią, a ty, pilnuj tymczasem żeby nie uszczypały Teodorka w paluszek.“
Dan był mocno uradowany, że skarby jego nie zostały wyrzucone, jako śmieci.
Alfred i Adaś przybyli wraz z klatką i raki zostały umieszczone w nowéj siedzibie, ku wielkiéj uciesze chłopców, którzy przejęci tym widokiem, swobodniéj powitali zbiega.
Dan dokładniéj opowiedział swe przygody tym zaciekawionym słuchaczom, aniżeli państwu Bhaer, a następnie rozłożył swe „rupiecie“ i tak je zajmująco opisywał, że pani Ludwika, słuchająca w przyległym pokoju żeby nieprzeszkadzać, była zdumiona i doskonale się bawiła tym dziecinnym wykładem.
„Jak on ma dużo wiadomości i jaki w nich zamiłowany! To wielkie szczęście — zwłaszcza teraz — bo nie lubi książek, więc byłoby go trudno rozrywać, póki leży włóżku. — Chłopcy mogą mu znosić kamienie i chrabąszcze.
Bardzom rada żem odkryła tę pożyteczną skłonność, bo mi ułatwić może kształcenie jego charakteru. Gdyby Dan wyszedł na słynnego naturalistę, a Adaś na znakomitego muzyka, słusznie chlubiłabym się tegorocznymi plonami,“ myślała pani Ludwika, z uśmiechem spoglądając na swę księgę. Zupełnie jak w dzieciństwie, zaczęła budować zamki na lodzie, z tą tylko różnicą, że już ich nie przeznaczała sobie, lecz innym. Może właśnie z téj przyczyny urzeczywistniły się niektóre, bo miłość jest doskonałą podwaliną do wszelkich budowli.
Alfreda najbardziéj zaciekawiły Dana przygody; ale Adasiowi więcéj przypadły do smaku motylki i chrabąszcze. Z takiém przyjęciem słuchał opowiadania o ich życiu króciutkiém i pełném przemian, jak gdyby to był nowy rodzaj czarodziejskich bajek. Mimo prostoty słowa, Dan dobrze opowiadał i przyjemnie mu było, że może czegoś nauczyć tego małego filozofa. Tak dalece pochłaniał uwagę swych słuchaczy, że pan Bhaer musiał im przypomniéć, że już czas na przechadzkę. Dan zaczął gonić smutném okiem za nimi, profesor wpadł więc na myśl, żeby go przenieść na sofę do gabinetu, dla zmiany powietrza i miejsca.
Skoro go usadowiono, i gdy uciszyło się już w domu, pani Ludwika, która w pobliżu pokazywała obrazki Teodorkowi, zapytała ciekawie:
„Gdzieś ty się nauczył tak dużo?“
„Zawszem lubił te rzeczy, ale mało wiedziałem, póki mię nie oświecił pan Hyde.“
„Któż to jest?“
„On zwiedzał poblizkie lasy, i badał — to — nie wiem jak nazwać — pisał o żabach, rybach, i tym podobnych rzeczach. Mieszkał u pana Page i zazwyczaj brał mię z sobą do pomocy. Niezmiernie to lubiłem, bo opowiadał dużo, a przytém taki jest wesoły i taki rozumny! Mam nadzieję, że go będę widywał czasami.“
„Bardzo tego pragnę,“ odrzekła pani Ludwika, zauważywszy iż mu się twarz rozjaśniła i język rozwiązał, wbrew zwyczajowi.
„Umiał przyzywać do siebie ptaki — a króliki i wiewiórki, tak były doń śmiałe, jakby do drzewiny, naprzykład. Nigdy im nie wyrządzał krzywdy, i zdawało się, że go znają. — Czy pani łachotała kiedy słomką, jaszczurki?“ zapytał Dan ciekawie.
„Nie, alebym chciała sprobować.“
„Ja to już robiłem; bardzo jest zabawne jak się kurczą i wyciągają; — one to lubią i pan Hyde często się tém zajmował. Umiał téż węży przywoływać gwizdaniem; wiedział kiedy jaki kwiat zakwitnie; pszczoły go nie kąsały; o rybach i mchach, o Indjanach i skałach, opowiadał najcudowniejsze rzeczy w świecie.“
„Pewno przez te ulubione przechadzki z panem Hyde, zaniedbywało się pana Page,“ powiedziała figlarnie pani Ludwika.
„Prawda; gniéwało mię to, gdym musiał pléć lub kopać motyką, zamiast się wałęsać po świecie. Page nazywał takie rzeczy głupiemi, a pana Hyde szaleńcem, dla tego że godzinami leżał na ziemi, śledząc pstrąga lub ptaka.“
„Tak;“ rzekła pani Ludwika „Page jest prostym rolnikiem, więc nie mógł tego zrozumiéć, że naturalista podejmuje równie zajmującą, a nawet równie ważną pracę, jak on. — Słuchaj co ci powiem, Danie; jeżeli, o ile mi się zdaje i co mię cieszy — prawdziwie lubisz te rzeczy, postaram się, żebyś się ich uczył. Chciałabym jednak, żebyś pracował nad czémś więcéj, i to pilnie, bo inaczéj pożałujesz kiedyś i przekonasz się, że trzeba wrócić do początków.“
„Usłucham panią,“ rzekł potulnie, zalękniony surowością jéj ostatnich słów, nienawidził bowiem książek, ale widocznie uczynił postanowienie, że wszystko zrobi, co tylko ona zechce.
„Widzisz tę szafę o dwunastu szufladach?“ zapytała niespodzianie.
Dan spojrzał na dwa staroświeckie biórka po obu stronach fortepianu: znał je dobrze i często widywał, jak wyjmowano z szuflad postronki, gwoździe, bibułę, i tym podobne, pożyteczne przedmioty. Skinął więc głową z uśmiéchem, a pani Ludwika mówiła daléj:
„Jakże myślisz, czy z tych szuflad będzie dobre schowanie na ptasie jaja, kamienie, skorupy i mchy?“
„Doskonałe, ale pewnie zarówno jak Page, nie pozwoli mi pani zbiérać tych rzeczy, prawda?“ zawołał Dan siadając, żeby się lepiéj przyjrzéć staroświeckiemu sprzętowi.
„Przeciwnie, lubię takie zbiory. W każdym razie dałabym ci te szuflady, bo zawsze szanuję dziecinne skarby i sądzę, że się powinno miéć na nie wzgląd. Zrobimy układ mój Danie, i mam nadzieję, że go wiernie dotrzymasz: jest tu dwanaście obszernych szuflad, po jednéj na każdy miesiąc; jeżeli na to zasłużysz pełnieniem obowiązków, zostaną twoją własnością. Wierzę w skuteczność nagród, zwłaszcza dla młodzieży, bo chociaż z początku może pełnimy dobro tylko dla nagrody, jeżeli jest sprawiedliwie wymierzaną, uczy nas miłować je, dla niego samego.
„Czy pani lubi nagrody?“ zapytał Dan ciekawie.
„Bardzo, i dotychczas nie umiem obchodzić się bez nich; ale moją nagrodą nie są szuflady, podarki, wakacye — lecz dobre postępowanie i szczęście naszych wychowanków — i pracuję na nią tak samo, jak tobie radzę pracować na tę szafę. Gdy będziesz robił nawet to, czego nie lubisz, i o ile zdołasz najlepiéj, wówczas zdobędziesz dwie nagrody: szafkę któréj pragniesz, i zadowolenie z chętnie spełnionego obowiązku. — Rozumiész mię?“
„Rozumiem.“
„Wszyscy ludzie potrzebują tych drobnych pomocy. Będziesz się więc starał odrabiać lekcye, pełnić wszelkie powinności, zgodnie żyć z kolegami i dobrze pożytkować dni świąteczne? Jak mi przyniesiesz dobre sprawozdanie, lub gdy sama spostrzegę twe usiłowania — bo mam na to bystre oko — wówczas dostaniesz przedziałkę w szufladce. — Patrz, niektóre są już przegrodzone na cztery części, inne każę tak samo urządzić, żeby na każdy tydzień była jedna skrytka. Skoro się szuflada napełni ciekawemi rzeczami, tak będę dumną jak ty; może nawet bardziéj, bo w tych chrabąszczach, mchach, i barwnych motylkach, będę widziała: dobre postanowienia spełnione, wady pokonane, i obietnicę wiernie dochowaną. — Cóż Danie, zrobimy to?“
Odpowiedział jéj na to spojrzeniem, które wyrażało że czuje i rozumié jéj życzenia i słowa, chociaż nie potrafi dziękować. Pani Bhaer widząc z jego zarumienionéj twarzy, iż doznał pożądanego wrażenia, wyciągnęła już tylko górną szufladę, wytarła ją z kurzu, i postawiwszy na dwóch krzesłach przy sofie, rzekła wesoło:
„Zacznijmy od poukładania chrząszczy w bezpieczném miejscu. Jak widzisz, można dużo rzeczy nakłaść w te przedziałki. Motyle poprzypinam po bokach w około; będzie im dobrze i nie zajmą miejsca ciężkim przedmiotom, które ułożymy na dnie. Dam ci waty, czystego papiéru i szpilek, żebyś był zaopatrzonym na cały tydzień.“
„Cóż mi z tego, kiedy nie mogę wychodzić po nowe okazy!“ rzekł Dan, z żałością patrząc na nogę.
„Prawda; ale na tydzień wystarczą ci te zapasy; a jak poprosisz chłopców, to ci potém naznoszą mnóstwo rzeczy.“
„Oni się na tém nie znają; zresztą póki tu leżę, nie będę mógł ani pracować, ani się uczyć, ani zasługiwać na te szufladki.“
„Dużo jest lekcyi, których się możesz uczyć tutaj. Przytém, mógłbyś dla mnie wykonywać różne drobne zadania.“
„Doprawdy?“ zawołał Dan z zadziwieniem i radością.
„Ucz się być cierpliwym i pogodnym, mimo bólu i braku rozrywek; baw Teodorka, zwijaj mi bawełnę, czytaj mi głośno, podczas gdy szyję — bo to wszystko nie nadweręży ci nogi; a w ten sposób, nie będziesz się nudził, ani tracił czasu.“
Tu, Adaś wpadł z dużym motylem w jednéj ręce, i ze szkaradną ropuchą, w drugiéj.
„Patrz Danie, com znalazł! Wróciłem się z przechadzki, żeby ci to oddać. Spodziéwam się, że to ładne rzeczy!“ wołał zdyszany.
Dan roześmiał się z ropuchy i odrzekł „nie mam jéj gdzie podziać; ale motyl bardzo piękny, i jeżeli pani Bhaer zechce mi dać dużą szpilkę, to go przypnę wysoko w szufladzie.“
„Nie lubię patrzéć na męczarnie tych biédnych istotek; jeżeli je trzeba zabić, to skróćmy przynajmniéj cierpienia, kroplą kamfory,“ rzekła pani Ludwika podając flaszeczkę.
„Ja wiem, jak się to robi: pan Hyde zawsze je zabijał w ten sposób; ale niemając kamfory, musiałem używać szpilki,“ rzekł Dan, i ostrożnie nalał kropelkę, na łebek owada. Blado-zielone skrzydła trzepotały się chwilę, a potém ustały znaki życia.
Zaledwie się skończyła ta prosta operacya, Teodorek wykrzyknął z sypialnego pokoju „ach! male lacti ucietly, a duzy zjadl je wsysttie!“ Adaś i pani Ludwika pobiegli na pomoc i oto co ujrzeli: Teodorek podskakiwał gorączkowo na krzesełku, a dwa raczki pełzały po podłodze, wymknąwszy się z klatki przez pręciki; trzeci wgramolił się na szczyt téjże, widocznie przejęty trwogą o życie, u dołu bowiem przedstawiał się smutny a jednak komiczny obraz. Duży rak dostał się do kącika, gdzie zwykle stał kubek Polly, i usiadł tam pożérając z zimną krwią jednego ze swych krewniaków. Wszystkie łapki biédaka zostały już oberwane, on sam był obrócony do góry łebkiem; zwierzchnia skorupa spoczywała w łapie dużego raka, pod samym pyszczkiem, jakby talérz — on zaś zajadał i od czasu do czasu spoglądał wypuklemi oczkami tu i owdzie. Wywieszał przytém wązki języczek oblizując się tak komicznie, że się dzieci zanosiły od śmiéchu.
Pani Ludwika przyniosła klatkę Danowi, żeby się temu przyjrzał, a Adaś chwytał zbiegów pod miseczkę od mydła, obróconą do góry dnem.
„Będę musiał wypuścić na wolność tych jeńców, bo ich teraz nie upilnuję,“ rzekł Dan, z widocznym żalem.
„Podejmuję się czuwać nad nimi, jeżeli mię nauczysz jak się brać do tego. Będę je trzymał razem z żółwiami,“ powiedział Adaś, któremu raki lepiéj podobały się nawet od tych jego powolnych stworzeń. Tak więc dowiedziawszy się od Dana, jakie są ich potrzeby i zwyczaje, zaniósł je do nowéj siedziby.
„Jaki to dobry chłopiec!“ rzekł Dan, starannie zawieszając pierwszego motyla; Adaś ujął go sobie bowiem wyrzeczeniem się przechadzki, dla sprawienia mu przyjemności.
„Powinien być dobrym, bo dokładano wielkich starań, aby go uczynić jak najlepszym.“
„On ma kochające osoby, które go oświecają i wspierają radami, a ja nie mam nikogo,“ rzekł Dan z westchnieniem, zamyślając się o swém zaniedbaném dzieciństwie, co mu się rzadko zdarzało.
„Wiem mój drogi, i dla tego od ciebie nietyle wymagam co od Adasia, chociaż jest młodszy. Ale teraz możesz liczyć na naszę pomoc i mam nadzieję, że cię nauczymy radzić sobie w życiu. Czyś zapomniał, jak cię dawniéj uczył ojciec Bhaer, że trzeba być dobrym i prosić Boga o pomoc?“
„Nie, pani,“ odrzekł Dan cichutko.
„Probujesz jeszcze tego sposobu?“
„Nie,“ odparł jeszcze ciszéj.
„Będziesz to czynił co wieczór, przez wzgląd na mnie?“
„Będę!“ odpowiedział uroczyście.
„Liczę na to i zdaje mi się, że poznam, czyś wierny przyrzeczeniu, bo takie rzeczy są widoczne dla osób wierzących w ich skuteczność. — Mam tu powieść o chłopcu, który jeszcze gorzéj, niż ty, skaleczył sobie nogę; przeczytaj ją, to się przekonasz, jak dzielnie znosił swój krzyż.“
Dawszy mu do rąk śliczną książkę, zostawiła go z godzinę, wpadając niekiedy, żeby się nie czuł osamotnionym. Dan nie lubił czytać, ale wkrótce tak go ta powieść zajęła, że się zdziwił, gdy chłopcy wrócili już do domu. Stokrotka przyniosła mu bukiecik z polnych kwiatów; Andzia napraszała się, żeby jéj pozwolono podać mu wieczerzę; a koledzy siedząc przy stole, uśmiechali się doń przyjaźnie, z poza stosów chleba z masłem.
Pan Bhaer zaniósł go wcześnie do łóżka, a Teodorek przyszedł w nocnéj koszulce powiedziéć dobranoc, gdyż wraz z ptaszkami układał się zwykle w swém gniazdku.
„Chciałbym zmówić paciolet psy Danciu, cy modę?“ zapytał, a gdy matka pozwoliła, ukląkł przy łóżku Dana i złożywszy pulchne rączki, mówił zwolna:
„Plosę Boda, zeby blodoslawil wsysttich i zeby mi pozwolil być doblym.“
Potém pani Bhaer wyniosła go, uśmiéchającego się prawie przez sen.
Gdy się skończyła wieczorna gawęda, gdy ucichły śpiewy i ustał ruch w domu, Dan leżał w swym miłym pokoiku, oddany nowym myślom, pełen nowych nadziei i życzeń, które się rozbudziły w jego dziecięcém serduszku. Miłość i wdzięczność rozpoczęły dzieło, którego dokonać miały: czas i praca. Ze szczerém postanowieniem dotrzymania pierwszéj obietnicy, Dan złożył ręce wśród ciemności i wyszeptał modlitewkę Teodorka: „Boże, błogosław wszystkim i dopomóż mi być dobrym.“





Rozdział dziesiąty.[2]
Wuj Teodorek.

Przez cały tydzień, Dan przenosił się tylko z łóżka na sofę; byłyto długie, uciążliwe dni, bo noga czasami bardzo bolała i przymusowy spokój męczył ruchliwego chłopca, który byłby chciał używać lata na wolném powietrzu. Starał się znosić cierpliwie swoje położenie i wszyscy mu to ułatwiali na różne sposoby, więc czas jako tako schodził. Nareszcie w sobotę rano, usłyszał od doktora następujące słowa:
„Stan tego chłopca daleko jest lepszy, niżem się spodziéwał, dajcie mu więc kule po południu i niech się pokręci w koło domu.“
„Hurra!“ wykrzyknął Alfred i pobiegł do kolegów z tą dobrą nowiną.
Wszyscy się bardzo uradowali i po obiedzie zebrała się cała gromadka, podczas gdy Dan przechadzał się najwpiérw po sieni, potém zasiadłszy na ganku, urządził lever. Bardzo mu było przyjemnie, że mu okazują tyle zajęcia, życzliwości — i rozpogadzał się coraz bardziéj, gdyż chłopcy przychodzili mu składać hołdy, dziewczynki krzątały się, podając to poduszkę, to znów podnóżek, a Teodorek czuwał nad nim, jakby nad wątłą istotą, niezdolną sobie radzić. Jedni siedzieli, drudzy stali na wschodach; wtém, jakiś powóz zatrzymał się przed bramą i powiéwał zeń kapelusz. Robcio zawołał „wuj Teodorek!“ i pobiegł ku niemu tak prędko, jak mu tylko małe nóżki pozwoliły.
Prócz Dana, wszyscy podążyli za nim, wyścigając się, kto otworzy bramę; a po chwili, wjechał wśród téj rzeszy wuj Teodorek, z córeczką na kolanach.
„Zatrzymajcie ten wóz tryumfalny, niechaj Jowisz wysiądzie!“ rzekł on, i wyskoczywszy, wbiegł na wschody, żeby powitać panią Bhaer, która stała, uśmiéchając się i klaszcząc w ręce, z dziecinną radością.
„Co słychać, Teodorku?“
„Wszystko dobrze.“
Uścisnęli się za ręce i pan Laurence oddał Becię w objęcia ciotki, mówiąc, gdy ją dziecko serdecznie całowało:
„Złotowłosa tak się napiérała odwiedzić was, żem ją musiał przywieść; tém bardziéj, że i mnie już tęskno było. Chcielibyśmy się pobawić kilka godzin z dziećmi.“
„Jak mię to cieszy! Bawcie się, chłopcy, ale jéj nie zróbcie jakiéj krzywdy,“ rzekła, skoro otoczyli ładną dziewczynkę, podziwiając jéj długie, złociste włosy, wykwintne ubranie, i dumne obejście, — bo tak zwana przez nich „księżniczka“ nie pozwoliła żadnemu pocałować się, tylko usiadła z uśmiéchem i łaskawie głaskała ich po głowach maleńką i białą rączką. Wszyscy ją uwielbiali: zwłaszcza téż Robcio, który mając ją za jakiś rodzaj lalki, bał się dotknąć, żeby jéj nie złamać. Czcił ją tylko zdaleka, a najlżejsza jéj łaska uszczęśliwiała go niewymownie. Ponieważ natychmiast zażądała, by jéj pokazać kuchnię Stokrotki, zaprowadziła ją tam pani Ludwika, a szereg mniejszych chłopaczków podążył za niemi. Inni, prócz Dana i Adasia, rozbiegli się do menażeryi i do swych ogródków, żeby wszystko uporządkować, gdyż pan Laurence miał zwyczaj wszędzie zajrzéć i objawiał niezadowolenie, gdy coś było w zaniedbaniu.
Stojąc na wschodach, obrócił się on do Dana i rzekł, jakby stary znajomy, chociaż go widział tylko parę razy:
„Jak ci jest na nogę?“
„Lepiéj; dziękuję panu.“
„Musisz być bardzo znudzony siedzeniem w domu?“
„Ma się rozumiéć,“ odparł Dan i powiódł okiem po zielonych wzgórzach i lasach, do których tęskno mu było.
„Możebyśmy się trochę przejechali, zanim tamci powrócą? W tym otwartym powozie zupełnie ci będzie wygodnie i użyjesz świéżego powietrza. — Przynieś poduszkę i szal, Adasiu, a potém wsadzimy Dana.“
Chłopcom ta myśl bardzo się podobała; Dan miał także uradowaną minę, lecz nagle zapytał:
„Czy tylko pan Bhaer nie będzie miał nic przeciw temu?“
„Bądź spokojny, ułożyliśmy to razem przed chwilą.“
„Nie rozumiem jak się to stało, kiedym nie słyszał ani słowa,“ rzekł Adaś, zdjęty ciekawością.
„Umiemy porozumiéwać się znakami, czyli wielce udoskonalonym telegrafem.“
„Już wiem, za pomocą oczu! Widziałem, jak wujaszek podniósł w górę brwi i wskazał na powóz, a pani Bhaer ze śmiéchem skinęła głową!“ zawołał Alfred, który był zupełnie śmiałym z dobrym panem Laurence.
„Nieinaczéj. — A teraz daléj w drogę!“ Po chwili Dan siedział już w powozie, nogę miał opartą na przeciwległéj poduszce, dobrze okrytą szalem, który tajemniczo spadł z wyższych sfer, właśnie kiedy go zapotrzebowali. Adaś wgramolił się na kozioł, obok woźnicy murzyna, Alfred usiadł przy Danie na honorowém miejscu, a wuj Teodorek umieścił się naprzeciwko, mówiąc że to uczyni dla czuwania nad nogą; ale w istocie chciał patrzéć na ich twarze, obie tak uszczęśliwione, a tak odmienne: Dana była szeroka, brunatna i czerstwa, Alfreda zaś podłużna, jasna i nieco wątła, ale bardzo przyjemna, gdyż miał piękne oczy i czoło.
„O małom nie zapomniał, że mam tu książkę, która cię zajmie,“ rzekł pan Laurence, i wyciągnął z pod poduszki dzieło, na widok którego Dan aż wykrzyknął; potém z zapałem zaczął przeglądać piękne tablice pełne motyli, ptaków i owadów tak barwnych, jak żywe. Uniesiony radością, zapomniał podziękować; ale pan Laurence nie obraził się i zupełnie mu wystarczyła jego uciecha. Alfred przyglądał się, oparty o jego ramię, Adaś chcąc mieć także udział w téj rozrywce, odwrócił się tyłem do koni, a nogi zwiesił w powóz.
Gdy doszli do tablicy z chrabąszczami, pan Laurence wyjął z kieszeni jakiś osobliwy przedmiocik i położywszy na stole, rzekł:
„Przyjrzyjcie się chrabąszczowi, który ma tysiąc lat; patrzcie jaki stary i bezbarwny.“
„Został wydobyty z całunu mumii, spoczywającéj od wieków, w jakimś sławnym grobie.“
Widząc że ich to zajmuje, opowiadał potém o Egipcyanach i wspaniałych ruinach, jakie zostawili po sobie, o Nilu, — o tém, że przebywał tę rzekę z czarnymi przewoźnikami, że strzelał do krokodyli amerykańskich i widział nadzwyczajne zwierzęta i ptaki, a późniéj przejechał przez pustynię na wielbłądzie, kołysząc się na nim, jakby okręt w czasie burzy.
„Wuj Teodorek prawie tak dobrze opowiada historye, jak dziadunio,“ rzekł Adaś, gdy pan Laurence umilkł, a chłopcy wzrokiem prosili o więcéj.
„Dziękuję ci za tę pochwałę,“ rzekł pan Laurence. Cenił on uznanie Adasia, bo dziecko bywa dobrym sędzią w takim razie i można się chlubić, gdy mu się dogodzi.
„Mam jeszcze w kieszeni parę fraszek, którem znalazł wśród moich zabytków i przywiozłem z sobą, żeby rozerwać Dana,“ rzekł, pokazując ładną strzałkę i wampum[3].
„Proszę nam opowiadać o Indyanach!“ zawołał Adaś, który lubił bawić się w wigwamy, czyli chaty indyjskie.
„Można się dużo o nich dowiedziéć od Dana,“ odezwał się Alfred.
„Zapewne więcéj, niż odemnie; a zatém słuchamy,“ rzekł pan Laurence, okazując niemniéj ciekawości, jak obaj chłopcy.
„Nasłuchałem się o tym przedmiocie od pana Hyde, który przebywał wśród Indyan, umié mówić ich językiem i bardzo ich lubi,“ odezwał się z gotowością Dan, chociaż pan Laurence krępował go trochę.
„Co to jest wampum?“ zapytał ciekawie Adaś.
Inni zadawali podobneż pytania, on zaś sam niewiedząc kiedy, opowiedział wszystko, co słyszał od pana Hyde, gdy przed kilku tygodniami płynęli razem po rzece.
Artur pilnie słuchał, ale Dan bardziéj go zaciekawiał, niż Indyanie; czuł téż pociąg i z tego względu, że równie jak on, miał ochotę uciec będąc młodym chłopczykiem i potém dopiéro poskromił się zwolna: cierpliwością i cierpieniem.
„Wiécie, chłopcy, co mi przyszło na myśl? Oto byłoby dobrze, gdybyście mieli własne muzeum, to jest miejsce do składania ciekawych rzeczy, jakie wam się zdarzy znaleść, wykonać lub otrzymać w darze. Pani Ludwika jest zbyt dobra, żeby narzekać; ale to przykro, miéć cały dom zapełniony rupieciami. W najpiękniejszym wazonie leży z półkwarty chrabąszczy; nad drzwiami wisi para nieżywych nietoperzy; gniazda os ludziom spadają na głowy; i wszędzie zawadza tyle kamieni, że możnaby wybrukować całą ulicę. Mało która kobieta miałaby na to cierpliwość, nieprawda?“
Pan Laurence mówił z figlarną miną, a chłopcy ze śmiéchem mrugali na siebie, miarkując że ktoś rozsiéwa plotki poza murami zakładu, bo inaczéj zkądżeby on wiedział o istnieniu tych drogocennych przedmiotów?
„Więc gdzież mamy chować to wszystko?“ zapytał Adaś, i żeby się lepiéj zastanowić, położył się na ziemi.
„W staréj wozowni.“
„Tam woda zacieka, i niéma ani okien, ani miejsca gdzieby układać te rzeczy; przytém pełno jest kurzu i pajęczyn,“ odezwał się Alfred.
„Jak przyłożymy do tego ręki, obaj z Gibbsem, to wam się tam spodoba. W przyszłym tygodniu przyszlę go do roboty, a około niedzieli zjawię się sam; urządzimy wówczas wszystko i damy początek ładnemu muzeum. Każdy będzie mógł mieścić tam swoje okazy, a Dana ustanowimy nadzorcą, bo jest obznajomiony z temi rzeczami. Zresztą, będzie to dlań spokojne, miłe i właściwe zajęcie, kiedy nie może się teraz bardzo ruszać.“
„Jakażto będzie uciecha!“ zawołał Alfred, a Dan uśmiéchał się, niemówiąc ani słowa; ściskał tylko swę książkę i tak patrzył na pana Laurence, jakby na największego dobroczyńcę ludzkości.
„Czy mam jeszcze raz obrócić?“ zapytał Piotr, gdy stanęli przed bramą.
Nie; trzeba się bardzo ostrożnie zachować, żeby nie zaszkodzić Danowi. Zresztą, zanim odjadę, muszę obejrzéć jeszcze gospodarstwo i starą wozownię, a potém pogawędzić z panią Ludwiką,“ rzekł wuj Teodorek i usadowiwszy na sofie Dana, żeby wypoczął i nacieszył się książką, zaczął figlować z chłopcami, którzy naszukali się go wszędzie. Pani Ludwika zostawiła dziewczynki zajęte balikiem na górze i usiadła obok Dana, słuchając opowiadań o przejażdżce.
Nareszcie wróciła cała gromadka chłopców zakurzonych, zgrzanych i przejętych nowém muzeum, które uważali za najważniejszy pomysł bieżącego stulecia.
„Zawszem pragnął uposażyć jaką instytucyę, więc od téj zacznę,“ rzekł pan Laurence, siadając obok pani Ludwiki.
„Jużeś jedną ufundował,“ odparła, wskazując na raźnych chłopaków, którzy się rozsiedli w koło nich, na ziemi.
„Czy wiécie, że ja byłem najpierwszym wychowankiem pani Bhaer?“ odezwał się Artur, żeby uprzedzić podziękowanie.
„Myślałem, że Franz był najpierwszym,“ odpowiedział Dan, zaciekawiony, co on przez to rozumié.
„Wcale nie; pani Ludwika mnie pierwszego wzięła pod opiekę, i taki byłem ladaco, że pomimo długoletniéj pracy, nie zdołała poradzić sobie ze mną.“
„Jaka już musi być stara!“ zawołał Dan prostodusznie.
„Wcześnie ten trud zaczął się dla biédaczki, bo w piętnastym roku życia! Dziwię się, że jeszcze nie znać na niéj zmarszczek, siwizny i zupełnéj zgrzybiałości,“ rzekł pan Laurence ze śmiéchem.
„Dajże pokój, Teodorku; nie pozwolę, żebyś się tak obmawiał. Gdyby nie ty, nie miałabym Plumfieldu, bom tylko w tém czerpała otuchę, że mi się z tobą powiodło. Dla tegoto, chłopcy, przez wdzięczność, nazwą tę nową istytucyę: Muzeum Laurence’a!“ powiedziała pani Bhaer, z młodzieńczém ożywieniem.
„Dobrze! dobrze!“ zawołali, podrzucając w górę kapelusze.
„Czy nie mógłbym dostać jakiego ciasteczka, bom głodny jak wilk,“ rzekł pan Artur, gdy ustały okrzyki, za które oddał głęboki ukłon.
„Adasiu, pobiegnij do Azyi po pudełko pierników; chociaż to naruszy zwykły porządek, wszyscy uraczymy się, z powodu tak radosnéj okoliczności,“ przemówiła pani Ludwika, i hojną ręką rozdawała potém przysmaki.
Nagle, pan Laurence przestając jeść, wykrzyknął: „Ależ ja zapomniałem o paczce od babuni!“ i pobiegłszy do powozu, wrócił z zawiniątkiem, w którém znajdowały się zwierzęta, ptaki i rozliczne przedmioty z kruchego ciasta.
„Jest tu po jednéj sztuce dla każdego: a w liście wyrażono, co się komu należy. Babunia z Azyą same zajmowały się pieczywem i truchleję na myśl, coby się ze mną stało, gdybym tego nie był oddał.“
Wśród śmiechu i żartów zostały rozdane ciasteczka, i tak: Dan otrzymał rybę, Alfred skrzypce, Adaś książkę, Tomek małpkę, Stokrotka kwiatek, Andzia kółko, z którém miała przebiedz dwa razy jednym tchem, w koło domu; Emil gwiazdkę: dla tego, że się zajmował astronomią; Franz omnibus, gdyż przepadał za powożeniem; Nadziany tłustą świnię; a dla malców były ptaszki, kotki i króliki, mające czarne oczki z rodzenków.
„Już pora odjechać. Gdzie moja złotowłosa? Mama gotowa tu przybiedz po nią, jak nie wrócę wcześnie,“ rzekł wuj Teodorek, skoro znikła ostatnia okruszynka.
Franz poszedł po dziewczynki do ogrodu, a tymczasem Artur z Ludką rozmawiali przed domem.
„Jakże się sprawia Iskra?“ zapytał, bo go bardzo bawiły figle Andzi i prześladował nią panią Ludwikę.
„Doskonale; nabiéra ładnego ułożenia i zaczyna się wstydzić dawnéj dzikości.“
„Czy jéj chłopcy tego nie utrudniają?“
„Owszem, przyznaję; ale ja także czuwam i widzę wielkie postępy. Musiałeś zauważyć, jak się ładnie uścisnęła z tobą za ręce i jaka gościnna dla Beci. Stokrotka dobry przykład jéj daje i pewna jestem, że za kilka miesięcy zobaczymy cuda.“
Tu, uwagi pani Ludwiki przerwało ukazanie się Andzi, która co tchu popędzała ognisty zaprząg, złożony z czterech chłopców; a za nią, Stokrotka wiozła Becię w taczkach. Kapelusze im pospadały, włoski rozwiały się, bicz trzaskał, taczki podskakiwały w górę, a dziatwa biegła wśród tumanów kurzu.
„I to mają być wzorowe dzieci?“ rzekł pan Laurence, śmiejąc się z przechwałki pani Bhaer, że Andzia robi postępy.
„Śmiéj się, ja jednak będę robić swoje, i odpowiem ci słowami twego profesora z kollegium: chociażby się nawet praktyka nie powiodła, to zasady zostaną.“
„Obawiam się, czy przykład Andzi nie oddziała raczéj na Stokrotkę. Patrzno, moja księżniczka zupełnie zapomniała o swéj godności i wrzeszczy niegorzéj od innych. Co to znaczy, moje panny?“ zawołał, ratując córeczkę od niezawodnego wypadku, bo cztery rumaki rwały się i wierzgały, jak szalone, ona zaś siedziała, wywijając dużym biczem.
„Ścigaliśmy się i ja wygrałam!“ zawołała Andzia.
„Ja także byłabym prędzéj biegła, tylkom się bała o Becię,“ wykrzyknęła Stokrotka.
„Hej, nuże!“ popędzała księżniczka, i tak zakręciła biczem, że się aż konie puściły cwałem.
„Moje drogie dziecko, uciekaj od téj zgrai, póki cię nie zepsuje. — Bądź zdrowa, Ludko! Drugą razą spodziéwam się zastać chłopców przy cérowaniu.“
„Niczém nie dam się zrazić. Mnie się zawsze nie wiedzie z początku i dopiéro późniéj, dobry skutek wieńczy me trudy. — Ucałuj Amelkę i kochaną mamę!“ wołała pani Ludwika za odjeżdżającym powozem.
Wielki był ruch cały tydzień około wozowni, i roboty szybko postępowały, mimo ciągłych zapytań i rad, niecierpliwych chłopców. Stary Gibbs tracił głowę, lecz nie ustawał w pracy i w piątek wieczorem, wszystko było gotowe. Dach został naprawiony, półki porobione, ściany wybielone, z tyłu wybite wielkie okno, przez które wnikało dużo słońca i przedstawiał się piękny widok na strumyk, łąki i dalekie góry. Nad bramą, uderzał oko napis czerwony: „Muzeum Laurence’a“.
Przez cały sobotni ranek zajęci byli chłopcy obmyślaniem, jak rozłożą swe zabytki. Radość ich była do nieopisania, gdy pan Laurence wzbogacił ich jeszcze akwaryum, mówiąc że się sprzykrzyło jego żonie. Nad wieczorem, skoro ustało bieganie, krzątanie się i kucie młotem, zaproszono damy, by obejrzały ten nowy zakład.
Było to bardzo ładne miejsce: przestrone, czyste i jasne. Wkoło otwartego okna, zwieszały się zielone dzwonki chmielu; na środku postawiono śliczne akwaryum, a w niém delikatne rośliny wychylały się z wody i złote rybki poruszały się żwawo. Z obu stron okna były szeregi półek. Dużą szafą Dana zastawiono główne drzwi, by się posługiwać małemi; a na niéj umieszczono bardzo brzydkie, lecz ciekawe bóstwo indyjskie, podarowane przez starego pana Laurence, wraz z łódką chińską. W górze, na haku, wisiała wypchana Tolly, którą złożyła w darze pani Ludwika. Ściany, zdobiły różne rzeczy, jako to: duże gniazdo os, skóra z węża, łódź z kory brzozowéj, wieniec z jaj ptasich, wianek z szarego mchu z południa, nieżywy nietoperz, skorupa żółwia i jaja strusie. Adaś, dumny ofiarodawca tego ostatniego przedmiotu, podjął się objaśniać osoby zwiedzające te rzadkie okazy. — Ponieważ było za dużo kamieni, by wszystkie zachować, kilka piękniejszych znalazło miejsce na półce, obok skorup, resztę zaś miał Dan przejrzéć, w wolnéj chwili.
Każdy pragnął złożyć jaką pamiątkę: nawet Silas posłał w rodzinne strony po kota dzikiego, którego ubił za młodu. Chociaż go mole już naruszyły, nie źle wyglądał, skoro go powieszono wysoko, obróciwszy z najlepszéj strony. Żółte, szklanne oczy błyszczały, i zęby wyszczerzał tak naturalnie, że Teodorek zadrżał, wszedłszy z kokonem, swym najcenniejszym skarbem.
„A co, nie pięknie tutaj? Ktoby pomyślał, że mamy tak wiele osobliwości? To mój dar; czy źle wygląda? Możnaby zrobić majątek, gdyby się urządziło płatne wejście,“ odezwał się Jakubek.
„To jest wolne muzeum, i jeżeli zechcecie na niém spekulować, zmażę swe nazwisko z nad bramy,“ rzekł pan Laurence, obracając się tak żywo, że chłopiec pożałował niebacznych słów.
„Prosimy o mowę!“ zawołał pan Bhaer.
„Słuchamy, słuchamy!“ dodała pani Ludwika.
„Jestem zbyt nieśmiały; ale ty przemów, boś wprawna,“ rzekł pan Laurence, cofając się ku drzwiom, by łatwiéj uciec.
Pani Ludwika zatrzymała go jednak, i spojrzawszy dokoła siebie na dwanaście par brudnych rąk, rzekła ze śmiéchem:
„Jeżeli powiem prelekcyę, to chyba o chemicznych własnościach mydła. Ale doprawdy, że jako założyciel, powinieneś przemówić choćby w krótkich słowach. Odwdzięczymy się grzmotem oklasków.“
Widząc, że rad nie rad musi uledz żądaniu, wzniósł oczy w górę, gdzie wisiała Polly, — jak gdyby szukał natchnienia w tym jaskrawym ptaku, i usiadłszy za stołem, odezwał się żartobliwie, jak to było jego zwyczajem:
„Chyba to wam powiem, moje chłopcy, że pragnę, aby to nowe muzeum przynosiło nietylko przyjemność, ale i pożytek. Samo układanie rzadkich okazów, nie stanowi korzyści: trzeba czytywać odpowiednie książki, aby się i samym kształcić i módz objaśniać zwiedzających. Ja to niegdyś bardzo lubiłem, i dziś słuchałbym chętnie, żeby odświéżyć w pamięci wiadomości, których wprawdzie, jak przyzna pani Bhaer, nigdy nie posiadałem wiele. Ponieważ Dan dużo wié o ptakach, owadach i tym podobnych rzeczach, niechże weźmie to muzeum w opiekę; a od czasu do czasu, każdy z was po kolei przeczyta lub opowié coś o zwierzęciu, minerale lub roślinie. W ten sposób łączyć się będzie przyjemność z pożytkiem. — Cóż ty na to, profesorze?“
„Bardzo mi się ta myśl podoba i dam chłopcom wszelką pomoc; ale podobno mamy niewiele stosownych do tego książek,“ rzekł pan Bhaer, którego już brała chęć na ulubione wykłady geologiczne.
„Musicie miéć także bibliotekę przywiązaną do muzeum. — Czy ta książka przyda się na co?“ zapytał Artur, wskazując Danowi tom, leżący na szafie.
„O! i bardzo; jest w niéj wszystko, co się odnosi do owadów. Wziąłem ją tu umyślnie, żeby się nauczyć przypinania motyli; ale się nie uszkodzi, bo zawinięta w papiér,“ rzekł Dan, biorąc książkę do ręki — z obawy, by Artur nie posądził go o niedbalstwo.
„Podaj mi ją,“ rzekł tenże. Napisał na niéj ołówkiem imię Dana, i kładąc na półce obok sowy bez ogona, dodał: „Niechaj to stanowi początek biblioteki, którą będę ciągle wzbogacał — Adasiowi zaś poruczam nad nią opiekę. — Ludko, powiedz mi, gdzie są dziełka, któreśmy czytywali razem w dzieciństwie? Pamiętam jakąś „Architekturę owadów“ i różne książki opisujące wojny mrówek, królowę pszczół, świerzczy wygryzujących dziury w ubraniu i wykradających mleko.“
„Są u rodziców moich na poddaszu; ale je odbiorę teraz, i zajmę się pilnie historyą naturalną,“ rzekła pani Bhaer, skora do każdego przedsięwzięcia.
„Czy tylko nie będzie zbyt trudno pisać o takich rzeczach?“ zapytał Alfred, gdyż miał wstręt do wypracowań.
„Polubisz to przy wprawie, jestem pewna. Czy wolałbyś, żeby ci zadano taki przedmiot naprzykład: „Rozmowa między Temistoklesem, Arystydesem i Peryklesem“? Jednéj trzynastoletniéj dziewczynce, kazano to niegdyś napisać.“
Chłopców aż dreszcze przeszły, a panowie uśmieli się z niedorzecznego pomysłu.
„I czy ona to napisała?“ zapytał Adaś z przerażeniem.
„Ma się rozumiéć, ale łatwo sobie wyobrazisz, co ta robota była warta, chociaż owéj dziewczynce nie brakowało bystrości.“
„Byłbym chciał przeczytać jéj ćwiczenie,“ odezwał się pan Bhaer.
„Może ci je dostarczę, gdyż była moją szkolną koleżanką,“ odparła pani Ludwika tak figlarnie, że wszyscy odgadli, o kim mówi.
Posłyszawszy o tém potworném zadaniu, pogodzili się chłopcy z myślą pisania o znanych rzeczach, i wtorkowe popołudnia zostały przeznaczone na odczyty publiczne.
Pan Bhaer obiecał dać tekę do wypracowań, a pani Ludwika przyrzekła bywać obecną wykładom.
Następnie chłopcy poszli umyć ręce, i profesor podążył téż za nimi, starając się uspokoić Robcia, którego przestraszył Tomek wiadomością, że w wodzie jest mnóstwo niewidzialnych wymoczków.
„Bardzo mi się podoba twój pomysł, ale nie bądź tak hojny,“ rzekła pani Bhaer, pozostawszy z Arturem sam na sam. — „Jak ci wiadomo, prawie każdy z tych chłopców po wyjściu od nas, będzie musiał torować sobie drogę w świecie, o własnych siłach, więc nadto wielkie udogodnienia wcaleby im nie wyszły na dobre.“
„Dobrze, będę umiarkowany; ale pozwól mi się bawić samemu. Gdy mię bardzo znużą interesa, nic mię tak nie rozrywa, jak swawola z waszymi chłopcami. Szczególnie lubię Dana; nie jest okazujący, ale ma oko sokole i skoro przyswoisz go lepiéj, to się stanie twą chlubą.“
„Cieszę się, że tak myślisz, i dziękuję za okazywaną mu dobroć, a zwłaszcza za tę całą sprawę z muzeum. Jego to utrzyma w pogodném usposobieniu przez czas niewoli, a mnie da sposobność złagodzić, zmiękczyć tego opryskliwego biédaka i przywiązać go do nas wszystkich. — Powiédz mi, Teodorku, co cię natchnęło tak piękną i pożyteczną myślą?“ zapytała pani Bhaer i odchodząc, obejrzała się raz jeszcze, na tę zajmującą salę.
Artur wziąwszy ją za obie ręce, rzekł z takiém spojrzeniem, że aż jéj oczy zaszły błogiemi łzami:
„Droga Ludko, ja także zaznałem, co to jest być chłopcem, pozbawionym matki; i nigdy nie zapomnę, ile dobrego zawdzięczam tobie i całéj twéj rodzinie.“





Rozdział dwunasty.
Jerzyny.

