Lourdes/Dzień trzeci/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Wyszedłszy na ulicę, Piotr i pan de Guersaint szli zwolna pomiędzy coraz liczniejszym tłumem, odświętnie postrojonych ludzi. Niebo było jaskrawo niebieskie a miasto kąpało się w słonecznych promieniach; w powietrzu unosić się zdawała wesołość dnia świątecznego, wesołość hałaśliwa, jarmarczna, odzwierciadlająca życie i chęć używania mieszkańców miasta i zbiegłego tutaj zewsząd ludu. Przecisnąwszy się wzdłuż chodnika alei de la Grotte, zatrzymać się musieli na rogu placu de la Merlasse, tak niezmierny ścisk tutaj panował; tłum jednych spotykał się z tłumem nadciągającym z innej strony, na placu zaś pełno było koni i krzyżujących się ekwipażów różnego rodzaju.
— Wszak nam nie pilno? — zauważył pan de Guersaint. — Chciałbym się wszakże przedostać na plac Marcadel w środku starego miasta. Hotelowa służąca powiedziała mi, że fryzyer tam osiadły wynajmuje niedrogo powozy na dalsze wycieczki. Tobie wszystko jedno, w którą pójdziemy stronę?...
— O tak! wszystko mi jedno, wszędzie pójdę chętnie, by panu towarzyszyć.
— Dobrze, więc chodźmy! Każę się ogolić przy tej sposobności.
Dochodzili właśnie do placu św. Różańca, po za którym ciągną się trawniki aż do Gavy, gdy spotkali znajomych. Pani Desagneaux i Rajmunda de Jonquière, rozmawiały wesoło z Gerardem de Peyrelongue. Ubrane były jasno, w suknie letnie i strojne, a białe jedwabne ich parasolki, lśniły się na słońcu. Wykwintni, strojni i młodzi, wszyscy troje światową wiedli rozmowę. Panie szczebiotały, śmiejąc się ze swobodą właściwą ich wiekowi, trójka ta swoją odmiennością od tłumu, nęcące wywierała wrażenie.
— Nie, nie — powtarzała pani Desagneaux, nie pójdziemy teraz, bo nie wypada nam iść do pańskiej restauracyi, podczas gdy w niej jedzą śniadanie koledzy pana.
— Ale zapewniam panią, że warto tam zajść... i przyjęto by tam panie z największą uprzejmością... Panno Rajmundo, czyż i pani nie ma ochoty pójść tam pod moją strażą? Wreszcie na pewno spotkamy tam mego kuzyna Berthaud, a wiem że bardzo rad będzie pokazać paniom całe urządzenie.
Rajmunda uśmiechała się uprzejmie, a pełne życia jej oczy wyraźnie mówiły, że z całą przyjemnością poszłaby za radą Gerarda. W tej właśnie chwili, Piotr i pan de Guersaint podeszli, by przywitać się z paniami.
Gerard opowiedział nowoprzybyłym, że namawia panie, by poszły zobaczyć jadłodajnię której jest członkiem. Była to restauracya założona przez członków przytułku Matki Boskiej Zbawicielki, to jest przez dobrowolnych tragarzy, pomocników szpitalnych, którzy chcieli w czasie swego chwilowego pobytu w Lourdes jeść wspólnie zdrowe potrawy i za tanie pieniądze. Pomiędzy tymi ochotnikami, było wielu ludzi ubogich, a przynajmniej względnie ubogich, ochotnicy ci bowiem należeli do różnych warstw społecznych; trzeba zatem było ustanowić cenę dziennego utrzymania nizką, dla każdego z nich przystępną. Płacono po trzy franki i miano trzy razy dziennie jedzenie; pozostające, niespożyte potrawy restauracya rozdawała biednym. Zarząd wybierali pomiędzy sobą. Zadaniem zarządu było kupno prowiantów i najem służby; członkowie, w razie potrzeby, nie powinni się byli uchylać od spraw, mających na celu dogodność i porządek zajmowanego lokalu.
— Ależ to bardzo zajmująca instytucya — zawołał pan de Guersaint — chodźmy obejrzeć ją zblizka, jeżeli nasza obecność nie będzie zbyteczną?...
Pani Desagneaux zgadzała się teraz.
— O, w liczniejszem towarzystwie, bardzo chętnie i ja zobaczę ową restauracyę! Wahałam się dotąd, bo nas było za mało... nie chciałam, by nam zarzut z tego czyniono.
Śmiała się, mówiąc te słowa, wszyscy też za nią śmiać się poczęli. Pan de Guersaint podał jej ramię, a Piotr zaszedł z lewego boku; pani Desagneaux wielce dlań była sympatyczną; drobna, żywa, pełna wdzięku i wesołości, promieniała uśmiechem; cerę miała białości mleka, a jasne jej włosy wiły się buntowniczo naokoło główki.
Za nimi szła Rajmunda pod rękę z Gerardem. Rozmawiała z nim uprzejmie, lecz zarazem poważnie, jak przystało na dobrze wychowaną pannę, umiejącą swemu zachowaniu nadać pozór młodzieńczej swobody. Zdawała sobie sprawę, iż Gerard może stać się owym upragnionym przez nią mężem, postanowiła korzystać z okazyi i podbić jego serce. Starała się czarować go wdziękiem, jaki promieniał od zdrowej i pociągającej jej postaci; mówiła zaś o życiu praktycznem, popisując się swą niezwykłą znajomością domowego gospodarstwa; rozpytywała się Gerarda o szczegóły organizacyi i kupna prowiantów, wykazując mu przez ścisłe obliczenia, jak znaczne oszczędności mogli zaprowadzić w wydatkach ufundowanej restauracyi.
— Pani musi być niermiernie zmęczoną? — pytał pan de Guersaint pani Desagneaux.
Oburzyła się i prawie ze złością odparła:
— O nie! Tylko wczoraj, nie wiem dla czego, sen mnie ogarnął niespodziewanie około północy i spałam jak zabita w fotelu w sali św. Honoraty. A niech sobie pan wyobrazi, że moje towarzyszki tak dalece były dla mnie niedobre, że nawet mnie nie obudziły.
Roześmiano się z oburzenia ładnej pani Desagneaux. Lecz ona, nie ustając w gniewie na samą siebie, mówiła dalej:
— I spałam jak kłoda całe osiem godzin! Tak, spałam, chociaż najmocniejsze miałam postanowienie czuwania nad choremi przez noc całą!
Lecz i ją śmiech zaczął ogarniać. Roześmiała się głośno, pokazując ładne, białe swoje ząbki.
— Cóż panowie mówicie?... dobra ze mnie pomocnica!... Ta biedna pani de Jonquière zastępowała mnie przez całą noc... nie odpoczywając do rana! Napróżno siliłam się teraz namówić ją, aby poszła z nami na spacer; nie chciała uledz moim prośbom.
Rajmunda, usłyszawszy ostatnie słowa, rzekła podniesionym głosem:
— Ach ta dobra moja mama zamęcza się dobrowolnie! Ledwie ustać dziś może o własnych siłach! Uprosiłam ją, aby trochę spoczęła, zaręczając jej, że chore będą mimo to dojrzane.