W pewne czerwcowe popołudnie, krzątali się i biegali chłopcy z blaszanymi dzbanuszkami, raz wraz prosząc o coś do jedzenia, szli bowiem zbiérać jerzyny.
„Wybierzcie się jak najciszéj, moje dzieci, póki tu Robcia niéma,“ rzekła pani Bhaer, gdy już zawiązała Stokrotce skrzydlaty kapelusz i naprostowała Andzi duży, niebieski fartuch.
Nie udał się jednak ten zamysł, bo usłyszawszy ruch, zmiarkował chłopczyna o co chodzi i postanowił towarzyszyć całéj gromadce, nieprzypuszczając nawet żadnéj przeszkody. Właśnie gdy dzieci wymykały się z bramy, ukazał się także ten malec z dzbanuszkiem w rączce i z rozpromienioną twarzyczką.
„Dopiérożto będzie scena!“ rzekła z westchnieniem pani Bhaer, któréj bywało bardzo trudno poradzić sobie ze starszym synkiem.
„Jużem gotów!“ powiedział Robcio i zajął miejsce w szeregu z taką pewnością siebie, że matce było bardzo przykro odjąć mu to złudzenie.
„To za daleko dla ciebie,“ odezwała się. „Zostań ze mną, żebym nie była sama jedna“
„Teodorek zostanie z mamą. Jam już duży, więc mogę pójść. Mama powiedziała, że jak urosnę, to będę chodził ze starszymi chłopcami, a już urosłem,“ mówił Robcio nalegając, i twarzyczka zaczynała mu się chmurzyć.
„Idziemy na ,wielkie pastwiskoʻ, to za daleka przechadzka dla ciebie. Zresztą nie chcemy, żebyś się wlókł za nami,“ rzekł Jakubek, nielubiący malców.
„Ja się nie będę wlókł, nadążę wam z pewnością. Pozwól mi, mamo, pójść! Chciałbym ci przynieść pełen dzbanuszek jerzyn. Proszę cię, pozwól — będę taki grzeczny!“ błagał, patrząc tak żałośnie i smutno na matkę, że się zawahała.
„Ależ mój najdroższy, tak się zmęczysz i zgrzejesz, że ci to zatruje całą przyjemność. Poczekaj aż ja się wybiorę; wtenczas zabawimy się cały dzień i nazbiéramy jerzyn do woli.“
„Mama się nigdy nie wybierze, bo nie ma na to czasu, a mnie się sprzykrzyło czekać. Wolałbym pójść sam i przynieść do domu jerzyn, bo lubię je zrywać i chciałbym napełnić nowy dzbanuszek,“ mówił Robcio z płaczem.
Wszystkie niewieście serca wzruszył widok łezek spadających w dzbanuszek, zamiast spodziéwanego owocu: matka poklepała mazgaja po plecach, Stokrotka spytała, czy by z nią pozostał w domu, Andzia zaś, rzekła ze zwykłą stanowczością:
„Niech idzie; wezmę go pod swę opiekę.“
„Gdyby Franz szedł, przystałabym bez obawy; bo jest bardzo rozważny, ale zbiéra siano z ojcem — a z pomiędzy was, nikogo nie jestem zupełnie pewna,“ odrzekła pani Bhaer.
„To tak daleko!“ zauważył znowu Jakubek.
„Jabym go niósł, gdyby mi wolno było wybrać się także. Co za szkoda, że to jest niepodobieństwem,“ powiedział Dan, wzdychając.
„Dziękuję ci, mój drogi, ale musisz być ostrożnym ze swoją nogą. Chciałabym pójść z wami sama. — Zatrzymajcie się chwilkę, może mi się uda usunąć trudności!“ Powiedziawszy to, wbiegła na wschody, powiewając fartuszkiem.
Silas właśnie odjeżdżał drabiniastym wozem po siano, ale spostrzegłszy jéj znaki, powrócił, i od razu przystał na to, by zawieść dzieci na wielkie pastwisko i pojechać po nie o piątéj godzinie.
„Opóźnisz się trochę z robotą, lecz ci to odpłacimy piérogami z jerzyn,“ powiedziała pani Bhaer, trafiając w jego słabą stronę.
Ożywiła mu się na te słowa gminna i ogorzała twarz; co widząc, pani Ludwika pospieszyła do swéj gromadki z okrzykiem: „Wybiérajcie się prędko, wszyscy pojedziecie.“ Ucieszyło ją to mocno, że sprawi przyjemność wychowankom i nie zasmuci synka: według jéj zdania bowiem, jestto powinnością starszych, szanować dziecięce nadzieje, zamysły i rozrywki, — nie sprzeciwiać im się, chyba z konieczności, i nigdy nie obracać w śmieszność.
„Czy ja także pojadę?“ zapytał Dan.
„Ciebie głównie miałam na myśli; ale zamiast zrywać jerzyny, siedź spokojnie i ciesz się pięknemi rzeczami, które umiesz zawsze znaleść w koło siebie,“ odrzekła pani Bhaer, przejęta wdzięcznością za jego serdeczne chęci.
„Ja także! ja także!“ wołał Robcio, tańcząc z radości, i brzękał dzbanuszkiem, jakby kastanietami.
„Dobrze; Stokrotka i Andzia wezmą cię w opiekę. Ale stawcie się przy furtce od parkanu o piątéj, bo Silas przyjedzie po was.“
Robcio rzucił się matce na szyję, obiecując, że jéj przyniesie wszystkie jerzyny, jakie tylko znajdzie, i nie zjé ani jednéj. — Potém usadowiła się dziatwa na wozie, i odjechała z wesołą wrzawą. Najbardziéj uszczęśliwioną twarzyczkę miał Robcio, pośród swych małych opiekunek; uśmiéchał się do całego świata i powiewał swym najładniejszym kapelusikiem, gdyż pobłażliwa matka nie miała serca wzbronić mu téj uciechy, w tak uroczysty dzień.
Jakież rozkoszne było owo popołudnie, mimo wypadków przywiązanych zwykle do podobnych wycieczek! Ma się rozumiéć, że najpierwszy zdarzył się Tomkowi: oto padł na gniazdo os, które pokłuły go żądłami; ale przyzwyczajony do bólu, znosił go cierpliwie, póki Dan nie doradził przyłożyć wilgotnéj ziemi. Potém Stokrotka zobaczyła węża, i uciekając przed nim, upuściła prawie wszystkie jerzyny; lecz Adaś dopomógł napełnić dzbanuszek, opowiadając nauczające rzeczy o gadach. Antoś spadł znowu z drzewa, ale sobie tylko tę krzywdę zrobił, że mu się rozdarła kurtka na plecach. — Emil z Jakubkiem ubiegali się o jeden krzak; a podczas ich szamotania się, Nadziany znienacka poobrywał gałęzie i uciekł z niemi pod opiekę Dana, którego to mocno ubawiło. Niepotrzebując już kul, z rozkoszą przechadzał się on po łące, pełnéj ciekawych kamieni, żyjątek, i w powietrzu wirujących owadów.
Ale Andzi i Robciowi zdarzyła się najważniejsza przygoda, i na długi czas została im w pamięci. Gdy już obeszła dzieweczka całą okolicę, rozdarła trzy razy sukienkę, i podrapała twarz krzakiem berberysowym, zaczęła zrywać czarne perełki. Zgrabne paluszki uwijały się żwawo, ale gdy mimo to dzbanuszek nie napełniał się dosyć prędko, chodziła tu i owdzie, szukając lepszych miejsc, zamiast jak Stokrotka, poprzestawać na tém, co ma pod ręką. Robcio wszędzie jéj towarzyszył, bo mu się lepiéj podobała jéj ruchliwość, niż cierpliwe szukanie siostrzyczki; przytém chciał także zanieść mamie najpiękniejsze i największe jerzyny.
„Zbiéram i zbiéram, ale dzbanuszek jeszcze nie pełen, a takem się już zmęczył!“ rzekł biédaczek, przystając na chwilkę, żeby mu nóżki wypoczęły. Zaczynał już w mniéj powabném świetle widziéć zbieranie jerzyn, bo słońce dopiekało, Andzia przeskakiwała z miejsca na miejsce, jakby konik polny, a owoce wylatywały z dzbanuszka prawie tak prędko, jak je wkładał, gdyż przedziérając się przez krzaki, upuszczał go co chwilę.
„Przeszłą razą, było tu daleko więcéj krzaczków. Patrz, tam jest pieczara, gdzie chłopcy rozpalili ogień; napełnijmy prędko dzbanuszki, a potém schowamy się w niéj, żeby nas szukano,“ odezwała się Andzia, zawsze łaknąca przygód.
Gdy Robcio przystał na to chętnie, przeszli na drugą stronę wału, a ztamtąd między skały i krzaki, gdzie napełnili wreszcie dzbanuszki, i otrzeźwili się nieco, wodą ze strumyka.
„Teraz pójdziemy odpocząć w pieczarze i zjemy podwieczorek,“ rzekła Andzia, zadowolona, że jéj się tak udał pomysł.
„Czy tylko trafisz?“ zapytał Robcio.
„Ma się rozumiéć; jak tylko jeden raz gdzie jestem, to już nie zapominam drogi. Alboż zbłądziłam wtenczas, idąc po kuferek?“ Te ostatnie słowa przekonały chłopaczka, i odtąd ślepo szedł za Andzią, która po badylach i kamieniach doprowadziła go wreszcie do małego otworu w skale, gdzie były ślady wypalonego ognia.
„A co, nie ładnie tutaj?“ zapytała, wyjmując z kieszonki kawałek chleba z masłem, nieco uszkodzony bliskiém sąsiedztwem z gwoździami, wędkami i kamykami.
„I owszem; ale czy myślisz, że nas prędko znajdą?“ zapytał malec, któremu jakoś nudno było w tym zacienionym kąciku, więc zaczynał tęsknić do liczniejszego towarzystwa.
„Wątpię, bo jak ich tylko usłyszę, zaraz się schowam, żeby się tém ubawić, że daremnie szukają.“
„Może wcale nie przyjdą?“
„Mniejsza o to; mogę sama wrócić do domu.“
„Czy to daleko?“ zapytał Robcio, spoglądając na swe trzewiczki, przemoknięte i zakurzone.
„Musi być ze sześć mil.“ Pojęcia jéj o przestrzeni były, jak się okazuje, niepewne, a wiara w swe siły ogromna.
„Możebyśmy zaraz poszli?“ odezwał się znowu biédny chłopaczek.
„Ja nie pójdę, póki nie nazbiéram pełnego dzbanuszka.“
„Mówiłaś, że się mną będziesz opiekować,“ rzekł z westchnieniem.
„Przecież się opiekuję, jak umiem najlepiéj. Nie zżymaj się moje dziecko, pójdziemy za chwilę,“ odrzekła Andzia, uważająca pięcioletniego Robcia za niemowlę, w porównaniu z sobą.
Biédny chłopczyna siedział, rozglądając się niespokojnie, i czekał cierpliwie, gdyż pomimo częstych zawodów, wielkie miał zaufanie w Andzi.
„Zdaje mi się, że niezadługo będzie noc,“ odezwał się, jakby sam do siebie, gdy komar go ukłuł, a żaby zaczęły koncert wieczorny, w pobliskim stawie.
„Ach prawda! Chodź prędko, bo gotowi odjechać bez nas!“ zawołała Andzia, podniósłszy bowiem główkę, spostrzegła, że słońce zaszło.
Słyszałem trąbkę przed godziną, może to nas wzywali?“ rzekł Robcio, drepcąc za swą przewodniczką, która wspinała się na górę.
„Gdzieżto było?“
„W tamtéj stronie,“ rzekł, i wskazał zawalanym paluszkiem, w zupełnie złym kierunku.
„Idźmyż, to ich spotkamy,“ powiedziała Andzia zawracając, i zaczęła się przedziérać przez krzaki z pewnym niepokojem, było tam bowiem tak wiele ścieżek, że nie mogła rozpoznać, którą przyszli.
Dążyli daléj po kamieniach, stając niekiedy, aby nadsłuchiwać trąbki, która nie odzywała się jednak, — gdyż był to tylko ryk krowy, powracającéj do obory.
„Nie przypominam sobie tego stosu kamieni, a ty?“ rzekła Andzia, usiadłszy na wale, żeby odpocząć chwilkę i rozejrzéć się do koła.
„Ja nic nie pamiętam; alebym chciał pójść do domu,“ odpowiedział Robcio tak drżącym głosikiem, że objęła go rączką, sprowadziła ostrożnie na dół, i rzekła, udając pewność siebie:
„Idę, jak mogę najprędzéj, moj drogi. Nie płacz, skoro dojdziemy do gościńca, to cię będę niosła.“
„A gdzie gościniec?“ zapytał biédaczek, i obtarł oczki, żeby go zobaczyć.
„Tam, przy tém dużém drzewie, z którego spadł kiedyś Antoś. Nie poznajesz go?“
„Prawda; może oni tam czekają na nas! Chciałbym pojechać do domu, a ty?“ szczebiotał Robcio, ożywiony nadzieją, że już wyjdą z téj łąki.
„Nie, jabym wolała wrócić pieszo,“ odrzekła Andzia, wiedząc, że rada nie rada, będzie musiała na tém skończyć.
Uszedłszy znowu duży kawał drogi, doznali smutnego zawodu; nie było to bowiem drzewo, z którego spadł Antoś, i gościniec się nie ukazywał.
„Czyśmy zabłądzili?“ spytał ze drżeniem chłopczyk, rozpaczliwie ściskając dzbanuszek.
„Niebardzo; ale byłoby lepiéj zawołać, bo nie widzę wyraźnie drogi przed sobą.“
Krzyczeli więc oboje, aż do ochrypnięcia; ale tylko żaby odpowiadały chórem.
„Znowu spostrzegam jakieś wysokie drzewo,“ rzekła Andzia, tracąc już odwagę, chociaż się z tém nie zdradzała.
„Już podobno daléj iść nie mogę. Trzewiczki zrobiły się takie ciężkie, że trudno je udźwignąć,“ odezwał się Robcio, i usiadł ze znużenia na kamieniu.
„Musimy tu chyba zostać całą noc. Nicbym sobie z tego nie robiła, choćby węże przyszły.“
„A ja się boję węży, nie mogę tu zostać! Ja nie chcę zabłądzić!“ zawołał chłopczyna, i skrzywił już twarzyczkę do płaczu, kiedy mu zabłysła w główce nagła myśl, i powiedział z zupełną ufnością:
„Mama przyjdzie i odszuka mię. Mama mię wszędzie znajdzie. Już się teraz nie boję.“
„Nie będzie wiedziała, gdzie jesteś.“
„Jakem był zamnięty w lodowni, także nie wiedziała, a jednak mię znalazła. Ja wiem, że tu przyjdzie,“ dodał z takiém zaufaniem, że Andzi lżéj się zrobiło na serduszku, i usiadłszy obok Robcia, rzekła ze skruchą:
„Żałuję, żeśmy się oddalili od nich.“
„Tyś mię do tego namówiła; ale się niebardzo smucę, bo chociaż się tak stało, to mię mama nie przestanie kochać,“ odrzekł, tuląc się do swéj opiekunki.
„Takam głodna! zjédzmy jerzyny,“ odezwała się Andzia po niejakiéj chwili, gdy Robcio zaczął drzémać.
„Ja także; ale nie mogę zjeść swoich, bom obiecał mamie, że jéj wszystkie oddam.“
„Będziesz musiał je zjeść, jak nikt po nas nie przyjdzie,“ rzekła Andzia, czując potrzebę przeczenia. „Jeżeli nam tu przyjdzie spędzić dużo dni, to zjemy wszystkie jerzyny, co tu rosną, a potém umrzemy z głodu,“ dodała ponuro.
„Ja będę jadł sasafry: wiem o jedném dużém drzewie. Dan opowiadał mi, że wiewiórki wykopują sobie korzenie, żeby je zjadać, a ja lubię kopać,“ odparł Robcio, nielękający się głodowéj śmierci.
„Prawda; możemy téż łapać i gotować żaby. Mój ojciec jadał je kiedyś i mówi, że są bardzo smaczne,“ powiedziała Andzia, któréj się wydawało romantyczném zabłąkanie się, nawet pomiędzy krzakami jerzyn.
„Jakim sposobem moglibyśmy gotować żaby? Przecież nie mamy roznieconego ognia.“
„Nie wiem; na drugi raz wezmę zapałki do kieszeni,“ odrzekła Andzia, zniechęcona trochę tą przeszkodą.
„Czy nie możnaby rozpalić ognia świecącym robaczkiem?“ zapytał Robcio, widząc, że latają tu i owdzie, jakby skrzydlate iskierki.
„Sprobujmy.“ Przyjemnie im zeszło kilka chwil, łapali bowiem robaczki, probując zapalić nimi zielone gałązki. Jednakże gdy się próby okazały daremne, wzgardliwie je uwolnili i zdeptali urwane gałęzie.
„Jakoś mama długo nie przychodzi,“ rzekł znowu Robcio po chwili milczenia, w czasie którego przyglądali się gwiazdom, oddychali miłą wonią traw, i wsłuchiwali się w serenadę świerszczy.
„Nie wiem, na co Pan Bóg stworzył noc, kiedy dzień jest daleko przyjemniejszy,“ odezwała się Andzia z zadumą.
„Na to, żeby spać,“ rzekł Robcio, ziéwając.
„To śpij!“ odparła cierpko.
„Do tego trzebaby leżéć w łóżeczku. Ach, jakżebym chciał zobaczyć Teodorka!“ zawołał biédny chłopaczek, któremu świergotanie ptasząt, bezpiecznie siedzących w gniazdkach, boleśnie przypominało dom. Andzię zaczęła ogarniać rozpacz, bo nienawidziła czekania, — rzekła więc:
„Nie znajdzie nas twoja mama, bo jest tak ciemno, że nic nie widać.“
„W lodowni było zupełnie czarno, i ze strachu już nawet nie wołałem, a znalazła mnie; i teraz mię zobaczy, chociażby jak najciemniéj było,“ odparł ufnie Robcio, i stanął, żeby wśród ciemności dojrzéć pomoc, o któréj nie wątpił.
„Widzę ją! widzę!“ zawołał zaraz, i o ile mu tylko pozwoliły znęcone nóżki, pobiegł szybko, ku ciemnéj postaci, zbliżającéj się powoli. Nagle zatrzymał się jednak, potém się odwrócił, i drżący przybiegł napowrót, krzycząc z przerażeniem:
„To czarny, ogromny niedźwiedź!“ i ukrył twarzyczkę w sukience Andzi.
Przez chwilę ona także drżała; nawet ją odstąpiła odwaga, na myśl o prawdziwym niedźwiedziu; chciała się już odwrócić i uciekać bez pamięci, kiedy łagodne „uooo!“ przemieniło jéj trwogę w uciechę, i rzekła ze śmiechem:
„To krowa, Robciu; ta ładna, pstrokata krówka, którą widzieliśmy po południu.“
Zdawało się, że i krowa upatrywała coś niezwykłego w spotkaniu dwojga dzieci po ciemku, na swojém pastwisku, i że to łagodne stworzenie zatrzymało się umyślnie, żeby zapytać o przyczynę. Pozwoliła się pogłaskać i patrzyła tak przyjaźnie, że Andzia niebojąc się żadnego zwierzęcia, prócz niedźwiedzia, powzięła myśl wydojenia jéj.

„Silas nauczył mię doić, a jerzyny z mlékiem, będą takie smaczne!“ rzekła wypróżniając dzbanuszek w kapelusz; poczém śmiało wzięła się do dzieła. Robcio tymczasem deklamował, na jéj żądanie, następujący poemat:

„Oddaj mi, krówko z siercią pstrokatą,
Mleko swe, nektar drogi
Ja cię osłonię jedwabną szatą,
Ozłocę twoje rogi.“

Te nieśmiertelne rymy niewiele jednak pomogły, bo krowa będąc wydojoną, dała już tylko odrobinę mléka, spragnionym dzieciom.
„Sio, idż precz! ty, starucho!“ wołała niewdzięczna Andzia, wyrzekając się dalszych prób; a biédna krówka odeszła zwolna, pomrukując gniewnie.
„Dostaniemy po jednym łyku, a potém trzeba będzie chodzić trochę, żebyśmy nie usnęli; bo kto zabłądził, ten nie może spać. Czy nie znasz téj powiastki o Annie Lee, która zasnęła pod śniegiem i umarła?“
„Teraz śniegu nie ma; bardzo jest miło i ciepło,“ rzekł Robcio, obdarzony mniéj żywą wyobraźnią.
„Zawsze jednak lepiéj przejść się trochę i wołać. Jeżeli nikt nie przyjdzie, to się schowamy pod krzakiem.“
Przechadzka ich bardzo krótko trwała, gdyż Robcio tak był śpiący, że niemogąc ustać, padał ciągle na ziemię; Andzia zaś coraz więcéj traciła cierpliwość, i strach ją ogarniał, z powodu przyjętéj odpowiedzialności.
„Jeżeli jeszcze raz upadniesz, to cię wybiję,“ rzekła podnosząc malca bardzo łagodnie, gdyż jéj słowa zawsze bywały ostrzejsze od czynów.
„Nie bij mię, bo to moje trzewiczki — tak się — ślizgają,“ rzekł Robcio, i mężnie pokonał wydobywające mu się łkanie, dodając tak żałośnie, że się aż serce Andzi wzruszyło: „Gdyby mię komary nie kąsały tak bardzo, tobym mógł spać, póki mama nie przyjdzie.“
„Oprzéj główkę na moich kolanach, zakryję cię fartuszkiem. Ja się wcale nie boję nocy,“ odrzekła, i usiadła wmawiając w siebie, że ją nie straszą ciemności ani tajemnicze szmery, otaczające ich dokoła.
„Obudź mię, jak Mama przyjdzie,“ powiedział Robcio, i w pięć minut zasnął, ukryty pod jéj fartuszkiem.
Dziewczynka siedziała tak jaki kwadrans, rozglądając się strwożoném okiem, a każda sekunda wydawała jéj się godziną. Nagle, blade światło księżyca zaczęło połyskiwać na szczycie góry, i pomyślała:
„Już się widać noc skończyła, a ranek nastał. Lubię patrzéć na wschód słońca, więc nie będę spała; a jak się tylko rozwidni, to już trafimy do domu.“
Ale zanim okrągłe oblicze księżyca wypłynęło z poza góry, by zniweczyć jéj nadzieje, usnęła wsparta o krzak paproci i śniły jéj się robaczki świętojańskie, fartuszki niebieskie, stosy jerzyn, i Robcio obciérający łzy pstrokatéj krowie, która wołała szlochając „do domu! do domu!“
Podczas gdy dzieci spały, ukołysane jednostajnym szmerem komarów, panował w domu wielki popłoch. Drabiniasty wóz przybył o piątéj, i wszyscy się stawili na umówioném miejscu, prócz Jakubka, Emila, Andzi i Robcia. Zamiast Silasa, powoził Franz; a gdy mu chłopcy powiedzieli, że reszta gromadki wróci lasem do domu, rzekł z niezadowoleniem: „Trzeba było wsadzić Robcia na wóz, bo się zmęczy.“
„Tamta droga jest krótsza, i będą go nieśli,“ rzekł Nadziany, któremu było pilno do wieczerzy.
„Czyście pewni że Andzia i Robcio poszli z tamtymi?“
„Ma się rozumiéć; widziałem jak przechodzili przez wał i zawołali że już piąta, a Jakubek odpowiedział iż wrócą inną drogą,“ dorzucił Tomek.
„Kiedy tak, to siadajcież!“ Po chwili wyruszył do domu wóz pełen znużonych dzieci i dzbanuszków z jerzynami. Pani Ludwika nierada była posłyszawszy o rozdzieleniu się gromadki, i wysłała zaraz Franza na osiołku, by wyszukał młodszą dziatwę. Po wieczerzy, całe grono domowych siedziało, jak zwykle, w chłodnym przedsionku, kiedy Franz powrócił zgrzany, zapylony i wylękły.
„Czy przyszli?“ spytał zdaleka.
„Nie;“ odrzekła pani Bhaer, i zerwała się z tak przerażoną twarzą, że wszyscy skoczyli z miejsc, i otoczyli Franza.
„Nie mogłem ich nigdzie znaleść!“ odezwał się; lecz zaledwie to wymówił, głośne „hola!“ wstrząsnęło wszystkimi, i po chwili ujrzano Jakubka i Emila.
„Gdzie Andzia i Robcio?“ zawołała pani Ludwika, przyskakując tak gwałtownie do Emila, że myślał iż nagle zmysły straciła.
„Nie wiem. Alboż nie wrócili do domu, razem z tamtymi?“ odezwał się żywo.
„Nie; Jerzy i Tomek zapewniali, że są z wami.“
„Wcaleśmy ich nie widzieli, i wróciliśmy stawem i lasem,“ rzekł Jakubek z takiém przerażeniem, na jakie go tylko stać było.
„Poproście tu pana Bhaer, dajcie latarnię, i powiedzcie Silasowi że go potrzebuję.“
Tyle tylko powiedziała pani Ludwika, lecz zrozumieli co zamyśla uczynić, i pobiegli spełnić jéj rozkazy. W dziesięć minut, pan Bhaer i Silas wyruszyli do lasu, a Franz inną drogą poszedł ku wielkiemu pastwisku. Pani Ludwika porwała ze stołu coś do zjedzenia, a z szafy flaszkę wódki — wzięła latarnię, i nakazawszy Emilowi i Jakubkowi żeby z nią poszli, a reszcie by się nie ruszała, wsiadła na osła, nawet bez szala i kapelusza.
Słyszała że ktoś biegnie za nią, niemówiąc ani słowa; lecz dopiéro gdy się raz zatrzymała żeby zawołać i nadsłuchiwać odpowiedzi, światło latarni padło na twarz Dana.
„Ty, tutaj! Powiedziałam żeby się Jakubek wybrał,“ rzekła, chcąc go odprawić do domu, chociaż tak bardzo potrzebną jéj była pomoc.
„Nie puściłem go, bo jeszcze nie jadł wieczerzy; a przytém, chciałem koniecznie towarzyszyć pani.“ Po tych słowach umilkł, i odebrał od niéj latarnię z taką pewnością siebie, iż uczuła, że chociaż to dziecko jeszcze, może na niém polegać.
W mgnieniu oka zeskoczywszy na ziemię, gwałtem kazała mu wsiąść na osła, poczém zwolna posuwali się wśród pustki, przystając niekiedy by zawołać i z zapartym oddechem nadsłuchiwać, czy ich nie dojdą dziecięce głosiki.
Skoro przybyli na wielkie-pastwisko, inne światła już migotały tu i owdzie jak błędne ogniki, i słychać było wołanie pana Bhaer „Robciu! Andziu! Robciu! Andziu!“ Silas także krzyczał lub gwizdał. Dan zagłębiał się w tę i w owę stronę na osiołku, który jak by rozumiejąc o co chodzi, z niezwykłą uległością pozwalał się prowadzić w najmniéj przystępne miejsca. Pani Ludwika często nakazywała wszystkim milczenie, mówiąc ze łkaniem:
„Ten zgiełk może ich przestraszyć; pozwólcie żebym ja zawołała; Robcio pozna mój głos.“ Starała się na różne tkliwe tony obwoływać to drogie imię, aż je echa łagodnie powtarzały i zefiry roznosiły usłużnie, ale — nie było odpowiedzi.
Niebieskie sklepienie zachmurzyło się, księżyc niekiedy wypływał na chwilę, błyskawice i dalekie odgłosy grzmotu, zapowiadały zbliżającą się burzę.
„Ach mój Robcio! mój Robcio!“ wołała biédna matka, jak blade widmo snując się tu i owdzie; a Dan szedł za nią, świécąc jak robaczek świętojański. „Cóż ja powiem ojcu Andzi, jeżeli się z nią stanie co złego? Ach, czemuż puściłam tak daleko te moje pieszczotki! Fritz, czy nic nie słyszysz?“ Odebrawszy smutne „Nie,“ w odpowiedzi, załamała ręce tak rozpaczliwie, że Dan zeskoczył z osła, przywiązał uzdę do płotu, i rzekł:
„Może zeszli na dół, do źródła.“ Potém tak hyżo wydobył się za wał i zbiegł z góry, że mu pani Ludwika prawie nadążyć nie mogła; a gdy wreszcie stanęła na miejscu, zradością pokazał jéj, nachyliwszy latarnię, ślady drobnych nóżek na miękkim gruncie, wkoło źródła. Co prędzéj uklękła żeby się przyjrzéć krokom, i podskoczyła potém, mówiąc:
„Tak, to są trzewiczki mego Robcia! Chodź, musieli pójść w tę stronę.“
Jakież to było męczące poszukiwanie! ale niewytłomaczony instynkt prowadził widać strwożoną matkę, bo Dan wydał wreszcie okrzyk, podnosząc z ziemi jakiś błyszczący przedmiot. Była to pokrywka od blaszanego dzbanuszka, rzucona w pierwszym przestrachu, gdy spostrzegli, że są zbłąkani. Pani Ludwika ściskała i całowała ją, jakby żyjącą istotę. Skoro Dan chciał przywołać innych na to miejsce, powstrzymała go i biegła daléj, mówiąc: „Daj pokój, niech ja go znajdę. Kiedym pozwoliła Robciowi oddalić się, niechże go teraz oddam przynajmniéj ojcu.“
Nieco daléj leżał kapelusik Andzi; następnie, w miejscu koło którego przechodzili już kilka razy, znaleźli wśród lasu oboje dzieci, śpiące bezpiecznie. Dan nigdy nie zapomniał obrazka, na jaki padło światło jego latarni. Myślał, że pani Ludwika wykrzyknie, ale szepnęła tylko: „cicho!“ i ostrożnie odsłoniwszy fartuszek, zobaczyła pod nim tłuściuchną twarzyczkę Robcia. Usteczka powalane jerzynami, były na wpół otwarte, jasne włoski spadały wilgotne na rozpalone czoło, a pulchne rączki, mocno trzymały napełniony dzbanuszek.
Widok jerzyn, które dziecko, mimo takich przygód zachowało dla niéj, do głębi musiał poruszyć serce pani Ludwiki, gdyż porwała nagle chłopczynę i zaczęła płakać nad nim tak rzewnie, tak serdecznie, że się aż obudził. Z początku zdawał się odurzony; po chwili jednak oprzytomniał, uścisnął ją mocno, i rzekł, śmiejąc się z tryumfem:
„Wiedziałem że przyjdziesz, Mamo, i takem cię wyglądał!“
Podczas gdy się całowali i ściskali, Dan wydobył Andzię z pod krzaka, i z łagodnością, jaką dawniéj okazywał tylko Teodorkowi, koił jéj przestrach po nagłém ocknięciu się, i obciérał łezki, — bo z radości płakać zaczęła.
Nic dziwnego: przyjemnie jéj było widzieć życzliwą twarz, i czuć opiekę silnego ramienia, po tak długiém osamotnieniu i trwodze.
„Nie płacz, biédna dzieweczko! jesteś już bezpieczna i nikt cię łajać nie będzie,“ rzekła pani Ludwika, biorąc Andzię w objęcia; i oboje dzieci tuliła, jakby kokosz zbiérająca odzyskane pisklęta, pod swe macierzyńskie skrzydła.
„To moja wina, ale żałuję żem tak zrobiła. Opiekowałam się nim, jak mogłam; okryłam go i otuliłam do snu, i nie tknęłam jego jerzyn, chociaż tak mi się chciało jeść! Już tego nie uczynię nigdy a nigdy!“ mówiła Andzia ze łkaniem, pełna skruchy i wdzięczności.
„Przywołaj ich teraz i wróćmy do domu,“ powiedziała pani Ludwika, — a Dan wszedłszy na wał, wykrzyknął radośnie, „znaleźliśmy ich!“
Migające światełka zbiegły się ze wszystkich stron, żeby otoczyć gromadkę stojącą wśród krzaków paproci. Co tam było uścisków, całusów, gwaru, płaczu! To wszystko musiało zadziwiać robaczki świętojańskie i radować komary, bo wydawały donośny szmer; ćmy zlatywały się chmarami i żaby skrzeczały, głośno objawiając zadowolenie.
Wszyscy zawrócili nareszcie ku domowi, a komiczne było to grono: Franz biegł przodem, by pierwszy udzielić wiadomości; Dan, na osiołku wskazywał drogę; potém Silas niósł Andzię, i ten ciężar wydawał mu się tak lekkim, jak jeszcze żaden w życiu. Idąc, prześladował ją ciągle za ten wybryk nowy. Pan Bhaer nikomu nie dał nieść Robcia, tylko sam wziął go na ręce; a chłopczyna orzeźwiony snem, szczebiotał wesoło, mając się za bohatera. Matka szła obok, chwytając go co chwilę za rączkę lub nóżkę, i nie mogła się nacieszyć, gdy zapewniał „ja wiedziałem że Mama przyjdzie,“ albo gdy się nachylał, żeby ją pocałować i włożyć jéj do ust jerzynę, powtarzając „wszystkie zrywałem dla Mamy.“
Księżyc właśnie zaświecił, gdy wchodzili w aleę prowadzącą do domu, i chłopcy wybiegli hałaśliwie na ich spotkanie. Wprowadzono zbłąkane owieczki z tryumfem do jadalnego pokoju, gdzie jako poziome istotki, zażądały wieczerzy, niepoprzestając na całusach i pieszczotach. Zasiedli oboje do mleka z chlebem, a wszyscy domowi stanęli do koła, żeby im się przypatrywać. Andzia, wkrótce przyszedłszy do siebie, z rozkoszą zaczęła opowiadać o minionych niebezpieczeństwach; Robcio zaś na pozór zajęty tylko jedzeniem, nagle rzucił łyżeczkę i zaczął żałośnie kwilić.
„Czego płaczesz, najdroższy?“ zapytała, nieodstępująca go matka.
„Tego żem zabłądził,“ wyjąkał, daremnie chcąc wydobyć łzę z oka.
„Jużeś się znalazł, przecież. Andzia powiada żeś nie płakał na pastwisku i cieszyłam się, żeś taki odważny.“
„Tam nie miałem czasu, bom się bał; ale teraz chciałbym popłakać,“ odrzekł, walcząc ze snem, z wzruszeniem i z mlekiem, którego miał pełną buzię.
Chłopcy roześmieli się na cały głos z tego wynagradzania sobie przeszłości, a malec przestał jeść, spojrzał z zadziwieniem, i tak mu się udzieliła ich wesołość, że się także roześmiał i z wielkiego zadowolenia zaczął brzękać łyżeczką o stół.
„Dzieci, spać! już dziesiąta godzina!“ rzekł pan Bhaer, spojrzawszy na zegarek.
„Ach, Bogu dzięki, że nie będzie pustych łóżeczek téj nocy!“ dodała pani Bhaer, goniąc wzrokiem Robcia na rękach u ojca, i Andzię prowadzoną przez Adasia i Stokrotkę, którym się wydawała bardzo zajmującą bohaterką.
„Biédna ciocia Ludka! Tak jest znużoną, że trzeba by ją także zanieść,“ rzekł Franz, obejmując ją, gdy stała przy wschodach, widocznie wycieńczona trwogą i długą wędrówką.
„Zróbmy fotel,“ odezwał się Tomek.
„Dziękuję wam, moje chłopcy; tego nie chcę, ale niech mię który wesprze ramieniem,“ odrzekła pani Ludwika.
„Ja! ja!“ zawołało półtuzina głosów: wszyscy byliby się chcieli przysłużyć, bo w téj bladéj, macierzyńskiéj twarzy było coś takiego, że się wzruszyły ich gorące serduszka.
Widząc że mają to sobie za zaszczyt, pani Ludwika wybrała najbardziéj zasłużonego. — Wsparła się na Danie, o co żaden nie szemrał, — i rzekła z takiém spojrzeniem, że się aż zarumienił z dumy i z radości:
„On znalazł dzieci, więc niechże i mnie poprowadzi.“
Dan uznał się wówczas hojnie wynagrodzonym za wieczorny trud: nietylko dla tego, że mu dano lampę do przeniesienia, ale że gdy odchodził odedrzwi, pani Ludwika powiedziała serdecznie „Dobranoc mój chłopcze; niech cię Bóg błogosławi!“
„Żałuję, że nie jestem synem pani,“ odrzekł, czując że niebezpieczeństwo i troska zbliżyły ich z sobą więcéj, niż cokolwiekbądź.
„Będziesz odtąd moim najstarszym synem,“ odparła, pieczętując tę obietnicę pocałunkiem, co jéj do reszty zjednało Dana.
Robcio wstał nazajutrz zdrowiuteńki; ale Andzię główka bolała, i przyszło jéj leżéć na sofie pani Bhaer, z coldcreamem na podrapanéj twarzyczce. Wyrzuty sumienia ucichły w niéj zupełnie, i to zdarzenie zaczęło jéj się wydawać doskonałym figlem. — Pani Ludwika była niezadowolona z tego obrotu rzeczy: niechcąc, aby ktoś sprowadzał jéj synków na manowce, i żeby dzieci powierzone jéj opiece, błąkały się samopas. Surowo przemówiła zatém do Andzi, wykazując różnicę między swobodą a rozpustą, i dla silniejszego wrażenia, dodała kilka przykładów. Jedna z tych historyjek nasunęła jéj na myśl karę, która była wprawdzie dziwaczną, ale jéj się tém lepiéj podobała, jako odpowiednia do usposobienia Andzi.
„Wszystkie dzieci uciekają,“ rzekła dziewczynka na swoję obronę, jak gdyby to była rzecz tak naturalna i konieczna, jak ospa lub koklusz.
„Nie wszystkie; a niektóre jak uciekną, to już się nie odnajdują,“ odparła pani Ludwika.
„Czy pani nie uciekała nigdy?“ zapytała Andzia, któréj bystre oczki dopatrzyły się duchowego pokrewieństwa pomiędzy sobą, a damą tak przykładnie szyjącą obok niéj.
Pani Ludwika z uśmiechem przyznała się do winy.
„Proszę mi opowiedziéć jak, to było!“ zawołała Andzia z tajonym tryumfem, a pani Bhaer odgadując, co się odbywa w jéj główce, rzekła z miną poważną i pełną skruchy:
„Nieraz uciekałam, i moja biédna matka wiodła ciężkie życie przez te wybryki, aż mię z nich nareszcie wyleczyła.“
„Jakim sposobem?“ zapytała Andzia bardzo ciekawie.
„Pewnego razu, chciałam się popisać nowymi trzewiczkami; więc chociaż mi przykazano niewychodzić z ogrodu, wybiegłam — i wałęsałam się cały dzień. Było to w mieście, i sama nie rozumiem, jakim cudem nic mi się nie stało, bo com ja się téż nadokazywała! Figlowałam w parku z psami, pływałam po zatoce z gromadą nieznajomych chłopaków, na obiad jadłam rybę soloną i kartofle, z jakąś małą żebrzącą Irlandką, — i gdy mię nareszcie znaleziono, spałam na progu cudzego domu, trzymając za szyję wielkiego psa. Wieczór już był późny, zabrudziłam się jak świnka, i nowe trzewiczki zupełnie zniszczyłam, całodzienną włóczęgą.“
„Jak to musiało być przyjemnie!“ wykrzyknęła Andzia, widocznie gotowa uczynić to samo.
„Nazajutrz nie było przyjemnie,“ rzekła pani Ludwika usiłując nie zdradzić oczami, jak ją bawią te wspomnienia.
„Czy matka panią wybiła za to?“ spytała ciekawie Andzia.
„Zdarzyło jéj się to jeden raz tylko, i późniéj przeprosiła zaraz, bom się tak czuła obrażoną, że inaczéj chybabym nigdy nie wybaczyła.“
„Dla czego panią przeprosiła? Mój ojciec nigdy tego nie robi.“
„Dla tego, że gdy mię wybiła, rzekłam:
„Odeszłaś od rozumu, mamo, i zasługujesz, by cię tak wybito, jak ty mnie wybiłaś.“
Patrzyła na mnie przez chwilę z widocznie ustępującym gniewem, a potém powiedziała — o ile mi się zdawało, — mocno zawstydzona:
„Masz słuszność, Ludko: jakże cię mogę karać, kiedy sama uniosłszy się gniewem, dałam ci zły przykład? Daruj, moja droga, i odtąd wzajemnie dopomagajmy sobie.“
Nigdy mi te słowa nie wyszły z pamięci, i były skuteczniejsze, niż kilkanaście rózg.“
Andzia siedziała przez chwilę zamyślona, obracając w rączce słoiczek z coldcreamem; pani Ludwika milczała także, chcąc, żeby ta idea miała czas wsiąknąć w jéj młodziutki i wrażliwy umysł.
„Podoba mi się to!“ rzekła nareszcie Andzia, i twarzyczka jéj stała się mniéj podobną do szatanka o bystrych oczkach, ciekawym nosku i figlarnych usteczkach. „A po owéj ucieczce, jak z panią postąpiła matka?“
„Mocnym postronkiem przywiązała mię do łóżka, więcem się nie mogła ruszyć, i stałam cały dzień; a zniszczone trzewiczki wisiały przedemną, dla przypomnienia winy.“
„Toby chyba każdego wyleczyło!“ zawołała Andzia, ceniąca wolność nadewszystko.
„Mnie wyleczyło; sądzę, że i ty się wyleczysz, gdy użyję tego sposobu,“ rzekła pani Ludwika, biorąc niespodzianie ze stołu, kłębek ze sznurkiem.
Andzia siedziała bardzo zgnębiona, patrząc jak przywiązuje wkoło jéj stanika jeden koniec, a do poręczy od sofy, drugi.
„Przykro mi krępować cię, jakby szkodliwego pieska; ale kiedy jesteś bezrozumna jak piesek, to się muszę odpowiednio obejść z tobą.“
„Wcale na to nie narzekam, bo lubię udawać psa,“ odrzekła Andzia z obojętną minką; poczém zaczęła szczekać, i stanęła na czworakach. Pani Ludwika niezwracając na to uwagi, zostawiła parę książek, chusteczkę do obrąbiania, i odeszła. Nie było to przyjemne dla Andzi: więc po chwilce, sprobowała rozplątać węzeł; ale ponieważ był przymocowany z tyłu do fartuszka, wzięła się do drugiego końca. Dokonawszy tego wkrótce, zwinęła starannie sznurek i właśnie kiedy już miała uciec oknem, dał się słyszéć głos pani Ludwiki, która idąc przez sień, rzekła do kogoś:
„Nie przypuszczam, żeby umknęła, bo honorowa z niéj dziewczynka. Zresztą wié, żem to uczyniła dla jéj dobra.“
W jednéj chwili Andzia wróciła do stolika, przywiązała się sama, i zaczęła szyć zapamiętale. — Gdy Robcio nadszedł, tak był zachwycony tą nową karą, że się przywiązał kawałkiem tasiemki do drugiéj poręczy od sofy, chcąc w ten sposób dotrzymać Andzi towarzystwa.
„Ja także zabłądziłem, więc trzeba mię uwiązać tak samo, jak Andzię,“ rzekł do matki, skoro ujrzała nowego jeńca.
„Może być, że i ty zasługujesz na maleńką karę, wiedziałeś bowiem, że się nie należy odłączać od całéj gromadki.“
„Andzia zabrała mię z sobą,“ odpowiedział, bo chociaż gotów był podzielić się karą, nagany nie chciał przyjąć.
„Mogłeś niepójść; wprawdzie jesteś jeszcze mały, ale masz sumienie, i powinieneś się nauczyć być mu posłusznym.“
„Kiedy sumienie nic nie powiedziało, jak mię Andzia namawiała, żeby przejść na drugę stronę wału.“
„Przysłuchiwałeś się, czy cię ostrzega?“
„Nie.“
„Więc nie możesz wiedziéć.“
„Ono musi być jeszcze takie słabiutkie, że choć się odzywa, to go nie mogę dosłyszéć,“ dodał, zamyśliwszy się chwilę.
„Musimy je wzmocnić, żeby głośniéj przemawiało. — Zostań tutaj do obiadu, i rozmawiajcie o tém z Andzią. Spodziéwam się, że póki ja nie pozwolę, to się żadno z was nie odwiąże.“
„O nie, zpewnością!“ odrzekli, widząc w tém niejaką zasługę, że sami dopomagają do ukarania siebie.
Przez godzinę, sprawiali się bardzo dobrze; lecz potém sprzykrzyło się im siedziéć w pokoju, i zatęsknili do wolności. Nigdy ich tak jeszcze nie wabił przedsionek: nawet maleńka sypialnia nabrała nagle uroku, i chętnie byliby w niéj budowali namioty z najładniejszych firanek od łóżeczek. Otwarte okna drażniły ich także, bo się nie mogli do nich zbliżyć, a zewnętrzny świat wydawał się tak pięknym, iż dziwnie im było, że mogą czasem narzekać na nudy. Andzia miała szaloną ochotę pobiegać w koło trawnika; a Robcio z przykrością przypomniał sobie, że psa nie nakarmił rano, i był ciekawy co téż robi ten biédny Pollux. Spoglądali ciągle na zegar, i Andzia zrobiła kilka dodawań z minut i sekund, a Robcio tak się dobrze wyuczył nazywać godziny: od ósméj do pierwszéj, że ich już nigdy nie zapomniał. Jakaż to była męka połykać woń obiadu, wiedziéć że będzie pudding z jerzyn, a nie brać w nim udziału! Gdy Marya-Anna zaczęła podawać półmiski, wychylali główki, żeby zobaczyć jakie przynosi potrawy. Andzia obiecała nawet, że jéj pomoże słać łóżka, jeżeli dopilnuje, żeby jéj się dostało dużo sosu do puddingu.
Przybiegłszy ze szkoły, zastali chłopcy te dwoje dzieci szamoczące się na postronkach, jakby źrebięta; i ten dodatek do nocnéj przygody, bardzo ich zbudował i zabawił.
„Mamo, proszę mię już odwiązać! Na drugi raz będzie mię sumienie mocno ostrzegało: wiem z pewnością,“ rzekł Robcio, gdy się dzwonek odezwał, i Teodorek wbiegłszy, przyglądał się z zadziwieniem braciszkowi.
„Zobaczymy,“ odpowiedziała matka, puszczając go na wolność. — Pobiegł zrazu coprędzéj, do przedsionka; lecz wrócił niebawem przez jadalny pokój, usiadł przy Andzi, z twarzyczką rozpromienioną cnotliwém zadowoleniem, i rzekł:
„Czy mogę jéj tu przynieść obiad?“ Żal mu bowiem było towarzyszki niedoli.
„Poczciwy mój synek! Dobrze; przysuń stolik i postaw krzesło,“ rzekła pani Ludwika, i pobiegła poskromić inne dzieci, — jak zwykle, — szalejące z głodu, w południe.
Andzia zjadła zatém obiad samotnie, i spędziła długie godziny, przywiązana do sofy. Wprawdzie, pani Bhaer tak jéj przydłużyła więzy, by mogła wyglądać oknem; widziała przeto jak się chłopcy bawią; jak Stokrotka przyrządza bal dla lalek, umyślnie na trawniku, żeby się mogła przynajmniéj widokiem nacieszyć, niemogąc sama brać udziału w téj uczcie. Tomek przewracał najkunsztowniejsze koziołki dla rozerwania jéj; Adaś na progu czytał głośno, niby to dla siebie; a Dan przyniósł do pokazania żabę drzewną, by w ten delikatny sposób objawić współczucie.
Jednakże nic jéj nie wynagradzało utraty wolności, i niewola nauczyła ją cenić ten skarb. Dużo myśli przeszło przez jéj główkę wspartą o ramę od okna, wśród ogólnéj ciszy, kiedy dzieci poszły do strumyka, przyjrzéć się, jak Emil puszczać będzie nowy okręt na wodę. Ona go miała ochrzcić buteleczką soku porzéczkowego, i dać mu imię: Ludwika, na cześć pani Bhaer! Teraz stracona sposobność, i Stokrotka z pewnością nie wywiąże się tak dobrze z tego zadania! Łzy stanęły jéj w oczach, gdy sobie przypomniała, że się to wszystko stało z jéj winy; głośno przemówiła zatém do wielkiéj pszczoły, raczącéj się właśnie różą pod oknem:
„Jeżeliś uciekła, to wróć lepiéj do domu; powiédz matce, że bardzo żałujesz, i że tego już nigdy nie zrobisz.“
„Cieszę się, że jéj dajesz tak dobrą radę, i sądzę, że cię usłucha,“ rzekła pani Ludwika, gdy pszczoła odleciała, rozwinąwszy skrzydełka.
Andzia obtarła parę łezek uronionych na okno, i przytuliła się do przyjaciółki, która wziąwszy ją na kolana, łagodnie rzekła:
„Jak ci się zdaje, czy dobre jest mojéj matki lekarstwo?“
„O, dobre!“ odparła Andzia, pokonana całodzienną samotnością.
„Mam nadzieję, że już nigdy nie będzie potrzebne.“
„I mnie się tak zdaje,“ odpowiedziała dziewczynka z taką siłą przekonania, że pani Ludwika poprzestała już na tém, żeby nie psuć morałami wpływu pokuty.
Tu ukazał się Robcio, niosąc z wielką ostrożnością, ciastko upieczone na spodku.
„Patrz, torcik z moich jerzyn: dam ci go połowę na kolacyę,“ rzekł z głębokim ukłonem.
„Dla czego miałbyś go dać, kiedym była niegrzeczna?“ zapytała Andzia pokornie.
„Dla tego, żeśmy się razem zabłąkali; zresztą, już dziś nie będziesz niegrzeczną, prawda?“
„Nigdy, już nigdy!“ odrzekła stanowczym tonem.
„To dobrze. Teraz pójdę do Maryi-Anny, żeby nam pokrajała ten torcik, bo już wielki czas na herbatę,“ powiedział Robcio, i znowu się ukłonił.
„Andzia chciała biedz za nim; ale powstrzymawszy, rzekła:
„Zapomniałam, że nie mogę pójść.“
„Sprobuj, przekonaj się,“ powiedziała pani Bhaer, która nieznacznie rozwiązała sznurek.
Spostrzegłszy że jest wolną, ucałowała ją dziewczynka z zapałem, i frunęła hyżo; jak ptaszek a za nią podążył i Robcio, wylewając w biegu sok z jerzyn.