Mówiąc te słowa, zwrócone do wszystkich, patrzała z miłym uśmiechem na Gerarda. Zdawało mu się nawet, iż przycisnęła się nieco bliżej do niego, jakby na dowód, że dobrze jej i miło iść z nim pod rękę i rozmawiać swobodnie. Uszczęśliwiony był temi domysłami. Tłomaczył jej teraz, że wypadkowo dziś właśnie nie jadł śniadania w towarzystwie kolegów; wyprawiał bowiem z Lourdes znajomą sobie rodzinę, która wyjechała koleją o godzinie wpół do dwunastej.
— Zbliżamy się do naszej restauracyi. Czy pani słyszy jak koledzy hałasują?...
Ze starego budynku tynkowanego i pokrytego dachem cynkowym, dochodziły głosy i śmiechy. Budynek okolony był wyniosłemi drzewami, krył się między niemi jakby w gaju.
Gerard przeprowadził całe towarzystwo przez kuchnię, mieszczącą się w obszernej, jasnej izbie. Prócz wielkiego pieca i stołu, rzucały się tutaj w oczy olbrzymich wymiarów garnki. Zwrócił uwagę zwiedzających na kucharza. Miał on krzyż czerwony na swem białem ubraniu, przybył bowiem do Lourdes jako pielgrzym, wyglądał wszakże zdrowo, a z tłustej jego twarzy uśmiech zdawał się nie schodzić ani na chwilę.
Gerard roztworzył teraz drzwi, wiodące wprost do wspólnej dla wszystkich sali jadalnej.
Sala była długa, a dwa rzędy prostych, sosnowych stołów ciągnęły się wzdłuż niej symetrycznie. Prócz mniejszego, podręcznego stołu i prostych stołków, wyplatanych słomą, nie było tu żadnych innych mebli. Ściany pobielone były wapnem a podłoga wyłożona czerwoną, połyskującą od czystości cegłą; skromny wygląd sali, przypominał refektarze klasztorne i nie było to bynajmniej rzeczą wypadku.
Jadło tu obecnie około stupiędziesięciu mężczyzn różnego wieku; jedli, śpiewali, klaskali; szczera i pociągająca wesołość panowała tutaj z dziecięcą swobodą. Przybyli oni do Lourdes z przeróżnych stron Francyi, należeli do najrozmaitszych warstw społeczeństwa i fortuny, tutaj wszakże, w tej sali, czuli się braćmi, równymi sobie we wszystkiem. Wielu nie znało się nawet z nazwiska, a pomimo to z radością spotykali się co roku, spełniając swą trzydniową służbę w czasie pielgrzymki narodowej. W Lourdes żyli z sobą jak bracia, jakkolwiek nic o sobie nie wiedzieli przez całą długość roku, rozproszeni po Francyi, oddani swym zajęciom, porwani trybem codziennego swego życia. To coroczne spotkanie w imię miłości bliźniego, powab dla nich miało niewypowiedziany. Przez kilka dni żyli życiem wspólnem w uznojeniu, lecz zarazem ze swobodą puszczonych na rekreacyę dzieci; korzystali też z niej całą piersią, poświęcając się dla dobra innych, lecz i weseląc się pod pięknem, pogodnem niebem tego górskiego zakątka. Wszystko tu było dla nich nowością i radością, nawet to wspólne, skromne gospodarstwo stanowiło dla nich uciechę; dumnymi się czuli ze swej administracyi, z prostej kuchni, w której się warzyły zakupione przez nich prowianty.
— Widzicie państwo — mówił Gerard — iż pomimo ciężkiej służby, jaką tutaj spełniamy, wesołości nam nie brak... Jest nas około trzechset, lecz podzieliliśmy się na dwa oddziały, aby połowa mogła być zawsze w czynności przy grocie i w szpitalach. Dwa razy zatem zasiadamy do stołu zmieniając się kolejno.
Przybyłe z Gerardem towarzystwo, zdawało się swą obecnością podwajać panującą tutaj wesołość. Berthaud, naczelnik tragarzy, jadł na końcu stołu, zobaczywszy wszakże panie, wstał z wyszukaną grzecznością, by się z niemi przywitać.
— Ale jak apetycznie tutaj pachnie — zawołała z roztrzepaną minką pani Desagneaux. Czy nas pan nie zaprosi na śniadanie na jutro? Z chęcią popróbowałabym waszej kuchni.
— Na nieszczęście nie można! Nie dopuszczamy pań do naszego stołu! — odrzekł śmiejąc się Berthaud. — Ale jeżeli panowie zechcecie przyjść jutro do nas na śniadanie, bardzo będziemy radzi i bardzo prosimy.
Od pierwszego rzutu oka, Berthaud zauważył, iż Gerard zaczyna porozumiewać się z Rajmundą. Ucieszył się, życzył sobie bowiem, aby się z sobą pobrali.
— Zdaje mi się, że to markiz de Salmon-Roquebert — zapytała Rajmunda — ten, który siedzi pomiędzy dwoma młodymi ludźmi, wyglądającymi na kupczyków?...
— Tak... a ci młodzi ludzie są rzeczywiście synami kupca z Tarbes... ich ojciec ma sklep z materyałami piśmiennemi. Tak, tak, to markiz, poznała pani swego sąsiada z ulicy de Lille w Paryżu; prawdziwie królewski ma on tam pałac; jest to bez wątpienia jeden z najbogatszych ludzi we Francyi, jak również ród jego jest jednym z najstarożytniejszych... Lecz widzi pani, że z apetytem zajada potrawkę z baraniny, przyrządzoną w skromnej naszej kuchni!
I rzeczywiście, markiz miał minę człowieka zupełnie zadowolnionego. Pracował na równi z innymi, żywił się za trzy franki dziennie, siadał do stołu i obcował z kupczykami i robotnikami, którzy tutaj żyli z nim razem na stopie równości a w Paryżu nie mieliby nawet odwagi, by powitać go na ulicy. To trzydniowe życie w Lourdes w tak odmiennych i wyjątkowych warunkach, było komunią i rękojmią przyszłego zbliżenia się warstw społecznych, w imię miłości bliźnich.
Markiz dnia dzisiejszego miał wyjątkowo dobry apetyt. Dopomógł on przy źródle przy kąpieli przeszło sześćdziesięciu chorym; widziane najstraszniejsze dolegliwości ludzkiego ciała wyczerpały jego siły zarówno jak zmęczenie fizyczne, którego doznał. Koleżeński stosunek, jaki panował pomiędzy nim a otaczającymi go tutaj ludźmi, nosił cechę braterstwa i łączności, jaką wyradza praca uprawiana wspólnie na jednem polu. Lecz to braterstwo, pociągające i urocze, było tymczasem możliwe pod tym tylko warunkiem, iż nie potrwa dłużej nad dni kilka...