Rozdział trzynasty.
Złotowłosa.

Po tém ostatniém zajściu, nastąpił w Plumfield spokój, i nieprzerwanie panował przez kilka tygodni. Starsi chłopcy czując, że Andzia i Robcio zabłądzili z ich winy, otaczali ich aż do umęczenia, ojcowską troskliwością; mniejsi zaś, tyle razy słyszeli opowiadanie Andzi o przebytych niebezpieczeństwach, że zabłąkanie, uważali za największe nieszczęście. Prawie nie śmieli wytknąć nosków za bramę, z obawy, żeby ich nie zaskoczyła noc, albo żeby się nie ukazała wśród ciemności, pstrokata krowa.
„Ta cisza nie może trwać długo,“ myślała pani Ludwika; gdyż wychowując chłopców od kilku lat, przekonała się, że po tak przykładném sprawowaniu się, następują zwykle wyskoki. Mniéj roztropna kobiéta sądziłaby, że jéj wychowańcy wyszli na świętych, ale ona przygotowaną była, iż wulkan domowy nagle wybuchnie.
Jedną z przyczyn tego błogiego spokoju był pobyt Beci, którą rodzice zostawili w Plumfield na cały miesiąc, wybrawszy się sami w podróż z niezdrowym dziaduniem. Złotowłosa była dla chłopców: dzieckiem, aniołem i czarodziejką. Miała ona niezrównany urok; złote włosy, odziedziczone po matce, otaczały ją niejako lśniącą zasłoną. W chwilach łaskawości uśmiéchała się z po za nich do swych wielbicieli, a gdy ją kto obraził, kryła się za nimi. Ojciec nie pozwalał ich obcinać, spadały więc niżéj pasa; a tak były miękkie i błyszczące, że Adaś utrzymywał, że to jedwab, uprzędzony z kokonu.
Wszyscy chwalili „księżniczkę“, ale się zdawało, że to zamiast ją psuć, wzbudza tylko przekonanie że swą obecnością, sprowadza promienie słoneczne; że uśmiéchem, rozpogadza wszystkie twarze; a drobnemi troskami, napełnia serca tkliwém współczuciem.
Sama o tém niewiedząc, czyniła wiele dobrego swym młodym poddanym. Rządy jéj były bardzo łagodne; a potęgę raczéj czuł każdy, aniżeli widział. Delikatna natura uczyniła ją wybredną we wszystkiém, i to wywierało wielki wpływ na chłopców. Nie pozwalała naprzykład, by jéj który dotknął brudnemi rękami, i dla tego w czasie jéj pobytu wychodziło więcéj mydła, niż zazwyczaj; uważali sobie bowiem za największy zaszczyt, nosić na rękach jaśnie panią, a za największą hańbę, gdy wzgardliwie zawołała: „Idź precz, brudny chłopczyku.“
Nie lubiła głośnéj mowy, kłótnie ją przestraszały; odzywali się więc chłopcy do niéj łagodniejszym tonem, a zatargi były uciszane przez widzów, jeżeli główni działacze nie zdołali porozumiéć się sami. Sprawiało jéj to przyjemność, żeby jéj posługiwano; więc starsi chłopcy spełniali rozkazy bez szemrania, a mali we wszystkiém byli jéj niewolnikami. Prosili, żeby im wolno było ciągnąć jéj wózek, nosić koszyczek, lub podawać półmiski przy obiedzie. Żadna usługa nie wydawała się zbyt niską: to téż Tomek z Antosiem pobili się raz, o zaszczyt wyczyszczenia jéj bucików.
Andzia najwięcéj jednak skorzystała, na miesięczném obcowaniu ze starannie wychowaną panienką: Becia patrzyła bowiem z podziwieniem i przestrachem w wielkich niebieskich oczach, gdy ta psotnica trzpiotała się, — i zazwyczaj uciekała, jakby od dzikiego zwierza.
Tkliwéj Andzi, dolegało to bardzo; z początku mówiła wprawdzie: „Nie dbam o to,“ ale dbała, — i było jéj przykro słyszéć: „Wolę siostrzyczkę moję, bo jest milutka,“ więc pewnego razu, tak silnie wstrząsnęła Stokrotką, że jéj aż ząbki szczęknęły; a potém, poszła się wypłakać w szopie. Niewiadomo, z jakiego źródła zaczerpnęła pociechę czy téż dobrą radę, — w tém ogólném schronieniu dla strapionych dusz. Może jaskółki, siedząc na górze w ulepionych z ziemi gniazdkach, wyśpiéwały jéj nauczkę o uroku słodyczy? Bądź co bądź, wyszła ztamtąd zupełnie uspokojona, i pilnie szukała w owocowym ogrodzie, pewnego gatunku wczesnych jabłek, które Becia lubiła dla tego, że były słodkie, małe, i różowe. Uzbrojona w tę gałązkę oliwną, podała ją z pokorą księżniczce, która łaskawie przyjęła dar; a nawet gdy Stokrotka pocałowała Andzię na znak zgody, Becia uczyniła to samo, jak gdyby dla wynagrodzenia zbytniéj surowości swojéj. Od owego dnia, zgodnie bawiły się razem, i Andzia doznawała królewskich łask. Trzeba przyznać, że z początku tak jéj było, jakby dzikiemu ptaszkowi w pięknéj klatce, i od czasu do czasu, wymykała się, żeby pobiegać swobodnie, lub pośpiewać całym głosem, nieprzeszkadzając ani Stokrotce, pulchnéj gołębicy, — ani Beci, złotemu kanarkowi. Ale jéj to na dobre wyszło; widząc bowiem, jak wszyscy kochają małą księżniczkę, za jéj drobne zalety i cnoty, zaczęła ją naśladować, gdyż pragnęła miłości, i usilnie starała się ją zdobyć.
Nie było w całym domu ani jednego chłopca, któryby nie doznawał wpływu Beci, i nie poprawił się, sam niewiedząc jak i kiedy, — bo dzieci umieją dokazywać cudów, w kochających je sercach. Idyotyczny Karolek przyglądał jéj się z niewypowiedzianą przyjemnością; na co, wbrew zwyczajowi, pozwalała bez skrzywienia, gdyż jéj wytłumaczono, że on niebędąc takim jak wszyscy, zasługuje na większe względy.
Dick i Dolo zarzucali ją fujarkami, to jedno umiejąc wyrabiać; przyjmowała je wprawdzie, lecz nie używała ich nigdy. Robcio jéj służył, jakby mały wielbiciel; a Teodorek chodził za nią, jak piesek. Jakubka nie lubiła, dla tego że był oszpecony brodawkami, i miał krzykliwy głos. Nadziany jéj się nie podobał, z powodu że jadł nieładnie; powstrzymywał się więc od obżarstwa, żeby nie budzić wstrętu w wykwintnéj panience, siedzącéj naprzeciwko. Antoś został oddalony z jéj dworu i popadł w niełaskę, gdy spostrzegła pewnego razu, że męczy biédną mysz polną. Złotowłosa nigdy nie mogła zapomniéć tego smutnego widoku; ile razy zbliżył się, chowała twarzyczkę za swę zasłonę, wołając z gniewem i żalem: „Nie modę do lubić, bo oblywal biédnéj mysce nózti i piscala z bólu.“
Po przybyciu Beci, Stokrotka niebawem złożywszy swe berło, przyjęła skromne stanowisko naczelnéj kucharki; Andzia zaś, była piérwszą panną honorową. Emil, pełniący obowiązki skarbnika, marnował grosz publiczny na kosztowne przedstawienia. Franz, jako pierwszy minister, kierował sprawami państwa, urządzał wycieczki królowéj po kraju, i utrzymywał obce potęgi w karności. Adaś był jéj nadwornym filozofem, i zachowywał się daleko lepiéj, niż to jest w zwyczaju u podobnych indywiduów, w obec osób koronowanych. Dan stanowił straż przyboczną, rycersko broniąc jéj posiadłości. Tomek był jéj błaznem, Alfred zaś artystą.
Wuj Fritz i ciocia Ludka lubowali się tą chwilową ciszą, i zajmowała ich komedya, w któréj dziatwa mimowoli naśladowała starszych.
„Oni nas niemniéj uczą żyć, jak my ich,“ odezwał się pewnego razu pan Bhaer.
„Niedomyślając się tego, często wskazują, w jaki sposób najlepiéj ich prowadzić,“ rzekła na to pani Ludwika.
„Miałaś słuszność, dowodząc, że obcowanie chłopców z dziewczętami, wywiéra obustronnie dobry wpływ. Alfred ożywił Stokrotkę, a Becia lepiéj od nas cywilizuje tych małych niedźwiedzi.“
W téj chwili, chłopcy weszli do sieni; i Tomek nietylko sam zdjął kapelusz, ale i Antosiowi zrzucił go z głowy, spostrzegłszy księżniczkę na koniu z biegunami, w orszaku Robcia i Teodorka, którzy pędząc na krzesłach, udawali usłużnych rycerzy.
„Prawda, że nasi chłopcy nabiérają coraz więcéj poloru; ale mam nadzieję, że nie wpadną w ostateczność, i nie staną się nigdy przesadnie wykwintni. — Chciałabym, żebyśmy w nich wpoili dobroć przeświecającą w najprostszym czynie, i aby każdy z nich był tak uprzejmy i serdeczny, jak ty, mój najdroższy!
„Ta, ta, ta! Dajmy pokój komplimentom, bo jak ci się zacznę odpłacać, to uciekniesz; a miałbym ochotę używać téj błogiéj godzinki, do końca,“ rzekł pan Bhaer. Jednak widocznie był rad z pochwały, gdyż pochodziła z głębi szczerego serca; pani Ludwika zaś czuła, że mąż nie mógł jéj nic lepszego powiedziéć, jak to: że obok niéj znajduje najmilszy wypoczynek i najprawdziwsze szczęście.
„Co się tyczy dzieci, to ci miałam jeszcze powiedziéć, żem niedawno spostrzegła nowy dowód dobrego wpływu Złotowłoséj,“ rzekła pani Ludwika, przysuwając swe krzesło do sofy, na któréj mąż wypoczywał po całodziennéj pracy. „Andzia nielubiąc szycia, pracowała dziś parę godzin nad jakimś osobliwym woreczkiem na sześć pomidorów, którymi chce obdarzyć swę boginię na odjezdném. Skorom ją pochwaliła za to, odrzekła żywo, jak zwykle:
„Dla innych lubię szyć, tylko dla siebie wydaje mi się to niedorzeczném.“
„Zapamiętałam te słowa, i dam jéj szyć fartuszki i sukienki, dla dzieci jednéj z naszych sąsiadek. Tak jest litościwa, że będzie pracować na zabój, a ja nie będę zmuszoną czynić z tego, ciężkiego zadania.
„Robótki ręczne nie są modnym talentem, moja droga.“
„Bardzo żałuję: ale moje dziewczęta będą musiały umiéć ich jak najwięcéj; nawet gdyby im przyszło wyrzec się przez to algiebry, łaciny i półtuzina ologii, któremi dziś zaprzątają mózgi biédnym panienkom. Amelka chce wykształcić Becię na salonową kobiétę, a jednak już ma pokłuty paluszek, i matka przechowuje różne robótki, które wyżéj ceni, aniżeli tego glinianego ptaszka bez dzioba, chociaż Artur tak był dumny, gdy mu go ulepiła Złotowłosa.“
„Ja także podchwyciłem dowód potęgi księżniczki,“ rzekł pan Bhaer, i przyglądając się żonie robiącéj dziurkę do guzika, czuł wzgardę dla całego systematu modnéj edukacyi. „Wystaw sobie, że Jakubek do tego stopnia boi się należéć do jednego rzędu z Nadzianym i Antosiem, którzy budzą wstręt w Beci, że niedawno przyszedł do mnie z prośbą o wypalenie mu brodawki, kamieniem piekielnym. Nieraz chciałem to zrobić, ale daremnie; tymczasem dziś zniósł cierpliwie ból, i pocieszał się nadzieją łask wybrednéj panienki, gdy będzie jéj mógł pokazać gładką rękę.“
Gdy się pani Bhaer śmiała serdecznie z téj historyi, wszedł Nadziany, pytając, czy może dać Beci cukierki, przesłane mu przez matkę.
„Ona nie jada słodyczy; ale wiem, że się bardzo ucieszy, jeżeli jéj darujesz tę różę z cukru, wraz z pudełkiem,“ powiedziała pani Ludwika, by nie zmarnować w „tłuściochu“ tak rzadkiego wyrzeczenia się siebie.
„Czy jéj tylko nie zjé, bo nie chciałbym, żeby się przezemnie rozchorowała,“ powiedział, wpatrując się z lubością w różyczkę, — a jednak włożył ją do pudełka.
„Jak ja zakażę, to jéj nawet nie dotknie. Umiałaby ją miéć kilka tygodni, i nie skosztować. — A ty, czy zdobyłbyś się na to?“
„Spodziéwam się: wszakżem dużo starszy od niéj!“ zawołał z oburzeniem.
„Zróbmy próbę: wsyp cukierki do tego woreczka, i uważaj, jak długo będziesz je mógł przechować. Policzmy: dwa serduszka, cztery czerwone rybki, trzy koniki, dziewięć migdałów i dwanaście kulek czekoladowych. — Cóż, zgadzasz się na ten plan?“ zapytała figlarnie pani Ludwika, wkładając cukierki do woreczka.
„Dobrze,“ odparł Nadziany z westchnieniem, i schowawszy ten zakazany owoc, poszedł obdarzyć Becię, za co pozyskał uśmiéch i pozwolenie, by jéj towarzyszył do ogrodu.
„W biédnym Nadzianym serce bierze nareszcie górę nad żołądkiem; a względy Beci wynagrodzą go za te wysiłki,“ rzekła pani Ludwika.
„Szczęśliwy, kto może pokusę schować do kieszeni, i uczyć się wyrzeczenia się siebie, od tak miluchnéj mistrzyni,“ dodał pan Bhaer, gdy dzieci te przechodziły pod oknem. Nadziany miał na tłustéj twarzy wyraz spokojnego zadowolenia, a Złotowłosa przyglądała się łaskawie cukrowéj róży, chociaż byłaby wolała prawdziwy kwiatek, „ładnie pachnący“.
Gdy przyjechał po nią ojciec, powstał ogólny płacz, i spadł na nią tak rzęsisty deszcz pamiątek, że pan Laurence poprosił o duży wóz, żeby je przystawić do miasta. Były to dary bardzo trudne do upakowania, mianowicie: biała mysz, ciastka, żółwie skorupy, królik szamoczący się w worku, duża głowa kapusty dla tegoż, i olbrzymi bukiet. Pożegnanie było bardzo wzruszające: w przedsionku na stole, siedziała księżniczka, otoczona poddanymi; ucałowała kuzynków, i podała rączkę innym chłopcom; a każdy uścisnąwszy ją ostrożnie, dodał jakie miłe słówko, bo ich uczono niewstydzić się swoich wrażeń.
Nareszcie wyrwał ją ojciec z pomiędzy nich, i odjeżdżając, z uśmiechem przesyłała znaki rączkami, a chłopcy pousiadali na płocie, z przeraźliwymi okrzyki: „Przyjedź niezadługo, przyjedź!“ Wszyscy tęsknili, i każdy czuł niewyraźnie, że go ulepszyło poznanie istotki tak miłéj, delikatnéj i słodkiéj, — bo mała Becia rozbudzała w nich tę szlachetną potrzebę, by jakiś przedmiot kochać, wielbić i z tkliwém poszanowaniem, opieką osłaniać. Wielu mężczyzn pamięta, że jaka ładna dziecina, czarowną mocą niewinności, zdobyła sobie miejsce w ich sercach, i przechowała się w pamięci. Mali mężczyzni z Plumfield uczyli się właśnie odczuwać tę potęgę, i miłować jéj dobry wpływ; uczyli się nie wstydzić, że nimi kieruje mała rączka, i że zawdzięczają swą zacność kobiécie, — chociaż dopiéro w pączku była.





Rozdział czternasty.
Damon i Pytyas.

Pani Bhaer miała słuszność: owa cisza była tylko chwilową, burza się zbliżała, — i we dwa dni po wyjeździe Beci, moralne trzęsienie ziemi poruszyło Plumfield, aż do głębi.
Powodem zamięszania były kury Tomka: bo gdyby nie znosiły tak wytrwale i dużo jajek, nie byłby ich mógł sprzedawać, i zbiérać takich sum. Piéniądz, to przyczyna wszystkiego złego; ale tak jest potrzebnym, że się zarówno bez niego nie można obejść, jak naprzykład bez kartofli. Tomek był jednak żywym dowodem, że są wyjątki, bo tak skwapliwie wydawał zarobek, że pan Bhaer założył mu kasę oszczędności we wspaniałéj blaszanéj budowli, z napisem nad drzwiami, o wysokim kominie do wpuszczania piéniędzy, gdzie miały brząkać kusząco, póki nie przyjdzie pozwolenie otwarcia pewnego spustu w podłodze.
Ów gmach tak szybko nabiérał wagi, że Tomek wkrótce rad był z pomysłu i obiecywał sobie kupić za ten kapitał niesłychane skarby. Utrzymywał rachunek składanych summ, i z warunkiem, że roztropnie spożytkuje piéniądze, wolno mu było wypróżnić bank, uzbiérawszy pięć dollarów. Brakowało już tylko jednego; więc gdy pani Ludwika zapłaciła mu pewnego dnia za cztery tuziny jajek, tak był uradowany, że pobiegł do stodoły pokazać świetny zarobek Alfredowi, który także odkładał piéniądze na upragnione skrzypce.
„Chciałbym miéć te dollary; bo dodawszy je do moich trzech, byłoby dosyć na mój wymarzony sprawunek,“ rzekł z zadumą.
„Może ci pożyczę cokolwiek, bom jeszcze nie namyślił się, co zrobię ze swoim kapitałem,“ powiedział Tomek, — to podrzucając swe skarby, to chwytając je w locie.
„Hej, chłopcy! Chodźcie nad strumyk, zobaczycie jakiego dużego i ładnego węża, złapał Dan!“ zawołał głos z poza stodoły.
„Chodźmy,“ odezwał się Tomek, i włożywszy piéniądze w starą wialnię, wybiegł, a za nim poszedł i Alfred.
Długi czas zajmował ich uwagę wąż, potém nastąpiła gonitwa za kulawą wroną i schwytanie jéj, — więc Tomek zupełnie zapomniał o piéniądzach, i dopiéro gdy się położył spać, przyszły mu na pamięć.
„Mniejsza o to; wszakże prócz Alfreda nikt nie wié, gdzie są,“ pomyślał, i wkrótce zasnął, spokojny o swe mienie.
Nazajutrz rano, gdy się chłopcy zebrali już w klasie, Tomek wpadł zdyszany między nich, pytając:
„Kto mi zabrał dollara?“
„Co ty pleciesz?“ odezwał się Franz.
Wówczas Tomek opowiedział, co zaszło, a Alfred zaświadczył, iż widział te pieniądze.
Wszyscy skwapliwie zapewniali, że nic o tém nie wiedzą, i podejrzliwie zaczęli spoglądać na Alfreda, który coraz bardziéj mięszał się i trwożył.
„Jednakże ktoś musiał je wziąć,“ odezwał się Franz, gdy Tomek, grożąc pięścią całéj gromadce, gniewnie zawołał:
„Niechno ja schwytam złodzieja, to mię popamięta!“
„Uspokój się, Tomku, znajdziemy go; Pan Bóg nigdy nie błogosławi złodziejom,“ rzekł Dan, widocznie świadomy tych rzeczy.
„Może jaki włóczęga przenocował w stodole i zabrał je sobie?“ powiedział Antoś.
„Nie; Silas na to nie pozwala. Zresztą, włóczęga nie zajrzałby do staréj wialni po piéniądze,“ rzekł Emil wzgardliwie.
„Czy się tego nie dopuścił czasem Silas?“ rzekł Jakubek.
„Co za myśl! To najuczciwszy w świecie człowiek! Nie ukradłby jednego penny,“ odparł Tomek, broniąc od podejrzeń swego wielbiciela.
„Ktokolwiek dopuścił się téj kradzieży, niech się lepiéj sam przyzna, zanim go wykryjemy,“ rzekł Adaś z taką miną, jak gdyby spadło wielkie nieszczęście, na cały dom.
„Wiem, że macie na mnie podejrzenie,“ powiedział Alfred, czerwieniąc się.
„Ty jeden wiedziałeś, gdzie są,“ odparł Franz.
„Nie przeczę temu, ale ich nie wziąłem. Powiadam wam, że ich nie wziąłem! nie wziąłem!“ wołał Alfred z rozpaczą.
„Ciszéj, ciszéj, mój synu! Co znaczy ta wrzawa?“ zapytał pan Bhaer, który właśnie nadszedł.
Tomek opowiedział o swéj stracie, a twarz profesora stawała się coraz surowszą, w miarę jak słuchał, gdyż mimo wszelkich przekroczeń i szaleństw, chłopcy byli dotąd uczciwi.
„Zasiądźcie,“ rzekł, a gdy zajęli swe miejsca, smutno spojrzał na każdego z osobna, co było ciężéj znieść, niż nawałnicę słów, — i powiedział:
„Zapytam każdego, i będę żądał szczeréj odpowiedzi. Nie chcę wymódz prawdy postrachem, sztuką, ani wybiegiem, — bo każdy z was ma sumienie, i wié o co tu chodzi. Teraz jest właściwa chwila, żeby wynagrodzić Tomkowi krzywdę, i usprawiedliwić go w obec nas wszystkich. Łatwiéj to wybaczę, jeżeli który uległ nagłéj pokusie, niż gdyby chciał oszukać. Kto ukradł, niech nie pogorsza winy kłamstwem, i wyzna ją otwarcie; wówczas postaram się dopomódz mu, by odzyskał szacunek.“
Gdy zamilkł na chwilę, taka cisza zapanowała w pokoju, że byłoby można usłyszéć przelatującą muchę; potém zwolna i z naciskiem zadał każdemu jedno pytanie, odbiérając tę samą odpowiedź, na rozmaite tony. Wszystkie twarze były rozczerwienione i wzburzone: nie mógł zatém nic wnosić z rumieńców; a niektórzy z małych chłopaczków, tak bełkotali ze strachu, że chociaż to było widoczném niepodobieństwem, zupełnie wyglądali na winnych. Gdy przystąpił do Alfreda, głos mu złagodniał, bo ten biédak zdawał się tak zgnębiony, że budził współczucie. Pan Bhaer miał przekonanie, że on jest winowajcą, i chciał go łagodnością ocalić od powtórnego kłamstwa.
„Odpowiédz szczerze, mój synu: czyś ty wziął te piéniądze?“
„Nie, panie!“ odrzekł Alfred, patrząc nań błagalnie.
Gdy te słowa ze drżeniem wyszły z jego ust, ktoś się roześmiał.
„Cicho!“ zawołał profesor, mocno uderzając w stół, i surowo spojrzał w tę stronę, zkąd głos wyszedł.
Siedzieli tam Antoś, Emil i Jakubek; dwaj pierwsi zdawali się zmięszani, a Emil zawołał:
„To nie ja, wuju! Wstydziłbym się szydzić z kogoś, gdy jest w nieszczęściu.“
„Dobrze mówisz,“ odezwał się Tomek, któremu bardzo było przykro, że jego nieszczęsny dollar narobił tyle kłopotu.
„Cicho!“ rozkazał pan Bhaer; a gdy umilkli, rzekł surowo:
Bardzo mi boleśnie jest, Alfredzie, — ale dowody są przeciw tobie; i dawne twe kłamstwa do reszty odbiérają zaufanie, jakiebyśmy mieli, gdybyś tak był prawdomównym, jak inni chłopcy. Ale uważaj, moje dziecko, — ja cię nie posądzam o tę kradzież, nie ukarzę cię za nią, póki nie będę zupełnie pewnym, i o nic więcéj już nie zapytam. Pozostawię tę sprawę twemu sumieniu: jeżeli jesteś winnym, przyjdź do mnie w jakiéjkolwiek chwili dnia lub nocy, — przyznaj się, a ja ci wybaczę, i pomogę wynagrodzić krzywdę. Jeżeliś niewinny, prawda okaże się prędzéj lub późniéj; a wówczas ja pierwszy przeproszę za to, żem zwątpił o tobie, i z całego serca będę się starał oczyścić cię w oczach całego domu.“
„Ja tych piéniędzy nie wziąłem, nie wziąłem,“ powtarzał Alfred ze łkaniem, i głowę ukrył w rękach, niemogąc patrzéć na nieufne twarze kolegów.
„Mam nadzieję, że prawdę mówisz,“ rzekł pan Bhaer, i milczał potém chwilę, jak gdyby dla dania przestępcy, ktokolwiekby on był, — jeszcze jednéj sposobności uniewinnienia się. Ale nikt nie przemówił, i tylko było słychać szlochających malców. Pan Bhaer potrząsnął wreszcie głową, i rzekł:
„Już mi nic więcéj nie pozostaje do uczynienia w téj mierze, i to jedno tylko dodam, że sam nie wspomnę nigdy o tém, co zaszło, i żądam od was, chłopcy, byście poszli za moim przykładem. Nie mogę się spodziéwać, żebyście okazywali dawną przyjaźń temu, kogo podejrzywacie; ale pragnę, byście mu nie dokuczali, bo i tak będzie miał co cierpiéć. — Teraz idźcie do lekcyi.“
„Ojciec Bhaer zbyt łatwo odpuścił Alfredowi,“ mruknął Antoś do Emila, gdy wyjmowali książki.
„Milcz!“ zawołał tenże surowo, gdyż zdawało mu się, że ten wypadek hańbi jego rodzinę.
Wielu z pomiędzy chłopców zgadzało się w tym względzie z Antosiem; ale znalezienie się profesora było trafne, i Alfredowi byłoby lżéj, gdyby natychmiast zrzucił był z serca ten ciężar, — bo nawet najcięższe plagi, niegdyś brane od ojca, łatwiéj było mu znieść, niż to zimne obejście, jakiego doznawał. Biédny Alfred cierpiał cały tydzień powolną męczarnię, chociaż nie podniosła się nań ani jedna ręka, nie przemówiły prawie ani jedne usta. To było najgorsze ze wszystkiego; byłby wolał wymówki i prześladowanie, aniżeli tę milczącą nieufność. Nawet w pani Bhaer przebijało to samo usposobienie, chociaż niewiele się dlań odmieniła. Jednakże najdotkliwiéj bolał go smutny i niespokojny wyraz oczu profesora, — kochał go bowiem szczerze i wiedział, że tym podwójnym grzechem zawodzi jego nadzieje.
Jedna tylko Stokrotka nie straciła ufności i broniła go mężnie przeciwko wszystkim. Nieumiejąc wytłumaczyć dla czego mu wierzy, pomimo krzywdzących pozorów, nie mogła wątpić, i gorące współczucie dodawało jéj mocy do stawania w jego obronie. Nie było wolno nikomu źle się o nim odzywać w jéj obecności, i nawet ukochanego Adasia uderzyła raz w twarz, gdy jéj dowodził, że Alfred musiał wziąć te piéniądze, kiedy on jeden wiedział, gdzie się znajdują.
„Może je kury zjadły, bo takie są łakome,“ odrzekła, a gdy się Alfred roześmiał, — uniesiona gniewem, dała policzek zdumionemu chłopcu; poczém rozpłakała się, powtarzając ciągle: „On nie ukradł! nie ukradł! nie ukradł!“
Wujostwo nie próbowali zachwiać jéj wiary w przyjaciela; mieli tylko nadzieję, że jéj niewinny instynkt okaże się może nieomylnym, i więcéj jeszcze przywiązała ich tém do siebie. Skoro to wszystko minęło, Alfred nieraz mówił, że gdyby nie Stokrotka, nigdyby nie zdołał tego przetrzymać. Podczas kiedy go inni unikali, ona się garnęła bardziéj niż kiedykolwiek, stroniąc od jego prześladowców. Zamiast się czaić na wschodach, gdy szukał pociechy w starych skrzypcach, wchodziła do pokoju, i wsłuchiwała się z twarzyczką tak ufną i kochającą, że Alfred zapomniał chwilowo o strapieniu, i był szczęśliwym. Prosiła, by jéj pomagał odrabiać lekcye, gotowała mu na swéj kuchence przysmaki, które odważnie zjadał bez względu na ich dobroć, — bo wdzięczność stanowiła doskonałą przyprawę. Widząc, że unika kolegów, chciała z nim grywać w krykieta, chociaż tego nie potrafiła; przynosiła mu bukiety ze swego ogródka, i wszelkimi sposobami starała się dowieść, że zamiast być zmienną chorągiewką, pozostanie wierną przyjaźni, pomimo złéj sławy, na jaką biédak jest skazany chwilowo. Wkrótce i Andzia, idąc za jéj przykładem, hamowała ostry języczek, i nie objawiała już wzgardliwą minką nieufności i niechęci, — co było bardzo wiele, ponieważ „Iskra“ miała przekonanie, że Alfred wziął owe piéniądze.
Większa część chłopców nie zadawała się z nim; jeden tylko Dan, chociaż mówił, że pogardza tym tchórzem, osłaniał go jakąś cierpką opieką; i każdy co się ośmielił dręczyć lub straszyć Alfreda, dostawał pięścią od Dana. Miał on tak wysokie wyobrażenie o przyjaźni, jak Stokrotka, i wprowadzał je w czyn, na swój szorstki sposób.
Pewnego popołudnia, gdy siedząc nad strumykiem, śledził ruchy wodnych pająków, doszedł go urywek rozmowy z drugiéj strony muru. Antoś, który był niezmiernie ciekawy, cierpiał Tantalowe męki, niemogąc na pewno dowiedziéć się, kto jest winowajcą. Alfred tak bowiem wytrwale zapiérał się winy, tak pokornie znosił oziębłość kolegów, że od niejakiego czasu, niektórzy zaczęli wątpić, żeby się dopuścił kradzieży. Ta niepewność dręczyła Antosia, i będąc sam na sam z Alfredem, już kilka razy pytaniami go zarzucał, mimo wyraźnego zakazu pana Bhaer. Zastawszy Alfreda czytającego po cienistéj stronie muru, nie mógł się oprzéć pokusie, by dotknąć zakazanego owocu. Męczył biédnego chłopca kilka minut, zanim Dan przyszedł, i pierwsze słowa, jakie usłyszał ten badacz pająków, powiedziane cierpliwym, żałosnym głosem Alfreda, były następujące:
„Daj mi pokój, Antosiu, daj mi pokój! Nie mogę ci odpowiedziéć na to, bo nic nie wiem, i brzydko jest z twojéj strony dopytywać się pokryjomu, kiedy ojciec Bhaer zabronił mię dręczyć. Gdyby tu był Dan, nie miałbyś tyle odwagi.“
„Ja się wcale nie boję tego samochwała. Jestem pewien, że on ukradł te piéniądze, — i ty tak myślisz, ale go nie chcesz zdradzić; przyznaj się.“
„Bynajmniéj; ale gdyby nawet tak było, stawałbym w jego obronie, bo zawsze okazywał się dobrym dla mnie,“ rzekł Alfred z takiém wzruszeniem, że Dan zapominając o pająkach, podniósł się, żeby mu podziękować; lecz powstrzymały go następne słowa Antosia:
„Ja wiem, że Dan ukradł te piéniądze i oddał je tobie. — Bardzo to być może, iż zanim tu przybył, utrzymywał się z kradzieży, bo oprócz ciebie, nic o nim nikt nie wié,“ rzekł Antoś, probując w ten podstępny sposób wydobyć zeń prawdę.
Powiodło mu się to w części, gdyż Alfred wykrzyknął gniewnie:
„Jeżeli się raz jeszcze z tém odezwiesz, powiem ojcu Bhaer! Nie lubię siać plotek, alem gotów i na to, skoro Danowi nie dasz spokoju!“
„W takim razie będziesz nietylko złodziejem i kłamcą, ale w dodatku intrygantem,“ odezwał się Antoś szyderczo, bo widząc, jak Alfred cierpliwie znosi własne obelgi, nie przypuszczał, żeby się poskarżył dla obrony Dana.
Może miał jeszcze co powiedziéć; lecz zaledwie wyszły mu z ust te słowa, długie ramię schwyciło go z tyłu za kołnierz, i przerzuciwszy go przez mur, cisnęło z wielkim pluskiem na sam środek strumyka.
„Jak jeszcze raz to powtórzysz, zanurzę cię z głową!“ zawołał Dan, a wyglądał, jakby nowożytny kolos rodyjski, bo rozstawił nogi po obu stronach strumienia, spoglądając z góry na nieszczęsnego chłopca, skąpanego w wodzie.
„Ja tylko żartowałem.“
„Tyś sam podstępny intrygant, kiedy dręczysz ukradkiem Alfreda, pytaniami. Wrzucę cię do rzeki, jak cię raz jeszcze na tém schwytam. Wyłaź, i precz ztąd!“ wykrzyknął Dan rozwścieczony.
Antoś uciekł, kapiąc cały, i niespodziana kąpiel musiała mu posłużyć, gdyż odtąd okazywał obu tym chłopcom wielkie uszanowanie i widocznie zostawił ciekawość w strumyku.
Gdy już znikł, Dan przeskoczył przez mur, i zobaczył że Alfred leży smutny i znękany.
„Już cię chyba nie będzie mordować, ale gdyby się jeszcze kiedy odważył, powiédz mi tylko, to się z nim rozprawię!“ rzekł Dan, usiłując odzyskać zimną krew.
„Niewiele dbam o to co o mnie samym mówi, bom się już oswoił z prześladowaniem; ale mię to gniewa że się ciebie czepia,“ rzekł Alfred ze smutkiem.
„Zkądże wiesz, czy on nie ma słuszności?“ zapytał Dan odwracając głowę.
„Jakto, co do tych pieniędzy?“ zawołał zdumiony Alfred.
„Tak.“
„Nie uwierzyłbym temu! Ciebie nie obchodzi piéniądz, tylko chrabąszcze, i tym podobne rzeczy,“ odrzekł Alfred ze śmiéchem.
„Jak ty pragniesz skrzypców, tak ja siatki na motyle, więc dla czego nie miałbym skraść téj sumki, zarówno jak ty?“ powiedział Dan, i odwróciwszy głowę, zawzięcie wiercił dziury w ziemi.
„To być nie może! Lubisz czasem uderzyć lub pchnąć, ale nigdy nie kłamiesz, i nie wierzę byś kradł,“ odezwał się znowu Alfred, stanowczo przecząc głową.
„Dopuszczałem się już jednego i drugiego. Dawniéj kłamałem zapalczywie, — teraz już mi to ciężko wprawdzie przychodzi, — a znowu uciekłszy od pana Page wykradałem z ogrodów, co się tylko nadawało do zjedzenia; widzisz zatém, że niedobry ze mnie chłopiec,“ rzekł Dan swym szorstkim, urywanym tonem, od którego już się zaczął odzwyczajać w ostatnich czasach.
„Ach Danie, nie mów żeś to ty skradł, wolałbym usłyszéć taką rzecz o każdym innym z kolegów!“ zawołał Alfred z taką rozpaczą, że tamten obrócił się z jakimś dziwnym i radosnym wyrazem twarzy, ale rzekł tylko:
„Nie powiem ci nic więcéj, lecz przestań się dręczyć; zobaczysz że wyjaśnimy tę rzecz.“
Gdy to mówił, coś takiego przebijało w jego twarzy i całéj postaci, że Alfredowi zabłysła nowa myśl, i złożywszy błagalnie ręce, powiedział:
„Zdaje mi się, że wiész, kto się tego dopuścił; jeżeli tak jest, — proś, żeby się przyznał; bo to zbyt bolesne, znosić niezasłużenie tę ogólną nienawiść. Nie wiem, czy mógłbym cierpiéć to dłużéj. Pomimo serdecznego przywiązania do Plumfield, uciekłbym nie zwlekając, gdybym miał jakie schronienie; alem ja nie taki odważny i nie taki duży jak ty, muszę więc pozostać, i czekać, żeby ktoś dowiódł, żem nie skłamał.“
Mówiąc to, Alfred zdawał się tak złamanym na duchu, że Dan nie mógł tego znieść, i mruknąwszy tylko:
„Niedługo będziesz czekał,“ odszedł spiesznie; poczém, przez kilka godzin nie pokazał się nikomu.
„Co się dzieje z Danem?“ pytali chłopcy jeden drugiego, w następną niedzielę.
Dan często bywał posępny; ale tego dnia, chodził tak smutny i milczący, że niemożna zeń było nic wydobyć. Na przechadzce usuwał się na bok, i późno wrócił do domu. Zamiast wziąść udział w wieczornéj rozmowie, usiadł w ciemnym kącie: tak zajęty myślami, że widać było, iż nie wié, co się dzieje w koło niego. Gdy mu pani Ludwika pokazała szczególnie pochlebne sprawozdanie w księdze sumienia, spojrzał bez uśmiéchu, i rzekł posępnie:
„Czy pani sądzi, że robię postępy?“
„I wielkie, mój Danie! Takam z tego rada, bom zawsze była przekonana, że byle tylko trochę pomocy, to wyjdziesz na chłopca, którym się poszczycić będzie można.“
Spojrzał na nią z dziwnym wyrazem w swych czarnych oczach: była to mięszanina dumy, miłości i smutku. Wówczas nie mogła go zrozumieć pani Bhaer; lecz późniéj, przypomniała to sobie.
„Bodajby się pani tylko nie zawiodła! W każdym razie, będę dokładał wszelkich starań,“ rzekł, zamykając księgę bez żadnych oznak zadowolenia, chociaż zazwyczaj lubił odczytywać i roztrząsać te świadectwa.
„Czyś ty nie słaby, mój drogi?“ zapytała pani Ludwika, kładąc mu rękę na ramieniu.
„Noga mię trochę boli; pójdę się nawet położyć. — Dobranoc matko,“ dodał, i przez chwilę trzymał jéj rękę przy swym policzku, a potém odszedł z taką miną, jak gdyby to było pożegnanie.
„Biédny Dan, tak bardzo bierze do serca hańbę Alfreda! Dziwny zeń chłopiec; czy téż go zrozumiem kiedy do gruntu?“ pomyślała pani Ludwika, rozważając z prawdziwém zadowoleniem jego postępy.
Alfred doznał i tej jeszcze przykrości, że Tomek przekonawszy się o swéj stracie, rzekł:
„Nie chciałbym cię zasmucać, ale ponieważ boję się o piéniądze, już nie możemy nadal być wspólnikami.“ Poczém zmazał napis: Tomasz i Spółka.
Pyszniąc się z tego dodatku „Spółka,“ Alfred pilnie zbiérał dotąd jajka, ściśle utrzymywał rachunki, i sporo pomnożył swe dochody.
„Ach Tomku! Czy to konieczne?“ rzekł więc, czując że jeżeli to nastąpi, straci na zawsze dobre imię, jako handlujący.
„Tak,“ odpowiedział Tomek stanowczo. „Emil mówi, że jak ktoś przywłaszczy sobie kapitał należący do firmy, wówczas wspólnik wytacza mu proces, albo zamyka go w więzieniu, i zrywa z nim stosunki. Otóż, ponieważ przywłaszczyłeś sobie mój kapitał, nie wytoczę ci wprawdzie procesu, nie wsadzę cię do więzienia, ale muszę rozwiązać współkę, bo ufać nie mogę, a bankrutować nie chcę.“
„Trudno cię zniewolić do ufności. Piéniędzy nie przyjąłbyś, chociażbym z całego serca oddał, wszystko co posiadam, byleby tylko nie być posądzanym o kradzież. Pozwól przynajmniéj, żebym daléj zbiérał jajka; zapłaty nie żądam, będę pracował darmo. Znam już wszystkie kryjówki, i zresztą, — lubię to zajęcie,“ rzekł Alfred błagalnie.
Ale Tomek odpowiedział krótko, z twardym i podejrzliwym wyrazem na wesołéj, okrągłéj twarzyczce: „Nie mogę na to przystać, i żałuję, że znasz wszystkie kryjówki. Pamiętaj nie zbierać jajek pokryjomu, i nie spekulować niemi.“
Biédny Alfred został tak żywo dotknięty, że się nie mógł uspokoić. Czuł, że nietylko traci wspólnika, ale bankrutuje na honorze, i staje się wyrzutkiem swego społeczeństwa. Nie ufano już jego słowu, chociaż usiłował wynagradzać dawną kłamliwość. Napis został odrzucony, firma zniesiona, on zaś wyszedł na zrujnowanego człowieka. Szopa w któréj się chłopcy zbiérali na narady, już była dlań zamkniętą; kury daremnie na niego gdakały, i biorąc niejako smutek jego do serca, znosiły mniéj jajek, — a niektóre kokoszki chowały się do nowych gniazd, żeby ich Tomek nie mógł znaleźć.
One mi przynajmniéj ufają, pomyślał Alfred, dowiedziawszy się o tém, i chociaż koledzy obrócili w śmieszność to spostrzeżenie, dla niego było to pociechą: bo jak ludzie kogoś odstąpią, gotów on czerpać osłodę, nawet w kury zaufaniu.
Jednakże nie przyjął Tomek nowego wspólnika, gdyż podejrzliwość zatruła spokój téj duszyczki, tak niegdyś ufnéj. Narzucał się Antoś, ale odpowiedział mu, z zaszczytném poczuciem sprawiedliwości:
„Może się okaże, iż Alfred nie wziął moich piéniędzy, więc będziemy znowu wspólnikami. Chociaż nie przypuszczam, żeby się tak stało, chcę mu dać sposobność usprawiedliwienia się, i zatrzymam jeszcze to miejsce, na pewien czas.“
Ze wszystkich chłopców, tylko jednemu Karolkowi mógł Tomek zaufać swój skład, gdyż wprawny był w zbiéraniu jajek, przynosił je w całości, a w nagrodę poprzestawał na jabłku, lub ciasteczku. Nazajutrz rano po niedzieli tak smutno spędzonéj przez Dana, — Karolek, pokazując owoce długich poszukiwań, rzekł do swego zwierzchnika:
„Mam tylko dwa.“
„Coraz gorzéj idzie; jak żyję, nie widziałem tak nieznośnych kur,“ mruknął Tomek, pomnąc, że ich miéwał po sześć, w niektóre dni.
„Włóż je w mój kapelusz, i podaj kawałek nowéj krédy, gdyż muszę je zapisać, w każdym razie.“
Karolek, wszedłszy na półkorcówkę, zajrzał do dna wialni, gdzie Tomek kładł zazwyczaj materyały piśmienne.
„Jak tam dużo piéniędzy!“ rzeki biédny idyota.
„Co ty pleciesz! Albożbym zostawiał tam moję kasę, teraz?“ odparł Tomek.
„Widzę je, — jeden, cztery, dwa dollary,“ upiérał się Karolek, nieznający jeszcze dobrze cyfr.
„Jakiż z ciebie głupiec!“ zawołał Tomek, i sam skoczył po krédę; ale o mało nie padł na ziemię, ujrzawszy cztery błyszczące sztuki ułożone szeregiem, i karteczkę z napisem: „Dla Tomka.“
„Do pioruna!“ zawołał Tomek, i porwawszy je, wpadł do domu, krzycząc przeraźliwie: „Sprawa skończona! odzyskałem piéniądze! Gdzie Alfred?“
Wkrótce go odszukano, i tak się szczerze uradował i zadziwił, że prawie wszyscy uwierzyli jego ponowionym zapewnieniom, że nie wiedział, gdzie się podziały.
„Jakżebym mógł oddawać to, czegom nie wziął? Uwierzcież choć teraz, i wróćcie mi przyjaźń,“ odezwał się tak błagalnie, że Emil poklepawszy go po ramieniu, zapewnił, iż gotów to zaraz uczynić.
„Ja także, i serdecznie cieszę się, żeś się tego nie dopuścił; ale któż to zrobił, u licha?“ powiedział Tomek, uścisnąwszy go za rękę.
„Mniejsza o to, kiedy się piéniądze znalazły,“ rzekł Dan, wpatrując się w uradowaną twarz Alfreda.
„A to dobre! Przecieżbym nie chciał, żeby znikały i zjawiały się, jakby czarodziejską sztuką,“ rzekł Tomek, patrząc takiém okiem na swój kapitał, jak gdyby podejrzéwał, że jest zaczarowany.
„Prędzéj czy późniéj odkryjemy sprawcę, chociaż tak był chytry, że dla niepoznaki wydrukował adres, zamiast go napisać,“ rzekł Franz przyglądając się kartce.
„To Adasia robota!“ powiedział Robcio, nierozumiejąc dobrze, co to za figiel.
„Nie wmówisz we mnie, że to on zrobił,“ odezwał się Tomek, i wszyscy się roześmieli na samą tę myśl, bo „mały dyakonik“ jak go tam nazywano, był wyższy nad wszelkie podejrzenia.
Alfred zmiarkował jak odmiennie mówiono o nim, a o Adasiu, i byłby chętnie poświęcił wszystko, co miał, i czego mógł się spodziéwać, żeby mu tak wierzono; przekonał się bowiem, że łatwo jest utracić ludzkie zaufanie, a bardzo, bardzo trudno je odzyskać. Odkąd tyle ucierpiał za lekceważenie prawdy, stała się dlań szacowną rzeczą.
Pan Bhaer, mocno zadowolony że ta sprawa dała znak życia, oczekiwał dalszych wyjaśnień; nastąpiły one nadspodziéwanie prędko: a to w sposób, który go wielce zadziwił i zasmucił. Oddano mu raz, w czasie wieczerzy, paczkę od sąsiadki, pani Bater; podczas kiedy czytał załączony do niéj list, Adaś rozwinął ją, i zawołał:
„To książka, którą wuj Teodorek darował Danowi!“
„Tam do djabła!“ odezwał się Dan; nie przestał bowiem jeszcze kląć, pomimo szczerych chęci oduczenia się tego.
Pan Bhaer usłyszawszy te słowa, podniósł głowę. Dan chciał mu spojrzéć w oczy, ale nie zdołał; przygryzł wargi, pochylił czoło, i rumienił się coraz bardziéj, jak gdyby czegoś zawstydzony.
„Co to jest?“ zapytała niespokojnie pani Bhaer.
„Byłbym wolał załatwić tę sprawę na osobności, ale kiedy mi Adaś wszedł na drogę, lepiéj zbyć się od razu,“ rzekł profesor, przybiérając surową minę, jak zwykle, gdy miał wydać wyrok za jaki nie szlachetny, lub podstępny czyn.
„Pani Bater donosi mi, że jéj Józio kupił tę książkę od Dana przeszłéj soboty; miarkując, że jest daleko więcéj warta, niż dollara, — sądzi, że zaszła jaka pomyłka, i dla tego mi ją odsyła. Czyś ją sprzedał, Danie?“
„Sprzedałem,“ odrzekł tenże zcicha.
„Dla czego?“
„Potrzeba mi było pieniędzy.“
„Na co?“
„Żeby oddać należność.“
„Komu?“
„Tomkowi.“
„Nigdy w życiu nie pożyczał odemnie!“ zawołał Tomek z przerażeniem, gdyż łatwo mu było odgadnąć co daléj nastąpi, a wielbiąc Dana, byłby już wolał czary.
„Może to on ukradł piéniądze?“ wykrzyknął Antoś, który miał żal do Dana za wyrządzoną mu kąpiel, i wzięła go chętka, jako prostego śmiertelnika, odpłacić mu się za to.
„Ach Danie!“ zawołał Alfred i załamał ręce, nie pomnąc że trzyma chléb z masłem.
„Przykra to rzecz, ale ją muszę raz załatwić, bo niepodobna żebyście się nawzajem podejrzéwali, i żeby cały zakład na tém cierpiał. Czyś ty położył tego dollara, dziś rano, w szopie?“ zapytał pan Bhaer.
Dan patrząc mu prosto w oczy, odpowiedział pewnym głosem: „Ja!“
Powstał szmer w koło stołu, Tomek z łoskotem rzucił kubek, Stokrotka zawołała „Wiedziałam że Alfred tego nie zrobił!“ Andzia rozpłakała się, a pani Ludwika wyszła z pokoju, z twarzą tak strapioną, smutną, zbolałą, — że Dan niemogąc znieść tego widoku, ukrył na chwilę twarz w rękach, potém podniósł głowę, wyprężył się, jak gdyby miał zarzucić jaki ciężar na plecy, — i rzekł dawnym, opryskliwym tonem:
„Jam to zrobił, ale choćbyś mię pan niewiedziéć jak męczył, nie powiem ani słowa więcéj.“
„Nawet tego że żałujesz swego postępku?“ spytał profesor, zmięszany zmianą jaka w nim nastąpiła.
„Nie żałuję.“
„Wybaczam mu, chociaż o to nie prosi,“ odezwał się Tomek, któremu ciężéj było patrzéć na zhańbienie się odważnego Dana, niż lękliwego Alfreda.
„Nie chcę przebaczenia,“ odparł Dan mrukliwie.
„Może będziesz inaczéj mówił, gdy się zastanowisz spokojnie. Teraz, nie powiem ci do jakiego stopnia jestem zadziwiony i zmartwiony, ale późniéj rozmówimy się w twoim pokoiku.“
„Na nic się to nie zda,“ rzekł Dan wyzywająco; ale zmiękł zobaczywszy strapioną twarz pani Ludwiki, i uważając swe słowa za pożegnalne, wyszedł z pokoju, jak gdyby już nie mógł tam dłużéj wytrzymać.
Szkoda że nie pozostał dłużéj, byłoby mu to ulgę sprawiło: chłopcy rozmawiali bowiem z tak szczerym żalem o tém zdarzeniu, objawiali takie politowanie i zdumienie, że byłby się wzruszył i zażądał przebaczenia. Nikt się nie ucieszył z odkrycia winowajcy nawet Alfred: gdyż mimo licznych wad, lubiony był Dan za męskie przymioty, kryjące się pod szorstką powłoką. Pani Ludwika, jako główna jego opiekunka i kształcicielka, żywo to wzięła do serca, że ostatni i najbardziéj obiecujący z jéj wychowanków, tak się źle pokierował. Sama kradzież już była naganną, ale gorszém było to, iż pozwolił innemu cierpiéć niewinnie podejrzenie, — a najgorszém, podrzucenie pieniędzy; to bowiem wskazywało nietylko brak odwagi, ale skłonność do oszustwa. W dodatku, stanowczo nie chciał się ani wytłomaczyć, ani przyznać do żalu. Dni mijały, a Dan chodził na lekcye i do robót polnych: zły, milczący i zacięty. Jak gdyby nauczony losem Alfreda, nie żądał od nikogo współczucia, odpychał dobre chęci kolegów, a w chwilach wolnych od pracy, wałęsał się po lasach i polach, szukając towarzyszy w drzewach i ptakach, które znał i miłował, jak mało które z dzieci.
„Jeżeli to potrwa dłużéj, boję się, by nie uciekł znowu, bo jest za młody na takie życie,“ rzekł pan Bhaer, zrażony daremnemi próbami.
„Niedawno jeszcze byłam pewna że go nic nie sprowadzi z dobréj drogi, ale teraz tak się zmienił, żem na wszystko przygotowana,“ odpowiedziała biédna pani Ludwika. Ubolewała ona nad swym chłopcem, i nie mogła znaleść w nim osłody, bo jéj najwięcéj unikał. Ile razy spróbowała pomówić sam na sam, spoglądał na nią jakoś gniewnie a błagalnie, jakby dziki zwierz w sidła schwytany.
Alfred ścigał jak cień Dana, który unikając go mniéj niż innych, zazwyczaj mówił tylko opryskliwie:
„Tyś już oczyszczony z zarzutów, o mnie zaś nie turbuj się, bo sobie łatwiéj poradzę.“
„Przykro mi, żeś tak osamotniony,“ rzekł raz Alfred smutno.
„A mnie bynajmniéj“ — odparł Dan, tłumiąc westchnienie, gdyż dolegała mu ta samotność.
Przechodząc pewnego dnia lasem, napotkał gromadkę swych kolegów, którzy dla zabawki, to się wspinali na drzewo, to się zeń zsuwali, po giętkich gałęziach. Dan stanął na chwilę, by się przyjrzéć tym figlom. Gdy przyszła koléj na Jakubka, wybrał, na nieszczęście, zbyt grubą drzewinę, bo skoro zaczął się zsuwać, nachyliła się tylko trochę, i został zawieszony bardzo wysoko.
„Wróć się, bo nie poradzisz sobie!“ zawołał Antoś z dołu.
Jakubek chciał go usłuchać, ale gałąź wymykała mu się z rąk, a nogami nie mógł uchwycić pnia: tak się więc zmordował daremném szamotaniem się, że nakoniec zawołał rozpaczliwie:
„Chwytajcie mię! ratujcie, bo muszę upaść.“
„Ostrożnie! zabijesz się!“ wykrzyknął Antoś z przerażeniem.
„Trzymaj się mocno!“ rzekł Dan, poczém wskoczył na drzewo, i wspinał się, póki nie dotarł do Jakubka, który patrzył weń, pełen obawy i nadziei.
Skacząc gorączkowo pod drzewem, wołał Antoś: „Zejdźcie obaj razem!“ Alfred zaś wyciągał ręce, żeby ich podtrzymać w locie.
„Właśnie tego chcę,“ odparł Dan z zimną krwią, i gdy to mówił, drzewo się pochyliło o kilka stóp niżéj, pod zwiększonym ciężarem.
Jakubek zeskoczył bezpiecznie; ale brzezina uwolniona od połowy ciężaru, tak nagle podniosła się w górę, że Dan spadł na ziemię.
„Nic mi nie będzie; za chwilę przyjdę do siebie,“ rzekł siadając z pobladłą nieco twarzą; a chłopcy otoczyli go przejęci podziwieniem i przestrachem.
„Poczciwy z ciebie chłopak, Danie, takim ci wdzięczny!“ serdecznie przemówił Jakubek.
„Niéma za co,“ mruknął tenże, podnosząc się zwolna.
„I owszem, jest za co, i uścisnę ci rękę, chociaż jesteś,“ — tu, zamiast wymówić nieszczęsne słowo, przygryzł sobie Antoś język i wyciągnął rękę, z tém przekonaniem, że piękny czyn spełnia.
„Ale ja nie uścisnę ręki oszczercy,“ odrzekł Dan, i odwrócił się wzgardliwie. Antoś przypomniawszy sobie zajście przy strumyku, umknął co tchu.
„Chodź do domu kolego, ja cię podniosę,“ powiedział Alfred, i odeszli razem; reszta zaś pozostała jeszcze, by rozprawiać o zręczności Dana. Bardzo byli ciekawi czy „przystanie już do nich,“ i nie mogli się odżałować, że owe pieniądze Tomka narobiły tyle frasunku.
Pan Bhaer przyszedł nazajutrz rano do szkoły, z tak uradowaną twarzą, że chłopcy zaciekawieni byli co mu się stało, i zaczęli przypuszczać że oszalał, skoro poszedł prosto do Dana, ujął go za obie ręce, i ściskając serdecznie, rzekł:
„Już wiem wszystko, i przepraszam cię. Ten postępek w piękném świetle przedstawia twój charakter; ale pamiętaj, że nawet przez przyjaźń nie należy kłamać.“
„Co to znaczy?“ zawołał Alfred, bo Dan nie wyrzekł ani słowa, tylko podniósł głowę, jak gdyby do owéj chwili jakiś ciężar pochylał ją ku ziemi.
„Dan nie wziął pieniędzy Tomka!“ powiedział pan Bhaer z radością.
„Więc któż je wziął?“ chórem zawołali chłopcy.
Profesor wskazał na jedno puste miejsce: wszystkie oczy poszły w ślad za jego palcem, ale się nikt nie odezwał, takie zdumienie ogarnęło całe grono.
„Jakubek oddalił się ztąd dziś rano, i oto co zostawił,“ rzekł pan Bhaer; poczém wśród ogólnéj ciszy, przeczytał kartkę którą wstawszy z łóżka, znalazł przywiązaną do klamki, u swych drzwi.
„To ja wziąłem Tomkowi dollara; bo zaglądając przez szczelinę, zobaczyłem gdzie chowa pieniądze. Miałem chęć przyznać się prędzéj, alem się obawiał. O Alfreda nie tyle mi chodziło, ale z Dana taki poczciwy chłopak, żem już nie mógł wytrzymać. Nie wydałem tych pieniędzy: są w moim pokoju, pod dywanem, za umywalnią. Żałuję, żem to zrobił, i ponieważ nie przypuszczam żebym tu jeszcze wrócił, niech sobie Dan zabierze moje rzeczy.