Jakkolwiek pan de Guersaint dopiero co ukończył jeść śniadanie w hotelu, dał się skusić na potrawkę z baraniny a sprobowawszy oświadczył, że jest wyborna. Piotr spostrzegł tymczasem barona Suire, który przechadzał się zwolna po sali z miną człowieka, chcącego wiedzieć wszystko; nawet w jaki sposób odżywiają się ludzie zapisani pod jego zwierzchnictwo prezydenta Przytułków. Zobaczywszy barona, Piotr przypomniał sobie życzenie Maryi spędzenia nocy w grocie; przypuszczając, że baron może mu to ułatwić a nawet wydać potrzebne pozwolenie, zbliżył się ku niemu ze swą prośbą.
— Tak, mogę udzielić pozwolenia; czasami, wyjątkowo pozwalamy chorym przepędzić noc na modlitwie przed grotą... ale czynimy to zawsze z wielką oględnością! Czy ręczy mi pan, że chora niema suchot?... Nie?... No to niechajże się stanie zadość jej życzeniu; powiem o tem słówko ojcu Fourcade i uprzedzę panią de Jonquière, że może ją wypuścić ze swej sali.
Jakkolwiek baron Suire nadawał sobie pozór człowieka nieodzownego i obciążonego najcięższemi odpowiedzialnościami, był on w gruncie rzeczy zacnym i poczciwym człowiekiem. Z uprzedzającą grzecznością zbliżył się do przybyłych gości i opowiadał im szczegóły organizacyi Przytułku Matki Boskiej Zbawicielki.
Członkowie tej organizacyi mieli obowiązek zbierania się na wspólną modlitwę. Rada administracyjna odbywała posiedzenia dwa razy dziennie w obecności naczelników wydziałowych, ojców i niektórych kapelanów. Do świętej komunii przystępowano jak można najczęściej. Baron gubił się w zawiłościach szczegółów opowiadanych, kładąc wszakże nacisk, iż musiał rozwijać całą energię, by utrzymać żelazną prawicą porządek, co niezmiernie było trudne, tak z powodu ilości członków, jak wciąż zmieniającego się ich składu w kolejno spełnianej służbie czynnej. Słuchając go, można było myśleć, że uważa się za głównodowodzącego generała, który na czele niezliczonej armii, zwycięża w corocznej walnej bitwie, złowrogiego ducha wieku.
Dla tem swobodniejszej gawędki ze zwiedzającem towarzystwem, odprawił Berthauda, by skończył jeść zaczęte śniadanie, sam zaś, nagadawszy się, postanowił przez uszanowanie dla dam, przeprowadzać je aż do skraju cienistego podwórza przed restauracyą, gdzie się ze wszystkimi pożegnał.
— Dziękujemy panu, najuprzejmiej dziękujemy — powtarzała pani Desagneaux. — Wszystko, co pan raczył nam opowiedzieć, zajęło nas niezmiernie!
— To ja państwu dziękuję — zapewniał baron. — Rad byłem bardzo, żem mógł państwu pokazać kawałek mojego królestwa, którem zarządzam jak mogę najlepiej.
Gerard nie odstępował Rajmundy. Pan de Guersaint dawał znaki Piotrowi, iż czas byłoby iść na plac Marcadel, do starego miasta, gdy w tem pani Desagneaux, przypomniała sobie obietnicę, daną jednej ze swych znajomych, że wyśle jej wprost z Lourdes butelkę wody z cudami słynącego źródła. Zapytała się Gerarda jak należy postąpić dla spełnienia obietnicy.
— Pozwoli pani, bym w dalszym ciągu pozostał przewodnikiem?... A może i panowie z nami pójdziecie?... Pokażę państwu magazyn, gdzie napełniają i korkują butelki; zaraz na miejscu opakowywane są w skrzyneczki i wysyłane na kolej. Jest to ciekawe do widzenia.
Pan de Guersaint zgodził się natychmiast i ruszyli w poprzednim porządku w stronę magazynu. Gerard, jakkolwiek przewodniczył wyprawie, szedł z Rajmundą z tyłu, przepuściwszy przodem panią Desagneaux z panem de Guersaint i Piotrem.
Palące słońce zdawało się przywabiać tłumy, snujące się po placu świętego Różańca, wyglądało to na zbiegowisko jarmarczne, gapiące się na wszystko i wszystkich.
Zakład butelkujący i ekspedyujący wodę, znajdował się tuż obok, pod jednym z olbrzymich łuków balustrady. Składały go trzy obszerne izby. W pierwszej butelkowano wodę, którą przywożono z groty w beczkach osadzonych na kołach; beczki te malowane na zielono, zaopatrzone były kranem a robotnik butelkujący wodę w szklane, zielonkowate flasze, nie uważał nawet, by nie przepełniały się zbytecznie. Świadczyła o tem kałuża wody, szeroko rozlewająca się na ziemi. Butelki nie nosiły na sobie żadnego napisu, korek też był zupełnie zwyczajny, jedynie tylko na ołowianej kapsli pokrywającej szyjkę widniała nazwa Lourdes. Dla zabezpieczenia wody od psucia się, kapsla przywierała do butelki za pomocą laku. W dwóch następnych izbach mieściły się warsztaty stolarskie; pełno tu było narzędzi i wiórów. Przeważna część zręcznych skrzyneczek tutaj wyrabianych, była na jedną lub dwie butelki, które układano zasypując trocinami. Ekspedycya cudami uświęconej, wody z Lourdes przypominała ekspedycyjne magazyny kwiatów w Nicei, oraz owoców w Grasse.
Gerard nie zważał na to bynajmniej i tonem spokojnego zadowolnienia objaśniał, oprowadzając:
— Widzicie państwo naocznie, że wodę przywożą tutaj prosto z groty, co w niwecz obraca żarty, jakich dopuszczają się ludzie w tym względzie. Wszystko dzieje się tu prosto i jasno. A proszę również zauważyć, że ojcowie nie sprzedają wody, jak ich mylnie o to posądzają. Butelka pełna wody ze źródła, kosztuje tutaj dwadzieścia centymów, to jest cenę szkła. Chcąc ją wysłać, trzeba opłacić koszt opakowania i transportu, co razem wyniesie jednego franka i siedemdziesiąt centymów... Wreszcie, wolno każdemu wypełniać wodą naczynia u źródła i zabierać ją darmo na swój użytek.
Słuchając tych objaśnień, dawanych przez Gerarda, Piotr zastanawiał się, iż rzeczywiście ojcowie nie musieli zbyt wiele zarabiać na wysyłanej ztąd wodzie; cały ich zarobek ograniczał się na robocie skrzyneczek, oraz na butelkach, które brane tysiącami, kosztowały ich o wiele mniej, aniżeli dwadzieścia centymów.
Rajmunda, pani Desagneaux, oraz pan de Guersaint doznali niemałego rozczarowania przy zwiedzaniu tego ekspedycyjnego magazynu. Zielone beczki, wióry, smarowidła oblepiające szyjki butelek raziły żywą i bujną ich wyobraźnię. Dotychczas roili oni o nadzwyczajnościach otaczających ceremonię napełniania butelek wodą cudami uświęconą; wyobraźnią swą widzieli oni zastępy kapłanów bogato w szaty kościelne przybranych i błogosławiących obrządkowi, podczas gdy chóry młodzieży zawodziły pienia natchnione.