Jakubek.“

Ta spowiedź bardzo krótka, niewykwintna, brzydko napisana i kreślona w wielu miejscach, stanowiła jednak ważny dokument dla Dana. Gdy pan Bhaer zamilkł, uradowany chłopak pobiegł ku niemu i rzekł przez łzy, z poszanowaniem, jakiego starano się go tam nauczyć:

„Teraz przyznam, że żałuję winy i poproszę o przebaczenie.“
„To było zacne kłamstwo, mój Danie, i muszę ci je darować; ale jak widzisz, nie wyszło na dobre,“ powiedział profesor opierając ręce na jego ramionach, z twarzą wyrażającą serdeczne zadowolenie.
„Dla tegom tak postąpił, żeby chłopcy przestali dręczyć Alfreda, bo jemu to bardziéj dolegało, niżeli mnie,“ rzekł Dan, z widoczną przyjemnością korzystając z mowy, po tak zaciętém milczeniu.
„Czy podobna żebyś to zrobił! aleś ty był zawsze taki dobry dla mnie!“ rzekł drżącym głosem Alfred. Brała go wielka chęć rozpłakać się i uściskać przyjaciela, lecz bał się oburzyć go, tak babskim objawem czułości.
„Wszystko się już wyjaśniło, więc nie szaléj, mój drogi,“ rzekł Dan przełykając łzy, i roześmiał się wesoło, po raz pierwszy od kilku tygodni. „Czy pani Bhaer wié o tém?“ zapytał po chwili.
„Ma się rozumiéć, i taka jest uszczęśliwiona!“ odparł profesor. Dalszą mowę przerwali mu chłopcy, bo zaciekawieni i przejęci radością, otoczyli Dana; lecz zanim zdołał odpowiedziéć na ich liczne pytania, nowy głos wykrzyknął:
„Niech żyje Dan!“ i pani Ludwika ukazała się na progu, powiewając serwetą. Zdawało się, iż z radości gotowa tańczyć, jak to było jéj zwyczajem w dzieciństwie.
Wszyscy, a na czele pan Bhaer, tak głośno wykrzyknęli „hurra!“, że się aż Azya zalękła w kuchni, a przechodzący wówczas koło domu staruszek, zaczął kręcić głową i rzekł: „Za moich młodych lat, inne były szkoły.“
Dan trzymał się tęgo przez chwilę, ale go zwalczyła radość pani Ludwiki. Nagle, pobiegł przez sień do bawialnego pokoju, gdzie ona także podążyła, i przez pół godziny nie pokazali się nikomu.
Panu Bhaer było bardzo trudno uciszyć zgorączkowaną gromadkę; widząc zatém, że lekcye nie mogą dobrze pójść, zaczął opowiadać tę starą a piękną historyę o dwóch przyjaciołach, wsławionych wiernością dla siebie. Chłopcy pilnie słuchali i opowieść ta wraziła im się w pamięć, gdyż serca ich były właśnie wzruszone, skromniejszą parą przyjaciół. Kłamstwo Dana było wprawdzie rzeczą naganną; ale przyjaźń powodująca nim, i męstwo z jakiém znosił upokorzenia należące się innemu, podniosły go do godności bohatera. Uczciwość i honor nabrały dla nich nowego znaczenia; dobre imię stało się im droższém od złota, gdyż poznali, że straciwszy je, niemożna odzyskać za pieniądze, i odtąd życie spływało im błogo, bo wszyscy nawzajem ufali sobie.
Tomek z chlubą przywrócił dawną firmę; Alfred poświęcał się całkiem Danowi; a inni chłopcy starali się wynagrodzić im obu dawniejsze podejrzenia i oziębłość. Pani Ludwika cieszyła się swą trzódką, profesor zaś niezmordowanie opowiadał o swym Damonie i Pytyasie.





Rozdział piętnasty.
Na wierzbie.

Stara ta drzewina słyszała owego lata dużo zwierzeń, i widziała wiele malowniczych obrazków; wszystkie dzieci polubiły bowiem to schronienie. Szczególnie dużo ich się schodziło pewnéj soboty po południu, i jakiś ptaszek opowiedział nam, co się tam działo.
Najpierw przyszły Andzia i Stokrotka z balijkami i z mydłem, — bo od czasu do czasu w napadzie ochędóstwa, prały w strumyku stroje lalek. Azya nie pozwalała krzątać się w kuchni, a do łazienki wzbroniono im przystępu, odkąd Andzia zapomniała przykręcić kurek od wody, skutkiem czego płynęła i płynęła, aż wreszcie, przez podłogę dostała się na niższe piętro. Stokrotka wzięła się z ładem do dzieła: uprała najpierw białe rzeczy, a potém kolorowe; wypłukała je starannie i za pomocą szpilek z wasztatu Antosia, rozwiesiła na sznurze przywiązanym do dwóch krzaków berberysowych. — Andzia, wszystkie rzeczy razem włożyła do balijki, a potém zapomniała o nich, zająwszy się zbieraniem cykoryi, by wypchać nią poduszeczki dla Semiramidy, królowéj Babylonu, — tak bowiem nazywała jednę ze swych lalek. Zabrało to nieco czasu, i gdy „Iskra“ wydobyła nareszcie garderobę z wody, ciemnozielone plamy ukazały się na wszystkiém: puściła bowiem podszewka u jakiegoś okrycia, z któréj kolor przeszedł na różowe i niebieskie sukienki, na koszulki i spódniczkę ze ślicznemi falbankami.
„Cóż to za szkoda!“ rzekła z westchnieniem Andzia.
„Połóż to wszystko na trawie żeby wybielało,“ powiedziała Stokrotka, z doświadczoną minką.
„Dobrze, położę; a tymczasem siedząc sobie w gniazdku, będziemy mogły pilnować, żeby wiatr czego nie porwał.
Gdy nasze małe praczki rozłożyły na trawie stroje królowéj Babylońskiéj i przewróciły balijki dla wysuszenia ich, wgramoliły się potém do gniazdka, gdzie zaczęły szczebiotać, jak zwykły robić panie, w przerwach między domowemi zajęciami.
„Mam zamiar zrobić piernat z mojéj poduszki,“ rzekła pani Iskra, i zaczęła przesypywać cykoryę z kieszonki do chustki, skutkiem czego ubyło jéj połowę.
„A jabym nie chciała piernata. Ciocia Ludka mówi, że to niezdrowa rzecz, więc tylko na materacach pozwalam dzieciom sypiać,“ odparła stanowczo pani Smith.
„Moje są tak zdrowe, że często sypiają na gołéj podłodze, i wcale im to nie szkodzi. — Nie mogę im sprawić materacy, a przytém lubię sama robić pościel.“
„Czy Tomek nie dostarczyłby ci piérzy?“
„Może i dostarczy, ale nie zapłacę za nie, bo on oto nie dba,“ odpowiedziała pani Iskra, chcąc skorzystać ze znanéj jego uczynności.
„Zdaje mi się, że ta różowa suknia spłowieje, zanim wyjdą z niéj zielone plamy,“ zauważyła pani Smith, spoglądając z wysoka. — Chciała ona w ten sposób nakierować ku innemu przedmiotowi rozmowę: różniły się bowiem często w zdaniach, a była bardzo ostrożną osóbką.
„Mniejsza o to; sprzykrzyły mi się lalki i pewno je porzucę, a zajmę się wiejskiém gospodarstwem. Wolę to, niż prowadzenie domu,“ rzekła pani Iskra, idąc w tém za przykładem wielu starszych pań, które jednak nie mogą tak swobodnie urządzać się, ze swą dziatwą.
„Jak je porzucisz, gotowe pomrzéć bez matki!“ wykrzyknęła tkliwa pani Smith.
„Niech sobie umiérają. Znudziło mi się pielęgnować dzieci, i odtąd będę się tylko bawiła z chłopcami, bo się im na co przydam,“ odparła znowu ta dama, aż nazbyt obojętnie.
Stokrotka nic nie wiedząc o prawach kobiéty, spokojnie przywłaszczała sobie wszystkie, jakich zapragnęła. Nikt jéj tego nie bronił, bo się porywała na rzeczy, którym podołać mogła, i bezwiednie korzystała tylko z wrodzonego daru czynienia zdobyczy.
Andzia, niezrażona żadném niepowodzeniem, rzucała się na wszystko, gniewnie upominając się o swobody dozwalane chłopcom. Oni śmieli się, odpędzali ją, łajali że się mięsza do cudzych spraw, ale daremnie, miała bowiem silną wolę i skłonność do despotycznego reformatorstwa. Pani Bhaer czując pociąg do jéj natury, starała się jednak poskramiać szaloną żądzę nieograniczonéj wolności; uczyła ją czekać, panować nad sobą, i przysposabiać się do umiejętnego korzystania z upragnionéj swobody. W lepszych chwilach ulegała Andzia jéj wpływowi; nawet coraz rzadziéj obiecywała sobie zostać kowalem lub ślusarzem, całą energię i ruchliwość zwracając ku wiejskiéj gospodarce. Ale nie zadowalniało jéj i to zajęcie, bo choć otaczające przedmioty były uległe, łagodne, — lecz jako pozbawione mowy, nie mogły dziękować za opiekę: ona zaś koniecznie potrzebowała kochać i otaczać staraniami. Najszczęśliwszą była, skoro malec który przyszedł do niéj po radę, ze skaleczonym palcem, lub z guzem na czole. — Zauważywszy to, pani Ludwika powzięła myśl, żeby ją dozorczyni nauczyła bandażować, przykładać plastry i smarować maściami. Chłopcy zaczęli ją nazywać, „doktorem Iskrą“ a to wszystko sprawiało jéj taką przyjemność, że pewnego dnia rzekła pani Bhaer do męża:
„Jużem zmiarkowała, jaki mamy obowiązek względem téj dziewczynki: ona potrzebuje przejąć się czémś żywo, i jeżeli nie zdobędzie nic takiego, stanie się kobietą suchą, szorstką, niezadowoloną z życia. Zamiast przytłumiać ruchliwą naturę, starajmy się zapewnić jéj odpowiednią pracę, a późniéj nakłonimy ojca, by ją pozwolił uczyć medycyny. Będzie doskonałą lekarką, bo ma odwagę, nerwy silne, serce tkliwe, i litość dla wszelkich cierpień.“ Pan Bhaer uśmiechał się z początku, ale przystał na wyprobowanie jéj zdolności. Dał w ogrodzie zagon na zioła lecznicze, uczył ich własności, i pozwalał je zażywać dzieciom w lekkich przypadłościach. Andzia tak dobrze pojmowała i pamiętała wszystko, tak była oddana temu zajęciu, że zachęcony profesor, nie zamykał przed nią drzwi, chociaż była tylko małą kobiétką.
Siedząc owego dnia na wierzbie, rozmyślała właśnie o tém wszystkiém, a gdy Stokrotka rzekła ze zwykłym spokojem:
„Ja lubię rządzić domem, i chciałabym miéć ładniutkie gospodarstwo dla Adasia, jak dorośniem i będziemy razem mieszkać.“
Andzia odparła stanowczym tonem:
„A ja nie mam brata, więc nie będę potrzebowała trudnić się domem. Wolę miéć aptekę pełną flaszek, szufladek, moździerzy i tłuczków; objeżdżać okolicę kabryoletem, i leczyć chorych. Jakie to będzie zabawne!“
„Fe! jak ty możesz znosić szkaradną woń tych rozmaitych proszków, olejku rycinowego, senesu, i syropów na miodzie!“ zawołała Stokrotka, otrząsając się.
„Nie myślę ich używać sama, więc mi to będzie obojętne. Zresztą, wszystkie te rzeczy pomagają ludziom, a ja lubię uzdrawiać. Alboż moja szałwja nie odjęła bólu głowy, matce Bhaer? Czy Antoś nie przestał cierpiéć na zęby, w pięć minut, od mojego chmielu, — a co?“
„Może będziesz także przystawiać pijawki, obcinać nogi i wyrywać zęby?“ zapytała Stokrotka, drżąc na samę myśl o tém.
„Ma się rozumiéć, wszystko będę robiła; dla mnie to nie jest przykre. Ludzie będą się kaleczyli, a ja ich goić będę. Mój dziadunio był lekarzem, i widziałam, jak komuś zaszywał ogromną ranę na twarzy, a ja trzymałam gąbkę i nie bałam się wcale. Dziadunio téż powiedział, że ze mnie zuch dziewczyna.“
„Jak ty mogłaś patrzéć! Mnie także żal słabych osób, i lubię je doglądać, ale tak drżą podemną nóżki, że rada nie rada muszę uciec. Ja wcale nie jestem zuchem!“ rzekła Stokrotka z westchnieniem.
„Będziesz mogła być podręczną dozorczynią i pielęgnować moich chorych, jak im przepiszę lekarstwo po obcięciu nóg,“ powiedziała Andzia, mająca widoczny popęd do gwałtownych środków.
„Andziu, gdzie ty jesteś?“ zawołano z dołu.
„Tutaj!“
„Oj! oj!“ odezwał się znowu ten sam głos, i zobaczyły Emila, z twarzą wykrzywioną bólem.
„Przeklęta drzazga wlazła mi w palec, i nie mogę jéj wydobyć. Może ty sprobujesz, Andziu?“
„Bardzo głęboko utkwiła, a nie mam igły,“ rzekła, z ciekawością oglądając zraniony palec.
„Weź szpilkę,“ odezwał się nagląco Emil.
„Niemożna, bo jest za gruba i nie ma ostrego końca.
Słysząc to, Stokrotka wyjęła z kieszeni ładny igielnik z czterema igłami.
„Ty zawsze masz pod ręką wszystko, czego się potrzebuje,“ rzekł Emil; a lekarka jego postanowiła nosić odtąd przy sobie igielnik, gdyż podobne wypadki często się zdarzały w jéj praktyce.
Stokrotka zakryła sobie oczy, Andzia zaś kłuła pewną rączką, idąc za wskazówkami Emila.
„Wyssiéj palec,“ rzekła Andzia, przyglądając się doświadczoném okiem, po dokonanéj operacyi.
„Za brudny!“ odrzekł pacyent, otrząsając zakrwawioną rękę.
„Czekaj, obwiążę ci go, jeżeli masz chustkę.“
„Nie mam; weź którę z tych szmat, co tam leżą.“
„Ależ to suknie mojéj lalki!“ zawołała Stokrotka z oburzeniem.
„Weź którę z moich, będzie mi bardzo przyjemnie,“ rzekła Andzia, i Emil nachylił się po pierwszę z brzegu. Przypadek zdarzył, że była to właśnie ładna sukienka z falbankami; ale Andzia podarła ją bez skrzywienia, i skoro królewska szata została obróconą na bandaże, odprawiła pacyenta, mówiąc:
„Utrzymuj szmatkę w wilgoci i nie odejmuj jéj, to ci się rana zagoi, i nie będziesz cierpiał.“
„Ile żądasz za to?“ spytał Emil ze śmiéchem.
„Ubogich leczę gratys, darmo, bez opłaty!“ odparła, strojąc poważną minkę.
„Dziękuję ci, doktorze Iskro; zawsze będę przychodził do ciebie, gdy mi się co stanie,“ powiedział Emil, odchodząc.
Panienki szybko zebrały uprane szmatki i podążyły do domu, by rozpalić ogień na kuchence i wziąć się do prasowania.
Lekki wietrzyk poruszył starą wierzbą, jak gdyby śmiała się po cichu z dziecinnego szczebiotania, które ponowiło się wkrótce, między drugą parą ptasząt:
„Powiem ci teraz owę tajemnicę,“ rzekł Tomek, widocznie przejęty ważnością swéj nowiny.
„Mówże,“ odparł Alfred, który żałował, że nie przyniósł ze sobą skrzypcy, taki tam znalazł chłód i spokój.
„Na ostatniém zebraniu w klubie, uczyniłem wniosek, żeby Danowi wynagrodzić nasze podejrzenia, jaką piękną pamiątką. Zgadnij, cośmy obmyślili?“
„Siatkę na motyle; on tak dawno pragnie tego,“ rzekł Alfred, trochę niezadowolony, gdyż chciał mu ją sam darować.
„Nie, mój panie; oto prawdziwie powiększający mikroskop, żeby za jego pomocą widział te rozmaite żyjątka w wodzie, gwiazdy, jajeczka mrówcze, i tym podobne rzeczy. Nie ładnyż to będzie podarek?“ rzekł Tomek, mięszając mikroskop z teleskopem.
„Toś mnie ucieszył! Ale czy taka rzecz nie będzie za droga?“ zawołał Alfred, przejęty radością, że jego przyjaciel zaczyna być cenionym.
„Wszyscy się złożymy; ja ofiarowałem moje pięć dollarów, bo jeżeli mamy co dać, to niechże już będzie ładne.“
„Jakto, wszystko dałeś? Jak żyję, nie widziałem tak szczodrego chłopca!“ zawołał Alfred, spoglądając nań ze szczerém uwielbieniem.
„Tak mi się dały pieniądze we znaki, że ich więcéj nie chcę zbiérać, tylko zaraz będę wydawał. W ten sposób nikt mi ich nie pozazdrości, nikomu nie przyjdzie ochota kraść, a ja nie będę potrzebował podejrzéwać kogo i kłopotać się o moję kasę,“ odparł Tomek, któremu ciężyły troski i niepokoje, właściwe miljonerom.
„Czy tylko pan Bhaer zezwoli na to?“
„Powiedział, że to wyborny pomysł, i że znał wielu zacnych ludzi, którzy woleli dopomagać potrzebującym, niż gromadzić pieniądze, aby je ktoś zmarnował po ich śmierci.“
„Wszakże twój ojciec jest bogaty; czy także w ten sposób postępuje?“
„Nie jestem tego pewny; tyle tylko wiem, że mi daje wszystko, czego mi trzeba. Ale za pierwszą bytnością w domu, przedstawię mu tę rzecz, bo przecież muszę dać dobry przykład,“ rzekł Tomek tak seryo, że chociaż Alfreda brała ochota do śmiéchu, odezwał się z powagą:
„Ty będziesz umiał robić użytek z pieniędzy, — nieprawda?“
„Tak powiada pan Bhaer, i obiecuje mię nauczyć téj sztuki. Zacznę od Dana, a jak będę miał znowu dollara, to się czém przysłużę Dickowi, bo dostaje tylko centa na tydzień, a taki dobry z niego chłopczyna! Ma się rozumiéć, że nie może dużo oszczędzać, więc chciałbym się nim trochę zająć,“ powiedział poczciwy Tomek, niecierpliwie wyglądając chwili, kiedy będzie mógł wziąć się do tego.
„To bardzo piękny pomysł, i zamiast zbiérać pieniądze na skrzypce, sam ofiaruję Danowi siatkę; a jeżeli mi coś jeszcze pozostanie, to sprawię Karolkowi jaką przyjemność. On taki do mnie przywiązany, i chociaż nie jest ubogi, lubi dostać jaką fraszkę, bo ja z wszystkich najlepiéj wiem, czego mu trzeba,“ rzekł Alfred i zamyślił się nad tém, ile szczęścia będzie mógł dać, za swe trzy dollary.
„Jabym tak samo zrobił. Ale chodźno teraz zapytać się pana Bhaer, czy ci pozwoli pojechać ze mną do miasta, w poniedziałek. Tybyś kupił siatkę, a ja wyszukałbym mikroskop. Franz i Emil wybiérają się także, więc się doskonale zabawimy, koczując po sklepach.“
Poszli pod rękę, rozprawiając o nowych zamysłach, z zabawną powagą i z przedsmakiem słodkiéj uciechy, jakiéj się doznaje, dopomagając biédniejszym od siebie.
„Wgramolmy się do gniazda i wypocznijmy gatunkując liście, bo się tam zdaje tak chłodno i miło,“ rzekł Adaś, gdy wraz z Danem wrócili z dalekiéj przechadzki do lasu.
„Dobrze,“ odpowiedział Dan zwięźle, jak zazwyczaj.
„Dla czego brzoza traci prędzéj liście, niż inne drzewa?“ spytał ciekawie Adaś, — ufny, że mu Dan zawsze odpowié.
„W odmienny sposób są uwieszone. Czy nie widzisz, że łodyga inaczéj trzyma się liścia, a inaczéj gałązki? Stądto porusza się, za najmniejszym powiewem wiatru. U wiązu, liść nie jest tak ruchliwy, bo wisi prosto.“
„Jakie to zajmujące! Czy i z tém dzieje się tak samo?“ zapytał Adaś, trzymając gałązkę akacyi, którę odłamał od drzewka, rosnącego na łące.
„Nie; liście od akacyi należą do rodzaju zamykających się, za dotknięciem. Połóż palec w środku łodygi, to zobaczysz, czy się nie zwiną,“ rzekł Dan, przyglądając się kawałkowi miki.
Adaś zaraz zrobił próbę, i listki tak się zwinęły, że gałązka zdawała się ich miéć jeden rząd, nie dwa.
„Jak mnie to zaciekawia! Powiédz mi co jeszcze o innych liściach, naprzykład o tych,“ rzeki Adaś, i podał nową gałązkę.
„Tymi żywią się jedwabniki, które żyją na liściach morwowych, póki nie zaczną same prząść. Zwiedzałem raz fabrykę jedwabnych materyi, i były tam sale pełne półek, pokrytych liśćmi i robaczkami, które zjadały je tak szybko, że aż słychać było szelest. Czasami nawet zdychają z przejedzenia: powiédz to Nadzianemu,“ rzekł Dan, śmiejąc się, i wziął do ręki kamyk obrośnięty mchem.
„Ja wiem to tylko o liściach morwowych, że czarodziejki używały ich zamiast kołder,“ rzekł Adaś, który się jeszcze nie pozbył zupełnie wiary w istnienie leśnych bogiń.
„Gdybym miał mikroskop, pokazałbym ci daleko piękniejsze przedmioty od czarodziejskich istot,“ powiedział Dan, zamyślając się nad tém, czy kiedy posiądzie ten upragniony skarb.
„Znałem jednę staruszkę, która zamiast czepka nocnego, używała liści morwowych od newralgii w twarzy; zszywała je, i nosiła bez ustanku.“
„Jakie to zabawne! Czy ona była twoją babką?“
„Nie; ja nie znałem babki. — To była jakaś dziwaczna staruszka; mieszkała sama jedna w bardzo staréj chatce, wraz z dziewiętnastu kotami. Ludzie ją nazywali czarownicą; ale to był fałsz, chociaż pozory miała straszne. Dla mnie okazywała się szczególnie dobrą, gdym w sąsiedztwie mieszkał. Nieraz pozwalała grzać się przy ogniu, wiedząc, jak się ze mną źle obchodzą w domu ubogich.“
„Czyś ty był w domu ubogich?“
„Jakiś czas tylko; ale dajmy pokój: nie miałem zamiaru wspominać o tém,“ rzekł Dan, powstrzymując się w niezwykłym przystępie otwartości.
„Opowiédz mi co o tych kotach,“ odezwał się Adaś, żeby przerwać tę rozmowę; zmiarkował bowiem z przykrością, iż pytanie było draźliwe.
„Chyba ci to powiem, że hodowała ich mnóstwo, i na noc pakowała wszystkie do beczki, zkąd je nieraz wypuszczałem; rozbiegały się wówczas po całym domku, ona zaś zła, jak furya, goniła je, by zamknąć napowrót.“
„Czy dobra była dla nich?“ zapytał Adaś, śmiejąc się serdecznie.
„I jak jeszcze! Skoro się tylko znalazło w mieście chore lub opuszczone stworzenie, zaraz brała je do siebie; a jak ktoś potrzebował kota, to szedł do niéj, wybiérał najładniejszego, i płacił tylko 9 pensów[4]; ona zaś była uradowana, że biédactwo znalazło pomieszczenie.“
„Chciałbym zobaczyć tę panią.“
„Już nie żyje; wszyscy moi pomarli,“ krótko odparł Dan.
„Bardzo żałuję!“ rzekł Adaś, i przez chwilę milczał, zastanawiając się, w jaki sposób przedłużyć te rozmowę. Czuł, że to rzecz draźliwa, badać o staruszkę, ale pragnął usłyszéć coś jeszcze o kotach, więc zapytał ostrożnie:
„Czy ona umiała wyleczyć chorego kota?“
„Czasami; gdy jeden naprzykład złamał nóżkę, przywiązała ją do deseczki, i wyzdrowiał; ale niektóre zdychały i grzebała je; te zaś, co nie mogły wyzdrowiéć, miała zwyczaj zabijać.“
„W jaki sposób?“ zapytał Adaś, z uśmiéchu Dana miarkując, że owa jejmość używała szczególnych sztuk, i że do jéj kotów muszą być przywiązane wesołe wspomnienia.
„Jedna dobra pani, lubiąca koty, przysyłała jéj swoje, i nauczyła zabijać je eterem. Staruszka kładła w stary but, gąbkę zwilżoną w tym płynie i wpuszczała weń kota, łebkiem na dół. Usypiał natychmiast, odurzony zapachem, i zanim się ocucił biédak, topiła go w gorącéj wodzie.“
„Mam nadzieję, że wtenczas nic nie czuł. — Trzeba to opowiedziéć Stokrotce. — Tyś dużo ciekawych rzeczy już widział, nieprawda?“ rzekł Adaś, i zamyślił się o doświadczeniu tego chłopca, który kilkakrotnie uciekał w świat, i sam jeden radził sobie w wielkiém mieście.
„Czasami tego żałuję.“
„Czemu? Alboż to nie miło przypomniéć sobie przeszłość?“
„Nie.“
„Dziwna rzecz, jak ciebie nic nie zadawalnia,“ powiedział Adaś, i objąwszy rękoma kolana, z zadumą patrzył w niebo.
„Prawda, że mi jest djable trudno dogodzić, — to jest — nie chciałem się tak wyrazić —,“ rzekł Dan, i przygryzł sobie usta, bo to niebaczne słówko wymknęło mu się mimowoli, a chciał być jeszcze ostrożniejszym z Adasiem, aniżeli z innymi kolegami.
„Niech ci się zdaje, żem nie słyszał; zresztą, jestem pewien, że już się tak nigdy nie odezwiesz,“ powiedział Adaś.
„Jeżeli zdołam się powstrzymać. Jestto jeden z przykrych zabytków przeszłości. Staram się otrząsnąć z niego, ale daremnie,“ rzekł Dan z widoczném zniechęceniem.
„Owszem, daleko rzadziéj teraz używasz brzydkich wyrazów, i ciocia Ludka bardzo rada z tego, bo cię trudno było odzwyczaić, jak mówi.“
„Doprawdy? cieszę się!“ zawołał Dan weseléj.
„Włóż ten nałóg do szuflady z grzechami, i zamknij go na klucz. Ja sobie zawsze tak radzę.“
„Co to znaczy?“ zapytał Dan, w którym Adaś budził taką ciekawość, jakby jaki nowy gatunek chrabąszcza.
„To jest zabawka, któréj się lubię oddawać pokryjomu. Jeżeli mię nie wyśmiejesz, to ci ją opiszę,“ powiedział Adaś, rad, że może daléj mówić w tym przedmiocie, zarówno ich obu zajmującym. „Oto wyobrażam sobie, że mój mózg jest okrągłym pokojem, a dusza skrzydlatą istotką, która w nim mieszka. Ściany są pełne półek i szuflad, w których trzymam myśli, złość, dobroć i tym podobne rzeczy. Dobre skłonności chowam w widocznych miejscach, a złe zamykam szczelnie; ale się wydobywają, i tak są silne, że niemało się utrudzę, szamocąc się z niemi. Gdy jestem sam jeden, albo leżę w łóżku, w tenczas odbywają się te utarczki, i kieruję myślami według woli. Co niedzielę porządkuję mój pokój, rozmawiam z jego mieszkanką i uczę, jak ma postępować. Czasami bywa bardzo krnąbrną, nie chce słuchać, więc ją łaję i prowadzę do dziadunia, który zawsze przywodzi ją do porządku i rozbudza w niéj skruchę. — Dziadunio lubi tę zabawkę, daje mi zalety do chowania w szufladkach, i wskazuje, jak zamykać złe skłonności. Czy chciałbyś sprobować tego sposobu? Bardzo jest pożyteczny,“ rzekł Adaś z takiém przejęciem, z taką wiarą, że Dan zamiast roześmiać się z tego pomysłu, powiedział poważnym tonem:
„Niema dosyć mocnéj kłódki do zamknięcia moich złych skłonności, i mój pokój jest tak zaniedbany, że nie zdołałbym doprowadzić go do porządku.“
„Kiedy ładnie utrzymujesz szuflady w szafie, czemu nie czynisz tak samo i z tamtemi?“
„Nieprzyzwyczajonym do tego, — ale może mię nauczysz?“ rzekł Dan, widocznie gotów chwycić się nawet dziecinnego środka Adasia, byleby oczyścić duszę.
„Sam lubię to robić, ale nauczyć nie umiem; chybabym powtarzał, co mi dziadunio mówi. Wprawdzie nie potrafię tak pięknie przemawiać, jak on, ale sprobuję.“
„Nie wspominaj o tém nikomu: tylko od czasu do czasu, przychodź tu na podobną rozmowę, a ja ci się znów odpłacę opowiadaniem o moich rzeczach,— dobrze?“ zapytał Dan, wyciągając wielką i twardą rękę, — Adaś podał mu swę małą i miękką rączkę, i układ został zawarty.
„Cicho!“ odezwał się Dan, wskazując na dom, gdy Adaś zabiérał się do wykładu o najlepszym sposobie pokonywania złych skłonności. — Wychyliwszy głowy, spostrzegli, że pani Ludwika nadchodzi czytając, a Teodorek ciągnie za nią wózek.
„Czekajmy, aż przejdą, żeby nas nie zobaczyli,“ szepnął Adaś, i cicho siedzieli, gdy się ta para zbliżyła. Pani Bhaer zajęta książką, byłaby niezawodnie wpadła w strumyk, ale ją powstrzymał Teodorek, mówiąc:
„Mamo, chcialbym lowić lybti.“
Zamknąwszy ciekawe dzieło, którego nie mogła doczytać od tygodnia, zaczęła się rozglądać za długą tyką, miała bowiem zwyczaj robić zabawki z lada czego; ale zanim ją ułamała, delikatna gałązka wierzbiny padła jéj pod nogi, i podniosłszy oczy, zobaczyła chłopców, śmiejących się w gniazdku.
„Teodolet tam pójdzie!“ zawołał chłopczyna, wyciągając rączki i trzepocąc sukienką, jakby skrzydełkami.
„Muszę teraz pójść do Stokrotki, więc możesz tu usiąść na mojém miejscu,“ rzekł Adaś, i pobiegł jéj opowiedziéć zajmującą historyę o dziewiętnastu kotach.
Teodorek przy pomocy matki dostał się do gniazda, a Dan robiąc dlań wędkę, odezwał się z wysoka:
„Teraz może pani swobodnie czytać, a ja będę czuwał nad malcem.“
„Minęła mię już ochota. — Coście tu robili z Adasiem?“ zapytała pani Ludwika, miarkując po Danie, że mu coś dało do myślenia.
„Rozmawialiśmy; ja mu opowiadałem o roślinach i tym podobnych rzeczach, on znowu o pewnych ćwiczeniach swoich. — Masz wędkę, Teodorku, możesz łowić, bom osadził na niéj robaczka.“
Chłopaczek wychylił się za drzewo, pilnie upatrując rybek, gdyż był pewny, że się zjawią. Dan trzymał go za sukienkę, żeby nie spadł na ziemię, a pani Bhaer stojąc w pobliżu, wszczęła z nim rozmowę.
„Takam rada, żeś mówił z Adasiem; właśnie tego mu trzeba, i chciałabym, żebyś go uczył i brał z sobą na przechadzki, dla objaśniania o otaczających go przedmiotach.“
„Jabym to lubił, bo jest bardzo bystry, ale...“
„Ale co?“
„Zdaje mi się, że nie zaufałaby mi go pani.“
„Dla czego?“
„Adaś taki miły, dobry, — a jam takie ladaco, więc bałem się, czyby go pani nie wolała trzymać z dala odemnie.“
„Ależ ty nie jesteś ladaco, i ufam ci, mój Danie; zupełnie ci ufam, bo się szczerze starasz poprawić, i z każdym tygodniem stajesz się lepszy.“
„Doprawdy?“ wykrzyknął Dan, i wyraz zniechęcenia znikł z jego twarzy.
„Albo nie czujesz tego?“
„Tak mi się zdawało, alem nie był pewien.“
„Przyglądałam się dotąd w cichości, czy wyjdziesz zwycięsko z próby, chcąc cię wynagrodzić, w takim razie, sowicie; ponieważ widzę teraz, żeś wart zaufania, będę ci powierzała nietylko Adasia, ale i własnego syna, bo ich możesz lepiéj uczyć niektórych rzeczy, niż my wszyscy.“
„Doprawdy?“ wykrzyknął Dan ze zdumieniem.
„Adaś tak dużo obcował przedtém ze starszemi osobami, że przez to brak mu odwagi i rzeźkości. Ty mu się wydajesz najdzielniejszym i najzaradniejszym w świecie chłopcem; prócz tego obeznany będąc z przyrodą, możesz mu opowiadać ciekawe rzeczy o ptakach, pszczołach, roślinach, zwierzętach, jakich nie znajdzie w książkach z powiastkami; a twoje opowieści, jako prawdziwe, będą bardzo nauczające i pożyteczne. Rozumiész teraz w jaki sposób możesz być mu pomocnym, i dla czego lubię, żeby z tobą przestawał?“
„Kiedy ja klnę czasami, i gotówem mimowoli powiedziéć co szkodliwego; oto i przed chwilą zawołałem ,tam do djabła!‘,“ rzekł Dan, który chcąc wiernie spełnić przyjęty obowiązek, uprzedzał ją o swych przywarach.
„Jestem przekonaną, że będziesz unikał wszystkiego, coby go krzywdzić mogło; i sądzę, że w tym względzie on ci się znowu bardzo przyda przez swe poważne, niewinne usposobienie i dobre zasady, których ci właśnie brakuje. Nigdy nie jest za wcześnie, żeby je zaszczepiać w dziecku, ani téż za późno, żeby je uprawiać w człowieku dorosłym, a zaniedbanym. Jesteście jeszcze dziećmi i możecie siebie wzajemnie nauczać. Adaś sam niewiedząc o tém, będzie rozbudzał w tobie poczucie moralności; ty wyrobisz w nim zdrowy rozsądek; a ja będę miała tę pociechę, żem wam obu dopomogła.“
Trudnoby opisać, jak się Dan ucieszył i wzruszył tą ufnością i pochwałą. Nikt mu dotąd nie wierzył, nikt nie dbał o to, żeby w nim wynajdywać i podniecać dobre skłonności; nikt nie podejrzéwał, ile dobrego ukrywa się w piersi tego zaniedbanego chłopca, który chociaż się chylił szybko do upadku, umiał jednak czuć i cenić życzliwość i pomoc ludzką. Żaden zaszczyt w późniejszym wieku nie byłby dlań o połowę tak szacownym, jak prawo nauczania swych nielicznych cnót i szczupłego zapasu umiejętności Adasia, którego tak szanował. Żaden w świecie hamulec nie zdołałby go tak powstrzymać od złego, jak ten niewinny towarzysz, poruczony jego opiece.
Pod tém wrażeniem odważył się powiedziéć pani Ludwice, jaki plan przed chwilą ułożyli, i ucieszyło ją to, że pierwszy krok został już postawiony, w tak naturalny sposób.
Widząc, że to wszystko tak dobrze oddziaływa na Dana, radowała się niezmiernie, bo wytrwała nad nim praca przynosiła już widoczne owoce. Zachodziła w nim coraz większa zmiana, czuł bowiem, że ma przyjaciół i miejsce na świecie, — że ma cel do życia i pracy. Mało wprawdzie mówił, ale się odwdzięczał za dowody przywiązania wszystkiém, co miał najzacniejszego w duszy. — Tak więc Dan został ocalony.
Spokojną z nim rozmowę pani Bhaer, przerwał radosny okrzyk Teodorka, który ku ogólnemu zdumieniu złowił pstrąga, tam, gdzie ich nie było od dawnych lat. Tak był oczarowany niespodziewaną zdobyczą, że się koniecznie chciał popisać przed całym domem, zanim ją Azya ugotuje na wieczerzę; poszli więc pod dach, zadowoleni ze spędzonéj razem chwili.
Następnie Antoś odwiedził to drzewo; ale krótko zabawił, chcąc tylko wypocząć, póki Dick i Dolo nie nachwytają dlań koników polnych i świerszczy; umyślił bowiem wpuścić Tomkowi kilka tych ruchliwych istot do łóżka, żeby go napadły, gdy się położy, i zmusiły do gonitwy po całym pokoju. Polowanie skończyło się niezadługo; więc zapłaciwszy myśliwych garstką miętowych pastylek, poszedł Antoś usłać łóżko Tomkowi.
Przez godzinę stara wierzba jęczała i szumiała samotnie, lub gwarzyła ze strumykiem, przyglądając się wzrastającym cieniom, gdyż słońce już zachodziło. Pierwsze różowe barwy padły właśnie na jéj zgrabne gałęzie, kiedy pewien chłopiec przemknął się cichutko przez aleę i łąkę, a wypatrzywszy Karolka przy strumyku, przystąpił doń, mówiąc tajemniczo:
„Powiedz panu Bhaer, że chciałbym się tu z nim zobaczyć; ale uważaj, żeby tego nikt nie usłyszał.“
Karolek skinął głową i poszedł, ów chłopiec zaś wspiął się na drzewo, i siedział tam z niepokojem na twarzy, chociaż piękna okolica uczyniła na nim widoczne wrażenie. W pięć minut potém ukazał się pan Bhaer: stanąwszy na płocie, zajrzał do gniazda i rzekł łagodnie:
„Miło mi cię widziéć, Jakubku, ale dla czego nie przyszedłeś zobaczyć nas wszystkich?“
„Chciałem się z panem wpiérwéj rozmówić. Wuj kazał mi tu powrócić, więc rad nie rad przyszedłem, i mam nadzieję, że mi chłopcy nie będą bardzo dokuczać, chociażem niewart dobrego przyjęcia.“
Biédny Jakubek wprawdzie źle postąpił, ale było widać, że tego żałuje, wstydzi się, i pragnie być jak najlepiéj powitany, bo wuj porządnie go zbił i srogo wyłajał za to, że poszedł za jego własnym przykładem. Prosił się chłopczyna, by go już nie wyprawiał do téj szkoły, ale ponieważ była tania, wuj nawet słuchać o tém nie chciał, — wyruszył więc nieborak w drogę, i zakradł się cichaczem, żeby się przedewszystkiém oddać panu Bhaer w opiekę.
„I ja się tego spodziewam, ale nie mogę ręczyć za nich, chociaż będę czuwał, żeby się nie dopuszczali niesprawiedliwości. Sądzę jednak, że kiedy Alfred i Dan, choć niewinni, ucierpieli tak wiele, toś i ty powinien co przeboleć, nieprawda?“ rzekł surowo profesor, gdyż, mimo politowania, czuł, że mu się należy kara, za błąd tak trudny do wybaczenia.
„Zapewne; alem zwrócił pieniądze Tomkowi, i przyznałem się do winy, — czy tego nie dosyć?“ powiedział Jakubek dosyć szorstko; bo chłopiec, który popełni tak niski czyn, nie ma odwagi znieść jego następstw.
„Nie, to nie dosyć; powinieneś jeszcze przeprosić wszystkich jawnie i szczerze. Musisz być także przygotowanym na to, że przez pewien czas nie będą cię szanować, ani ci ufać; ale przetrzymasz to, a ja ci dopomogę. Złodziejstwo i kłamliwość są szkaradnymi grzechami, i mam nadzieję, że to będzie skuteczną nauką dla ciebie. Cieszę się, żeś tak zawstydzony: to dobry znak. Znoś ten krzyżyk cierpliwie, i wszelkiemi siłami staraj się zasłużyć na lepsze imię.“
„Urządzę licytacyę i wszystko tanio posprzedaję,“ rzekł Jakubek, okazując skruchę w ten charakterystyczny sposób.“
„Zdaje mi się, że byłoby lepiéj rozdać te rzeczy, i rozpocząć potém na nowych podstawach.“
Jakkolwiek był trudny ten warunek, Jakubek nań przystał, miarkując już sam, że oszustwo nie popłaca; przytém pragnął téż odzyskać przyjaźń kolegów. Całém sercem był przywiązany do swych skarbów, tak mu więc żal było rozstawać się z niektórymi, że publiczne przeproszenie zdawało się niczém w porównaniu.
Zastanowiwszy się jednak, przyznał sobie, że są rzeczy cenniejsze, niż nożyki, wędki, a nawet i pieniądze; postanowił przeto stać się uczciwym, chociażby go to wiele miało kosztować, i zdobyć szacunek towarzyszy, jakkolwiek on nie jest przedmiotem do handlu.
„Dobrze, uczynię to!“ rzekł nagle z miną, która się podobała panu Bhaer.
„Ja ci dopomogę; chodź i weź się od razu do dzieła.“
Wprowadził więc upadłego chłopca w swój mały światek, który z początku przyjął go zimno, lecz zwolna rozgrzewał się, poznawszy, że Jakubek skorzystał z téj nauczki, i szczerze pragnie wejść na nową drogę.