Stojąc w pośrodku magazynu i patrząc na prozaicznie odbywaną tutaj czynność, Piotr zadumał się nad doniosłością objawów wynikających z silnej wiary. Uprzytomniał sobie pokój chorego gdzieś daleko, bardzo daleko od groty, gdy od dawna wyczekiwana z upragnieniem przesyłka z Lourdes wreszcie nadeszła; obecni otwierają w pokoju chorego skrzynkę ze wzruszeniem a na widok butelki pełnej wody ze źródła, chory pada na kolana, modli się zapatrzony w ten święty kordyał, zdrowie przywrócić mu mający i z uniesieniem wierzącego wychyliwszy czystą tę kryniczną wodę, doznaje ulgi lub zupełnego uzdrowienia. Tak, wszechwładna iluzya zdolną jest dokonywać cudów!
— Nim pójdziemy do biura dla wyprawienia przesyłki, zaproponował Gerard, może państwo zechcecie wejść do składu, w którym przechowają się gromnice?... To bliziutko ztąd, o dwa kroki.
Nie czekając na odpowiedź, Gerard prowadził znów całe towarzystwo na drugą stronę placu świętego Różańca, pragnął bowiem jak najdłużej pozostać przy Rajmundzie.
Prawdę powiedziawszy, skład z gromnicami mniej jeszcze był ciekawy od zwiedzonego przed chwilą magazynu i warsztatów. Pod jedną z arkad prawego skrzydła balustrady, ciągnęła się obszerna piwnica, podzielona deskami na liczne przegrody. W tych przegrodach, piętrzyła się niezmierna ilość świec woskowych ułożonych podług wielkości. Były to gromnice składane przez wiernych dla oświetlenia groty, a zbywające; wyłącznie ku temu przeznaczone wózki przywoziły tutaj na skład świece, które pielgrzymi składali przed grotą a które nie znajdowały natychmiastowego spożytkowania. Wózki te po kilka razy dziennie były napełniane. Podług przyjętej zasady, każda gromnica, ofiarowana w grocie przez pielgrzymów, zgorzeć była powinna na chwałę N. Panny u stóp Jej posągu. Dniem i nocą, w każdej porze roku paliło się paręset świateł w grocie; lecz ilość, składanych w darze gromnic tak bywała obfitą, iż stosy świec wyrastały w góry coraz więcej zabierające miejsca. Mówiono cichaczem, że ojcowie zmuszeni byli sprzedawać corocznie te nadmierne stosy wosku a nawet zwolennicy groty twierdzili z pewną dumą, iż pieniądze otrzymywane ze sprzedaży tych świec zbywających, wystarczyć mogły na utrzymanie groty, kościołów i całej organizacyi przy źródle.
Rajmunda i pani Desagneaux zadziwione były tylko ilością. Ileż tu świec! Ileż świec! Zwłaszcza małych, kosztujących od piędziesięciu centymów do franka; były to stosy wprost zdumiewające! Pan de Guersaint chciał spróbować zliczyć ich rzędy, lecz podołać temu było niepodobna.
Piotr patrzał w milczeniu na te tysiące gromnic mających płonąć nawet wśród dziennej jasności na tem większą chwałę niebios i, jakkolwiek nie był on lubiącym ciągnąć zyski ze wszystkiego, nie mógł się powstrzymać od nasuwającej mu się uwagi, jak wielką ilość biednych można było poratować, spieniężając ten wosk, który napróżno z dymem się ulotni! Marnotrawstwem mu się to wydało, chociaż rozumiał radość wynikającą ze zbytku i zadowolnienie zwodnicze, karmiące ludzi chlebem pokrzepienia.
— No a moja butelka? kiedyż ją wyślemy?... — zapytała pani Desagneaux.
— Zaraz pójdziemy ztąd do biura — odpowiedział Gerard — za pięć minut tam będziemy.
Znów przeszli powtórnie przez plac świętego Różańca i wstępowali po schodach wiodących do bazyliki. Biuro znajdowało się przy zakręcie drogi, prowadzącej do Kalwaryi. Budynek zajmowany przez biuro, był stary i nędzny, zbity z desek pociągniętych wapnem, pookruszanem przez wiatr i deszcze. Wielki szyld głosił: „Tutaj należy się zgłaszać z zakupywaniem mszy, składaniem darów i sprawami dotyczącemi bractw. Przyjmuje się obstalunki na dostawę wody Lourdes, oraz prenumeratę dziennika „Les Annales de Notre Dame de Lourdes”.
Ileż milionów przepłynęło przez nędzne to biuro! Sądząc ze skromnego jego wyglądu, myśleć można było, iż musiało ono datować się z pierwszych czasów rozgłośnej sławy dzisiejszego Lourdes; z czasów niewinności początków, gdy pierwsze fundamenty bazyliki wyrastać poczynały w dzikiem jeszcze ustroniu.
Weszli do biura zaciekawieni, jak załatwiają się tutaj czynności. Lecz ujrzeli tylko ścianę z niewielką kratą. Pani Desagneaux pochylić się musiała dla dania obstalunku i adresu swej znajomej a gdy zapłaciła franka i siedemdziesiąt centymów, wydano jej mały świstek cienkiego papieru; było to pokwitowanie, pozorem swem przypominające świstki, dawane podróżnym na dworcach kolejowych przez urzędnika ważącego kufry.
Gdy ztąd wyszli, Gerard wskazał wielki budynek, odległy o jakie dwieście lub trzysta metrów i rzekł:
— Tam mieszkają ojcowie, obsługujący grotę.
— Ale nigdzie ich nie widać tych ojców — zauważył Piotr.
— Tak, nie widać ich, ale tylko w czasie corocznej pielgrzymki narodowej; na te dni kilka odstępują oni pierwszeństwa przybywającym z Paryża ojcom zakonu pod wezwaniem Wniebowzięcia.
Dom mieszkalny ojców przypominał obronny zamek średniowieczny. Okna były zamknięte, dom wyglądał jakby pusty. Wszystko w nim wszakże brało swój początek i znajdowało swój koniec. Piotrowi się zdało, iż słyszy bezustannie zgarniane we wnętrze tego domu złoto i krew tłumów, przybywających do groty ze stron najdalszych. Wtem Gerard dodał głosem zniżonym:
— Ale oto najlepszy dowód, nawet w czasie pielgrzymki można ich oglądać, bo właśnie nadchodzi wielebny ojciec Capdebarthe, przełożony zakonu.
Przeszedł tuż koło nich zakonnik o postaci wieśniaka. Ledwie, że z grubsza okrzesanego; ciało jego było dość niezdarne a głowa, zbyt wielka, ostrą była w swych liniach, jakby wyrąbanych siekierą. Z oczu niepodobna było cośkolwiek wyczytać a prostacza twarz zachowała w swej cerze odcień ziemi, znojnie przez przodków uprawianej; ryżawa była i martwa. Biskup Laurence dał dowód niepospolitego sprytu politycznego, oddając tym misyonarzom zarząd groty, od której obecnie zwał się ich zakon. Misyonarze ci przeważnie rekrutowali się z pomiędzy miejscowej ludności; posiadali jako znamienne cechy wytrwałość i chciwość, połączone z namiętnem przywiązaniem do swych gór i ziemi.