Rozdział szesnasty.
Poskramianie dzikiego rumaka.

„Co ten chłopiec robi?“ myślała pani Ludwika, przyglądając się raz Danowi, który biegał w koło trawnika, jak gdyby dla wygrania jakiego zakładu. Był sam jeden, i zdawało się, że go ogarnęła dziwaczna chęć umęczenia się aż do gorączki, lub skręcenia karku; obleciawszy bowiem kilka razy do koła, próbował skakać przez wysoki płot, przewrócił kilka koziołków i nareszcie padł na murawę przed domem, widocznie pozbawiony wszelkich sił.
„Czy się wprawiasz w wyścigi, Danie?“ zapytała pani Ludwika, siedząca przy oknie.
Spojrzał żywo i odparł z uśmiechem:
„Nie, ja tylko paruję.“
„Nie mógłbyś czasem wynaleść chłodniejszego sposobu?“ rzekła, śmiejąc się także, i rzuciła mu duży liść palmowy.
„Nie mogę się wstrzymać, muszę biegać,“ odpowiedział z tak dziwnym wyrazem w ruchliwych oczach, że zmięszana, zapytała żywo:
„Czy Plumfield robi się za ciasne dla ciebie?“
„Nie gniewałbym się, żeby choć trochę było obszerniejsze. Chociaż je lubię, jakiś djabeł wstępuje we mnie czasami, i wtedy muszę być w ruchu.“
Te słowa wymknęły mu się widać mimowoli, bo ich zaraz pożałował, bojąc się słusznéj wymówki za niewdzięczność. Ale pani Ludwika zrozumiała to usposobienie, i chociaż sprawiło jéj przykrość, nie mogła zań łajać. — Spojrzawszy z niepokojem na Dana, zauważyła, jaki już wysoki i silny, jak ma energiczną twarz, jak badawcze oczy i stanowcze usta. Pomna, ze niegdyś używał nieograniczonéj swobody, uznała w duchu, że nawet łagodne więzy mogą mu ciężyć niekiedy.
„Tak,“ pomyślała, „mój dziki sokół potrzebuje obszerniejszéj klatki; ale gdybym go puściła na wolność, bałabym się go utracić. Muszę więc znaleść dosyć silną przynętę, żeby go ochroniła od niebezpieczeństwa.“
„Znam taki stan,“ odezwała się głośno. „To nie djabeł, jak powiadasz, tylko bardzo naturalna w młodym wieku, żądza swobody. Mnie także niegdyś tak bywało, i nawet chciałam raz uciec w świat.“
„Czemu pani tego nie uczyniła?“ zapytał, i żeby przedłużyć rozmowę, oparł się o jéj niskie okno.
„Wiedziałam, że to byłby nierozsądny krok; a co większa, przywiązanie do matki zatrzymało mię w domu.“
„Ja nie mam matki,“ powiedział Dan.
„Myślałam, że ją masz teraz,“ rzekła pani Ludwika, łagodnie odgarniając mu włosy ze spotniałego czoła.
„Pani jesteś nieskończenie dobrą dla mnie, i nigdy nie zdołam się odwdzięczyć: ale to nie jest to samo, prawda?“ zapytał, spoglądając tak smutno i rzewnie, że ją wzruszył do głębi serca.
„Nie jest to samo, mój drogi, — i w żaden sposób nie może być tém samém. Rodzona matka byłaby dla ciebie olbrzymią pomocą; ale ponieważ nie żyje, pozwól, bym ja ci ją zastąpiła. Widać, że nie czynię dla ciebie wszystkiego, co należy, kiedy mnie chcesz opuścić,“ rzekła ze smutkiem.
„Już mię odstąpiła ta pokusa, i nie oddalę się nigdzie, jeżeli to będzie tylko w mojéj mocy; ale od czasu do czasu popycha mię coś niejako do ucieczki. Chciałbym biedz bez kresu, zmiażdżyć jakiś przedmiot, lub rzucić się na kogoś. — Nie rozumiem siebie, ale taki jest mój stan, i nie zdołam się zeń otrząsnąć.“
Chociaż mówił to ze śmiechem, głębokiego musiał doznawać wrażenia, bo ściągnęły mu się czarne brwi, i z taką siłą uderzył pięścią w ramę od okna, że naparstek pani Ludwiki spadł na trawnik. Gdy go podawał, przytrzymała jego wielką, opaloną rękę, i rzekła tonem zdradzającym, ile ją kosztują te słowa:
„Wymykajże się, mój Danie, kiedy ci tak gwałtownie tego trzeba, lecz nie oddalaj się bardzo, i wracaj tu zawsze, bo mi tęskno bez ciebie.“
To niespodziane przyzwolenie zaskoczyło go jakoś, o połowę zmniejszając chętkę. Nie rozumiał swego usposobienia; lecz pani Ludwika pojmowała je dobrze, i wiedząc, jak natura człowieka jest złośliwą, liczyła na jéj pomoc.
Instynktownie czuła ona, że im więcéj ten chłopiec będzie poskramiany, tém bardziéj zechce się wydzierać w świat; a gdy mu się pozostawi swobodę, zadowolni go samo jéj poczucie i to przekonanie, że obecność jego jest drogą ukochanym osobom. Była to maleńka próba, która się widocznie powiodła, bo Dan zamyślił się chwilę, bezwiednie szarpiąc wachlarz, i rozważał tę rzecz w duchu. Jednakże to odezwanie się do jego serca i honoru musiało sprawić na nim wrażenie, gdyż rzekł po niejakiém wahaniu, z żalem wprawdzie, lecz stanowczo:
„Pozostanę tu jeszcze, a gdybym miał kiedy wyruszyć, w takim razie uprzedzę panią o tém. — Zgoda?“
„Zgoda! A teraz obmyślimy inny sposób parowania, żebyś nie potrzebował biegać po tym placu, jak wściekły pies, psuć mi wachlarzy, i bić się z chłopcami.“
Podczas gdy Dan starał się naprawić zrządzoną szkodę, pani Ludwika suszyła sobie głowę nad środkiem przytrzymania swego włóczęgi, póki nie polubi nauki.
„Cóżbyś na to powiedział, żebym cię zamianowała moim posłańcem?“ zapytała nagle.
„Czy to znaczy, że jeździłbym do miasta załatwiać sprawunki?“ zapytał Dan ciekawie.
„Tak; Franzowi się to sprzykrzyło, Silasa nie mogę teraz odrywać od zajęć, a pan Bhaer nie ma czasu. Koń nasz spokojny, ty dobrze powozisz, — przytém doskonale znasz miasto, spróbuj więc, czy nie będzie lepiéj wyjeżdżać dwa razy na tydzień, niż uciekać raz w miesiąc?“
„Z pewnością sprawi mi to równą przyjemność; tylko chciałbym jeździć sam jeden, bo nie lubię miéć kogoś na karku,“ rzekł Dan, i przejęty nowym planem, przybrał zaraz minę człowieka obarczonego interesami.
„Jeżeli pan Bhaer nie będzie miał nic przeciw temu, otrzymasz zupełną swobodę w tym względzie. Przypuszczam, że Emil zacznie sarkać, ale jemu nie można powierzyć konia tak śmiało, jak tobie. Ponieważ jutro właśnie przypada dzień targowy, muszę teraz przygotować spis potrzebnych rzeczy; a ty idź narządzić kabryolet, i powiedz Silasowi, żeby przysposobił jarzyny i owoce, dla mojéj matki. Wstaniesz rano, i wrócisz na czas lekcyi, dobrze?“
„Ja zawsze wcześnie wstaję, więc mię to nic nie będzie kosztować,“ rzekł Dan, poczém spiesznie zrzuciwszy z siebie kurtkę, podążył przywiązać nowy postronek do bicza, obmyć kabryolet, i z nowonabytą powagą wydać Silasowi zlecenia.
„Zanim to mu się uprzykrzy, postaram się miéć coś innego na pogotowiu, skoro napadnie go znowu ta gorączkowa ruchliwość,“ myślała pani Ludwika, i układając spis potrzebnych przedmiotów, dziękowała losom, że inni chłopcy nie są podobni do Dana.
Panu Bhaer niezupełnie się podobał ten nowy plan, ale pozwolił go wypróbować. Co się zaś tyczy Dana, rozbudziło to w nim niejakie zadowolenie, i przytłumiło dzikie zamysły, plączące mu się po głowie.
Nazajutrz wyruszył o świcie, i bohatersko opierał się pokusie wyścigania mleczarzy, udających się do miasta. Przybywszy tam, porobił roztropnie sprawunki i wolnym krokiem wrócił w sam czas na lekcye, ku wielkiemu zdumieniu pana Bhaer, a niezmiernéj radości pani Ludwiki. Komandor krzywił się na to nowe stanowisko Dana, ale go pocieszyła wyborna kłódka do szopy od morskich statków, i ta myśl, że marynarze są przeznaczeni do wyższych zaszczytów. Tak więc Dan bardzo chętnie pełnił te obowiązki przez kilka tygodni, i nie wspominał już o koczującém życiu; ale pewnego dnia, pan Bhaer zastał go, gdy grzmocił Jakubka, który przygnieciony jego kolanami, krzyczał wniebogłosy.
„Cóż to znaczy? Sądziłem, mój Danie, żeś już zaprzestał bójek,“ rzekł, spiesząc z pomocą.
„My się tylko mocujemy,“ odrzekł tenże, i z żalem wypuścił z rąk Jakubka.
„Dla tego biédaka to wygląda na porządne obicie, nieprawda?“ odezwał się profesor, widząc, że się Jakubek z trudnością podnosi.
„Już mam tego dosyć, boś mnie porządnie wytuzował po głowie,“ mruknął.
„Przyznaję, że choć z żartów rzuciłem cię o ziemię, jużem się potém nie mógł wstrzymać od walenia. Ale żałuję, żem cię tak wymęczył,“ powiedział Dan, widocznie zawstydzony.
„Nie mogłeś się oprzeć gwałtownéj chęci rzucenia się na kogoś. Tobie tak potrzebna walka, jak Alfredowi muzyka,“ rzekł pan Bhaer, któremu powtórzyła żona swę rozmowę z Danem.
„Schodź mi z drogi, jeżeli nie chcesz obrywać guzów, bo mi trudno zapanować nad sobą!“ rzekł Dan z taką groźbą w czarnych oczach, że Jakubek cofnął się natychmiast.
„Kiedy koniecznie potrzebujesz się mocować, to ci dam silniejszy przedmiot od Jakubka,“ powiedział pan Bhaer i wskazał mu na podwórzu grube pnie, wykopane na wiosnę, które tam czekały porąbania. „Jak ci przyjdzie ochota pastwić się nad chłopcami, to przychodź tu pożytkować swę siłę; będę ci za to wdzięczny.“
„Dobrze,“ odparł Dan, i pochwyciwszy zaraz leżącą siekierę, wytoczył pieniek; rąbał go tak żwawo, a wióry rozlatywały się tak daleko, że pan Bhaer musiał ucieczką ratować życie.
Z przyjemnością patrzył on, jak Dan zrzuciwszy z siebie kurtkę, z rozczerwienioną twarzą i srogim wzrokiem, wywierał wściekły gniew na przeciwnikach i klął ich, póki nie zwalczył; a wówczas szedł z tryumfem do drwalni, z naręczem sękowatego dębu. Odparzały mu się ręce, bolały krzyże, ciężyła siekiera: ale mu to służyło, i niktby się nie mógł domyśléć pociechy, ile czerpał w tych brzydkich pniakach, — za każdém uderzeniem siekierą, zaspakajał w sobie nadmiar sił, który mógłby się objawiać w szkodliwszy sposób.
„Skoro się to skończy, nie będę już wiedziała, co daléj robić,“ myślała pani Ludwika, gdyż jéj nic nowego nie przychodziło do głowy.
Ale Dan znalazł sobie rozrywkę, i bawił się potajemnie, zanim ją odkryto. Na łące za strumykiem pasł się owego lata piękny źrebak pana Laurence; chłopcy przepadali za tém roztropném zwierzęciem, i z rozkoszą przyglądali się, jak galopuje z rozwianym ogonem, podnosząc śliczny łeb w górę. Ale wkrótce im się to sprzykrzyło i zaniedbali „księcia“, jeden tylko Dan nigdy nie mógł się nim nacieszyć, i prawie codzień zanosił mu kawałek cukru, jabłka, lub chleba. „Książę“ z wdzięcznością przyjmował dary, i nawzajem lubili się, czując niejako, że ich łączą jakieś niewytłumaczone, ale silne węzły. W któréjkolwiek stronie rozległéj łąki znajdował się „książę“, zawsze przygalopował do płotu, gdy nań gwizdnął Dan. Ten znowu był uszczęśliwiony nad wyraz, skoro to piękne zwierzę oparło mu łeb na ramieniu, patrząc intelligentném i piękném okiem.
„Rozumiemy się z sobą bez czczéj gadaniny, prawda?“ mówił Dan, dumny z zaufania konika, i tak zazdrosny o jego względy, że nikomu nie zwierzał się z téj przyjaźni, jednego tylko Teodorka biorąc czasem z sobą, na te odwiedziny.
Pan Laurence przyjeżdżał niekiedy zobaczyć „księcia“ i napomykał, że w jesieni sprawi mu już siodło.
„Nie będzie go trzeba zbytecznie poskramiać, bo takie to potulne, łagodne zwierzę. Ja sam przyjadę, żeby go okulbaczyć,“ rzekł pewnego razu.
„Wprawdzie pozwala się prowadzić na uzdeczce, ale wątpię, żeby się dał osiodłać nawet panu,“ odezwał się Dan, obecny, jak zwykle, tym oględzinom.
„Postaram się ująć go sobie pieszczotą, i będę na to przygotowany, że mię nieraz zrzuci z siebie. Zawsze się z nim obchodzono łagodnie, więc sądzę, że go tylko zadziwi nowość, ale się nie zalęknie, a swawolnymi wybrykami nie zrobi mi krzywdy.“
„Ciekawym, co on téż zrobi?“ pomyślał chłopak, skoro pan Laurence odszedł z profesorem, a konik wrócił pod płot, zkąd go zaprowadzono do pana.
Gdy Dan siedział na najwyższym szczeblu płotu, mając blisko siebie lśniący grzbiet konika, opanowała go gwałtowna chęć wypróbowania swych sił. Niezastanawiając się nad niebezpieczeństwem, uległ pokusie, i skoro źrebak pochylił się ufnie do podawanego mu jabłka, Dan szybko i cicho wsiadł na niego. Niedługo jednakże utrzymał się, bo z zadziwienia żachnął się źrebak, wyprężył i rzucił go o ziemię. Ponieważ to się stało na miękkiéj murawie, nic sobie Dan nie zrobił, i zerwawszy się prędko, rzekł z uśmiechem:
„Bądź co bądź, wsiadłem! — Chodź tu, łotrze, niechno jeszcze raz spróbuję.“
Konik nie chciał się jednak zbliżyć, co bardzo dogadzało Danowi, lubiącemu wszelką walkę.
Następną razą wziął uzdę, i zarzuciwszy ją koniowi na kark, bawił się z nim chwilę, prowadząc w tę i w owę stronę, póki go nie zmęczył trochę. Wówczas usiadł na płocie i dawszy mu chleba, czekał tylko sposobności, mocno trzymając uzdeczkę. Źrebak próbował dawnych wybryków, ale Dan trzymał go tęgo, nabywszy wprawy z Tobiaszkiem, który w napadzie uporu, chciał nieraz zrzucić z siebie jeźdźca. Konik był zdumiony i oburzony; wierzgał i podskakiwał przez chwilę, lecz potém puścił się galopem, a Dan spadł na ziemię. Gdyby nie to, że należał do rzędu tych chłopców, którzy cało wychodzą z każdego niebezpieczeństwa, byłby skręcił kark; ale on tylko spadł ciężko, i leżał potém spokojnie, żeby odzyskać zimną krew. Tymczasem „książę“ obiegał łąkę, potrząsając łbem na znak zadowolenia, że pokonał jeźdźca. Jednak po niejakiéj chwili zrozumiał widocznie, że się coś stało Danowi, i szlachetnéj będąc natury, przybiegł mu się przyjrzéć. Dan pozwolił mu prychać i niepokoić się przez pewien czas; poczém spojrzał mu w oczy, i rzekł tak stanowczym tonem, jak gdyby go mógł zrozumiéć:
„Zdaje ci się, żeś mię zwyciężył, ale się mylisz, przyjacielu; zobaczysz, że będę jeździł na tobie.“
Tego dnia już nie próbował, ale niezadługo począł w nowy sposób przyzwyczajać konika do ciężarów. Przywiązawszy mu derę do grzbietu, pozwalał prychać, pląsać, rżéć, zżymać się, do woli. Po kilku dniach uporu, poddał się „książę“ i dał wsiąść na siebie. Z początku przystawał często, rozglądając się do koła, jak gdyby mówił cierpliwie, ale z wyrzutem:
„Nie rozumiem tego, lecz się nie wzbraniam, bo mię pewno nie zechcesz skrzywdzić.“
Dan klepał go, zachęcał i ujeżdżał co dzień po trosze. Wprawdzie spadł nieraz, ale mimo tych przeszkód nie ustawał w próbach. Wielka brała go ochota na siodło i uzdę, ale nie śmiał wyjawić tego, co dotąd czynił. Spełniło się jednak życzenie jego, bo niewidzialny świadek tych wycieczek, wstawił się za nim.
„Czy pan wié, co ten chłopiec robi?“ zapytał Silas profesora, gdy mu wydawał pewnego wieczora zlecenia na następny tydzień.
„Który?“ odezwał się tenże, spodziewając się przykrego odkrycia.
„Dan: ujeżdża źrebca, — i trzeba przyznać, że się dobrze do tego bierze,“ powiedział Silas ze śmiéchem.
„Zkądże to wiész?“
„Ja mam oko na chłopców, i wiem zawsze, co robią. Jak tylko Dan zaczął chodzić na łąkę i wracał do domu powalany i pełen sińców, wziął mię strach, czy w tém niéma czegoś złego; zakradłem się więc do stajennéj izdebki, by stamtąd przyglądać się jego harcom. Prawda, że nieraz spadł na ziemię, ale to zuch! Wszystko wytrzymał, — nawet z widoczną przyjemnością, — i tak mocno siedzi na koniu, jakby się z nim zrósł.“
„Nietrzeba było dopuszczać do tego, mój Silasie, bo się chłopiec mógł zabić!“ zawołał pan Bhaer, zapytując siebie w duchu, na co się jego chłopaki nie odważą.“
„Możem źle zrobił, ale nie było niebezpieczeństwa, bo „książę“ jest bardzo łagodny. Zresztą przyznaję, żem lubił przyglądać się tym zręcznym figlom chłopca. Jestem pewien, że on chciałby miéć siodło, więcem przyszedł zawiadomić pana o tém, co robi. — Pan Laurence nie rozgniéwa się, a dla źrebca będzie to korzystne.“
„Zobaczymy,“ rzekł pan Bhaer, i poszedł rozpytać się o bliższe szczegóły.
Dan przyznał się od razu, i z dumą dowiódł, że Silas słusznie chwalił jego władzę nad „księciem“, bo za pomocą marchwi, pieszczot i wytrwałości, jeździł na nim, posługując się tylko postronkiem i derą.
Panu Laurence bardzo się podobał Dan z odwagi i zręczności, więc pozwolił mu ujeżdżać nadal konika, i umyślił zająć się zaraz tresowaniem go, żeby się nie dać zawstydzić „dzieciakowi“, jak mówił. W skutek trudów Dana, „książę“ przyjął siodło bez wielkiego oporu, i gdy pan Laurence poskromił go już nieco, wolno było Danowi jeździć na nim codziennie, ku zazdrości i podziwieniu innych chłopców.
„Czy on nie piękny i nie posłuszny, jak baranek?“ rzekł Dan, zsiadłszy raz z „księcia“.
„Prawda; i czy nie jest zeń pożyteczniejsze stworzenie, aniżeli kiedy jako dziki źrebak, biegał cały dzień po łące, przeskakiwał płoty, i uciekał od czasu do czasu?“ zapytała pani Bhaer, która wyszła na próg, skoro się zaczął popisywać.
„Ma się rozumiéć; ale teraz, zapewniam panią, że już nie ucieknie, chociaż go nie będę trzymał, i jak tylko gwizdnę, natychmiast przyjdzie do mnie. Dobrzem go ujarzmił, nieprawda?“ rzekł Dan z dumą i zadowoleniem. Słusznie mógł się chlubić, gdyż pomimo to, że się szamotali z sobą, „książę“ bardziéj był doń przywiązany, niż do prawdziwego pana swego.
„Ja także poskramiam źrebca, i mam nadzieję, że mi się równie dobrze powiedzie, jeżeli będę tak cierpliwą i wytrwałą, jak ty,“ rzekła pani Ludwika, uśmiechając się tak znacząco, że Dan zrozumiał ją, i odpowiedział także ze śmiechem, ale i z powagą:
„Już nie będziemy przeskakiwać płotów, ani uciekać, i pozwolimy z siebie zrobić pożyteczne istoty; prawda, mój książę?“





Rozdział siedmnasty.
Wypracowania.

„Prędko, chłopcy! już trzecia: a wiécie, że wuj Fritz lubi ściśle trzymać się godziny,“ rzekł Franz w pewne wtorkowe południe, gdy na odgłos dzwonka, rój chłopców zaczął dążyć do muzeum z książkami i papiérami, jakby grono uczonych.
Tomek siedział w klasie pochylony nad biórkiem, mocno zawalany atramentem i rozgrzany ogniem natchnienia; spieszący się, jak zwykle, bo nielubiąc sobie zadawać trudu, nigdy nie był gotowym na czas. Gdy Franz przechodził koło drzwi, zaglądając, czy nie ma gdzie maroderów, Tomek właśnie zrobił ostatni kleks i zakręt u podpisu, poczém wyszedł oknem, żeby wysuszyć papiér. Następnie podążyła Andzia z bardzo poważną minką, trzymając wielki arkusz w rączce; potém Adaś i Stokrotka udali się tam razem, widocznie przejęci jakąś miłą tajemnicą.
Muzeum było uporządkowane, i promienie słońca igrające pośród chmielu, zaglądając przez wielkie okno, sprawiały śliczne cienie na podłodze. Z jednéj strony tegoż okna siedzieli państwo Bhaer, z drugiéj był stoliczek, na którym kładło się przeczytane wypracowanie, a dzieci umieściły się półkolem na składanych stołeczkach, łatwych do zamknięcia, przez co nie było tam sztywno. Ponieważ zabrałoby to zbyt wiele czasu, gdyby wszyscy czytali za jedną razą, urządzono koléj, i owego wtorku młodsza dziatwa przyszła popisywać się, a starsi mieli wydawać sądy pobłażliwe, lecz swobodne.
„Damom należy się pierwszeństwo, niech więc Andzia zacznie,“ rzekł pan Bhaer, skoro przestano szeleścić papiérami i ustawiać krzesełka.
Andzia usiadła przy stoliczku i zachichotawszy na początek, przeczytała nader zajmujące wypracowanie, pod tytułem: Gąbka.
„Jestto, moi przyjaciele, bardzo pożyteczna i ciekawa roślina. Znajduje się na skałach pod wodą, i o ile mi się zdaje, należy do roślin morskich. Ludzie ją zrywają i czyszczą, bo w jéj otworach żyją maleńkie rybki i owady. W nowéj mojéj gąbce znalazłam muszelki i piasek. Niektóre są bardzo delikatne i miękkie; myje się niemi niemowlęta. Gąbka służy do rozmaitych pożytków; opowiem wam niektóre mam nadzieję, że je zachowacie w pamięci. Jeden użytek jest mycie twarzy; sama tego nie lubię, ale się myję dla czystości. Pewne osoby nie robią tego, i są brudne.“ Tu, surowo spojrzała na Dicka i Dola, których to zmięszało tak dalece, że postanowili odtąd należycie się szorować. „Drugi pożytek jest budzenie ludzi, a zwłaszcza téż chłopców.“ W tém miejscu nastąpiła znowu przerwa, i w całym pokoju panował tłumiony śmiéch. „Niektórzy chłopcy nie wstają, gdy ich wołać, więc Marya-Anna wyciska im wodę z mokréj gąbki na twarze i budzi ich w ten sposób.“ Znowu zaczęto się śmiać, i Emil odezwał się, jak gdyby ta przymówka stosowała się do niego:
„Zdaje mi się, że odstępujesz od przedmiotu.“
„Wcale nie; mamy traktować o roślinach lub o zwierzętach, a ja piszę o jedném i drugiém, bo chłopcy są zwierzętami, — alboż tak nie jest?“ zawołała Andzia, i niezwalczona tém, że krzykliwie odpowiedziano: „Nie!“ spokojnie rzecz swę daléj prowadziła:
„Bardzo jest ciekawy pożytek z gąbki, skoro doktór umacza ją w eterze i przytknie do nosa osobie, któréj ma ząb wyrwać. Jak dorosnę, będę także to robić, i dawać chorym eter, żeby śpiąc, nie czuli, gdy im obetnę nogi i ręce.“
„Ja wiem o jednéj osobie, która koty zabijała w ten sposób!“ zawołał Adaś, lecz Dan chcąc mu przerwać mowę, odwrócił jego składany stołeczek, i wsunął mu kapelusz na twarz.
„Proszę mi nie przerywać!“ surowo odezwała się Andzia do niegrzecznych słuchaczów. — Natychmiast przywrócono porządek, czytała więc daléj:
„Z tego wypracowania można wyciągnąć trzy nauki moralne, przyjaciele moi.“ Tu chrząknął ktoś złośliwie, ale nie zwróciła uwagi na tę obelgę. „Pierwsza nauka, żebyście twarz utrzymywali w czystości; druga, żebyście wcześnie wstawali; trzecia, gdy wam gąbkę z eterem przyłożą do nosa, żebyście głęboko oddychali i nie kopali nogami, bo wówczas będzie łatwo wyrwać ząb.“ Temi słowy zakończyła swę rzecz miss Anna, poczém usiadła wśród grzmotu oklasków.
„Znakomite wypracowanie; pełne nauczających uwag i humoru! Bardzo dobrze wywiązała się Andzia. Teraz twoja koléj Stokrotko,“ rzekł pan Bhaer dodając jéj otuchy uśmiéchem.
Stokrotka usiadła zarumieniona, i nieśmiałym głosikiem przemówiła:
„Moje wypracowanie pewno się nie podoba, gdyż nie takie ładne i śmiészne jak Andzi; ale nie umiałam napisać lepszego.“
„Nam się zawsze twoje podobają,“ powiedział wuj Fritz, a ogólny szmer potwierdził jego słowa.
Zachęcona w ten sposób, przeczytała Stokrotka kartkę, któréj wysłuchano z uwagą i poszanowaniem.

„Kot.“

Kot jest przyjemném zwierzęciem, i bardzo je lubię. Jest czysty i ładny. Chwyta szczury i myszy. Pozwala pieścić się z sobą, i gdyśmy dlań dobrzy, to się przywiązuje. Bardzo jest mądry, i wszędzie umié trafić. Młode kotki nazywają się Kiciami, i są to miluchne stworzonka. Ja mam ich dwa: jeden nazywa się Mizio, drugi Fizio, — a matka Topazya: bo ma żółte oczy. Wuj opowiedział mi śliczną historyjkę o jednym człowieku imieniem Mahomet; miał on ładnego kotka i gdy mu ten usnął w rękawie, niechcąc go obudzić, gdy miał wstać, — obciął sobie rękaw. To musiał być bardzo dobry człowiek. Niektóre koty łowią ryby.
„Ja tatze!“ wykrzyknął Teodorek i podskoczył w górę, bo mu pilno było popisać się pstrągiem.
„Cicho“ rzekła, sadzając go jak najprędzéj, gdyż Stokrotka, przez zamiłowanie porządku, nie lubiła by jéj przerywano.
„Czytałam o jednym kotku robiącym to bardzo zręcznie, więcem się starała nauczyć i Topazyę, ale mię podrapała, bo nie lubi wody. Przepada za herbatą, i jak gotuję na kuchence, póty skrobie łapką w imbryczek, póki jéj się nie dam trochę napić. To jest ładna kotka; jada pudding z jabłek, i pija melas. Nie wszystkie kotki są takie.“
„To cudowne!“ zawołała Andzia, a Stokrotka cofnęła się na dawne miejsce, uradowana pochwałą przyjaciołki.
„Adaś ma tak zniecierpliwioną minę że musimy go wywołać, bo nie wytrzyma dłużéj,“ powiedział wuj Fritz. Wykrzyknął więc chłopczyna z pośpiechem:
„Ja napisałem poemat!“ poczém przeczytał tę pierwszą próbę, donośnym i uroczystym głosem.

„Fruwa jak ptaszek motyl skrzydlaty
Fruwa jak ptaszek ale nie śpiéwa
Całuje trawki całuje kwiaty,
Przelata z drzewa do drzewa.

Najpiérw jak robak w liściu zielonym,
Kryje się motyl, następnie z wiosną
Staje się pięknym, żółtym kokonem,
Potem skrzydełka mu rosną.

Na kwiatkach do snu swę główkę tuli,
Karmi się miodem, kroplami rosy
Nie ma jak pszczoły obszernych uli
Nie kłuje jak bąki i osy.

Chciałbym jak motyl bujać od rana
Zachwycać przez swych skrzydeł kolory,
Alebym nie chciał dostać od Dana
Na biédną główkę — kamfory.“

Ten niezwykły objaw genjuszu, sprawił wstrząśnienie w całém gronie, i Adaś był zmuszony odczytać go raz jeszcze. Przyszło mu to z pewną trudnością, gdyż było mało znaków pisarskich, i czasem zabrakło mu tchu, zanim doszedł do końca długiego wiersza.

„Gotów wyjść na drugiego Shakspeare’a!“ zawołała ciocia Ludka, zanosząc się od śmiéchu, bo ten klejnot poezyi, przypomniał jéj wiersz, który napisała w dziesiątym roku życia, a zaczynający się od tych ponurych słów:

„Chciałabym mieć cichy grób na ustroni,
Gdzie szemrzą czyste wody strumienia,
Gdzie brzęczą pszczółki wśród kwiatów woni,
Gdzie leśnych ptasząt dochodzą pienia.“

„Teraz na ciebie koléj, Tomku. Jeżeli jest tyle atramentu w środku, co na wierzchu, to będzie długie wypracowanie,“ rzekł pan Bhaer, gdy się Adaś zdołał nareszcie oderwać od swego poematu.
„To nie wypracowanie, tylko list do Babuni, bom zupełnie zapomniał że dziś na mnie koléj przyszła. Ponieważ jednak jest w nim wzmianka o ptakach, sądzę, że się nada.“
Po tém objaśnieniu, zaczął Tomek czytać, zatrzymując się tylko niekiedy, aby zrozumiéć swe bazgroty.
„Mam nadzieję, droga babuniu, że jesteś zdrowa. Wuj Jakubek przysłał mi kieszonkowy karabin. Jest to ładne narzędzie do zabijania: strzela z wielką siłą, dobrze celuje, i będę niezadługo zabijał wiewiórki. Już ubiłem kilka pięknych ptaków do muzeum. Miały pstre piersi, i bardzo się podobały Danowi. Wypchał je ślicznie, a teraz siedzą na drzewie, zupełnie jak żywe; tylko jeden wygląda jakby trochę pijany.
Mieliśmy tu niedawno robotnika Francuza, i Azya nazywa go tak zabawnie, że muszę to opisać. Nazwisko jego: Germain, wymawiała najwpierw Jerry; gdyśmy ją wyśmieli, zmieniła na Jeremia; widząc że i tém nie dogadza, zrobiła zeń Germany, potém Gerrymon, i tak już pozostało. Droga Babuniu, nie pisuję często, bom niezmiernie zajęty; ale nieraz myślę o tobie, i bardzo mię obchodzisz.
Mam nadzieję, że ci czas przyjemnie schodzi, o ile to może być, bezemnie.
Przywiązany wnuk
„Tomasz.“
P. S. Jak Babunia będzie przechodzić koło sklepu z obrazkami, niechaj nie zapomni o mnie.
N. B. Proszę się pokłonić wszystkim, a w szczególności Cioci Alminie. Czy ona wyrabia jeszcze te wyborne ciasteczka ze śliwkami?“
P. S. Pani Bhaer zaséła swe uszanowanie.
P. S. Pan Bhaer uczyniłby to samo, gdyby wiedział, że piszę ten list.“
P. S. Ojciec mi daruje zegarek na imieniny; cieszę się z tego, bo teraz niewiedząc która godzina, spóźniam się do szkoły.“
P. S. Mam nadzieję, że cię niezadługo zobaczę, droga Babuniu. Czy byś nie chciała przysłać po mnie?“
„T.“
Ponieważ chłopcy przyjmowali każdy przypisek wybuchem śmiechu, więc przybiwszy nareszcie do szóstego, Tomek był niezmiernie zmęczony, i z rozkoszą usiadł, obciérając spoconą twarz.
„Mam nadzieję, że ta sędziwa pani dożyje do końca listu,“ rzekł pan Bhaer, korzystając z ogólnéj wrzawy.
„Dobrze zrobi, jeżeli pominie długą przymówkę w ostatnim przypisku, i nie przyśle po niego, bo jéj się dosyć da we znaki samym listem,“ odpowiedziała pani Ludwika, wiedząc że ta biédna staruszka kładzie się w łóżko, po każdych odwiedzinach hałaśliwego wnuka.
„Telaz ja!“ wykrzyknął Teodorek. — Matka wyuczyła go wierszyków, więc tak mu było pilno popisać się, że w ciągu czytania skakał w górę, i nie można go już było dłużéj powstrzymać.
„Gotów zapomniéć, jak mu każemy czekać jeszcze, — a niemało miałam trudu!“ rzekła pani Bhaer.

Teodorek stanął więc na trybunie, ukłonił się nisko, poczém jednym tchem wypowiedział następujące wierszyki, swym dziecinnym głosikiem:

„Male wody tlopelti
Piastu zialnecta male
Twozą ocean wielti,
Twozą tlaje wspaniale.