Zwolna, cała piątka spacerujących spuściła się na plac de la Merlasse i szła szerokim bulwarem, okrążającym lewe skrzydło balustrady aż do alei de la Grotte.
Godzina pierwsza dawno już wybiła a jeszcze w mieście całem jedzono w dalszym ciągu południowe śniadanie, bo piędziesiąt tysięcy przybyłych do Lourdes pielgrzymów i ciekawych, nie zdołało jeszcze zasiąść do stołu, wyczekując swej kolei. Piotr, wyszedłszy z sali jadalnej hotelu, zostawił tam tłumy cisnących się do stołu, w restauracyi członków Przytułku; widział setki towarzyszów, zajadających z apetytem i wesołością a teraz, chodząc po mieście, znów na każdym kroku spotykał zastawione jadłem stoły, i dotąd jeszcze stoły te okrążone były jedzącymi. Tutaj, na świeżem powietrzu, po obu stronach ulic, jedli ludzie ubożsi, cisnąc się i przepychając, zdobywali sobie miejsca przy stołach wązkich, skleconych naprędce z deski położonej na kozłach i czasami pokrytej ceratą; po obu stronach takich stołów były ławy z prostego drzewa. Dla zdobycia nieco cieniu, kołysały się ponad tem rozciągnięte na drutach i kołkach płócienne płachty. Sprzedawano tutaj po dwa susy miseczki rosołu lub kawy. Na tykach, podpierających owe płachty, mające stanowić namioty, pozawieszano pęki kiełbas, kiszek i szynek. Niektórzy z przekupniów smarzyli w tłuszczu kartofle lub dusili liche części mięsa w sowicie dosypanej cebuli. Gryzące dymy, odrażajace swędy i ckliwe chociaż ostre wyziewy potraw mięszały się z rozpalonym przez słońce pyłem, tumanami unoszonym przez tysiące przechodniów drepczących bezładnie i prawie na miejscu.
Długie szeregi klientów oblegały stragany z żywnością, wyczekując chwili, by się do nich dostać i by zasiąść na ławach przed wązkiemi deskami, zastępującemi stoły; zaledwie dwie miseczki mogły się na nich zmieścić naprzeciwko siebie. Śpieszyli się wszyscy, pożerali, z łapczywością niezmierną, chcąc zadowolnić nienasycony swój apetyt, towarzyszący zwykle wielkiemu zmęczeniu, połączonemu z moralnem wstrząśnieniem. Zwierzę powetować sobie teraz chciało; żarło i opychało się po wycieńczających modlitwach, po ekstazie na tle legend nadprzyrodzonych, doznanych w zapomnieniu ciała. Pod jaśniejącem niebem o tej porze dnia niedzielnego, Lourdes było już tylko placem jarmarcznym, na którym tłumy, zbiegłe ze stron różnych, oddawały się obżarstwu, w niem czerpiąc całą radość życia, w zapomnieniu chwilowem o dokuczliwości chorób, mających znaleźć tutaj uleczenie; wierzyli w nie mocno, mimo rzadkości spływających cudów.
— Jedzą i bawią się w zapomnieniu swej nędzy! — rzekł Gerard — wypowiadając myśli osób którym towarzyszył.
— Ta możność zapomnienia, słusznie im się należy, biednym ludziskom! — szepnął Piotr z cicha.
Mocno on był wzruszony tą pomstą natury. Natomiast, gdy doszli do drogi, wiodącej do groty, oburzył się natarczywością przekupek oblegających bandami przechodniów, gwałtem nieledwie ich zmuszających do kupowania świeczek i kwiatów dla Matki Boskiej. Przekupki te, przeważnie młode, z rozczochranemi włosami lub w jaskrawych chustkach na głowach, narzucały się wprost wstrętnie ze swoim towarem; stare niemniej były i bezczelne. Każda z nich miała paczkę świeczek pod pachą, a trzymając jedną z nich w ręku, potrząsała nią tuż przed idącymi, wciskając swój towar słowy i uczynkiem: „Kup pani świeczkę, przyniesie ci szczęście!“. „Kup pan świeczkę, przyniesie ci szczęście!“ — wrzeszczały piskliwie. Jakiś pan, otoczony i szarpany przez trzy młode przekupki, o mało co nie został przez nie odarty z tużurka. Również napastnicze były dziewczyny, sprzedające kwiaty; bukiety ich, a raczej niezdarne okrągłe wiązki, okręcone szpagatem, podobne były z kształtu do główek kapusty. „Bukiet, oto bukiet dla Panny Najświętszej!“. W razie odmowy, przechodzień słyszał za swemi plecami, przytłumionym zaledwie głosem rzucane obelgi.
Przekupstwo, bezczelny wyzysk trapi tu pielgrzymów aż do progów groty. Tryumfująco krzewi się w sklepach, przypierających jedne do drugich i zamieniających ulice Lourdes w olbrzymich rozmiarów targowisko; tenże sam wyzysk toczy się środkiem ulic, na wózkach, sprzedających różańce, koronki, medaliki, statuetki i święte obrazki. Na każdym kroku sprzedają tutaj i kupują; kupują również obficie jak jedzą, każdy chce przywieźć pamiątki ze świętego jarmarku.
Wśród zgiełku, ścisku i przepychania się przekupniów, wesołą i pełną życia nutę stanowili chłopcy sprzedający dziennik „Journal de la Grotte“. I oni ogarnięci byli chciwością zysku, a przenikliwe ich głosy wciskały się w uszy nieustającą monotonnością powtarzanego frazesu: „Le Journal de la Grotte!“ Le numero paru ce matin! Deux sous, „Le Journal de la Grotte“!.
Wśród bezustannego popychania i ruchomych fal, przeciskającego się tłumu ludzi, Rajmunda z Gerardem ujrzeli się odosobnionymi od reszty towarzystwa. Rozmawiali z sobą jak bliscy sobie znajomi i słodko było im obojgu być samymi z sobą, wśród tego natłoku ludzi. Pani Desagneaux, spostrzegłszy iż pozostali daleko w tłumie, zatrzymała się, by na nich poczekać, a gdy byli już blisko, zawołała na nich:
— Przybywajcie, przybywajcie, bo się łatwo tutaj zgubić!
Piotr słyszał mówiącą właśnie do Gerarda Rajmundę:
— Mama jest niezmiernie zajęta. Ale niech się pan postara pomówić z nią przed naszym wyjazdem.
A Gerard odpowiedział jej natychmiast:
— Nie omieszkam tego uczynić. O jakże jestem szczęśliwy dzięki Pani!