Male slówta zycliwe,
Wieltą tozyść oddają,
Twozą scęście plawdziwe,
Zycie w laj zamieniają.“

w końcu zaczął klaskać w rączęta, ukłonił się powtórnie, i pobiegł ukryć główkę na kolanach matki, odurzony swém powodzeniem, bo oklaski były szalone.
Dick i Dolo nie pisali, tylko im zalecono przyglądać się zwyczajom zwierząt i owadów, i zdawać ustną sprawę ze spostrzeżeń. Dickowi przypadło to do smaku, i zbiérał zwykle dużo wiadomości; wystąpił więc skoro go przywołano, i spojrzawszy na zgromadzenie swém jasném, ufném okiem, tak poważnie opowiadał, że się nikt nie uśmiéchnął, nawet z jego ułomnego ciałka, bo się przez nie piękna i prosta dusza przebijała.
„Jam się przyglądał ważkom, i czytałem o nich w książce Dana, a teraz sprobuję opowiedziéć com zapamiętał. — Mnóstwo ich lata w koło stawu; są błękitne, mają duże oczy, przejrzyste skrzydełka, i bardzo ładnie wyglądają. Schwytałem jednę, żeby się przyjrzéć; nigdy w życiu nie widziałem tak pięknego owadu. Na pożywienie, łapią mniejsze od siebie istotki; a polując, wypuszczają z siebie jakiś osobliwy haczyk. Lubią promienie słońca, i wirują po całych dniach.— Cóż to ja więcéj miałem powiedziéć? Aha! już wiem! Jajeczka składają w wodzie; idąc na same dno, wylęgają się w mule. Z nich, wykluwają się jakieś brzydkie istotki, których nazwy nie wiem. Są one brunatne, często się przeistaczają, i ciągle rosną. Pomyślcie tylko, że trzeba dwóch lat, żeby się stać ważką!“
„Teraz powiem najciekawszą rzecz, więc proszę słuchać uważnie, bo zapewne tego nie wiécie: Gdy się już ma wylądz ważka, ten brzydki owad widać wié o tém, bo się wydobywa z wody, osiada na trzcinie, roztwiéra grzbiet....“
„Dajże pokój, nie wierzę temu!“ przerwał Tomek, który sam nie będąc obdarzony spostrzegawczym umysłem, sądził że Dick „dodaje.“
„Prawda, że otwiéra grzbiet?“ zapytał tenże pana Bhaer, który skinął potwierdzająco głową, ku wielkiéj radości chłopczyny.
„Otóż stamtąd wychodzi ważka, siada na słońcu i zaczyna żyć, — rozumiécie? Nabiera sił, rozwija ładne skrzydełka, i wzlatuje w powietrze, a tamten owad już nie istnieje. — Więcéj już nic nie wiem, ale się będę przyglądał i podpatrywał, bo to przeistaczanie się w piękną ważkę, musi być prześliczne, — nieprawda?“
Dick dobrze opowiadał, i opisując jak nowy owad wzlatuje, poruszał rączkami, spoglądał w górę, jak gdyby go tam widział, i chciał gonić za nim. Twarzyczka jego przybrała taki wyraz, iż starsi słuchacze pomyśleli, że gdy dorośnie, spełni się jego życzenie, i po długich latach niemocy i cierpień, nastąpi błogi dzień, kiedy się wydobędzie na słońce, pozostawi za sobą ułomne ciałko, a znajdzie nową i piękną powłokę, w lepszym świecie. Pani Ludwika przyciągnęła go, i pocałowawszy w chudy policzek, rzekła:
„To ładna historyjka, mój drogi, — i doskonale ją zapamiętałeś. Opiszę to twojéj Mamie.“ Dick usiadł u niéj na kolanach, uśmiechnięty i zadowolony z pochwały, — i postanowił dobrze się przyglądać, żeby schwytać chwilę, kiedy się ważka przeistoczy. — Dolo zebrał kilka spostrzeżeń o kaczce. Nauczywszy się ich na pamięć, wypowiedział śpiéwającym tonem, jakby najtrudniejszą lekcyę.
„Dzikie kaczki trudne są do zabicia. Człowiek się skrywa, gdy ma strzelać do nich, i bierze z sobą swojskie, żeby gdakaniem przywabiały dzikie, do miejsc gdzie można do nich strzelać. Niektórzy wyrabiają drewniane kaczki; pływają one wkoło, a dzikie gromadzą się żeby je zobaczyć. Zdaje mi się, że muszą być bardzo głupie. Nasze kaczki są zupełnie oswojone. Ptaki te jedzą dużo, pływają po wodzie, i grzebią się w błocie. Nie pilnują swych jajek, pozwalają je niszczyć, i....“
„Moje nie takie!“ zawołał Tomek:
„A inne — naprzykład Silasa, są takie. Kury muszą pielęgnować kaczęta, tylko nie lubią żeby pływały po wodzie, więc im przeszkadzają; ale kaczuchny wcale na to nie zwracają uwagi. Najlepiéj mi smakują z nadzieniem i z jabłkami.“
„Ja opowiem o sowach,“ rzekł Alfred, który z pomocą Dana, przygotował staranne wypracowanie.
„Sowy mają duże łby, okrągłe oczy, haczykowate dzioby, i mocne szpony. Niektóre są szare, inne zaś białe, czarne, lub żółtawe. Skrzydła ich są bardzo miękkie, i szeroko rozpostarte. Latają zupełnie cicho, i polują na nietoperze, myszy, drobne ptaszki, i tym podobne stworzenia. Budują gniazda w stodołach, w spruchniałych drzewach, i czasami zabiérają gniazda innym ptakom. Duża, rogata sowa znosi dwa czerwono-brunate jajka, większe od kurzych. Brunatna sowa znosi pięć jaj, białych i gładkich; i ten gatunek sów krzyczy po nocach. Inne znów mają głos płaczącego dziecka. Jedzą one myszy i nietoperze, w całości, a z tych części których nie mogą strawić, robią gałeczki i takowe wypluwają.“
„To dopiéro! To zabawne!“ zawołała Andzia.
„W dzień nic nie widzą, a wydobywszy się na światło, kręcą się jakby na w pół ślepe; inne ptaki gonią je i dziobią, jak gdyby dla zabawki. Rogate sowy są bardzo duże, prawie takie jak orły. Jedzą króliki, szczury, węże i ptaki. Przemieszkują w skałach i na zgliszczach domów. Mają rozmaite sposoby krzyczenia: czasem wydają taki głos, jak osoba oburzona. W lesie, straszą ludzi po nocach. Biała sowa przebywa nad morzem i w zimnych miejscach; podobna jest trochę do sokoła. Pewien gatunek sów kopie nory, jak krety; nazywają się one sowami uszatemi czyli puchaczami, i bardzo są małe. Grzebiąca sowa jest najpospolitszą; przyjrzałem się jednéj, siedzącéj w wydrążeniu drzewa: wyglądała jakby mały, szary kot; jedno oko miała zamknięte, a drugie otwarte. Wylatują one w świat o zmroku, i czyhają na nietoperzy. Schwytałem jednę, i oto jest.“
Mówiąc to, Alfred wydobył szybko z pod kurtki tłustego ptaka, który mrugał oczkami i trzepotał się, widocznie śpiący i zalękniony.
„Nie dotykajcie! Zaraz się pokaże w całéj okazałości!“ rzekł Alfred, z chlubą popisując się nową zdobyczą. Najpierw włożył sowie kapelusz na łebek, z czego chłopcy uśmieli się serdecznie, potém ją ubrał w papierowe okulary, dla nadania większéj powagi, lecz skończyło się na tém, że rozgniewana, zaczęła szarpać mu chustkę, dziobać go, i piszczéć. Gdy ją uwolnił, siadła nad drzwiami, spoglądając na całe towarzystwo z zaspałą i komiczną godnością.
„A ty, Jerzy, — masz co do powiedzenia?“ zapytał pan Bhaer, gdy znowu cisza nastała.
„Czytałem dużo o kretach, i przyglądałem się im nieraz; alem wszystko zapomniał, prócz tego że przemieszkują w norach, które kopią sobie; że się je chwyta, nalewając tam wody; i że potrzebują często jeść.“ To powiedziawszy usiadł Nadziany, wyrzucając sobie, że przez lenistwo nie zapisywał swych cennych spostrzeżeń; bo się wszyscy uśmiechnęli na wzmiankę ostatniego z tych trzech faktów, jakie mu zostały w pamięci.
„A więc już koniec na dzisiaj,“ odezwał się pan Bhaer, ale Tomek zawołał żywo:
„Jeszcze nie! Alboż to pan nie wié? Musimy przecież oddać tę rzecz!“ i zaczął mrugać gwałtownie, robiąc sobie okulary z palcy.
„Zupełnie zapomniałem! Teraz na ciebie koléj Tomku,“ odrzekł, i zajął napowrót swe miejsce; a wszyscy chłopcy prócz Dana, zaczęli się jakoś krzątać.
Alfred, Tomek i Adaś którzy wyszli z pokoju, wnieśli niezadługo pudełko z ponsowego safianu, na najładniejszéj srebnéj tacy pani Ludwiki. Tomek trzymał ją w rękach i wraz z kolegami prosto zmierzył do Dana, który nic nie podejrzéwając, sądził, że sobie jakieś żarty stroją. Tomek przygotował świetną mowę; ale ponieważ całkiem wyszła mu z pamięci, rzekł tylko z głębi zacnego i gorącego serca:
„Słuchaj chłopcze, chcemy ci wynagrodzić czémś ładném, to co zaszło, — i okazać jak cię kochamy, za twę poczciwość. Weźże to, i zabawiaj się.“
Dan był tak zadziwiony, że zarumienił się jak owe pudełko, i bąknął tylko: „dziękuję wam, koledzy,“ ale gdy zobaczył co jest w środku, rozjaśniła mu się twarz, porwał mikroskop, i z takim zapałem przemówił, że się wszyscy uradowali, chociaż słowa jego wcale nie były wytworne.
„To mi chwaty! Tak sobie dawno tego życzyłem! Podaj mi rękę, Tomku.“
Wszyscy ściskali się z nim po kolei, cieszyli się i zachwycali pięknym podarkiem. Wśród tego zamętu, rzucił Dan okiem na matkę Bhaer, która stojąc nieopodal, całém sercem cieszyła się tym miłym widokiem, i w odpowiedzi na jego wdzięczne spojrzenie rzekła:
„Ja w tém nie miałam udziału; chłopcy sami radzili sobie.“
Dan odezwał się na to z uśmiechem, i tonem dla niéj jednéj zrozumiałym:
„Jednakże to wasze dzieło,“ i torując sobie drogę między kolegami, wyciągnął rękę najpierw do niéj, a potém do profesora, który z lubością przyglądał się swojéj trzódce.
Podziękował im tylko niemém lecz serdeczném uściśnieniem tych zacnych rąk, które sprowadziły go na dobrą drogę, i zawiodły do bezpiecznego schronienia, jakiém jest ognisko domowe. Chociaż nie powiedział ani słowa, pojmowali go zupełnie, a Teodorek wyraził ich zadowolenie: pochyliwszy się bowiem z objęć ojca, żeby uściskać Dana, rzekł swym dziecinnym językiem:
„Mój Dancio dobly, i telas wsyscy do tochają.“
„Dajże mikroskop Danie, żebyśmy się czemu przypatrzyli,“ rzekł Jakubek, który przez cały czas téj sceny, byłby się chciał wymknąć z pokoju, ale go powstrzymywał Emil.
„Dobrze: ciekawym jak się wam to wyda, naprzykład,“ rzekł Dan, chętnie popisując się upragnioną zdobyczą.
Gdy położył chrabąszcza pod mikroskopem, Jakubek nachyliwszy się, zawołał ze zdumieniem:
„Jakież on ma ogromne kleszcze! Teraz rozumiem, dla czego mię tak boli, jak się dotknie!“
„Mruga na mnie!“ wykrzyknęła Andzia, która główkę wetknęła pod łokieć Jakubka, żeby się przyjrzéć zaraz po nim. Gdy się już wszyscy przypatrzyli, pokazał Dan skrzydła motyla, cztery rogi we włosie, żyłki na listku, prawie niewidzialne dla gołego oka, a przez to cudowne szkło, podobne do gęstéj siatki; skórę na palcu, wyglądającą jakby dziwaczne pagórki i doliny; nić pajęczą, która się wydawała tak gruba, jak jedwab do szycia, i żądło pszczoły.
„To wygląda zupełnie jak czarodziejskie obrazki w mojéj książce z powiastkami, tylko daleko ciekawsze,“ powiedział Adaś z zachwytem.
„Dan jest czarodziejem teraz, i może pokazywać różne cuda dziejące się koło nas, bo ma dwie rzeczy potrzebne ku temu: cierpliwość i zamiłowanie przyrody. Żyjemy na pięknym i zdumiewającym świecie, Adasiu; im więcéj będziesz go znał, tém będziesz mędrszy i lepszy. To szkiełko starczy ci za cały szereg nauczycieli, i gdy zechcesz, nauczysz się od nich bardzo pięknych rzeczy,“ rzekł pan Bhaer, uradowany że się tém chłopcy tak przejęli.
„A gdybym się pilnie wpatrzył, czy mógłbym zobaczyć czyję duszę przez ten mikroskop?“ zapytał Adaś, na którym potęga tego kawałka szkła, wywarła wielkie wrażenie.
„Nie, mój drogi; téj władzy nie ma, i nigdy nie może jéj miéć. Twój wzrok nieprędko będzie tak jasny, żeby dotrzéć do najniewidzialniejszego z cudów Boskich. Ale przy pomocy pięknych rzeczy, które możesz widziéć, — łatwiéj zrozumiész jeszcze piękniejsze, chociaż są niewidzialne,“ odparł wuj Fritz, opiérając mu rękę na główce.
„My sobie wyobrażamy ze Stokrotką, że aniołki muszą miéć takie skrzydła, jak to, co Dan pokazywał przez szkło; tylko zapewne są miększe i ze złota.“
„Sądźcie o tém jak się wam podoba, i starajcie się, aby wasze skrzydełka były równie błyszczące i piękne; tylko nie odlatujcie jeszcze długi czas.“
„Ja nie odlecę,“ odrzekł Adaś, i dotrzymał słowa.
„Bądźcie zdrowi, chłopcy; muszę teraz odejść, ale was pozostawiam z nowym profesorem historyi naturalnéj,“ powiedziała pani Ludwika, bardzo zadowolona z ubiegłego dnia.





Rozdział osiemnasty.
Zbieranie plonów.

Gospodarka dobrze się powiodła dzieciom owego lata, i w sierpniu z wielką uciechą zebrały plony. Jakubek i Antoś uprawiali kartofle, jako korzystny towar; zebrawszy ich bowiem, wraz z drobnymi, trzy ćwierci, sprzedali po wysokiéj cenie ojcu Bhaer, który zawsze potrzebował wielkiéj ilości, na użytek domowy. Emil i Franz poświęcili się zbożu, i zwieźli spory zapas do stodoły; poczém zmielone na mąkę, z tryumfem przywieźli znów do domu, ciesząc się, że przez długi czas będą z niéj ciasteczka i różne przysmaki. Pieniędzy przyjąć za nią nie chcieli, i Franz powiedział „Choćbyśmy sieli zboże do końca życia, nie wypłacimy się nigdy za wszystko, co wuj dla nas uczynił.“
Alfred zebrał takie mnóstwo grochu, że mu się zdawało, iż go nigdy nie nadąży łuskać; pani Ludwika doradziła zatém nowy i bardzo praktyczny sposób: wysuszone strąki rozrzucono po ziemi, Alfred grał na skrzypcach, a chłopcy tańczyli po nich i wymłócili wszystko, zaznawszy więcéj przyjemności niż trudu.
Fasola Tomka nie powiodła się, bo jéj wcale nie podlewał. Mając przekonanie że sama będzie o sobie pamiętać, pozwolił biédaczce póty mocować się z chwastem, póki z wysilenia, nie skończyła karyery powolną śmiercią. Musiał więc raz jeszcze skopać swój łan i zasiać groch pospolity; ale już był późny: przytém ptaki zjadły go dużo, i krzaki płytko sadzone pokładały się, — i gdy nareszcie ukazał się biédak, nikt o to niedbał, bo minęła jego pora. Chcąc się pocieszyć dobrym uczynkiem, przesadził Tomek wszystkie osty, jakie tylko znalazł, i pielęgnował dla Tobijaszka, który je ze smakiem pozjadał. Ten łan z ostami bardzo pobudzał chłopców do śmiechu, ale Tomek przekonywał ich, że lepiéj jest pamiętać o biédnym Tobijaszku, niżeli o sobie samym. Zapowiedział nawet że na przyszły rok poświęci cały swój grunt ostom, robakom i ślimakom, żeby żółwie Adasia, sowa Alfreda, a także i Tobijaszek, mieli swe ulubione pożywienie. Jakże to dobrze malowało roztrzepanego, lecz z poczciwém sercem, Tomka.
Adaś przez całe lato zaopatrywał babunię w sałatę; na jesieni zaś, posłał dziaduniowi koszyk rzepy tak wymytéj, że każda sztuka wyglądała jak duże, białe jajko. Babunia bardzo lubiła sałatę, a dziadunio miał zwyczaj często powtarzać następujący dwuwiersz:

„Lukullus, wstrzemięźliwość ceniąc niewątpliwie,
Wśród Sabinów pieczoną rzepę jadał chciwie.“

A zatém jarzyny składane na ofiarę tym domowym bóstwom, były darem pożądanym, właściwym i klasycznym.

Stokrotka miała same kwiatki w ogródku; całe lato kwitł on i pachniał coraz inaczéj. Bardzo była przywiązana do swych grządek, wolne chwile spędzała wśród nich, i tak wiernie i tkliwie pielęgnowała róże, bratki i groszek cukrowy, jakby swe lalki, lub przyjaciołki. Przy każdéj sposobności wysyłała do miasta bukiety, i w domu niektóre wazony były oddane jéj szczególnéj pieczy. Rozmaite miluchne bajeczki roiła o swych kwiatach, ku uciesze młodszéj dziatwy. Robiła śliczne laleczki z ponsowych i białych makówek, strojąc je w szarfy z trawek. Te osóbki pływały poważnie po cichym stawie, w czółenkach ze strączków, o żaglach z listów różanych.
Andzia coraz gorliwiéj hodowała lecznicze zioła i różne pożyteczne rośliny. W sierpniu, bez ustanku zrywała je, suszyła, układała, i zapisywała w książce, jaki z któréj pożytek. Robiła wiele różnych doświadczeń; wprawdzie z początku zdarzały się liczne pomyłki, ale się stała tém ostrożniejszą, żeby nie dać komu bylicy, zamiast przetacznika łąkowego.
Dick, Dolo i Robcio raz w raz skopywali swoje ogródki, i więcéj tam było ruchu i krzątaniny, jak we wszystkich innych. Dwaj pierwsi uprawiali pasternak i marchew, z upragnieniem wyglądając chwili, kiedy te szacowne jarzyny dojrzeją. Dick pokryjomu obejrzawszy swę marchew, zasadził ją poraz drugi, i przyznał wówczas słuszność Silasowi, że jeszcze na nią za wcześnie.
Robcia planem były cztery małe dynie, i jedna bania tak olbrzymia, że dwie osóbki mógły w niéj usiąść wygodnie. Musiała pochłonąć w siebie wszystkie soki żywotne z ziemi, i promienie słońca świécącego w górze, bo leżała okrągła, złocista, — zapowiadając na długi czas doskonałe nadzienie do ciastek. Robcio z dumą pokazywał ją każdemu; a gdy przymrozki nastały, co wieczór przykrywał starą kołderką, otulając jakby ukochane dziecko. Gdy została nakoniec zerwaną, niedając jéj dotknąć się nikomu, sam z wielkim trudem powiózł na taczkach do lamusa; a dla uświetnienia pochodu, Dick i Dolo szli przed nim, w pełnych zbrojach. Matka obiecała, że na święto Dziękczynień nadzieje nią ciasteczka, dając przytém niejasno do zrozumienia, iż ma jakiś plan w głowie, który okryje chwałą wspaniałą banię i jéj właściciela.
Karolek zasiał ogórki, ale ciągłém obkopywaniem, obrócił je w niwecz. Przez dziesięć minut martwił się bardzo; poczém, puszczając to w niepamięć, zasiał garść błyszczących guzików, zapewne w przekonaniu że to są pieniądze, których mu dużo wyrośnie, i będzie wówczas tak bogaty, jak Tomek. Ponieważ nikt mu nie wzbraniał, robić ze swym ogródkiem co mu się podoba, wkrótce tak wyglądał, jak żeby go trzęsienie ziemi nawiedziło kilkanaście razy. W dzień ogólnych zbiorów, byłby miał do pokazania same kamienie i chwasty, gdyby nie to, że poczciwa Azya powiesiła kilka pomarańcz na jakiémś uschłém drzewku. Niezmiernie był uradowany tym cudem, i przez litość, nikt go nie rozczarował.
Nadziany przechodził różne troski z powodu swych melonów; tak mu było pilno bowiem skosztować je, że wyprawił sobie ucztę zanim dojrzały, i wpadł w niebezpieczną chorobę. Wydobywszy się nareszcie z téj biédy, poczęstował kolegów pierwszym melonem, sam nie kosztując ani kawałka. Jego owoce były wyborne i prędko dojrzewały, bo miał dla nich słoneczne miejsce: ostatnie zwłaszcza, najpiękniejsze, kusząco zwieszały się wśród liści. Nadziany umyślił sprzedać je któremu z sąsiadów; więc chłopcy którzy się spodziéwali że je sami zjedzą, zasmuceni tém, w osobliwy a dobitny sposób objawili niezadowolenie. Pewnego dnia, gdy poszedł zajrzéć do trzech ślicznych melonów, które właśnie chciał zanieść na targ, zdziwiło go słowo, „świnia,“ wyryte białemi literami na zielonéj łupinie każdego owocu. Rozsrożony, pobiegł na skargę do pani Bhaer, która wysłuchawszy go ze współczuciem, rzekła:
„Jeżeli chcesz zażartować z nich, to ci podam środek; ale się musisz wyrzec tych melonów.“
„Dobrze; niemogąc zbić wszystkich tych łotrów, chciałbym choć w inny sposób dać im się we znaki,“ mruknął gniewnie.
Pani Ludwika zmiarkowała, kto się dopuścił tego figla, gdyż poprzedniego wieczoru trzy główki podejrzanie skupiały się z sobą w kąciku sofy, szepcząc i chichocząc się z czegoś; jako doświadczona kobieta, wnosiła więc, iż się obmyśla jakaś nowa psota. Noc księżycowa, szelest staréj wiśni przy oknie Emila, palec skaleczony u Tomka, wszystko to utwierdzało jéj podejrzenia. Uspokoiwszy nieco Nadzianego, kazała mu przynieść uszkodzone melony, i nie wspominać nikomu o tém co zaszło.
Trzéj chłopcy byli zdumieni, że im tak gładko przeszedł złośliwy figiel; ale gdy znikły melony, ustał ich dobry humor, i jacyś byli nieswoi; zwłaszcza że Nadziany, pulchny i zadowolony jak zazwyczaj, spoglądał na nich z wyraźném politowaniem.
Przy obiedzie zrozumieli nareszcie całą rzecz, bo się pomścił i zakpił z nich. Gdy już zjedli pudding, i mieli się zabrać do owoców, Marya-Anna zanosząc się od śmiéchu, przyniosła dużego melona; potém Silas ukazał się z drugim; a nareszcie Dan, z trzecim. Postawiono je przed trzema winowajcami, i przeczytali na zielonéj łupinie pod wyrazem „świnia“ ten dodatek: „przesyła ukłony.“ Gdy całe grono przeczytało napis, powstał ogólny szmer, bo szeptano sobie do ucha, że to jest w związku z popełnionym figlem. Emil, Antoś i Tomek nie wiedzieli gdzie podziać oczy, i nie mogąc znaleść ani jednego słówka na swoję obronę, zaczęli się śmiać wraz z całém towarzystwem, a potém częstowali wszystkich melonami, przyznając że Nadziany zręcznie im się odpłacił dobrem za złe.
Dan nie miał gospodarki, bo go nie było w Plumfield przez większą część lata, a potém kulał na nogę. Za to w czém tylko mógł, pomagał Silasowi, rąbał drwa dla Azyi, i pielęgnował trawnik przed domem, dla pani Ludwiki.
Gdy inni znosili swe plony, żal mu było że się prawie niczém popisać nie może; ale na jesieni obmyślił leśne zbiory, w czém go nikt nie ubiegał. Co sobotę, obładowany przychodził z lasów, pól i gór, — wiedząc na któréj łące ładne mieczyki rosną, w którém zaroślu sasafry są najwonniejsze, do któréj leszczyny chodzą wiewiórki po orzechy, który dąb ma korę najpiękniejszą, i któremi ziółkami dozorczyni leczy od wrzodów. Dla przystrajania gabinetu pani Ludwiki, przynosił rozmaite purpurowe i żółte liście, wdzięczne i wonne trawki, owoce powojnika, żółte jagody jakby woskowe, mchy o czerwonych brzeżkach, białe, lub szmaragdowe.
„Nie potrzebuję wzdychać teraz do lasów, bo mi je Dan tutaj przynosi,“ mówiła zwykle pani Bhaer, strojąc ściany w żółte gałęzie klonu, ponsowe wieńce z kapryfolium, lub układając w wazonach brunatną paproć, szaléj i kwiaty późnéj jesieni, bo Dana plony sprawiały jéj wielką przyjemność.
Wielkie poddasze było zajęte dziecinnymi zbiorami, służąc przez jakiś czas za ciekawe widowisko dla całego domu. — Stokrotka ułożyła tam w szufladzie od stolika trójnożnego, nasiona kwiatów, w zgrabnych torebkach papiérowych, z napisami. Andzia rozwiesiła na ścianie wiązki ziół, napełniające powietrze aromatyczną wonią. Tomek przechowywał koszyk ostu z delikatném nasieniem, zamierzając zasadzić go w następnym roku, jeżeli się nie ulotni do tego czasu. Emil suszył pęki makówek. Adaś miał żołędzie i różnego rodzaju zboża dla swych ulubionych zwierząt. Dana zbiory najbardziéj jednak pociągały wzrok. Zasłał bowiem połowę podłogi orzechami. Były tam rozmaite gatunki, gdyż plądrował lasy na kilka mil do koła, wspinał się na najwyższe drzewa i zagłębiał w największe gęstwiny, żeby wrócić z plonem. Orzechy laskowe, włoskie i kasztany, leżały w oddzielnych stosach, by nabierać barwy, słodyczy, suchości, i być gotowymi do uczt zimowych.
Rósł nieopodal domu jeden orzech amerykański, który Robcio i Teodorek, swoim nazywali. Pokrył się on obfitym owocem tego lata. Ciężkie łupiny zwieszały się wśród uschłych liści, gdzie wiewiórki skrzętniéj znajdowały je, aniżeli te leniuchy. Ojciec im powiedział, ale chłopcom, nie wiewiórkom, — że dostaną owe orzechy na własność, jeżeli je zbiorą bez niczyjéj pomocy. Była to łatwa robota, i z razu podobała się Teodorkowi; ale wkrótce stracił do niéj ochotę, i napełniwszy koszyk do połowy, resztę odłożył do innego dnia. Lecz ten dzień jakoś nie nadchodził; a tymczasem wiewiórki żwawo wspinając się po wiązie, wynosiły tyle orzechów, że wreszcie napełniły się jamy ich, i różne kryjówki między gałęźmi, skąd łatwo je było wybiérać. Zwinne ich ruchy bawiły chłopców, aż do pewnego dnia, kiedy im Silas powiedział:
„Czyście odprzedali orzechy wiewiórkom?“
„Nie,“ odrzekł Robcio, zaciekawiony, co on przez to rozumié.
„W takim razie uwińcie się z nimi żywo, bo te skrzętne licha wszystkie wam zabiorą.“
„Poradzimy sobie. Takie jest mnóstwo orzechów, że i dla nas dużo zostanie.“
„Już ich niéma wiele, bo ogołociły prawie całe drzewo. Zobaczże sam.“
Robcio pobiegł i przestraszył się, widząc tylko szczątki. Zawołał więc Teodorka i dzielnie pracowali całe popołudnie, a wiewiórki tymczasem siedząc na płocie, pomrukiwały gniewnie.
„Teraz, Teodorku, musimy być pilni, i podnosić każdy orzeszek co spadnie, bo inaczéj mało ich zbierzemy, i wszyscy nas wyśmieją.“
„Nie zostawimy nic tym staladnym wiewióltom; będę je zbiélal i zanosil plędto na poddase,“ rzekł Teodorek, marszcząc się na zwierzątko, które właśnie czyściło sobie ogonek w pobliżu.
W nocy silny wiatr strącił setki orzechów z drzewa; pani Ludwika budząc rano synków, rzekła zatém wesoło:
„Spieszcie się, chłopcy; wiewiórki uwijają się żwawo, i musicie się dziś dobrze krzątać, żeby wam nie zabrały wszystkiego.“
„Nie zabiorą,“ odpowiedział Robcio; ubrał się z największym pośpiechem, i przełknąwszy śniadanie, pobiegł ocalić swę własność.
Teodorek towarzyszył mu także i pracował w pocie czoła: drepcząc raz po raz, to z pełnym koszyczkiem, to z wypróżnionym.
Druga półćwiartka wkrótce została zaniesioną na poddasze; ale kiedy zaczęli znowu szukać orzechów pomiędzy liśćmi, dzwonek wezwał do nauki.
„Ojcze, pozwól mi tu zostać, bo jak odejdę, te szkaradne wiewiórki gotowe nam wszystko zabrać. Ja późniéj odrobię lekcye!“ zawołał Robcio, wpadając do klasy z rozpaloną twarzyczką i roztarganą główką od ostrego wiatru i zapalczywéj pracy.
„Gdybyś był wstawał wcześniéj i codzień zbiérał po trosze, nie potrzebowałbyś się tak spieszyć dzisiaj. Ostrzegałem cię, ale napróżno; a teraz nie mogę na to pozwolić, byś zaniedbywał lekcye. Tego roku wiewiórkom więcéj się dostanie, niż im się należy, i słusznie, — bo gorliwie pracowały. Tyle ci tylko obiecuję, że będziesz wolny o godzinę wcześniéj, niż zwykle.“ Rzekłszy to, pan Bhaer zaprowadził Robcia na zwykłe miejsce, a malec zatopił się w książkach, jak gdyby sobie tém chciał zaskarbić przyrzeczoną godzinkę.
Ciągle jednak był roztargniony, bo wiatr zrzucał ostatnie orzechy, a żwawe złodziejki krzątały się, przerywając niekiedy pracę, by zjeść orzeszek w jego oczach, — i zdawały się mówić złośliwie: „Patrz, opieszały Robciu, co my tu nazbiéramy!“ To jedno dodawało cierpliwości biédnemu dziecku, że tymczasem Teodorek uwijał się sam jeden, ze zdumiewającą wytrwałością. Zbiérał a zbiérał, aż go plecy zabolały; dreptał w tę i w owę stronę, aż do zmęczenia nóżek: nieuważając na wicher, utrudzenie i niegodziwe „wiewiólti“. Nareszcie matka, porzuciwszy swę robotę, przyszła dźwigać za niego, przejęta uwielbieniem, że ponosi takie trudy dla braciszka. Gdy Robcio został zwolniony, Teodorek wypoczywał w półćwiartkowym koszu, gdyż pomimo wielkiego znużenia, nie chciał ustąpić z pola. Jedną brudną rączką odstraszał złodziejki, powiewając kapeluszem, a w drugiéj trzymał orzeźwiające jabłuszko.
Robcio wziął się żywo do roboty, i przed drugą godziną wszystkie orzechy zostały sprzątnięte i umieszczone w śpichrzu; ale wiewiórki nie dały się tak łatwo zwalczyć, i gdy chłopczyna w kilka dni potém zajrzał do swego zbioru, zdumiał się, widząc, jak wiele ubyło. Chłopcy nie mogli skraść, bo drzwi były na klucz zamknięte; gołębie ich nie zjadły, a szczurów tam nie było. — Powstał wielki lament młodych Bhaerątek, ale im Dick powiedział:
„Widziałem jednę wiewiórkę na dachu od śpichrza: może ona je ukradła?“
„Niezawodnie! Muszę miéć pułapkę i zabić ją!“ zawołał Robcio, oburzony taką chciwością.
„Jak będziesz czujnie podpatrywał, to może zobaczysz, gdzie je chowa, a ja ci je wydobędę,“ rzekł Dan, którego bardzo bawiła ta wojna chłopców z wiewiórkami.
Podglądając jakiś czas, dostrzegł Robcio nakoniec, że wiewiórki spuszczają się z gałęzi wiązu na dach od śpichrza, wpadają w okienko, wystraszając tém gołębie, i wychodzą z jednym orzechem w pyszczku. Tak obciążone, nie mogły wracać tą samą drogą, lecz zsuwając się po niskim dachu i po murze, wpadały w jakiś kąt, znikały na chwilę, poczém wychodziły już bez ładunku. Robcio pobiegł do tego miejsca, i znalazł w dole pod liśćmi, stos ukradzionych orzechów, które miały być zaniesione przez wiewiórki, do ich nór.
„Ach, wy szkaradnice! dam ja wam teraz! Nie zostawię ani jednego orzeszka za karę!“ zawołał chłopaczek. Uprzątnąwszy kącik w śpichrzu, przeniósł orzechy na poddasze, gdzie chciwym wiewiórkom nie podobna było dostać się przez szyby. Zdawało się, że i te złośliwe stworzenia czują, iż walka skończona, bo się skryły w jamie. Nie mogły jednak wytrzymać, żeby mu czasem nie rzucić na główkę łupiny od orzecha, lub żeby nie krzyczéć przeraźliwie, jak się pokazał, jak gdyby dla pomsty, że wygrana po jego stronie.
Państwa Bhaer plony były innego rodzaju i nie tak łatwe do opisania, ale byli zadowoleni, że się im powiodły letnie mozoły; w późniejszym zaś czasie, nastąpiło żniwo, które ich bardzo uszczęśliwiło.





Rozdział dziewiętnasty.
Jan Brooke.

„Wstawaj prędko, drogi Adasiu!“
„Jakto, tylko com się położył? Jeszcze nie może być rano!“ odrzekł, i obudzony z pierwszego snu, mrugał oczkami jakby sowa.
„Niéma więcéj, jak dziesiąta, ale twój ojciec bardzo chory, i pojedziemy do niego. Ach mój Adasiu! mój biédny Adasiu!“ wołała ciocia Ludka, i oparła głowę na poduszce ze łkaniem, które odegnało sen z powiek chłopczyka i przepełniło mu serduszko strachem. Rozpłakał się na tę myśl, że jakaś strata musiała go uczynić „biédnym“, i przytulił się do pani Bhaer, niemówiąc ani słowa; ona jednak oprzytomniała po chwili, i widząc jego zapłakaną twarzyczkę, rzekła z tkliwym pocałunkiem:
„Pojedziemy go pożegnać, mój najdroższy! Niéma czasu do stracenia, więc ubierz się prędko, i przyjdź do mego pokoju. Teraz muszę pójść do Stokrotki.“
„Dobrze,“ odparł Adaś, i gdy pani Ludwika odeszła, wstał po cichu, ubrał się na w pół nieprzytomny, i podczas gdy Tomek leżał pogrążony w głębokim śnie, zaczął krążyć po domu wśród głębokiéj ciszy, przeczuwając, że wisi nad nim jakieś nowe a smutne zdarzenie.
Powóz przysłany przez młodego pana Laurence stał już przed bramą, Stokrotka była gotowa, wsiedli więc w milczeniu, i braciszek z siostrą trzymali się całą drogę za rączki, jadąc szybko z wujostwem.
Prócz Franza i Emila, żaden z chłopców nie wiedział, co się stało, i nazajutrz rano zeszedłszy na dół, wielce się zasmucili, bo dom zdawał się nader pusty. Śniadanie przeszło posępnie bez wesołéj gospodyni, a skoro nadszedł czas lekcyi, przykro im znów było widziéć opróżnione miejsce profesora. Wałęsali się rozpaczliwie z kąta w kąt, przez jaką godzinę, pocieszając się nadzieją, że nadejdzie lepsza wiadomość o zdrowiu chorego; ale wybiła dziesiąta, a nikt nie przybył ich uspokoić. Nie chciało im się bawić, czas okropnie im ciężył, siedzieli smutni i osowiali; wtém Franz podniósł się i rzekł:
„Słuchajcie, chłopcy: odbywajmy lekcye, jak gdyby wuj był między nami. Wiem, że go to ucieszy, a przytém i dzień prędzéj zejdzie.“
„Ale kto nas przesłuchiwać będzie?“ zapytał Jakubek.
„Wprawdzie mało co więcéj umiem od was, ale jeżeli nie macie nic przeciw temu, — jako najstarszy, postaram się zastępować wuja.“
Ton mowy Franza tak był skromny i poważny, że sprawił wielkie wrażenie na chłopcach: bo chociaż miał biédak czerwone oczy, od całonocnego płaczu, przeniknęła go jakaś męska, nowa siła, i widać było, że chce odważnie przyjąć tę pierwszą troskę.
„Ja się chętnie na to zgodzę,“ powiedział Emil, i zajął zaraz zwykłe miejsce, pomnąc na to, że posłuszeństwo względem zwierzchnika, jest głównym obowiązkiem marynarza.
Inni poszli za jego przykładem, a Franz zasiadł na krześle wuja, i przez całą godzinę panował zupełny porządek. Uczyli się i wydawali lekcye; Franz był cierpliwym i łagodnym nauczycielem, roztropnie unikał przedmiotów, którymby nie mógł podołać, i rządził raczéj powagą, wypływającą ze smutku, niżeli słowami. Mniejsza dziatwa czytała, kiedy posłyszano kroki w sieni, i wszyscy zwrócili oczy na pana Bhaer, żeby odgadnąć, z jaką wieścią przybywa. Zacna jego twarz oznajmiła im zaraz, że Adaś już nie ma ojca, była bowiem znużona, blada i pełna rzewnego smutku.
Gdy Robcio zawołał z wyrzutem:
„Dla czego odjechałeś w nocy, i zostawiłeś mię, papo?“
Przejęty myślą o innym ojcu, który téjże nocy odszedł swe dzieci na zawsze, przycisnął Robcia do serca, i przez chwilę ukrywał twarz w jego kędzierzawych włoskach. Emil ze współczuciem i smutkiem oparł głowę na jego ramieniu, a inni siedzieli tak cicho, że słychać było opadanie liści z drzew.
Robcio nie rozumiał dobrze, co się stało, ale nie mogąc patrzéć na smutek ojca, podniósł jego schyloną głowę i rzekł swym pieszczotliwym głosikiem:
„Nie płacz, mój ojcze! Wszyscyśmy tacy grzeczni; odbywaliśmy lekcye bez ciebie, a Franz był nauczycielem.“
Pan Bhaer podniósł głowę, przymusił się do uśmiéchu, i rzekł z wdzięcznością:
„Bardzo wam dziękuję; w piękny sposób przyszliście mi z pomocą. Bądźcie przekonani, że tego nie zapomnę.“
„To Franza myśl, i był doskonałym nauczycielem,“ rzekł Alfred, a ogólny szmer potwierdził to jego świadectwo.
Pan Bhaer postawił Robcia na podłodze, wyprostował się, i objął ręką smukłego młodziana, mówiąc z serdeczną radością:
„Doznałem przez was ulgi w tym ciężkim dniu, i odtąd jeszcze więcéj będę wam ufał. — Muszę odjechać na kilka godzin, bom w mieście potrzebny; myślałem zatém dać wam wakacye, lub odesłać niektórych do domów; ale jeżeli chcecie zostać i tak się prowadzić daléj, będę z was zadowolony i dumny.“
„Zostaniemy! Wolimy zostać! Franz może opiekować się nami!“ wołali, ucieszeni tym dowodem zaufania.
„Czy mama nie przyjedzie?“ zapytał Robcio ze smutkiem, bo dla niego dom bez „mamy“ był tém samém, co świat bez słońca.
„Oboje wrócimy wieczorem: droga ciocia Małgosia jeszcze więcéj potrzebuje teraz mamy, aniżeli ty, i wiem, że jéj ustąpisz na krótki czas.“
„Dobrze, ustąpię; ale Teodorek płakał za mamą, uderzył w twarz dozorczynię, i okropnie był niegrzeczny,“ odrzekł Robcio, jak gdyby te wiadomości musiały sprowadzić matkę.
„Gdzież jest ten malec?“ zapytał pan Bhaer.
„Wyszedł do ogrodu, z Danem. Teraz jest już grzeczny,“ rzekł Franz, wskazując na okno, przez które widać było Dana, wożącego dziecko w bryczuszce, i psy figlujące obok niego.
„Wolę się z nim nie widziéć, bo się znów rozgrymasi; ale powiedzcie Danowi, że zostawiam Teodorka pod jego opieką. Co do starszych chłopców, to się mogą sami rządzić: Franz będzie wami kierował, i Silas także rozciągnie nadzór. A więc bądźcie zdrowi, zobaczymy się wieczorem.“
„Chciałbym usłyszéć choć słówko o wuju Brooke,“ rzekł Emil, zatrzymując pana Bhaer, gdy spiesznie zabiérał się do odwrotu.
„Chorował tylko kilka godzin i umarł, jak żył: tak pogodnie, tak spokojnie, że się zdaje grzechem kalać tę piękną śmierć gwałtownym żalem, lub samolubnym smutkiem. Zdążyliśmy na czas, żeby go pożegnać, i dzieci były w jego objęciach, gdy zasnął na piersi cioci Małgosi. Ale dosyć już tego, dłużéj mówić nie mogę,“ rzekł pan Bhaer, i oddalił się strasznie zgnębiony, bo stracił w Janie Brooke przyjaciela i brata, i nie było nikogo, coby go zastąpił.
Cały ten dzień było bardzo cicho w domu: mali chłopcy bawili się spokojnie w dziecinnym pokoju; starsi zaś przechadzali się, siedzieli na wierzbie lub wśród ulubionych zwierzątek, i rozmawiali dużo o Janie Brooke. — Wieczorem państwo Bhaer przyjechali sami, bo Adaś i Stokrotka nie mogli opuścić matki, dla któréj byli największą pociechą.
Biédna pani Ludwika zdawała się całkiem pozbawiona sił, i widocznie potrzebowała takiéjże saméj pociechy, bo wszedłszy na wschody, przedewszystkiém zapytała:
„Gdzie mój maleńki?“
„Tutaj!“ odrzekł cienki głosik, a Dan podał jéj Teodorka. Gdy tuliła chłopczynę do siebie, dodał:
„Mój Dancio pilnowal mię caly dzień, a ja bylem dzecny.“
Pani Bhaer zwróciła się do wiernego piastuna, żebu mu podziękować, ale on nie widział tego, bo dawał znaki chłopcom, szepcząc:
„Odejdźcie, dajcie jéj teraz pokój!“
„Owszem, nie odchodźcie; chciałabym was wszystkich widziéć. Zbliżcie się tu, moi chłopcy; zaniedbałam was przez cały dzień,“ powiedziała pani Ludwika, i wyciągnęła do nich ręce.
Cała ta gromadka odprowadziła ją następnie do jéj pokoju, okazując tkliwie, choć bez słów: smutek i współczucie.
„Takam zmęczona, że położę się i utulę tu do snu Teodorka, a wy mi przynieście herbaty,“ rzekła, usiłując być wesołą.
Pobiegli co tchu do jadalni, i cały stół byłby został ogołocony, gdyby nie to, że pan Bhaer ustanowił, żeby jedna gromadka podała matce herbatę, a druga ją odniosła napowrót. Czteréj najbliżsi i najdrożsi upomnieli się o pierwszy z tych zaszczytów; Franz poniósł zatém imbryk z herbatą, Emil chléb, Robcio śmietankę, a Teodorek cukierniczkę, która przybyła na miejsce lżejszą o kilka kawałków cukru.
Niejednéj kobiécie wydawałoby się to męczącém w podobnéj chwili, żeby się chmara chłopaków uwijała w koło niéj, przewracając kubki, brząkając łyżeczkami, z gwałtownéj chęci przysłużenia się. Ale pani Ludwice sprawiało to przyjemność, miała bowiem serce bardzo roztkliwione, pomnąc na to, że niejeden z jéj wychowanków nie ma ojca lub matki. — Strawa duchowa lepiéj ją posiliła, niż grube kawałki chleba, jakie jéj podawali, i więcéj ją pocieszały szeptane słowa szorstkiego Komandora:
„Bądź mężną, ciociu; to ciężki cios, ale musisz mu stawić czoła,“ niżeli filiżanka, którą podał z herbatą tak gorzką, jak gdyby po drodze spadła w nią łza z jego oka.
Po wieczerzy, drugie grono odniosło cały przyrząd; a Dan rzekł, wyciągając ręce po śpiącego Teodorka:
„Pozwól, matko, żebym go położył, boś ty bardzo zmęczona.“
„Pójdziesz z nim, kochaneczku?“ zapytała pani Ludwika swego władcę i pana, który leżał u niéj na rękach, obłożony poduszkami z sofy.
„Pójdę,“ odpowiedział malec, a wierny piastun z chlubą poniósł go do łóżeczka.
„Ach, czemuż ja się nie mogę czém przysłużyć!“ rzekł Alfred z westchnieniem, gdy Franz pochylony nad sofą, gładził rozpalone czoło cioci Ludki.
„Możesz i ty co uczynić. Przynieś skrzypce, i zagraj te miłe pieśni, które ci przysłał ostatnią razą wuj Teodorek. Nic mnie dziś nie może tak ukoić, jak muzyka.“
Alfred pobiegł po skrzypce i usiadłszy za drzwiami tak grał, jak jeszcze nigdy w życiu, — bo zdawało się, że sercem magnetyzuje palce. Inni chłopcy siedzieli cicho na wschodach, pilnując, aby nikt obcy nie wdarł się do domu. Franz pozostał na swojém miejscu, a biédna pani Ludwika ukojona, obsłużona, strzeżona przez swych wychowanków, — usnąwszy wreszcie, zapomniała na godzinę o strapieniu.
Dwa dni przeszły spokojnie, a trzeciego zaraz po lekcyach wszedł pan Bhaer z twarzą wzruszoną, trzymając karteczkę w ręce:
„Przeczytam wam coś, chłopcy,“ powiedział; oni zaś otoczywszy go, usłyszeli co następuje:
„Drogi bracie Fritzu! Słyszałam, że nie masz zamiaru przywieść dziś chłopców, z obawy, żeby mi tém nie sprawić przykrości. Sprowadź ich, proszę cię o to. Obecność przyjaciół będzie ulgą dla Adasia w téj ciężkiéj chwili; przytém pragnę, aby usłyszeli, co ojciec powié o moim Janie. Wiem, że im to wyjdzie na dobre. Gdyby chcieli zaśpiéwać jeden z tych pięknych, starych hymnów, których się nauczyli od ciebie, toby mi sprawiło większą przyjemność, niż inna muzyka, gdyż odpowiadałoby bardziéj téj uroczystéj chwili. Poproś ich o to, i pozdrów odemnie.