Tak więc miły ten spacer, spędzony na oglądaniu ciekawości Lourdes, kończył się małżeństwem. Rajmunda zwyciężyła, — a Gerard powziął wreszcie decyzyę, oczarowany jej wdziękiem, rozsądkiem i wesołością.
Wtem, pan de Guersaint, rozglądający się do koła z głową podniesioną w górę, zawołał:
— Piotrze, patrz na tym balkonie, czy to nie nasi towarzysze z „białego pociągu“? Wiesz, ci państwo niezmiernie bogaci: pani młoda i piękna a zniedołężniała przez chorobę, której towarzyszył w pielgrzymce do Lourdes mąż, oraz ładna, wytwornie strojna jej siostra?...
Mówił o państwu Dieulafay i rzeczywiście byli to oni na owym balkonie, należącym do obszernego, przez nich wynajętego mieszkania, w domu nowym i zwróconym swą fasadą na plac i trawniki, ciągnące się przed kościołem św. Różańca.
Zajmowali oni całe pierwsze piętro, a pokoje umeblowane były z całym przepychem, na jaki Lourdes mógł się zdobyć. Dywany i firanki przywiozła służba, wysłana w tym celu naprzód z Paryża.
Pogoda dnia dzisiejszego pozwoliła wywieźć chorą na balkon; spoczywała leżąc w fotelu. Miała na sobie swobodnie puszczoną suknię z białych koronek. Mąż jej, zawsze opięty w czarny tużurek, stał po prawej stronie fotelu chorej, podczas gdy jej siostra, prześlicznie ubrana w jasno liliową suknię, siedziała na lewo i z uśmiechem na ustach, pochylona ku niej, zdawała się mówić, chociaż nigdy żadnej nie otrzymywała odpowiedzi.
— Bardzo wiele słyszałam — rzekła pani Desagneaux — o tej pięknej pani w liliowej sukni. Jest ona żoną pana Jousseur, zdolnego dyplomaty, lecz niedobrego męża. Porzuca, zaniedbuje on swą żonę, pomimo niezwykłej jej urody. W przeszłym roku wiele mówiono w paryskich salonach o miłości, jaką ona płonęła dla pewnego młodego pułkownika. Lecz najpobożniejsze salony twierdzą, iż przezwyciężyła tę miłość, dzięki swej głębokiej religijności.
Przystanęli na chwilkę i patrzyli ku tym trojgu ludziom na balkonie, a pani Desagneaux znów rzekła:
— Opowiadano mi, że nieszczęśliwa pani Dieulafay, była niedawno jeszcze równie zdrową i piękną jak siostra... Twarz jej miała nawet posiadać wyraz bardziej pociągający słodyczą i wesołością... A teraz.. cóż z niej!.. leży na słońcu jakby martwa, trupio blada, bez kości, z ciałem przelewającem się bezwładnie, tak iż każdy lęka się dotknąć tej nieszczęśliwej. Ach tak! bardzo ona jest nieszczęśliwa! Zaledwie dwa lata jak wyszła za mąż...
Rajmunda opowiedziała ze swej strony, iż pani Dieulafay przywiozła z sobą wszystkie swoje kosztowności, z zamiarem złożenia ich w darze N. Pannie z Lourdes. Gerard potwierdził tę wiadomość, mówiąc, iż dzisiaj właśnie przyjętemi zostały do skarbca w bazylice; prócz tych kosztowności, państwo Dieulafay ofiarowali szczerozłotą lampę wysadzaną drogiemi kamieniami i znaczną sumę pieniężną dla biednych.
Matka Boska nie wzruszyła się tą hojnością, bo chora jeszcze słabszą była niż poprzednio.
Słuchając tych opowiadań, Piotr, zapatrzony na balkon, zamyślił się nad losem tej młodej kobiety, tak nędznej, pomimo swej olbrzymiej fortuny. Litość najgłębszą wzbudzała ona, pomimo otaczającego ją zbytku i jak widmo niedoli ludzkiej, unosiła się ze swego bogato rzeźbionego balkonu po nad tłumem pielgrzymów, cisnących się wokoło groty, tłumem teraz rozweselonym spożytem jadłem i śmiejącym się z zadowolnienia z rozkosznie pięknej niedzieli. Przy boku chorej, znajdowały się dwie istoty najbardziej ją miłujące: siostra, która rzuciła nęcące ją ku sobie światowe przyjemności, oraz mąż, zapominający dla niej o zajęciach swego banku obracającego milionami we wszystkich częściach świata. Te dwie istoty, w strojne przybrane szaty i stojące na straży chorej, z najtkliwszą czułością uwydatniały jeszcze srogość jej nędznej doli. Grupa tych trojga ludzi, dotkniętych losem, a wyniesionych zarazem po nad tłum, cisnący się poniżej ich balkonu, innych nędzarzy, skupiła teraz całą uwagę Piotra. Byli oni najbogatsi, ale równocześnie i najnędzniejsi.
Niebezpiecznie było stać w pośrodku alei, co chwila bowiem rozmijały się powozy. Niektóre z nich pędziły cwałem, zaprzężone czwórkami koni, brząkających wesoło drobnemi dzwoneczkami. Powozami temi przybywali spacerem do Lourdes goście, bawiący u wód sąsiednich w Pau, Barèges lub Cauterets. Przybywali tutaj na kilka godzin, wiedzeni ciekawością i uradowani pogodą, dozwalającą użyć w całej pełni uroczych górskich widoków, roztaczających się przed nimi w czasie dokonywanej przejażdżki. Wysiadano teraz z powozów i dążono do bazyliki lub do groty, śmiejąc się i rozmawiając wesoło; dążono tam, bo należało to widzieć. Szary tłum pielgrzymów urozmaiconym był teraz sunącemi się wśród niego, wykwintnie strojnemi rodzinami; młode kobiety w jasnych sukniach przysłaniały się jaskrawemi parasolkami, biegając tu i owdzie, żądne widzieć i przedostać się wszędzie. Napływ tych strojnych gości ostatecznie przemienił teraz Lourdes w wielkie jarmarczne obozowisko; panowie przyszli wziąść chwilowy udział w igrzyskach przygotowanych dla szarej gawiedzi.
Niespodziewanie pani Desagneux głośno zawołała:
— Berto! Ty tutaj?...
I równocześnie witała pocałunkami, młodą, ładną brunetkę, wysiadającą z powozu wraz z trzema innemi strojnemi paniami, wesoło, ze śmiechem szczebioczącemi pomiędzy sobą. Głosy młodych kobiet krzyżowały się; zachwycone były niespodziewanem spotkaniem.
— Ty nie wiedziałaś, że jesteśmy w Cauterets?... Chciałyśmy wszystkie cztery skorzystać z sąsiedztwa Lourdes i przyjechać tu spacerem. A twój mąż... także jest tutaj z tobą?...
Pani Desagneaux zaprzeczyła z pewnem oburzeniem:
— Ależ nie, on jest w Trouville, czyż nie wiesz, że nie chcę, aby mi towarzyszył w czasie pielgrzymki?.. Pojadę do niego we czwartek.
— Ach prawda, prawda! — podchwyciła ładna brunetka, wyglądająca na wielkiego trzpiota. — Zapomniałam, że ty przybyłaś do Lourdes wraz z pielgrzymującymi.
A zniżywszy głos z powodu Rajmundy, zapytała na ucho:
— No a powiedz... o to dziecko, którego nie możesz się doczekać, czyś prosiła Matki Boskiej?...
Pani Desagneaux zarumieniła się lekko i powstrzymując przyjaciółkę od dalszego mówienia, odszepnęła:
— Tak, prosiłam... Przecież od dwóch lat tęsknię napróżno... i dotychczas nie mam żadnej nadziei... Lecz tym razem pewną jestem, że sobie tę łaskę wymodliłam... O nie śmiej się! Naprawdę czułam dziś modląc się w grocie, że będę wysłuchaną...
Roześmiała się wreszcie równie serdecznie, jak śmiała się jej przyjaciółka i wesoła rozmowa stała się ogólną. Ofiarowała się nowo przybyłym za przewodniczkę po Lourdes, obiecując im, że w przeciągu dwóch godzin, pokaże im wszystkie miejscowe osobliwości.
— Chodź z nami, Rajmundo! Twoja matka wie, że jesteś ze mną, więc nie będzie się niepokoić o ciebie.
Panie pożegnały się z panem de Guersaint i z Piotrem, zamieniając z sobą ukłony: Gerard zaś, który też śpieszył do swojego zajęcia służbowego w szpitalu, uścisnął czule rączkę Rajmundy. Patrzyli przytem na siebie znacząco, jakby raz jeszcze potwierdzając postanowienie, powzięte w czasie wspólnej przechadzki. Panie się oddaliły, dążąc ku grocie. Było ich sześć, wszystkie były ponętne, strojne i wesołe, zdobił je przytem rozkoszny wdzięk młodości.
Pan de Guersaint rzekł teraz do Piotra:
— Czas nam pomyśleć o golibrodzie na placu Marcadel... Muszę się z nim widzieć. Ty pójdziesz ze mną?...
— Tak, pójdę, gdzie pan zechcesz. Marya nie potrzebuje nas, aż dopiero wieczorem.
Doszli do nowego mostu, idąc cienistemi alejami, przecinającemi rozległe trawniki przed kościołem św. Różańca. Lecz tu nowe nastąpiło spotkanie. Ujrzeli przed sobą księdza des Hermoises, oprowadzającego dwie młode panie, które przybyły z Tarbes rannym pociągiem. Szedł pomiędzy niemi promieniejący i z uprzejmością światowca pokazywał im i tłomaczył wszystko, co wiedział o Lourdes, odrzucając w swem opowiadaniu smutne strony obrazu; nie wspomniał nawet o chorych i nędzarzach, przybywających tutaj szukać zdrowia i pocieszenia; cała groza niedoli ludzkiej nikła w powodzi pogodnego, słonecznie promieniejącego dnia wesołości i wypoczynku.
Pan de Guersaint zbliżył się do niego, chcąc pomówić o projektowanej jutrzejszej wycieczce do Gavarnie, lecz ksiądz des Hermoises odpowiedział mu pośpiesznie, lękając się, by piękne panie czekać nie musiały zbyt długo:
— Niechaj pan zechce rozporządzić się według własnego uznania. Słusznie pan robi, chcąc naszą wycieczkę urządzić jaknajoszczędniej, będę miał bowiem z sobą dwóch księży niemogących rzucać pieniędzmi... Będzie nas zatem czterech... Wieczorem niechaj pan nie zapomni zawiadomić mnie o godzinie wyjazdu.
Pożegnawszy się co prędzej z panem de Guersaint, pośpieszył za paniami i wiódł je ku grocie cienistą aleją wzdłuż Gavy, szepczącej jakby miłosne zwierzenia.
Piotr tymczasem stał z boku; ponieważ był zmęczony, oparł się plecami o parapet nowego mostu. Po raz pierwszy uderzony został wielką ilością księży, snujących się wśród tłumu. Patrzał teraz na nich uważnie, a przechodziło ich mnóstwo. Była między nimi wielka rozmaitość: jedni byli w czystych, dostatnich sutannach, ci musieli przybyć na czele kompanii pielgrzymów ze swojej parafii, inni, biedni proboszcze wiejscy, znacznie gorzej byli ubrani, szli skromnie; musieli widocznie długo składać oszczędności, by módz tutaj przybyć, ruch otaczający ich dokoła, onieśmielał ich do reszty; najliczniejszymi wszakże byli księża świeccy, niewiadomo zkąd i po co znajdujący się w Lourdes, w czasie narodowej pielgrzymki; korzystali oni dla własnej przyjemności z ogólnego zamięszania; obowiązków nie mieli żadnych, używali swobody, niewiadomo nawet, czy odprawiali mszę każdego ranka. Życie płynęło im teraz słodko, kosztowali wakacyj, zgubieni w tłumie; należeli oni do tejże kategoryi księży, co wytworny ksiądz des Hermoises, jakkolwiek i między nimi też wielkie zachodziły różnice, począwszy od młodych, woniejących zapachami i wymuskanych wikaryuszów, a kończąc na starych proboszczach w obdartych sutannach i człapających sabotach. Tak, ilość księży była wprost zadziwiająca. Wszystkie ich rodzaje miały tu swoich przedstawicieli. Byli między nimi krępi, tłuści, chudzi, wysocy, mali; przypędzeni szczerością swoich wierzeń, inni, sprawiający swój urząd li tylko z uczciwością człowieka spełniającego przyjęte zobowiązania; niemała była też ilość intrygantów, przyjeżdżających do Lourdes z planem z góry obmyślonym.
Piotr stał, patrzał i dziwił się nad tą nadzwyczajną ilością księży; każdy z nich inną był ożywiony myślą, lecz wszyscy śpiesznie dążyli ku grocie; pędzili tam, jakby gnani przez obowiązek lub wiarę głęboką, dla własnej przyjemności, lub też dla pozbycia się corychlej nieznośnej pańszczyzny. Wyróżnił Piotr pomiędzy innymi, księdza maleńkiego wzrostu, szczupłego i czarnego; mówił on z włoskim akcentem, a błyszczące i ruchliwe jego oczy, zdawały się zdejmować plany z całej okolicy; podobny był raczej do szpiega, któremu polecono zbadać miejscowość przed zdobywczym najazdem... Drugi jeszcze ksiądz zwrócił uwagę Piotra. Wzrostu i tuszy okazałej, twarz miał łagodną i sapał, zapewne zbyt obfite spożywszy śniadanie; zatrzymał się teraz przed ubogą, starą i schorzałą kobieciną, popatrzał na nią i wcisnął jej w rękę srebrną pięciofrankówkę.
Pan de Guersaint, wróciwszy z powrotem, rzekł:
— Chodźmy teraz do owego golibrody. Pójdziemy bulwarem, a potem ulicą Basse.