Małgorzata.“

„Czy pojedziecie?“ zapytał pan Bhaer, i spojrzał na chłopców, którzy byli bardzo wzruszeni serdecznemi słowy i życzeniem pani Brooke.
„Pojedziemy!“ odpowiedzieli jednym głosem, i w godzinę potém wybrali się z Franzem, aby wziąć udział w skromnym pogrzebie Jana Brooke.
Maleńki domek wydawał się tak cichy, słoneczny i ogrzany serdeczném ciepłem, jak kiedy przed dziesięciu laty Małgosia doń weszła w stroju panny młodéj; tylko że wówczas był to początek lata i róże wszędzie kwitły, a teraz panowała już wczesna jesień, więc suche liście szeleściły na ziemi. „Panna młoda“ była teraz wdową; ale ta sama piękna pogoda jaśniała na jéj twarzy: a słodkie poddanie się prawdziwie pobożnéj duszy sprawiało, że jéj obecność była pociechą dla tych, co przychodzili koić ją w żalu.
„Ach, Małgosiu, jak ty możesz to znosić w ten sposób!“ szepnęła Ludka, gdy ją taż powitała w progu, tém tylko różniąc się od zwykłego zachowania, że jeszcze słodszą była.
„Droga Ludko, miłość, która mnie uszczęśliwiała przez dziesięć lat, podtrzymuje mię jeszcze. Ona nie mogła zamrzéć; — i obecnie Jan więcéj jest moim, niż poprzednio,“ odrzekła Małgosia zcicha, — a tkliwa ufność w jéj oczach tak była piękną i promienną, że Ludka uwierzyła jéj, i podziękowała Bogu za nieśmiertelność takiéj miłości.
Wszyscy się tam zebrali: rodzice, wuj Teodorek, ciocia Amelka, stary pan Laurence, siwy już i bezsilny, państwo Bhaer ze swą gromadką, i wielu przyjaciół. — Mógłby kto myśléć, że skromny Jan Brooke w swém pracowitém, cichém, ubogiém życiu, mało miał czasu zjednywać sobie ludzi; tymczasem zjawili się zewsząd starzy i młodzi, bogaci i ubodzy, znakomitości i prostaczkowie, — bo wpływ jego sięgnął daleko, cnoty wryły się w pamięć, i tajne jałmużny wyszły z ukrycia, żeby go błogosławić. Grono towarzyszące jego trumnie, było daleko wyższą pochwałą od téj, jakąby pan March zdołał wygłosić: znajdowali się tam bogacze, którym służył wiernie przez długie lata; ubogie staruszki, które wspomagał mimo szczupłego mienia, przez pamięć na matkę; żona, któréj dał tyle szczęścia, że go nawet śmierć nie mogła zatruć w zupełności; bracia i siostry, których serca zdobył na zawsze; synek i córka, którzy już czuli utratę jego silnego ramienia i tkliwego głosu. — Dziatwa opłakiwała wesołego towarzysza zabaw, a starsi chłopcy z rzewnym smutkiem przyglądali się obrazowi, który im się utrwalił w pamięci. Był to bardzo krótki i prosty obrzęd: panu March zarówno bowiem drżał głos, skoro chciał złożyć hołd zmarłemu, jak kiedy udzielał mu przed laty sakramentu małżeństwa.
Prócz kwilenia małego dziecięcia na górze, nic nie przerywało długiéj ciszy po ostatniém amen, dopóki na znak dany przez pana Bhaer dobrze wyćwiczeni chłopcy nie zaśpiewali hymnu, tak pełnego wzniosłego spokoju, że wszyscy obecni przyłączyli się zwolna do nich, a zamącone dusze wzleciały w górne krainy na skrzydłach słodkiéj melodyi.
Małgosia doznawała nietylko téj pociechy, że Janowi ostatnią pieśń zaśpiewały drogie mu młodociane głosy, ale widziała téż z twarzy chłopców, że odczuwają wartość cnoty, i że na długo wrazi im się w pamięć obraz czcigodnego człowieka, który przed nimi leży nieżywy. Stokrotka oparła główkę na jéj kolanach, Adaś trzymał ją za rękę, często spoglądając oczami tak przypominającemi ojca, — i z ruchem, który się zdawał mówić: „Nie troszcz się, matko, bo ja tu jestem.“ Wszyscy, co ją otaczali, byli to przyjaciele, na których się mogła oprzéć, których mogła kochać; tak więc cierpliwa, pobożna Małgosia zamykała w sobie ciężki smutek, czując, że największéj dozna ulgi, gdy będzie żyć dla innych, za przykładem swego Jana.
Owego wieczoru, gdy wychowańcy z Plumfield, jak zazwyczaj, siedzieli przed domem przy łagodném wrześniowém świetle księżyca, wszczęli naturalnie rozmowę o dniu ubiegłym.
Emil pierwszy odezwał się w swój porywczy sposób:
„Wuj Fritz jest najrozumniejszy, wuj Teodorek najmilszy, ale wuj Jan był najlepszy, i do nikogo na świecie nie chciałbym tak być podobnym, jak do niego.“
„Ja także. Słyszeliście, co dziś mówili ci panowie dziaduniowi?“ zapytał Jakubek, na którym ów dzień sprawił wielkie wrażenie. „Jeden ze wspólników pana Laurence, u którego wuj Jan pracował tak długo, powiedział, że on był prawie do zbytku sumienny, i pod każdym względem wyższy nad wszelkie zarzuty. Inny odezwał się, że niéma tak wielkiéj zapłaty, któraby zdołała wynagrodzić taką wierność i uczciwość w pracy. Wówczas dziadunio opowiedział im, że wuj Jan miał kiedyś posadę u oszusta, jak się pokazało; zwierzchnik ten zażądał raz udziału jego w brudnéj sprawie, a doznawszy odmowy, rzekł gniewnie: „Tak surowe zasady przeszkodzą ci w każdym interesie,“ on zaś odparł: „Nie przystąpię do żadnego interesu bez surowych zasad,“ i porzucił zaraz tę posadę, a objął daleko uciążliwszą i mniéj płatną.“
„Brawo!“ zawołali chłopcy z zapałem, bo tego dnia byli szczególnie zdolni ocenić podobny charakter.
„Wszak on nie był bogaty?“ zapytał Jakubek.
„Nie.“
„I nie odznaczył się niczém?“
„Nie.“
„Tylko był dobrym?“
„Tak,“ odrzekł Franz, i żałował, że wuj Brooke nie uczynił nic głośnego, widząc, że jakoś zawiódł Jakubka swą odpowiedzią.
„Tylko był dobry, w tém zawiéra się wszystko,“ powiedział pan Bhaer, który dosłyszawszy ostatnie wyrazy, odgadł, co się odbywa w duszach jego chłopców. „Powiem wam o nim niektóre rzeczy, żebyście zrozumieli, dla czego ludzie go poważali, i czemu wolał być dobrym, niż bogatym, lub sławnym. Poprostu pełnił każdy obowiązek tak gorliwie i wiernie, że to go czyniło mężnym, cierpliwym i szczęśliwym, — pomimo ubóstwa, osamotnienia, i długich lat ciężkiéj pracy. Był dobrym synem i wyrzekał się własnych widoków, żeby pozostawać przy matce i żyć dla niéj, póki go potrzebowała. Był dobrym przyjacielem, więc nauczył Artura czegoś lepszego, niż łaciny i greczyzny; i może bezwiednie, — dawał przykład prawego człowieka. Był wiernym sługą, i tak się stawał cennym dla swych zwierzchników, że im go będzie trudno zastąpić. Był dobrym mężem i ojcem: tak tkliwym, rozumnym i przezornym, że obaj z Arturem nauczyliśmy się dużo od niego. Jak kochał swę rodzinę, dowiodło to, co uczynił dla niéj, z własnego popędu, i bez żadnéj pomocy.“
Pan Bhaer umilkł na chwilę, a chłopcy siedzieli, jak posągi, dopóki nie odezwał się znowu przytłumionym głosem: „Gdy już umiérał, powiedziałem: Nie troszcz się o Małgosię i o dzieci, będę czuwał, żeby im na niczém nie zbywało. Uścisnął mi rękę, i uśmiechając się spokojnie, rzekł: To zbyteczne, bo ja sam o nich pamiętałem. I rzeczywiście, przekonaliśmy się, zajrzawszy do papiérów, że wszystko jest w porządku, że długów nie zostawił, a nawet tyle zaoszczędził, iż Małgosia będzie mogła żyć z dziećmi dostatnio i niezależnie. Dowiedzieliśmy się nareszcie, czemu żył tak skromnie, odmawiając sobie wszelkich przyjemności, prócz dawania jałmużny, — czemu pracował tak ciężko, że mu to może skróciło zacne życie. Chociaż dla innych często żądał pomocy, dla siebie nigdy o nic nie prosił, lecz dźwigał swe ciężary, i pełnił obowiązki mężnie i spokojnie. Nikt się nie może nań uskarżać, taki był sprawiedliwy, szlachetny, zacny; a teraz kiedy nas odszedł, wszyscy upatrują w nim tyle powodów do kochania, chwalenia i czczenia, że przyjaźń, jaką mnie obdarzał, przejmuje mię dumą. Wolałbym zostawić dzieciom taką jak on spuściznę, niż największy w świecie majątek. Tak, prosta, szczera dobroć jest najcenniejszym kapitałem: ona trwa, chociaż słowa i pieniądze odpadną, i jest jedynym skarbem jaki możemy zabrać z sobą, schodząc z tego świata. Pamiętajcie o tém chłopcy, i jeżeli chcecie zasłużyć u ludzi na zaufanie, szacunek i miłość, idźcie śladami Jana Brooke.“
Gdy Adaś wrócił z domu, po upływie kilku tygodni, zdawało się, że ze zwykłą u dzieci giętkością, przyszedł już do siebie; ale tak nie było, bo wrażenia jego były głębokie i padały na żyzny grunt. Wprawdzie bawił się, uczył, pracował i śpiewał, zupełnie jak przedtém, dla tego mało kto odgadywał zmianę, ale ciotka Ludwika ją dostrzegła, gdyż całem sercem śledziła chłopczynę, usiłując mu zastąpić Jana. Rzadko mówił o swéj stracie, lecz pani Bhaer często słyszała w nocy przytłumione westchnienia, i gdy szła go pocieszać, wołał tylko. „Ach jak mi tęskno do ojca!“ Ale czas wpłynął dobroczynnie; zwolna przyszedł Adaś do tego poczucia, że ojciec nie jest dlań straconym, tylko niewidzialnym chwilowo, i że chociażby żył bardzo długo, odnajdzie go kiedyś zdrowym, silnym i kochającym. Szybko przywiązał się do téj wiary, i znalazł w niéj ulgę i pociechę, gdyż prowadziła go drogą rzewnéj tęsknoty od tego ojca, którego widywał niegdyś, do tego który jest niewidzialnym. Obaj byli w niebie, i modlił się do obu, starając się zasługiwać na ich miłość.
Oprócz wewnętrznéj zmiany zaszła w nim i powierzchowna, bo w ciągu tych kilku tygodni wyrósł bardzo, zaczął porzucać dziecinne zabawy, nie dla tego żeby się ich wstydził, ale że mu już było potrzeba bardziéj męskich zajęć; wziął się do nienawidzonéj przedtém arytmetyki, i pracował nad nią tak usilnie, że wuj Fritz był uradowany, chociaż nie mógł zrozumiéć téj fantazyi, póki mu Adaś nie powiedział pewnego razu: Jak dorosnę, to będę buhalterem, jak ojciec, więc się muszę obeznać z rachunkami, żeby równie pięknie utrzymywać książki.
„Co mały chłopiec może robić, żeby zbiérać pieniądze,“ zapytał raz ciotkę, z powagą.
„Dla czego pytasz o to, mój drogi?“
„Ojciec mi zalecił, żebym miał staranie o Mamie i siostrzyczkach, więc chciałbym spełnić jego wolę, a nie wiem jak się wziąć do tego.“
„On miał na myśli późniejszy czas, jak dorośniesz.“
„Jabym jednak chciał zacząć teraz, bo mi się zdaje, żem powinien kupić różne rzeczy dla mojéj rodziny. Mam dziesięć lat, a są chłopcy co już w tym wieku zarabiają.“
„Może chcesz zbiérać uschłe liście i przykryć nimi grządkę z truskawkami? Dam ci za to dollara?“ powiedziała ciocia Ludka.
„Czy to nie za dużo? wszakże mógłbym tę robotę wykonać w jeden dzień. Bądź sprawiedliwą, ciociu, i nie płać za wiele, bo chciałbym prawdziwie zapracować te pieniądze.“
„Będę sprawiedliwą, mój drogi Adasiu, i nie zapłacę za dużo; tylko nie trudź się zbytecznie. Gdy to zrobisz, znajdę jeszcze co innego,“ rzekła ciocia Ludka, bardzo wzruszona jego żądzą dopomagania, i poczuciem sprawiedliwości, — z których to zalet przypominał skrupulatnego ojca.
Gdy skończył robotę z liśćmi, przywoził z lasu wióry taczkami, i dostał znowu dollara. Potém pomagał oprawiać szkolne książki, pracując wieczorami, pod kierunkiem Franza. Nad każdym tomem mozolił się, bez niczyjéj pomocy, i odbiérał zapłatę z takiém zadowoleniem, że te brudne nieraz pieniądze, otoczone były w jego oczach aureolą.
„Mam teraz po dollarze na osobę, i chciałbym je zawieść Mamie, na dowód żem usłuchał ojca.“
Pojechał więc do matki, która przyjęła jego zarobek, jako skarb wielkiéj wartości, i byłaby go zachowała nietkniętym, — ale ją Adaś uprosił, żeby kupiła jaką użyteczną rzecz dla siebie i dla dziewczynek, powierzonych jego pieczy.
Chociaż chwilami zapominał o swéj odpowiedzialności, chęć dopomagania zawsze w nim tkwiła, wzmagając się z latami. Podżegany celem swym i nadziejami, ten dziesięcioletni chłopczyk dzielnie wziął się do życia, i wszedł w posiadanie dziedzictwa, jakiém były: pamięć rozumnego i czułego ojca, oraz uczciwe imię.





Rozdział dwudziesty.
Wkoło kominka.

Gdy nastał mroźny październik, a z nim i długie wieczory, wszyscy z przyjemnością gromadzili się wkoło kominka, aby się bawić w gry, czytać, lub układać plany na zimę. Ale ulubioną rozrywką było opowiadanie historyi, i państwo Bhaer musieli mieć zawsze jaką zajmującą, na pogotowiu. Gdy się ich zapasy czasem wyczerpały, chłopcy usiłowali wystarczać sobie sami, ale im się nie zawsze wiodło. Przez niejaki czas ogarnął ich szał bawienia się w duchy: cała rzecz polegała na tém, żeby zgasić światło i ogień na kominie; poczém siedząc po ciemku, opowiadać jak najstraszniejsze historye. Ponieważ to jednak oddziaływało na nich tak szkodliwie, że Tomek chodził przez sen po dachu od lamusa, a młodsza dziatwa miała rozstrojone nerwy, zakazano im tego, i zwrócili się do bezpieczniejszéj rozrywki.
Pewnego wieczoru, kiedy małych chłopców utulono już ciepło w łóżeczkach, a starsi w klasie otoczyli komin, rozmyślając co robić, — Adaś podał nowy sposób rozstrzygnięcia téj wątpliwości:
Schwyciwszy miotełkę z przed komina, chodził po pokoju, wołając: „rzędem, rzędem, rzędem!“ a gdy chłopcy śmiejąc się i popychając, stanęli w szeregu, rzekł: daję dwie minuty czasu do obmyślenia jakiéj zabawy. Franz zajęty był pisaniem, Emil czytał życiorys Nelsona, więc nie przyłączyli się do całéj gromadki; ale reszta zamyśliła się głęboko, i gdy nastąpił oznaczony czas, każdy był gotów z odpowiedzią.
„Tomku, zaczynaj!“ powiedział Adaś, i ostrożnie dotknął mu głowy miotełką.
„Ślepa babka.“
„A ty Jakubku.“
„Komers o centy.“
„Wuj zakazuje grywać o pieniądze. — Cóż ty powiesz, Danie?“
„Wojna Greków z Rzymianami.“
„A ty, Nadziany?“
„Jabym chciał piec jabłka, łykać mak, i tłuc orzechy.“
„Dobrze! dobrze!“ odezwali się chłopcy, i gdy zaczęto zbiérać głosy, wniosek Nadzianego został przyjęty.
Jedni zeszli do piwnicy po jabłka, drudzy pobiegli do lamusa po orzechy, a inni po makówki.
„Zaprosimy także dziewczątka, nieprawda?“ odezwał się Adaś, w nagłym przystępie gościnności.
„Stokrotka doskonale łuszcze kasztany,“ powiedział Alfred, pragnąc aby ta jego przyjaciołeczka wzięła udział w zabawie.
„Andzia umié gnieść makówki, więc musimy ją także zwabić,“ dodał Tomek.
„Mniejsza o to; niech przyjdą te wasze bogdanki,“ rzekł szyderczo Jakubek.
„Niewolno ci nazywać moją siostrę bogdanką, bo to niedorzeczne!“ zawołał Adaś.
„Kiedy ona jest bogdanką Alfreda; prawda Świergotku?“
„Nie zaprzeczę temu, jeżeli się Adaś nie rozgniewa. Jakże jéj nie kochać, kiedy taka dobra dla mnie!“ odparł Alfred nieśmiało, ale z pewną powagą, bo rubaszne słowa Jakubka wprowadziły go w niejakie pomięszanie.
„Moją bogdanką jest Andzia, i ożenię się z nią za jaki rok, więc niech mi żaden z was nie wchodzi w drogę!“ powiedział Tomek gromkim głosem. Po dziecinnemu ułożyli sobie bowiem z Andzią taką przyszłość, że będą mieszkać na wierzbie, spuszczać z niéj koszyk na pożywienie, i tym podobne niedorzeczności.
Chcąc uspokoić Adasia, wziął go Tomek pod rękę, i zaprowadził do domu. Andzia i Stokrotka, szyły przy cioci Ludce wyprawkę, dla dziecka jednéj z sąsiadek.
„Czy pani będzie łaskawa ustąpić nam dziewczynek na chwilę? Będziemy mieli o nich staranie,“ rzekł Tomek; przytém zgrzytnął zębami na znak że będą gryść orzechy, i plasnął palcami jak gdyby w nich trzaskały makówki.
Dziewczątka zrozumiawszy od razu tę mimikę, zaczęły zdejmować naparstki z paluszków, zanim pani Ludwika zdołała pojąć czy Tomek wpadł w konwulsye, czy obmyśla jaką nową psotę. Gdy jednak Adaś wytłomaczył jego znaki, chętnie dała przyzwolenie, i chłopcy odeszli ze swemi brankami.
„Nie mów do Jakubka,“ szepnął Tomek, idąc z Andzią przez sień, po widelec do nakałania jabłek.
„Dla czego?“
„Wyśmiewa się ze mnie; więc wolałbym, żebyś się z nim nie zadawała.“
„A ja będę, jeżeli mi się spodoba!“ odrzekła Andzia, gdyż ją drażnił przedwczesném nadawaniem sobie takiéj powagi, jak gdyby jéj władcą był i panem.
„Kiedy tak, to cię już nie chcę mieć za bogdankę!“
„Mniejsza o to.“
„Myślałem że mię kochasz, Andziu,“ odezwał się głosem pełnym wyrzutu.
„Ani trochę nie dbam o ciebie, jeżeli cię obchodzi naigrawanie się Jakubka.“
„Odbierzże sobie pierścionek: nie będę go już nosił,“ rzekł, zrywając z palca obrączkę z końskiego włosia, którą mu Andzia dała w zamian ze pierścionek z wąsa od raka.
„Dam ją Antosiowi,“ odparła okrutna; chłopiec ten bowiem lubił panią Iskrę, i utoczył dla niéj tyle szpilek do bielizny, tyle pudełek i łyżeczek, że byłaby mogła założyć sklep.
Chcąc sobie ulżyć, zawołał Tomek „Do pioruna!“ puścił rękę dziewczynki, i odszedł w największym gniewie. Musiała więc iść za nim sama jedna, z widelcem w rączce; a za ten objaw lekceważenia, tak mu potém kłuła serce zazdrością, jak gdyby to było jabłko do upieczenia.
Serce jego krwawiło się, różowe kalwinki szły do pieca, kasztany głośno pękały na rozżarzonéj łopatce, mak grzechotał w swém filigranowém więzieniu, Dan gryzł orzechy włoskie, wszyscy gwarzyli i śmieli się, a deszcz bił o szyby, i wicher jęczał wkoło domu.
„Z czego Dick jest podobnym do orzecha?“ zapytał Emil, który lubił czasem drwić złośliwie.
„Z tego że jest zmiażdżony,“ odparł Antoś.
„To brzydko żartować sobie z tego biédnego kaleki, to bardzo nieszlachetnie!“ zawołał Dan, wywierając swój gniéw na orzechu.
„Dla czego Stokrotka jest podobną do pszczoły?“ zawołał Alfred, pogrążony w zadumie od niejakiéj chwili.
„Bo jest królową roju,“ odparł Dan.
„Nie dla tego.“
„Bo słodka.“
„Pszczoły nie są słodkie.“
„Powiedzże sam.“
„Dla tego że wyrabia słodycze, zawsze jest czynna i lubi kwiaty,“ rzekł Alfred; a Stokrotka cały ten czas rumiana była jak makówka.
„Z czego Andzia jest podobną do osy?“ zapytał Tomek przejmując ją płomiennym wzrokiem, i niedawszy czasu by kto opowiedział, rzekł:
„Z tego że nie jest słodka, że ciągle brzęczy, kłuje żądłem, i zła jak furya.“
„Tomek oszalał, i mocno mię to cieszy!“ zawołał Antoś; Andzia zaś odsunęła się żywo:
„Jakie naczynie przypomina Tomka?“
„Pieprzniczka,“ odparł Antoś, podając Andzi orzech obrany, z tak dokuczliwym uśmiechem, że Tomek byłby chciał wyskoczyć ze skóry jak kasztan, i rzucić się na kogo.
Widząc że złośliwość bierze górę nad słabym dowcipem, wystąpił Franz znowu z pomocą.
„Ustanówmy takie prawo,“ rzekł, „pierwsza osoba która wejdzie do tego pokoju, musi nam opowiedziéć historyę. — Ciekawym kto się zjawi na pierwszy ogień?“
Wszyscy zgodzili się na to, i ciekawość ich nie była wystawioną na długą próbę, gdyż po chwili ciężkie kroki dały się słyszéć w sieni, i Silas wszedł z naręczem drzewa. Przywitany powszechnym okrzykiem, rozglądał się dokoła z uśmiéchem pełnym zdumienia, póki mu Franz nie wytłomaczył tego wybuchu wesołości.
„Nie umiem opowiadać historyi,“ rzekł, i zrzuciwszy z siebie ciężar, zabiérał się do odejścia; ale go chłopcy obstąpili, kazali usiąść, i póty go trzymali, ze śmiéchem i wrzawą dopominając się historyi, że wreszcie poczciwy olbrzym dał się pokonać.
„Jednę tylko mógłbym opowiedziéć, i to o koniu,“ rzekł nakoniec, gdyż mu pochlebiło doznane przyjęcie.
„Opowiédz ją, opowiédz!“ wołali chłopcy, cofnął więc krzesło swoje pod ścianę, założył wielkie palce w otwory od kamizelki, i rzekł: „Służyłem ja kiedyś w kawaleryi, i widziałem niejednę bitwę. Koń mój nazywał się major; takem go kochał jakby człowieka. Nie był on piękny, ale tak miły, dobry i zmyślny, jakiegom w życiu nie widział. Gdyśmy poszli pierwszy raz na pole bitwy, dał mi naukę, któréj nie zapomniałem, mimo otaczającego mię zgiełku, — i zaraz ją paniczom opowiem. Nie będę probował opisać wrzawy, zamięszania i wszelkich okropności bitwy, bo na to słowa nie starczą; ale muszę przyznać, że z początku byłem tak oduszony, żem nie wiedział, co się ze mną dzieje. Kazano strzelać, posuwać się naprzód, i niepodnosić rannych. Dostawszy strzał w ramię, spadłem z siodła, i sam niewiedząc jak i kiedy, zostałem w tyle, wśród rannych i poległych; reszta zaś, jak powiadam, poszła daléj. Gdym się podniósł, zacząłem szukać Majora, chcąc już opuścić pole bitwy; nie spostrzegłem go jednak, i już zamierzałem wrócić do obozu, kiedy mię doszło znane mi rżenie. Obejrzawszy się, zobaczyłem Majora który czekał na mnie z daleka, widocznie z dziwiony, czemu się ociągam tak długo. Gwizdnąłem więc, i przybiegł truchtem, jakem go sam wyuczył; a ja, wsiadłszy nań, jak się dało, z pokrwawioném lewém ramieniem, wybiérałem się do obozu. Przyznaję żem był tak osłabiony i zalękły jak kobiéta, co w pierwszéj bitwie często się zdarza; ale Major odważniejszy odemnie, nie chciał zrobić ani kroku; podskakiwał wesoło, tańczył, rżał, i zdawało się że zapach prochu i zgiełk wojenny przyprawiły go o szał. Czyniłem com mógł, ale nadaremnie, — więc trzeba było uledz, i zgadnijcie co zrobiło to odważne zwierzę? Oto zawróciwszy się, pognało jak wicher, tam gdzie wrzała najsroższa bitwa.“
„Brawo!“ zawołał Dan z zapałem; a reszta chłopców zapomniała nawet o jabłkach, maku i orzechach.
„Tom się dopiéro zawstydził!“ mówił daléj Silas. „Zapomniałem całkiem o ranie, i jak wściekły rzuciłem się między walczących. Wtém, padł wśród nas granat, i wielu poniosło śmierć. Przez chwilę nie wiedziałem, co się ze mną dzieje; a gdym przyszedł do siebie, już bitwa była skończona, i spostrzegłem, że leżę pod jakimś murem, Major zaś obok mnie. Miałem nogę strzaskaną, i w ramieniu utkwiła kula, a biédnemu towarzyszowi memu, kawałek owego zabójczego granatu przedziurawił bok.“
„Cóżeś znim zrobił, Silasie?“ zawołała Andzia, przysuwając się, a twarzyczka jéj wyrażała współczucie i zaciekawienie.
„Przywlokłem się bliżéj, żeby mu zatamować krew szmatami jakie zdołałem zedrzéć z siebie, jedną tylko ręką; ale się to na nic nie zdało, jęczał strasznie, i patrzył tak kochająco, żem sądził, iż tego nie przetrzymam. Dawszy mu tę słabą pomoc, usiłowałem zaczołgać się do strumyka dosyć oddalonego, bo gdy słońce zaczęło coraz bardziéj dolegać, biédny koń wywieszał spieczony język; alem był tak zesztywniały i osłabiony, żem się musiał tego wyrzec, i tylko chłodziłem go kapeluszem. Jak wam kto powié, że dużo cierpiał na wojnie, przypomnijcie sobie moje opowiadanie, i uwierzcie tamtemu. Niedaleko, leżał jakiś stary żołniérz z nieprzyjacielskiego obozu, postrzelony w piersi i konający. Zasłoniłem mu więc twarz chustką, bo ludzie w takim razie, zamiast pamiętać do jakiego należą stronnictwa, wzajemnie sobie dopomagają. Gdy zmiarkował że mię trapi Major, i że pragnę mu ulżyć, podniósł oczy, siny i blady z bólu, i rzekł: „Mam wodę w puzderku, weź ją, bo mnie na nic się już nie zda.“
„Nie byłbym jéj przyjął, gdyby nie to żem miał we flaszce trochę wódki, któréj dałem mu się napić. Jemu to ulżyło, a i mnie było tak, jak gdybym się sam pokrzepił. Dziwna rzecz, jak takie drobiazgi czasem wiele znaczą!“ Tu, Silas umilkł, widocznie zostając pod wpływem tego wrażenia kiedy zapomniawszy o waśniach, dopomagali sobie jak bracia.
„Opowiadaj o Majorze!“ zawołali chłopcy, zdjęci ciekawością.
„Nalałem mu wody na spieczony język, i spojrzał na mnie konik z taką wdzięcznością, do jakiéj jest zdolne tylko nieme zwierze. Ale to się na mało przydało, bo tak mu dolegała straszna rana, żem już nie mógł dłużéj patrzéć. Dużo mię kosztowało com zrobił, ale tak nakazywała litość, i wiem że mi wybaczył.“
„Cóżeś zrobił?“ zapytał Emil, gdy Silas umilkł nagle, i głośno chrząknął tylko, z takim wyrazem na gminnéj twarzy, że Stokrotka przysunąwszy się, oparła rączkę na jego kolanie.
„Zastrzeliłem go.“
Mrowie przeszło słuchaczy, gdy wypowiedział te słowa, bo Major wydawał im się bohaterem, a ten tragiczny koniec obudził w nich żywe współczucie.
„Tak, zastrzeliłem, żeby zakończyć męki; ale przedtém, poklepawszy go, rzekłem: bądź zdrów.“ Następnie położyłem mu wygodnie łeb na trawie, spojrzałem ostatni raz w kochające oczy, i wpakowałem mu kulę. Takem trafnie wycelował, że prawie nie drgnął. Widząc że cicho leży i nie jęczy już z bólu, byłem rad; jednakże, — no, nie mam się czego wstydzić, objąłem mu kark rękami i rozbeczałem się, jak dzieciak. Sam nie wiedziałem, że taki ze mnie głupiec!“ Poczciwy Silas obtarł oczy rękawem, zarówno wzruszony łkaniem Stokrotki, jak wspomnieniem wiernego Majora.
Przez chwilę panowała ogólna cisza, bo na chłopcach ta historya sprawiła niemniéj wrażenia jak na tkliwéj Stokrotce, chociaż nie objawili go płaczem.
„Chciałbym miéć takiego konia,“ rzekł Dan półgłosem.
„Czy ten nieprzyjaciel umarł?“ zapytała Andzia z niepokojem.
„Dopiéro późniéj. Leżeliśmy tam cały dzień, a w wieczór kilku towarzyszy broni przyszło szukać brakujących, i ma się rozumiéć że mnie chcieli zabrać przed nim, alem powiedział że mogę poczekać, i że się tamtemu może nigdy już nie zdarzy sposobność ratunku, więc żeby go zaraz zabrano. Miał jeszcze dosyć siły by wyciągnąć rękę, i powiedział: „dziękuję ci, towarzyszu.“ To były jego ostatnie słowa, bo umarł w godzinę po przybyciu do namiotu służącego za szpital.“
„Jak ci musiało być błogo, żeś mu wyświadczył tę przysługę!“ rzekł Adaś, przejęty silném wrażeniem.
„Pocieszałem się tą myślą, leżąc długie godziny sam jeden, z głową opartą o kark Majora, i ze wzrokiem wlepionym we wschodzący księżyc. Byłbym chciał przyzwoicie pogrzebać to biédne zwierzę, ale to było niepodobieństwem; więc uciąłem tylko kawałek grzywy, i dotąd ją przechowuję. Może panienka zechce zobaczyć?“
„O proszę pokazać!“ zawołała Stokrotka obciérając łezki, żeby módz patrzéć.
Silas wydobył stary pugilares, i wyjął zeń kawałek szaréj bibuły w którą był zawinięty promień białego włosia. Dzieci przypatrywały się w milczeniu pamiątce leżącéj na szerokiéj dłoni Silasa, i wcale im się nie wydała śmieszną ta miłość dla poczciwego Majora.
„To ładna historya i podobała mi się, chociaż płakałam; bardzo za nią dziękuję, Silasie,“ rzekła Stokrotka pomagając mu zawinąć tę drobną pamiątkę. Andzia wsypała mu przez ten czas garstkę maku do kieszeni, a chłopcy głośno wychwalali jego historyę, upatrując w niéj dwóch bohaterów, nie jednego.
Silas odrzekł odurzony zaszczytami, a mali spiskowcy roztrząsając tę historyę, wyczekiwali drugiéj ofiary. Była to pani Ludwika, która chciała przymierzyć Andzi nowy fartuszek. — Dawszy wejść spokojnie, rzucili się potém ku niéj, żądając historyi, na mocy swego prawa. Ta zasadzka bardzo zabawiła panią Bhaer, i przystała od razu na spełnienie prośb, gdyż dźwięk ich wesołych głosów tak mile dochodził przez sień, że pragnęła zapomniéć wśród nich, smutnych myśli o Małgosi.
„Czy jestem pierwszą myszką jaką schwytaliście, chytre kotki?“ zapytała, gdy grono rozpromienionych słuchaczy posadziwszy ją na fotelu, częstowało przysmakami.
Podczas kiedy jéj opowiadali historyę Silasa, tarła sobie rozpaczliwie czoło, niemając nic na pogotowiu.
„O czémże mam opowiadać?“ spytała. „O chłopcach,“ była ogólna odpowiedź.
„O chłopcach którzy sobie urządzają zabawę jaką,“ dodała Stokrotka.
„I którzy mają coś dobrego do jedzenia,“ nadmienił Nadziany.
„Przypomnieliście mi historyę napisaną przed laty przez jednę zacną staruszkę. Bardzo ją lubiłam, i mam nadzieję że się wam także spodoba, bo jest w niéj mowa o chłopcach, i o czemś dobrém do jedzenia.“
„Jaki ma tytuł?“ zapytał Adaś?
„Podejrzéwany chłopiec.“
Alfred oderwał oczy od kasztanów które nakałał, a pani Ludwika uśmiechnęła się, odgadując jego myśli.
„W jedném zaciszném miasteczku, miss Katarzyna utrzymywała szkołę dla chłopców, prowadząc ją na poczciwy, staroświecki sposób. Sześciu uczni było stałych, a czterech czy pięciu przychodnich. Z pomiędzy pierwszych, jeden nazywał się Ludwik. Nie był-to zły chłopiec, tylko trochę nieśmiały i czasami kłamliwy. Pewnego dnia, jedna z sąsiadek przysłała koszyczek agrestu; ponieważ nie uraczyliby się nim wszyscy do syta, miss Katarzyna lubiąc sprawić chłopcom przyjemność, upiekła dwanaście wybornych pasztecików, które nadziała tym owocem.“
„Chciałabym jeść kiedy takie ciasteczka, bom ciekawa czy podobne do moich, z malinami,“ rzekła Stokrotka w któréj pociąg do kuchni ożywił się znowu podówczas.
„Cicho!“ powiedział Alfred zatykając jéj buzię pękatą makówką, bo go zaciekawiała ta historya, i podobał mu się jéj początek.
„Skoro się ciastka upiekły, miss Katarzyna zaniosła je do szafy stojącéj w najparadniejszym pokoju, i nie wspominała o nich, chcąc zrobić chłopcom niespodziankę przy herbacie. Gdy nadeszła ta chwila, i wszyscy zasiedli do stołu, udała się po nie, lecz wróciła bardzo pomięszana, bo — zgadnijcie co się przydarzyło?“
„Ktoś je porwał!“ zawołał Antoś.
„Nie, ciastka zostały: ale wykradł ktoś wszystek owoc, w ten sposób, że zdejmował wierzch, — a wyjadłszy nadzienie, kładł go napowrót.“
„Co za bezwstydny figiel!“ zawołała Andzia spoglądając na Tomka, aby mu dać niejako do zrozumienia, że byłby zdolny zrobić to samo.
Gdy miss Katarzyna opowiedziała chłopcom o swych dobrych chęciach, i pokazała okradzione ciasteczka, bardzo ich to zasmuciło, i jednym głosem zapewnili, że nie wiedzą o niczém.
„Może-to szczury wzięły?“ odezwał się najgłośniéj Ludwik.
„Gdyby one się zakradły, schrupałyby całe ciastka, niewybiérając agrestu: tego się dopuściły ręce,“ rzekła miss Katarzyna, któréj nietyle szło o zmarnowane ciastka, jak o to, że jeden z jéj wychowanków musiał skłamać.
Skoro po wieczerzy położyli się spać, usłyszała ona po niejakiéj chwili jęki; poszła więc czémprędzéj zobaczyć co się dzieje, i okazało się, że Ludwik jest bardzo cierpiący. Miss Katarzyna, widząc że mu zaszkodziło jakieś jedzenie, z przestrachu miała już posłać po doktora, kiedy chory wyjąkał. „To od agrestu, bom ja go zjadł, i przed śmiercią muszę się przyznać pani do tego.“
„Jeżeli ci jest to tylko, dam ci emetyku, i niezadługo będziesz zdrów,“ rzekła. — Dostał zatém porządną naukę, ale gdy się do rana zupełnie wyleczył, zaczął błagać żeby nie mówiła nic chłopcom, bo się śmiać będą. Miss Katarzyna obiecała milczéć przez dobroć, ale służąca Salusia opowiedziała im całą historyę, i przez długi czas biédny Ludwik nie miał spokoju, gdyż koledzy nazywali go „agrestem“ i raz w raz pytali o cenę torcików.“
„Dobrze mu tak,“ odezwał się Emil.
„Zło zawsze wychodzi na jaw,“ dodał z powagą Adaś.
„Nie zawsze,“ mruknął Jakubek, który bardzo pilnie czuwał nad jabłkami, żeby odwróciwszy się od całego grona, ukryć zarumienioną twarz.
„Czy to już koniec?“ zapytał Dan.
„Nie; pierwsza część dopiéro, ale druga jest bardziéj zajmująca. — Wkrótce wstąpił tam wędrujący kupiec, żeby pokazać chłopcom swoje towary: kilku pokupowało grzebyki, piszczałki i różne tym podobne fraszki. Miał on téż scyzoryk w białéj oprawie, na który Ludwik ostrzył sobie zęby, ale już był wydał wszystkie pieniądze, a nie miał u kogo pożyczyć. Niemogąc się napatrzéć tego scyzoryka, trzymał go w ręce, lecz nareszcie musiał go położyć, skoro kupiec upakował towary, by ruszyć w dalszą drogę. Nazajutrz wrócił on znowu, oznajmiając że mu brak scyzoryka, który musiał pozostać u miss Katarzyny, i że nie myśli go stracić, gdyż był bardzo ładny. Wszyscy spojrzeli z zadziwieniem, upewniając że o niczém nie wiedzą. „Ten młody panicz wziął go na ostatku, i widoczną miał nań ochotę. Czyś go z pewnością oddał, kawalerze?“ zapytał kupiec Ludwika, który był mocno zmięszany, i przysięgał że nic nie winien téj zgubie. Na nic się to jednak nie zdało, bo mu nikt nie wierzył. Po burzliwéj scenie, miss Katarzyna musiała wynagrodzić straty kupcowi, i dopiéro wówczas odszedł, pomrukując gniewnie.
„Czy Ludwik wziął ten scyzoryk?“ zapytał Alfred z wielką ciekawością.
„Zobaczysz; musiał znowu przejść biédak przez ciężką próbę, gdyż koledzy nieustannie mówili, „Pożycz mi scyzoryka, agreście,“ co było tak dręczącém, że poprosił o odesłanie go do domu. Miss Katarzyna starała się poskramiać chłopców, ale to było ciężkie zadanie, bo chcieli mu dokuczać, ona zaś nie mogła być z nimi bez ustanku. Jedną z najmozolniejszych rzeczy, jest opieka nad chłopcami, — w podobnym razie, — nie chcą bowiem podnieść kolegi skoro upadnie, lecz powoli męczą go do takiego stopnia, że jużby wolał stracić życie od razu.“
„Znam to,“ rzekł Dan.
„I ja także,“ dodał Alfred z łagodnym żalem.
Jakubek milczał, ale i on byłby to chciał powiedziéć, bo nim także pogardzali starsi chłopcy i stronili odeń, z téjże saméj przyczyny.
„Mów ciociu daléj o biédnym Ludwiku! mnie się zdaje, że on nie wziął tego scyzoryka; alebym wolała miéć pewność,“ powiedziała Stokrotka z żywém przejęciem.
Mijał tydzień za tygodniem, a rzecz się nie wyjaśniała. Chłopcy unikali Ludwika który rozchorował się prawie ze zmartwienia. Uczyniwszy postanowienie że już nigdy nie skłamie, tak się strzegł pilnie, że miss Katarzyna przez litość ułatwiała mu to, i nawet uwierzyła w końcu, że się nie dopuścił kradzieży. We dwa miesiące kupiec znowu przyszedł, zaraz na wstępie mówiąc do przełożonéj „Znalazłem nareszcie scyzoryk, bo wypadł parę dni temu z za podszewki od kuferka, gdym układał nowe towary. Ponieważ pani już zań zapłaciła, zdawało mi się, że go trzeba odnieść.“
Chłopcy bardzo zawstydzeni, tak serdecznie przepraszali Ludwika, że im nie mógł odmówić przebaczenia; a miss Katarzyna darowała mu ten scyzoryk, i zachował go przez długie lata na pamiątkę błędu, który go tak wiele cierpień kosztował.
„Ciekawym dla czego rzeczy zjedzone pokryjomu szkodzą, a po tych co się jawnie jé przy stole, nic nam nie jest,“ rzekł Nadziany po chwilowém zamyśleniu się.
„Może sumienie oddziaływa na żołądek?“ odpowiedziała pani Ludwika z uśmiéchem.
„Przypomniały mu się ogórki,“ rzekł Antoś, i wszyscy parsknęli, bo ostatni wypadek Nadzianego bardzo był zabawny.
Gdy zjadł raz potajemnie dwa duże ogórki i bardzo mu się niedobrze zrobiło, zwierzył się z tą biédą Antosiowi, prosząc o poradę. Koleżka w dobréj wierze zalecił plaster z gorczycy na żołądek, i gorącą duszę od żelaza, na nogi; ale on, przez omyłkę, postąpił odwrotnie, i znaleziono biédaka na poddaszu z poranionemi podeszwami i wypaloną kurtką.
„Prosimy o drugę jeszcze historyę,“ odezwał się Alfred, gdy ustał śmiéch.
Zanim pani Ludwika zdążyła zadowolnić nienasyconego chłopca, wszedł Robcio do pokoju ciągnąc za sobą kołderkę, i biegnąc prosto do matki, jako do bezpiecznego schronienia, rzekł ze słodką twarzyczką:
„Usłyszałem wielką wrzawę, więcem myślał, że się co stało, i przyszedłem zobaczyć.“
„Jakto, szkaradny chłopcze, — przypuszczałeś, żem zapomniała o tobie?“ zapytała matka, udając surową minę.
„Nie; ale mi się zdawało, że Mamie będzie miło zobaczyć mię tutaj,“ odrzekł niespodziany gość.
„Milejby mi było widziéć cię w łóżeczku, więc ruszaj z powrotem, mój Robciu.“
„Każdy co tu wchodzi, musi opowiedziéć historyjkę; więc ponieważ tego nie potrafisz, umykaj lepiéj.“
„I owszem, potrafię! Często opowiadam Teodorkowi o niedźwiedziach, o księżycach i o małych muszkach, które brzęcząc mówią różne rzeczy,“ odparł malec, chcąc bądź co bądź, pozostać.
„Opowiédz-że co, a potém daléj, w drogę!“ rzekł Dan, gotując się by go wynieść na barkach.
„Dobrze, ale pomyślę troszeczkę,“ powiedział Robcio, i przytulił się do kolan matki, która pieszcząc go, odezwała się:
„To wyskakiwanie z łóżeczka o niewłaściwéj porze, jest familijną wadą. Adaś często robił to samo; a co do mnie, koczowałam po całych nocach. Małgosi nieraz się zdawało że się dom pali, i wysyłała mię na dół dla przekonania się, a jam zostawała tam i bawiłam się wybornie. I ty masz na to chętkę, niegodziwy synu.“
„Jużem wymyślił,“ odezwał się Robcio, całkiem teraz swobodny, i rad że zdobędzie entrée do tego rozkosznego zgromadzenia.
Wszyscy wpatrzyli się i wsłuchali, powstrzymując uśmiéch, gdy Robcio siedzący na kolanach u matki, i obwinięty w jaskrawą kołderkę, opowiedział tę krótką, ale tragiczną historyę:
„Była pewna pani, która miała miljon dzieci i jednego chłopczyka. Poszła raz na górę i powiedziała: „Nie chodź na podwórze!“ ale on poszedł i wpadł w studnię, i utopił się na śmierć.“
„Czy to już koniec?“ zapytał go Franz, gdy się zatrzymał, by odetchnąć po tym przerażającym początku.
„Jeszcze nie; będę opowiadał daléj,“ odrzekł Robcio i ściągnął brwi, mozolnie szukając natchnienia.
„Co ta pani zrobiła, jak chłopaczek wpadł w studnię?“ zapytała matka, żeby mu dopomódz.
„Wypompowała go, obwinęła w gazetę i położyła na półce, żeby wysechł.“
Ogólnym wybuchem śmiéchu przyjęto tak niespodziane zakończenie, a pani Ludwika głaszcząc mu główkę, rzekła uroczyście:
„Synu mój, odziedziczyłeś po matce dar opowiadania. Idź, gdzie sława cię wzywa.“
„Czy teraz mogę tu zostać? Wszak to była dobra historyjka?“ zawołał Robcio, pyszniąc się świetném powodzeniem.
„Możesz zostać, póki nie zjész tych dwunastu ziarnek maku,“ rzekła matka, sądząc, że je wsypie od razu do buzi; ale Robcio, chytry chłopak, zjadał je po jedném, w pełni używając każdéj chwili.
„Czy ciocia nam nie powié przez ten czas drugiéj historyi?“ zapytał Adaś.
„Umiem już tylko jednę krótką, powiastkę o skrzyni do drzewa,“ powiedziała pani Ludwika, widząc, że Robcio ma jeszcze siedm ziarnek do zjedzenia.
„Będzie w niéj mowa o chłopcu?“
„Cała jest o chłopcu.“
„A czy prawdziwa?“ zapytał Adaś.
„Co do słowa.“
„Ach, to dobrze! Proszę opowiadać.“
„Jaś mieszkał z matką w maleńkiéj chatce. Ponieważ byli biédni, musiał jéj dopomagać w pracy; ale o ile lubił książki, o tyle nienawidził ręcznych robót, i byłby się chciał uczyć całymi dniami.“
„Jakie to dziwne! Ja znowu książek nie cierpię, a ręczne zajęcia lubię,“ rzekł Dan, z góry potępiając za to Jasia.
„Różni ludzie są na świecie: jedni pracują głową, inni rękami, a wszyscy są pożyteczni, i dla wszystkich znajduje się odpowiednie miejsce. Sądzę jednak, że kto się oddaje naukom, powinien téż umiéć pracować rękami, w razie potrzeby, i odwrotnie — pracujący ręcznie, powinien zajmować się niekiedy książką,“ powiedziała pani Ludwika, znacząco spoglądając na Dana i Adasia.
„Ja z pewnością pracuję!“ zawołał Adaś, pokazując z chlubą trzy nagniotki na maleńkiéj rączce.
„A ja się uczę!“ dodał Dan, i z westchnieniem wskazał na tablicę pełną zgrabnych cyfr.
„Zobaczymy, co Jaś robił. Nie chciał on być samolubnym, ale kochająca matka pozwalała zajmować się tém, co mu sprawiało przyjemność, sama ciężko pracując, żeby mógł miéć książki i wolny czas do czytania. Pewnéj jesieni, Jaś zapragnął pójść do szkoły, i udał się do proboszcza z prośbą o książki i przyzwoite ubranie. Zacny ten pleban słysząc o próżniactwie chłopca, nie miał chęci przyjść mu z wielką pomocą: sądził przytém, że kiedy zaniedbuje matkę, i pozwala, by mu służyła jak niewolnica, nie zachowa się téż dobrze w szkole. Przez dobroć serca, i ze względu na szczere chęci Jasia, zajął się nim jednak i dla wypróbowania go powiedział:
„Dam ci, mój Jasiu, ubranie i książki; ale pod jednym warunkiem.“
„Pod jakim?“ zapytał Jaś, rozjaśniając twarzyczkę.
„Własnemi rękami będziesz matce zaopatrywał skrzynię w drzewo; a skoro tylko zaprzestaniesz, wydalę cię ze szkoły.“
Jaś roześmiał się z tak osobliwego, i o ile mu się zdawało, łatwego warunku, — i chętnie nań przystał.
Zaczął więc chodzić do szkoły, i przez jakiś czas doskonale sobie radził z drzewem; była to bowiem jesień, więc pełno znajdował wiórów i suchych gałęzi. Rano i wieczorem przynosił ich duży koszyk, albo drew urąbał do kuchenki. Przy oszczędności matki, niezbyt wielki był to trud; ale w listopadzie nastały mrozy, dni były chmurne i zimne, drzewo prędko się wypalało. Matka kupiła go furkę za własne pieniądze, lecz znikło, zanim Jaś przypomniał sobie, że powinien na potém zaopatrzéć chatkę.
Józefowa będąc już wątłą i zreumatyzmowaną, nie mogła tyle pracować co wpiérwéj, i biédny chłopczyna przewidywał, że wkrótce przyjdzie mu porzucić książki, a szukać ręcznéj roboty. Przykro mu było, bo się uczył dobrze i tak chętnie, iż tylko sen lub jadło odrywały go od lekcyi. Wiedząc jednak że proboszcz dotrzyma słowa, rad nie rad starał się zarabiać piéniądze w wolnych chwilach, żeby się skrzynia nie opróżniała. Rozmaite robił rzeczy: to załatwiał komu sprawunki, to popilnował krowy sąsiada, to pomógł zakrystyanowi uprzątnąć kościół na niedzielę, i w ten sposób mógł po trosze kupować drwa. Ale ciężko mu to przychodziło: dni były krótkie, zima bardzo ostra, szacowny czas prędko ulatał, a ukochane książki tak wabiły, że smutno było opuszczać je dla nudnych obowiązków.
Proboszcz przyglądał mu się w cichości, i widząc szczere chęci, dopomagał potajemnie. Spotykał go często, gdy drzewo wiózł sankami, i ponieważ woły szły zwolna, czytał lub uczył się, żeby niemarnować czasu.
„Widzę, że ten chłopiec wart jest pomocy; taki sposób zdobywania nauki wyjdzie mu wprawdzie na dobre, ale niebawem dam mu łatwiejszy,“ pomyślał proboszcz w wigilię Bożego narodzenia i kazał złożyć po cichu przed chatką wielki stos drzewa, wraz z nową piłą, i z karteczką na któréj były te słowa:
„Bóg dopomaga tym, co się starają radzić sobie.“
Biédny Jaś nie spodziéwał się żadnych podarków; tymczasem obudziwszy się w pierwsze święto, znalazł ciepłe rękawiczki, które matka zrobiła na drutach, mimo palcy zesztywniałych od reumatyzmu. Wielką mu tém sprawiła przyjemność, ale większéj jeszcze doznał, gdy całując go z tkliwém spojrzeniem, nazwała go dobrym synem.
Ujrzawszy przed drzwiami wielki stos drzewa i karteczkę, zaraz odgadł dobroczyńcę i zrozumiał jego myśl. Złożył mu więc serdeczne dzięki, i z całych sił wziął się do pracy. Inni chłopcy baraszkowali owego dnia; lecz Jaś rąbał drzewo, i pewno w całém miasteczku najszczęśliwszym był ten młody chłopaczek, który w ciepłych rękawiczkach, napełniał matce skrzynię, gwiżdżąc jak kos.“
„Jakie to śliczne!“ zawołał Dan; wolał bowiem zwyczajną, z potocznego życia wziętą powiastkę, niż najpiękniejszą bajkę czarodziejską. „Bądź co bądź, mnie się podoba ten chłopiec.“
„Ciociu, czybym nie mógł rąbać dla ciebie drzewa?“ zapytał Adaś, któremu to opowiadanie nasunęło myśl nowego zarobku dla matki.
„Proszę opowiadać o złym chłopcu, bo ja wolę tego słuchać!“ odezwała się Andzia.
„Albo o niedobréj dziewczynie,“ rzekł Tomek, któremu jéj nieprzyjaźń zatruła cały wieczór: jabłko wydawało mu się gorżkie, mak mdły, orzechy twarde, a widok Antosia i Andzi siedzących obok siebie na sofie, obrzydzał mu życie.
Ale pani Ludwika już przestała opowiadać, — spostrzegła bowiem, że Robcio usnął, ściskając kilka ziarnek maku w tłustéj rączce. Owinęła go więc kołderką, wyniosła i położyła, — niebojąc się, aby wyskoczył powtórnie z łóżeczka.
„Zobaczymy, kto téż wejdzie teraz,“ rzekł Emil, siadając przy drzwiach otwartych na rozcież, dla przynęty.
Najpierw przeszła Marya-Anna; zawołano ją, ale ostrzeżona przez Silasa, roześmiała się tylko i pospieszyła daléj. Po chwili, otworzyły się główne drzwi i dał się słyszéć silny głos nucący w sieni:

Ich weiss nicht, was soll es bedeuten,
Dass ich so traurig bin![5]

„Wuj Fritz! Roześmiejcie się głośno, to z pewnością przyjdzie,“ rzekł Emil.
Gdy wszyscy wybuchnęli wesołym śmiechem, pan Bhaer wszedł istotnie, pytając:
„W co się bawicie, chłopcy?“
„Złapany! złapany! Nie możesz pan stąd wyjść, póki nie usłyszymy historyi!“ krzyknęli chłopcy, zamykając za nim drzwi.
„Więc to był wybieg? Ależ ja wcale nie mam ochoty odejść, bo tu bardzo miło, — i zaraz wywiążę się z długu.“
Rzekłszy to, usiadł i zaczął opowiadać:
„Dawno już temu, twój dziadek, Adasiu, wybrał się z kazaniem do pewnego miasta, żeby zebrać trochę piéniędzy na dom przytułku, dla sierot chowających się u kilku zacnych, lecz ubogich osób. Kazanie powiodło się i uciułał dosyć znaczną sumę. Jadąc stamtąd w inne miejsce, znalazł się wśród pustyni, późnym już wieczorem, i właśnie myślał, jaka tam wygodna okolica dla złodziei, kiedy spostrzegł człowieka z podejrzaną miną, który wyszedłszy z lasu, powoli zmierzał ku niemu, jak gdyby go oczekiwał. Dziadunio zaniepokoił się trochę o piéniądze, i w pierwszéj chwili chciał powrócić, skąd przybył; ale koń był zmęczony, i przykro mu było podejrzéwać tego człowieka, więc się powstrzymał. Przybliżywszy się doń, zobaczył, że jest tak nędzny, schorzały i obdarty, że poczuł wyrzuty sumienia: zatrzymał zatem karyolkę, i rzekł przyjaźnie:
„Zdajesz się znużony, mój przyjacielu, więc siądź tu przy mnie.“
Podróżny widocznie się zdziwił i zawahał, lecz wsiadł po chwili. Nie zdawał się skłonnym do gawędy, ale za to dziadunio mówił rozumnie i ze zwykłém ożywieniem, — o tém, jaki ten rok był ciężki, jak ubodzy ucierpieli, i jak trudno było radzić sobie niekiedy. Człowiek ten miękł powoli, i ujęty przyjazną gawędą, opowiedział, że przebywszy ciężką chorobę, nie mógł pracować, co go doprowadziło do rozpaczy, miał bowiem kilkoro dzieci. Dziadunio zdjęty litością, zapomniał o swéj obawie. Zapytawszy nieznajomego o nazwisko, obiecał wystarać mu się o zajęcie w pobliskiém miasteczku, mając tam liczne stosunki, i wydobył z kieszeni pugilares z pieniędzmi, żeby zapisać jego adres. Gdy szukał ołówka i papiéru, nieznajomy wlepił weń taki wzrok, że dziadunio ze strachem przypomniał sobie, co ma w pugilaresie, lecz powiedział:
„Mam tu wprawdzie pewną sumkę, ale jest własnością biédnych sierót; gdyby nie to, podzieliłbym się z tobą. Ja sam nie jestem bogaty; dam ci jednak chętnie tę sztukę pięciodollarową dla dzieci, bo wiem, co to jest być w potrzebie.“
Gdy nieznajomy otrzymał tę sumkę dobrowolnie ofiarowaną, utracił chciwy i twardy wyraz twarzy, spojrzał z żywą wdzięcznością, i nietknąwszy piéniędzy sierot, jechał w uniesieniu aż do samego miasta. Skoro chciał tam wysiąść, dziadunio uścisnął się z nim za ręce, i zamierzał zaraz ruszyć w drogę; ale podróżny, jakby wiedziony jakąś wyższą siłą, odezwał się:
„Gdyśmy się spotkali, byłem tak zrozpaczony, żem chciał okraść pana, ale mnie powstrzymała twa dobroć; niech cię Bóg błogosławi za to, żeś mię zbawił od złego!“
„Czy go dziadunio jeszcze widział kiedy?“ zapytała ciekawie Stokrotka.
„Nie; ale mam nadzieję, że ten biédak znalazł zajęcie i nie potrzebował już kraść.“
„To była wysoka delikatność; co do mnie, byłbym go zbił,“ odezwał się Dan.
„Zawsze jest lepiéj rządzić się dobrocią, niż siłą; spróbuj tylko, to się przekonasz,“ odparł pan Bhaer, zabiérając się do wyjścia.
„Prosimy o drugę powiastkę!“ zawołała Stokrotka.
„Musi nam jeszcze wuj co opowiedziéć, bo ciocia Ludka opowiadała dwa razy,“ dodał Adaś.
„A ja zachowam drugę powiastkę na inny dzień, bo niedobrze jest przesycić się tém, zarówno jak cukierkami. — Odchodzę teraz, kiedym się już wywiązał z zadania,“ rzekł pan Bhaer i uciekał co tchu, a całe grono goniło za nim; jednakże udało mu się umknąć do swéj pracowni, chłopcy zaś z wrzawą powrócili do siebie.
Ta gonitwa tak ich rozruszała, że niemogąc już spokojnie usiedziéć, rozpoczęli grę w ślepą babkę, a Tomek, dla okazania, że wziął do serca moralną naukę z ostatniéj powiastki, schwytawszy Andzię, szepnął jéj do uszka:
„Żałuję, żem cię nazwał furyą.“
Andzia nie chciała dać mu się wyprzedzić w grzeczności, więc gdy się bawili w guzik, i przyszła na nią koléj, wołać: guziczku, guziczku! powiedz mi, gdzie jesteś,“ rzekła do Tomka: „Trzymaj mocno, to co ci dam,“ nie zadziwił się wcale, spostrzegłszy w swéj ręce pierścionek włosiany, zamiast guzika. W owéj chwili odpłacił się jéj tylko uśmiechem, lecz późniéj, przy rozejściu się, dał jéj najlepszy kąsek ostatniego jabłka, — ona zaś ujrzawszy pierścionek na jego grubym palcu, przyjęła dar. Zgoda została więc przywróconą; oboje żałowali chwilowego nieporozumienia, i żadne nie wstydziło się powiedziéć: „Wybacz mi!“ a zatém ta dziecięca przyjaźń trwała nieprzerwanie, i mieszkanko na wierzbie było jeszcze długi czas ich ulubionym zamkiem na lodzie.





Rozdział dwudziesty pierwszy.
Dziękczynienie.

W Plumfield obchodzono zawsze tę doroczną uroczystość po staroświecku, niewprowadzając żadnych zmian. Na kilka dni przedtém dziewczynki pomocne były pani Bhaer i Azyi w kuchni, jako téż i w śpiżarni. Robiły paszteciki i puddingi, gatunkowały owoce, okurzały talérze, — strojąc minki zafrasowane i poważne. Chłopcy zaczajeni w koło wzbronionych im miejsc, łykali rozkoszne zapachy, podglądali tajemnicze zajęcia, a czasem dostał im się jaki przysmak do skosztowania.
W obecnym roku zdawał się panować jeszcze większy ruch; dziewczęta krzątały się w pokojach górnych i dolnych, chłopcy w klasie i stodole, i cały dom był w jakiémś zamięszaniu. Chciwie polowano na stare wstążki i wszelkie ozdoby; krajano i lepiono wciąż papiér złocony, — a pani Ludwika z Franzem spotrzebowali zadziwiającą ilość słomy, szarego perkalu, flaneli i dużych czarnych pereł. Antoś kuł dziwaczne maszynerye w warsztacie; Adaś i Tomek mruczeli ciągle coś pod nosem, jak gdyby ucząc się czegoś; u Emila dawał się niekiedy słyszéć głośny wystrzał; a z dziecinnego pokoju dochodziły wybuchy śmiechu, gdy malców wyprawiono z domu, na daleką przechadzkę. Pan Bhaer był jednak tém najbardziéj zaciekawiony, co się stało z olbrzymią banią Robcia. Zawieziono ją z tryumfem do kuchni, skąd wprawdzie ukazało się wkrótce dwanaście przyrumienionych pasztecików, ale na to może wyszła czwarta część, a gdzież reszta? Znikła, — Robcio jednak zdawał się obojętnym: chichotał się tylko, gdy wzmiankowano o tém, i zalecał ojcu cierpliwe czekanie; głównie szło bowiem o to, by sprawić w końcu niespodziankę panu Bhaer, i niedać mu odgadnąć, co się dziać będzie.
Potulnie zamykał on oczy, uszy i usta; starał się niewidziéć, co mu pod wzrok podpada; niesłyszéć, co się zdradziecko rozlega w powietrzu; nie rozumiéć przejrzystych tajemnic, odbywających się dokoła. Jako Niemiec, lubił te proste domowe uroczystości i zachęcał do nich całém sercem, bo tak uprzyjemniały dom, że dzieciom nigdy nie przychodziło na myśl, gdzieindziéj szukać rozrywki.
Gdy nareszcie nastąpił ów upragniony dzień, chłopcy wybrali się na daleką przechadzkę, żeby miéć dobry apetyt, — jak gdyby im na tém kiedy zbywało! Dziewczątka zaś pozostały w domu, chcąc pomagać przy nakrywaniu stołu i wykończyć różne drobiazgi, przejmujące ich duszyczki niepokojem.
Klasa została zamkniętą poprzedniego jeszcze wieczoru, i zakazano tam wchodzić panu Bhaer pod karą, że go wybije Teodorek. Jakby mały smok strzegł on drzwi, chociaż umiérał z ochoty powiedzenia wszystkiego i tylko z téj przyczyny nie zdradził wielkiéj tajemnicy, że ojciec z bohaterską siłą zatykał sobie uszy.
„Wszystko już gotowe i prześlicznie wygląda!“ zawołała nareszcie Andzia, wychodząc stamtąd z tryumfalną minką.
„Doskonale udało się to, co wiesz; Silas zręczny do wszystkiego,“ dodała Stokrotka, skacząc z radości, że się jéj powiodła jakaś tajemnicza rzecz.
„Niech mię djabli porwą, jeżelim widział co ładniejszego w życiu!“ rzekł Silas i roześmiał się, jakby stary dzieciak.
„Już idą, słyszę głos Emila! Musimy się ubrać jak najprędzéj!“ zawołała Andzia, i obie pobiegły co tchu na górę.
Chłopcy dążyli do domu z takim apetytem, że byłby zadrżał olbrzymi indyk, gdyby nie to, że dla niego skończyły się już wszelkie obawy. Oni poszli także się ogarnąć, i przez półgodziny tak się myli, czesali i stroili, że serce każdéj schludnéj kobiéty radowałoby się tym widokiem. Na odgłos dzwonka gromada rumianych chłopaków o błyszczących włosach, w czystych kołnierzykach i niedzielnych kurtkach, zapełniała jadalny pokój.
Pani Ludwika w swéj jedynéj jedwabnéj czarnéj sukni, z bukiecikiem ulubionego złocieniu przy staniku, siedząc na główném miejscu przy stole, „wspaniale wyglądała“, jak mówili chłopcy, ile razy jéj się zdarzyło ubrać się wykwintniéj. Stokrotka i Andzia podobne były do kwiateczków, w nowych zimowych sukienkach i w jasnych przepaskach, z włosami przewiązanymi jasną wstążeczką. Teodorek ślicznie wyglądał w karmazynowéj bluzce z merynosu, i nowych bucikach z guzikami, które pochłaniały całą jego uwagę.
Gdy państwo Bhaer spojrzeli na siebie przez długi stół, pośród dwóch szeregów uszczęśliwionych twarzyczek, — złożyli dzięki w duchu, i jedno serce szepnęło drugiemu:
„Dzieło nasze powiodło się: bądźmy za to wdzięczni i prowadźmy je daléj.“
Przez kilka minut panowało milczenie, i tylko Marya-Anna z jaskrawą kokardą we włosach, uwijała się żwawo, podając półmiski, nalewając sosy. Ponieważ prawie każdy z biesiadników przyczynił się do uświetnienia uczty, przez cały jéj czas toczyła się rozmowa o krążących potrawach.
„Chyba się nie znam na kartoflach, jeżeli te są niesmaczne,“ zauważył Jakubek, biorąc już czwarty: duży i mączysty.
„Niektóre zioła moje są w nadzieniu od indyka, i dla tego jest takie dobre,“ powiedziała Andzia z żywém zadowoleniem, biorąc kawałek do ust.
„Moje kaczki są przewyborne; Azya mówi, że jéj się jeszcze nie zdarzyło piec tak tłustych,“ dodał Tomek.
„A nasza marchewka, czy nie ładna? Pasternak będzie równie dobry, jak go obkopiemy,“ powiedział Dick; a Dolo mruknął coś, patakując mu z poza kości pracowicie ogryzanéj.
„Ja pomagałem robić paszteciki, bo są z mojéj bani!“ zawołał Robcio ze śmiéchem, który stłumił, chowając buzię w kubku.
„A ja zrywałem jabłka na ten cydr!“ odezwał się Adaś.
„Ja zbiérałem pieczarki na sos!“ wykrzyknął Alfred.
„A ja przyniosłem te orzechy,“ dorzucił Dan. I tak szło ciągle w około stołu.
„Kto wymyślił dziękczynienie?“ zapytał Robcio, bo odkąd go ubiérano w kurtkę i majteczki, jako obywatel swego kraju, zajmował się jego ustawami.
„Ciekawym, który z was odpowié na to?“ rzekł pan Bhaer, i skinął głową na kilku chłopców, najlepiéj obeznanych z historyą.
„Ja wiem,“ zawołał Adaś, „pielgrzymi!“
„Za co?“ spytał znów Robcio, nieczekając, by dopowiedział, kto oni byli.
„Zapomniałem!“ rzekł Adaś i ustąpił z pola.
„Zdaje mi się, że gdy nie pomarli kiedyś z głodu, zebrawszy potém obfite plony, rzekli: „Podziękujmy Bogu,“ i wyznaczyli na to dzień, który nazwali dziękczynieniem,“ powiedział Dan, rozmiłowany w historyi tych zacnych ludzi, którzy tak wiele i tak szlachetnie cierpieli za wiarę.
„Brawo! Myślałem, że tylko historya naturalna może ci utkwić w pamięci,“ rzekł pan Bhaer, i z lekka uderzył w stół, przyklaskując w ten sposób.
Dan przyjął pochwałę z uradowaną twarzą, a pani Ludwika zapytała synka:
„Rozumiesz teraz, Robciu?“
„Nie rozumiem,“ odparł szczerze.
„Adasiu, sprobuj mu to opowiedziéć jaśniéj,“ odezwała się pani Ludwika.
„Dobrze,“ odparł tenże i umilkł na chwilę, żeby zebrać myśli, poczém dał następny szkic, który mógłby rozśmieszyć nawet tych poważnych i surowych mężów, gdyby go słyszeli.
„Widzisz, Robciu, niektórzy ludzie, co w Anglii nie lubili króla, ani téż nic podobnego, wsiedli na okręta i odpłynęli do naszego kraju. Pełno tu było Indyan, niedźwiedzi i dzikich zwierząt; mieszkali w fortecach i przechodzili różne przykrości.“
„Czy niedźwiedzie?“ zapytał Robcio z zajęciem.
„Nie, pielgrzymi, których Indyanie napadali. Nie mieli dosyć jeść, do kościoła musieli chodzić z pistoletami, dużo ich wymarło i popłynęli okrętami aż do skały, którą nazwali Plymouth; ciocia Ludka ją widziała i dotykała się jéj. Ci pielgrzymi pozabijali wszystkich Indyan, wzbogacili się i powiesili wszystkie czarownice. Bardzo byli dobrzy, i z pomiędzy nich jacyś moi prapraprapradziadowie przybyli na tych okrętach, i ustanowili dziękczynienie, a my je co rok obchodzimy i bardzo lubimy ten dzień. — Proszę mi dać więcéj indyka.“
„Adaś pewno będzie historykiem, kiedy opowiada z takim ładem i z taką jasnością,“ rzekł wuj Fritz, i gdy podawał potomkowi pielgrzymów trzeci kawał indyka, oczy mu się śmiały, zarówno jak i cioci Ludce.
„Myślałem, że w dniu dziękczynienia trzeba jeść, ile się zmieści; a tymczasem Franz powiada, że to nigdy nie uchodzi,“ rzekł Nadziany z taką miną, jak gdyby go doszła jakaś smutna wiadomość.
„Franz ma słuszność. Bądź umiarkowany, bo inaczéj nie mógłbyś dopomagać w niespodziance,“ powiedziała pani Ludwika.
„Dobrze, będę ostrożny; ale wszyscy dużo jedzą, i ja także wolałbym jeść do syta, niż być umiarkowanym,“ rzekł Nadziany, który dzielił to powszechne prawie przekonanie, że dziękczynienie trzeba obchodzić stanem bliskim apopleksyi, lub co najmniéj niestrawnością i bólem głowy.
„Teraz, moi pielgrzymi, bawcie się spokojnie, bo w wieczór będziecie mieli dosyć ruchu,“ rzekła pani Ludwika, gdy po wypiciu cydrem ogólnego zdrowia, wstała od stołu po długim obiedzie.
„Przejadę się teraz z całą moją gromadką, korzystając z przyjemnéj pory, — a ty będziesz mogła wypocząć, moja droga, żebyś nie była nadto strudzona wieczorem,“ dodał pan Bhaer. Zajechał więc po chwili ogromny omnibus, chłopcy ubrali się w płaszcze i kapelusze, i puścili się na daleką i wesołą przejażdżkę, aby pani Ludwika mogła wypocząć i swobodnie załatwić niektóre jeszcze drobiazgi.
Po wczesnéj herbacie z lekką przekąską, znowu czesali się i myli ręce, poczém zaczęli niecierpliwie wyglądać gości. Tylko rodzina była spodziéwaną, bo zazwyczaj odbywały się tam uroczystości w ściśle familijném kółku, — i dla tego strapienie bynajmniéj nie stanęło w owym roku na przeszkodzie.
Wszyscy przybyli: państwo March z ciocią Małgosią, tak słodką i ładną, pomimo czarnéj sukni i wdowiego czepeczka, okalającego jéj spokojną twarz! Wuj Teodorek z żoną i z prześliczną księżniczką, która mając przy błękitnéj sukience wielki bukiet z cieplarnianych kwiatków, włożyła chłopcom po jednym w dziurkę od guzika, co im nadawało pozór elegancki i świąteczny. Wuj Teodorek przedstawił także domowym nowego gościa, mówiąc:
„To jest pan Hyde; zapytywał mię o Dana, więc ośmieliłem się przywieść go tu dziś, żeby się przekonał o jego postępach.“
Państwo Bhaer przyjęli go serdecznie przez wzgląd na Dana, radzi, że o nim ktoś pamięta; ale po chwilce rozmowy, cieszyło ich to zapoznanie się dla niego samego, taki był naturalny, prosty a zajmujący. Miło im było widziéć, jak się Danowi twarz rozjaśniła, gdy spostrzegł przyjaciela; jak się pan Hyde uradował zmianą zaszłą w obejściu i powierzchowności chłopca; i jak zapomniawszy o różnicy wieku, ukształcenia i stanowiska, rozmawiali w kąciku o przedmiocie zajmującym ich obu, porównywali notatki i zdawali sobie sprawę, z prac ubiegłego lata.
„Musimy wcześnie zacząć widowisko, bo aktorowie gotowi usnąć,“ rzekła pani Ludwika, skoro się skończyły powitania.
Wszyscy zasiedli więc w klasie, przed zasłoną z dwóch dużych kołder. Dzieci znikły poza nią, zdradzając jednak swę obecność tłumionym śmiéchem i wesołymi okrzyki. — Przedstawienie zaczęło się od ożywionych ćwiczeń gimnastycznych, pod kierunkiem Franza. Sześciu starszych chłopców w niebieskich spodniach i czerwonych koszulach, popisywało się piękném wyrobieniem muszkułów, przy mocy wag i różnych ciężarów, — idąc za dźwiękami fortepianu, na którym pani Ludwika grała za sceną. Dan objawiał tyle energii, że sąsiedzi obawiali się ciągle, czy im się co niedostanie; obecność pana Hyde i gorąca chęć przysporzenia chwały swym opiekunom, tak go bowiem zgorączkowała, że o mało nie rzucił na publiczność szeleszczącego worka z grochem.
„Dzielny z niego chłopak! Jak się wybiorę za rok lub dwa do południowéj Ameryki, to poproszę, żebyś mi go pan pozwolił wziąć z sobą,“ rzekł pan Hyde, bo słysząc tak pochlebne sądy, jeszcze bardziéj zajął się Danem.
„I owszem, weź go pan. Wprawdzie zatęsknimy do naszego młodego Herkulesa, ale dla niego będzie to ogromną korzyścią i pewien jestem, że potrafi służyć wiernie swemu przyjacielowi.“
Dan usłyszał ich rozmowę, i serce mu uderzyło z radości na myśl o podróży po nieznanych krajach, pod opieką pana Hyde; a przychylne świadectwo profesora, wynagrodziło go sowicie za pracę nad sobą.
Po ćwiczeniach gimnastycznych, Adaś z Tomkiem wypowiedzieli stary dyalog szkolny, w którym Tomek pobudzał całe towarzystwo do konwulsyjnéj wesołości, tak naśladując Silasa, iż ten zaniósł się od śmiéchu, i Azya musiała go uderzyć w kark, — oboje stali bowiem w sieni, i bawili się niesłychanie widowiskiem.
Potém Emil wypocząwszy już, odśpiewał w odpowiednim stroju pieśń marynarza, a chłopcy odpowiadali mu chórem. Następnie Antoś wykonał komiczny taniec chiński, i w kapeluszu podobnym do pagody, skakał, jakby ogromna żaba.
Ponieważ tego rodzaju występ pierwszy raz odbywał się w Plumfield, były téż popisy z arytmetyki, sylabizowania i czytania. Jakubek zadziwił publiczność szybkiém rachowaniem na tablicy, Tomek odznaczył się pisownią, Adaś tak poprawnie przeczytał bajeczkę, że wuj Teodorek był oczarowany.
„Gdzież reszta dzieci?“ zapytywano, gdy zasłona spadła, a młodsze grono nie ukazało się.
„To ma być niespodzianką; aż mi cię żal, mamo, że nie wiész, jakie to będzie ładne,“ rzekł Adaś, który poszedł pocałować matkę i objaśniać ją, jak mu już wolno będzie wyjawić tajemnicę.
Ciocia Ludka wyniosła z pokoju złotowłosą, ku wielkiemu zdziwieniu jéj papy, który zamęczał pana Bhaer, zapytując raz po raz:
„Co téż to będzie?“
Nareszcie po długiém szeleszczeniu, sztukaniu i bardzo głośnych rozkazach reżysera, podniosła się zasłona przy dźwięku cichéj muzyki, i ujrzano Becię siedzącą na niskim stołeczku, przy kominku z szaréj bibuły. Trudnoby znaleść ładniejszą istotkę, jak ta Cinderella w strasznie obdartéj ciemnéj sukience, i w dziurawych trzewiczkach. Twarzyczka jéj okolona jasnym włosem tak była zachwycająca, tak urocza, że wywołała nietylko uśmiéch, ale i łzy widzów, czule kochających te młodą artystkę. Siedziała ona w milczeniu, póki nie szepnął jakiś głos: „Zaczynaj.“ Wówczas westchnąwszy zabawnie, rzekła tak jakoś miluchno: „Jatzebym chciala pójść tatze na bal,“ że ojciec zaczął bić szalone oklaski, a matka zawołała: „Kochaneczka moja!“ Te niewłaściwe objawy uczuć sprawiły, że Cinderella zapomniawszy się, potrząsnęła główką i rzekła z niezadowoleniem: „Niemozna do mnie mówić!“
Cisza natychmiast została więc przywróconą i posłyszano trzykrotne pukanie w ścianę. Cinderella spojrzała z przestrachem, lecz zanim jéj przyszło na myśl, że się powinna zapytać: „Kto tam?“ kominek z szaréj bibuły otworzył się, jakby drzwi, i z niejaką trudnością przemknęła się przezeń, w śpiczastym kapeluszu, chrzestna matka-czarodziejka. Była to Andzia, w ponsowéj szacie i z laseczką, którą wywijała, mówiąc z naciskiem:
Musisz być na balu, moja droga!“
„Teraz ściądnij to ze mnie i potaz piętną sutientę,“ odparła Cinderella, szarpiąc na sobie odzież z bibuły.
„Nie, nie! Powiédz wpierwéj: Jakże mogę pójść w tych łachmanach?“ rzekła chrzestna matka swym naturalnym głosem.
„Ach plawda!“ zawołała księżniczka i powiedziała powyższe słowa, bynajmniéj niezmięszana pomyłką.
„Przemienię te strzępy na wspaniałą szatę za to, żeś dobra,“ odezwała się chrzestna matka teatralnym tonem, i energicznie odpiąwszy ciemny fartuszek, przedstawiła oczom wspaniały widok.
Księżniczka była rzeczywiście tak ładną, że mogła zawracać głowy książątkom, bo ją mama ubrała, jakby damę dworską: w różową jedwabną suknię z ogonem, na atłasowym białym spodzie, zdobną w świéże bukieciki. Chrzestna matka włożyła jéj koronę z różowych i białych piór i podała pantofelki ze srebrnego papieru. Księżniczka ubrawszy je, ułożyła suknię w piękne fałdy, i rzekła z dumą do publiczności: „Zlobione są ze stla, — cy nie ladne?“
Tak była zachwycona swymi pantofelkami, że trudno ją było przywołać do roli, i nakłonić, żeby powiedziała:
„Tiedy nie mam talety, chzestna matto.“
„Patrz!“ zawołała Andzia, i z taką siłą machnęła ręką, że o mało księżniczce nie spadła z główki korona.
W téj chwili ukazała się rzecz, stanowiąca największy tryumf téj sztuki: oto cztery duże brunatne szczury, u których łebki były wcale ładne, a czarne perełki błyszczały w nich, jakby żywe, ciągnęły — a raczéj tak się miało zdawać — duży kosz, zrobiony z połowy owéj bani, osadzonéj na żółtych kółkach od wózka Teodorka. Na koźle siedział ładniutki i rzeźwy woźnica, w peruce z waty, w stosowanym kapeluszu, czerwonych spodeńkach i galonowanym fraku. Tak energicznie trzaskał z długiego bicza, i tak mocno szarpał ponsowe lejce, że się rumaki żwawo poruszały. Byłto Teodorek, który swą uroczą osóbką zajął uwagę całéj publiczności. Artur odezwał się nawet, że gdyby znalazł równie okazałego woźnicę, zaraz wziąłby go do służby. Skoro stanął kocz, matka chrzestna posadziła w nim księżniczkę, która na odjezdném przesyłała publiczności całusy, pokazując szklanne pantofelki. Różowy ogon od sukni wlókł się po ziemi, bo choć ten ekwipaż był wykwintny, trzeba przyznać, że ciasno w nim było Jéj Wysokości.
Potém nastąpił bal. Panienki ukazały się wystrojone i jaskrawe, jak pawie. Andzia wybornie przedstawiała dumną siostrę, zamiatając posadzkę długim ogonem, i upokarzała damy, istniejące jedynie w jéj wyobraźni. Książę, umieszczony na jakimś chwiejącym się tronie, przybrany we wspaniałą koronę, rozglądał się do koła, bawił się mieczem i podziwiał kokardki u swych trzewiczków. Gdy Cinderella weszła, poskoczył ku niéj, pytając kto ona, poczém wziął ją do tańca; siostry jéj zaś szemrząc, chowały się po kątach.
Poważny taniec „jig“, wykonany przez tę maleńką parę, bardzo się podobał, bo dziecinne twarzyczki były tak uroczyste, kostiumy tak jaskrawe, a figury tańca tak dziwaczne, że wszystko razem wyglądało na malowidło à la Vatteau.
Księżniczce bardzo zawadzał ogon od sukni; książę o mało się nie przewrócił przez swój miecz; — ale zręcznie usuwając zawady, tańczyli do końca, z wdziękiem i ożywieniem.
„Zrzuć pantofelek,“ szepnęła pani Ludwika, gdy już dama miała zasiąść.
„Ach zapomnialam!“ zawołała, i zdjąwszy szklanny trzewiczek, rzuciła go Cinderella na środek sceny, mówiąc do Robcia:
„Telaz splobuj mię zlapać!“ i zaczęła biédz, a książę podniósł trzewiczek i posłusznie podążył za nią.
W trzeciéj części, jak każdemu wiadomo, herold przychodzi mierzyć pantofelek; Teodorek, ciągle jeszcze w stroju woźnicy, wszedł zatém trąbiąc przeraźliwie, a dumne siostry po kolei wystawiały nóżki. Andzia tak doskonale udawała, że próbuje uciąć sobie kawałek nogi, że herold aż się przestraszył. Wezwano wówczas Cinderellę, która weszła w fartuszku, i wsunęła nóżkę w trzewiczek, z radością oznajmiając:
„Ja jestem tsięznictą!“
Stokrotka przeprosiła ją ze łzami; ale Andzia, lubiąca tragedyę, zrobiła ten przydatek, że padła zemdlona, i leżała do końca przedstawienia. Nie trwało to jednak długo, bo książę wbiegł, ukląkł, i z wielkim zapałem całował rączkę Złotowłoséj, — a tymczasem herold trąbką zagłuszał całe towarzystwo. Zasłony nie spuszczono, gdyż księżniczka wybiegła ze sceny, pytając ojca:
„Cym dobze glala?“ a książę z heroldem wszczęli bitwę blaszaną trąbką i drewnianym mieczem.
„Jak wam pięknie poszło!“ mówili wszyscy; a gdy zachwyt nieco ustał, Alfred wystąpił ze skrzypcami.
„Cicho! cicho!“ wołały dzieci, i nastała cisza, bo coś takiego było w lękliwéj postaci i w rzewnych oczach chłopca, że całe grono chętnie usłuchało przestrogi.
Państwo Bhaer myśleli, że zagra jednę ze swych ulubionych pieśni; ale ze zdziwieniem usłyszeli nową melodyę, którą tak miękko wykonywał, że trudno im było uwierzyć, iż Alfreda mają przed sobą. Była to jedna z tych pieśni bez słów, co wzrusza serce, rozwesela i koi słuchaczy, opiewając nadzieje i uciechy ogniska domowego. Ciocia Małgosia wsparła głowę na ramieniu Adasia, Babunia obciérała sobie oczy, a pani Ludwika szepnęła do Artura:
„To musi być twój utwór.“
„Chciałem, żeby ci Alfred przyniósł zaszczyt i podziękował właściwym sobie językiem,“ rzekł Artur, pochyliwszy się ku niéj.
Gdy się już młody artysta ukłonił i chciał odejść, powstrzymały go huczne oklaski; grał więc daléj z uradowaną twarzą tak dzielnie, że nogi same tańczyły, i trudno było spokojnie usiedziéć.
„Uprzątnijmy pokój!“ zawołał Emil, i w jednéj chwili pousuwano krzesła: starsi zajęli bezpieczne kąciki, a dzieci zgromadziły się na scenie.
Więksi chłopcy poskoczyli z grzeczném zaproszeniem do dam starszych i młodszych, a malcy bili się prawie o księżniczkę; ale ona, jako zacna kobiétka, wybrała Dicka, który z dumą odprowadził ją potém na miejsce. Pani Ludwika nie mogła się także wymówić, a ciocia Amelka sprawiła Danowi niewysłowioną radość, gdy odrzuciwszy Emila, jemu podała rękę. Ma się rozumiéć, że Andzia z Tomkiem, Stokrotka z Alfredem, stanęli parami, a wuj Teodorek zaprosił Azyę, którą widocznie brała wielka chęć do tańca, — i bardzo jéj ten zaszczyt pochlebił. Silas z Maryą-Anną urządzili sobie pląsy w przedsionku, i przez półgodziny całe Plumfield oddawało się wesołości.
Następnie młodzież wybrała się na przechadzkę; na czele jechał kocz z bani, a szczury dzielnie w nim ciągnęły księżniczkę i woźnicę.
Podczas gdy się dzieci bawiły, starsi rozmawiając w bawialnym pokoju, przyglądali się im przyjazném okiem krewnych i przyjaciół.
„O czém myślisz, siostro Ludko, z tak uradowaną twarzą?“ zapytał Artur, siadając obok niéj, na sofie.
„O moich letnich pracach i o przyszłości tych chłopców,“ odrzekła z uśmiechem, robiąc mu przy sobie miejsce.
„Pewno wyobrażasz sobie, że każdy z nich będzie słynnym malarzem, wielkim mężem stanu, znakomitym wojakiem, lub przynajmniéj miljonowym kupcem.“
„Mylisz się: już nie jestem tak ambitną jak niegdyś, i poprzestanę dla nich na uczciwém imieniu; ale muszę przyznać, że dla niektórych, spodziéwam się niemałéj chwały i karyery. Adaś jest niezwyczajném dzieckiem, i zdaje mi się, że się wyrobi na coś dobrego lub pięknego, w najlepszém znaczeniu tego słowa. Mam nadzieję, że inni także pokierują się dobrze, a zwłaszcza moi ostatni wychowańcy, bo dzisiejsza gra Alfreda każe się spodziéwać po nim geniuszu.“
„Za wcześnie wyrokujesz; ale z pewnością ma talent, i nie można wątpić, że niezadługo będzie mógł zarabiać na chléb. Opiekujcie się nim jeszcze rok lub dwa, a potém odbiorę go, i pchnę w świat.“
„Jakież to piękne widoki dla biédnego Alfreda, który do mnie przyszedł sześć miesięcy temu, pozbawiony przyjaciół i opieki. — Dana przyszłość, łatwo mi wyobrazić sobie. Wkrótce zażąda go pan Hyde, a wówczas dam mu zacnego i wiernego sługę: należy on do rzędu tych, co umieją dobrze służyć, jeżeli zapłatą jest przywiązanie i ufność, i ma dosyć energii, by sobie wyrzeźbić losy według woli. Tak, bardzom uszczęśliwiona, że się nam powiodło z tymi dwoma chłopcami; jeden z nich tak był słaby, a drugi tak dziki, tymczasem dziś obaj są ogromnie zmienieni, i tak wiele obiecują.“
„Jakichże czarów użyłaś, Ludko?“
„Kochałam ich tylko, a Fritz dokonał reszty.“
„Poczciwa z ciebie dusza! Znać, że owo ,kochałam ich tylkoʻ, niemało cię kosztowało trudu,“ rzekł Artur, patrząc na jéj wychudłą twarz z większém uwielbieniem, niż kiedy była młodą panienką.
„Prawda żem zwiędła i postarzała się, alem bardzo szczęśliwa; nie lituj się więc, Teodorku,“ rzekła, rozglądając się w około z zadowoleniem.
„Tak, z każdym rokiem twoje dzieło lepiéj się powodzi,“ powiedział, wskazując znacząco na wesoły obraz, jaki mieli przed sobą.
„Jakżeby mi się mogło niepowodzić, kiedy mam tyle pomocy od was wszystkich,“ odparła pani Ludwika, z wdzięcznością spoglądając na hojnego opiekuna swego zakładu.
„Ta szkoła rozwesela całą rodzinę naszą. — Jakże odmienną przyszłość układaliśmy dla ciebie, a jednak przyznaję, żeś sobie obrała całkiem odpowiednie zajęcie, i poszłaś za dobrém natchnieniem“ odezwał się żywo Artur, żeby uniknąć podziękowań.
„A śmiałeś się w początkach, i dotąd obracasz w żart i mnie, i to moje natchnienie. Albożeś także nie straszył, że się nie powiedzie wspólne wychowanie dziewcząt z chłopcami? Tymczasem patrz, jakie stąd dobre owoce,“ rzekła, wskazując na rozweseloną gromadkę chłopców i dziewcząt, którzy tańczyli, śpiewali i gwarzyli, w dobrém koleżeństwie.
„Przyznaję ci słuszność, i w swoim czasie oddam ci moję Złotowłosą. — Czy mógłbym więcéj powiedziéć?“
„Jakże dumną będę z posiadania waszego skarbu! Ale doprawdy, Teodorku, że wpływ tych dziewczątek okazuje się doskonałym. Wiem, że mię wyśmiejesz, lecz mniejsza o to: przyzwyczaiłam się już do twych kpin — więc ci powiem, że mi to sprawia szczególną przyjemność, gdy patrzę na swę gromadkę, jakby na mały światek, — śledzę postępy tych małych mężczyzn, i dobry na nich wpływ moich małych kobiétek. Stokrotka przedstawia żywioł domowego ogniska i wszyscy ulegają urokowi jéj cichego, niewieściego usposobienia. Andzia jest ruchliwa, energiczna, przedsiębiorcza, więc podziwiają jéj odwagę i ulegają jéj woli, widząc, że prócz siły, ma także serce i dar świadczenia przysług. Wasza Becia pełna naturalnego wdzięku, uroku i powabu, poleruje ich bezwiednie, zajmując stanowisko wielkiéj damy i pięknéj kobiety, która korzysta ze swego wpływu, aby ich podnosić ponad grube i szorstkie rzeczy tego świata.“
„Niezawsze wielkie damy najlepiéj się wywiązują z tego, moja Ludko; czasami silna, zacna kobieta podżega chłopca do dobrego, i wyrabia go na człowieka,“ rzekł Artur oddając jéj pokłon ze znaczącym uśmiechem.
„Sądzę że urocza kobieta z którą się ożenił ów chłopiec, więcéj dlań zrobiła niż towarzyszka dziecinnych lat, druga „niesforna Andzia“. Najwięcéj jednak wpłynęła nań podobno owa rozumna, macierzyńska kobiéta która tak czuwała nad nim, jak Stokrotka dziś czuwa nad Adasiem.“ Mówiąc to, pani Ludwika zwróciła się ku matce siedzącéj na uboczu z Małgosią. Cechowały ją tak słodka godność i piękno podeszłego wieku, że Artur spojrzawszy z synowskiém poszanowaniem i z miłością, rzekł poważnie:
„Wszystkie trzy wiele dlań uczynili, i dla tego łatwo mi pojąć, jaką pomocą te dziewczynki będą dla twych chłopców.“
„Niemniejszą pomoc dadzą oni ze swéj strony: wierzaj mi, że to jest zobopólne. Alfred oddaje Stokrotce wielkie przysługi, muzyką; Dan lepiéj powoduje Andzią, niż ktokolwiek z nas; Adaś ze szczególną łatwością uczy waszę Złotowłosą. Ach! gdyby mężczyzni i kobiéty chcieli tylko ufać i dopomagać sobie wzajemnie, na wzór moich dzieci, — jakiémże cudowném miejscem byłby świat!“
Mówiąc to pani Ludwika miała zadumane oczy, jak gdyby jéj się przedstawiał obraz jakiegoś nowego i uroczego społeczeństwa, w którémby ludzie żyli tak szczęśliwie i niewinnie, jak jéj gromadka.
„Robisz wszystko co jest w twéj mocy, żeby przyspieszyć te błogie czasy, moja droga. Nie przestawaj w nie wierzyć, — pracuj i dowodź własnym przykładem że są możliwe,“ rzekł pan March zatrzymawszy się w przechadzce, aby jéj powiedziéć słowo zachęty, — bo ten zacny człowiek nie tracił wiary w ludzkość i ufał, iż ujrzy panowanie spokoju, dobréj woli i szczęścia.
„Nie jestem tak ambitną, ojcze; chcę tylko garnąć do siebie dzieci i przysposabiać je do życia, żeby nie potrzebowały staczać z niém ciężkich walk, gdy się rozproszą po świecie.“
„Chcę w nie wpoić uczciwość, odwagę, pracowitość, wiarę w Boga, w bliźnich i w siebie samych.“
„W tém się wszystko mieści. Dajcie im tę pomoc, a potém niech walczą z życiem; czy im się powiedzie, czy nie, — pewien jestem, że będą wspominać i błogosławić wasze usiłowania, — mój dobry synu i ty, córko droga.“
Profesor od niejakiéj chwili przyłączył się do tego grona, pan March mówiąc zatém powyższe słowa, podał obojgu ręce, pobłogosławił ich wzrokiem, i odszedł daléj. Podczas gdy państwo Bhaer stali, spokojnie rozmawiając pod wpływem tego uczucia, że się musieli dobrze wywiązać z letnich prac, kiedy ich ojciec pochwalił, — Artur wymknął się do sieni, powiedział słówko dzieciom, i nagle cała gromadka wpadła do pokoju, wzięła się za ręce, i tańcząc wkoło ojca i matki Bhaer, zaśpiéwała wesoło:

„Minął czas letniéj pory,
Jesień zbliża się już,
Schowane skrzętnie zbiory,
Zwiezione resztki zbóż.

Sprzątnięta już biesiada,
Wypite wino z czar,
Dzisiaj się dzięki składa,
Za hojny niebios dar.


Najlepsze to są żniwa
Kiedy przed Boży tron,
Śle rodzina szczęśliwa
Serdecznych modlitw plon.

Dawcom życia na ziemi
Spłacamy świety dług,
Mówiąc usty wdzięcznemi
Niech wam nagrodzi Bóg!“

Wymawiając te ostatnie słowa, koło ścieśniało się coraz bardziéj, aż nareszcie zacny profesor i żona jego zostali zamknięci w więzieniu przez kilkanaście par rąk, i nawpół ukryci za bukietem śmiejących się, młodocianych twarzyczek, które ich otaczały służąc za dowód, że jeden krzew zapuścił korzeń i pięknie zakwitł we wszystkich duszyczkach. Miłość jest bowiem kwiatem który rośnie na każdym gruncie, wszędzie dokonywa cudów, niedając się ustraszyć jesiennym chłodom, ani zimowym śniegom, — kwitnie i wonieje cały rok, i jest błogosławieństwem zarówno dla darzących nim, jak dla obdarzonych.

KONIEC.










  1. Wiersze przekładu panny Maryi Kamińskiéj.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błędna numeracja rozdziału; powinno być: jedenasty
  3. Naszyjnik z muszli, używany przez Indyan.
  4. Półtora złotego.
  5. Nie wiem, co znaczyć ma,
    Że smutek w sercu trwa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.