Nic nie odrzekłszy, Piotr ruszył z nim w kierunku wskazanym. Wszak i on nosił sutannę; nigdy mu ona tak lekką nie była jak wśród tego tłumu pielgrzymów. Żył tutaj w rodzaju odurzenia i niezdawał sobie należycie sprawy z otoczenia; niby się spodziewał, iż spadnie na niego niespodziewana łaska wiary, w samej rzeczy zaś, doznawał coraz wstrętniejszego niesmaku, wynikającego z miejscowych warunków, z któremi się zapoznawał. Niezwykła ilość księży zgromadzonych w Lourdes przestała go razić, poczuwał się do braterstwa z nimi; jakże wielu musiało być w podobnem co on położeniu! Spełniali przyjęty obowiązek o ile możności najuczciwiej, pomni na swą misyę pasterzy i pocieszycieli.
Pan de Guersaint nie dozwolił mu długo pozostawać w milczeniu:
— Czy wiesz, że ten bulwar niedawno został ukończony?... Wydziwić się nie można, jakie tu zaszły zmiany od lat dwudziestu! Miasto całe zbudowano jakby czarem!
Strumień Lapaca, wpadający do Gavy, płynął tuż po za domami. Skręcili w boczną uliczkę, chcąc go zobaczyć. Nad jego brzegiem ciągnęły się stare domostwa o dziwacznych, staroświeckich liniach. Było tu także kilka wodnych młynów o sterczących nieruchomie wielkich kołach. Dopytali się o młyn, ofiarowany rodzicom Bernadetty przez biskupa Laurence. Pokazano im również dom, gdzie zamieszkiwali młynarze Soubirou, wyprowadziwszy się z ulicy des Petits-Fossés; jakkolwiek dom ten nazywa się w Lourdes domem Bernadetty, rzadko bywała ona w nim u rodziców, było to bowiem w czasie, gdy znalazła stałe schronienie w klasztorze zakonnic z Nevers.
Wreszcie przez ulicę Basse przedostali się na główny plac miasteczka.
Plac kształtu trójkątnego stanowił najbardziej ożywiony punkt starego Lourdes; znajdowały się tutaj kawiarnie, apteki i najokazalsze sklepy. Największy z nich i najbardziej rzucający się w oczy miał front pomalowany na jasno zielony kolor, a nad wysokiemi oknami o jednotaflowych szybach, jaśniał złotemi literami napis szyldu: „Cazaban, coiffeur“.
Pan de Guersaint i Piotr weszli tam, lecz w sklepowym salonie nie zastali nikogo; postanowili zatem poczekać. Szczęk noży i widelcy dolatywał ich z sąsiedniego pokoju, który chwilowo zamieniono na table d’hôte; kilkanaście osób kończyło tam jeść śniadanie, chociaż była już godzina druga. Tak więc, pomimo iż dawno minęło południe, jedzono i wciąż jeszcze jedzono na wszystkich stołach miasteczka.
Fryzyer, pan Cazaban, wzorem innych mieszkańców Lourdes, wynajmował w czasie corocznej wielkiej pielgrzymki, wszystkie pokoje swego prywatnego mieszkania, sam zaś z całą rodziną przeprowadzał się na te dni kilka do piwnicy, mającej zaledwie trzy metry kwadratowe przestrzeni. Dusili się w tej norze bez światła i powietrza, śpiąc i jedząc w niesłychanej ciasnocie. Cała ludność Lourdes z zaciekłością uganiając się za zyskiem, znikała w podziemnych lochach na te dni kilka, odstępując przyjezdnym pokoje, łóżka swoje i swych dzieci, oddając na użytek pielgrzymów siebie i swoje sprzęty.
Po chwili oczekiwania, pan de Guersaint głośno począł wołać:
— Czy tu nikogo niema?!...
Na to wołanie, ukazał się mały, krępy człowieczek, prawdziwy pirenejczyk o twarzy wydłużonej, policzkach wystających, cerze spalonej słońcem i zaszłej krwistemi plamami. Wielkie, błyszczące jego oczy biegały bezustannie, równie jak wychudłe, chociaż muskularne członki, gestykulujące gorączkowo; mówił z również zadziwiającą szybkością:
— Pan zapewne życzy się ogolić?.. Przepraszam najmocniej, że panowie zmuszeni byli czekać, ale mój pomocnik wyszedł właśnie, a ja zajęty byłem gośćmi, którzy u mnie wynajęli mieszkanie wraz ze stołem... Niechaj pan zechce usiąść... zaraz przygotuję wszystko do golenia...
I pan Cazaban raczył osobiście zająć się klientem, nie czekając powrotu swego pomocnika; rozrabiał mydło, ostrzył brzytwy. W ciągu tej czynności rzucał niedowierzające, ukośne spojrzenia, na sutannę Piotra, który, siadłszy na boku, wziął do ręki dziennik i wyglądał na człowieka pogrążonego w odczytywaniu zawartych w piśmie najświeższych wiadomości.
Zapanowało chwilowe milczenie. Dokuczliwem ono znać było dla pana Cazaban, bo pokrywszy mydlaną pianą brodę klienta, rzekł:
— Niech pan dobrodziej sobie wyobrazi, że moi goście tak się zamodlili w grocie, iż teraz dopiero spadli mi na śniadanie... Słyszy ich pan?... jedzą w sąsiednim pokoju... w sali jadalnej... Byłem z nimi dotychczas, bo tego grzeczność przecież wymaga... Lecz nie mogę wiecznie być z nimi; mam przecież klientów... więc i względem nich mam obowiązki... Trzeba się starać, by każdego i wszystkich zadowolnić.
Pan de Guersaint, który niemniej lubił wdawać się w gawędkę, zapytał:
— Więc pan wynajmuje mieszkania pielgrzymom?...
— O nie ja jeden! My wszyscy w Lourdes odstępujemy nasze mieszkania przyjeżdżającym. Takie to już warunki naszego życia! Okoliczności nami rządzą...
— I pan chodzi z nimi do groty?...
Cazaban oburzył się na podobne posądzenie. Zaprzestał skrobania brody brzytwą i z powagą, pełną godności rzekł:
— Nigdy! Nie, nigdy! Już od pięciu lat moja noga nie postała w tem mieście nowem, które podoba się pewnym ludziom budować i wciąż powiększać!
Znać było, że powstrzymywał swe słowa, skutkiem nieufności obudzonej, obecnością Piotra. Wciąż zerkał na jego sutannę ukradkiem, wreszcie czerwony krzyż, przypięty do ubrania pana de Guersaint, powstrzymywał go również od pragnącej się ujawnić szczerości opinii. Nie mógł wszakże zapanować nad sobą dłużej:
— Każdemu wolno mieć swoje zapatrywania... szanuję pańskie wierzenia... lecz co do mnie, to rzecz różna... nie podzielam wiary w te wszystkie fantasmagorye! Nigdy się z tem nie kryłem!... Jeszcze za cesarstwa znany byłem z moich republikańskich przekonań, zawsze byłem wolnomyślnym! A kilku nas takich było zaledwie w całem mieście Lourdes! Tak, dumny jestem, żem należał do tych pierwszych a nielicznych!
Przystąpił teraz do operowania lewego policzka; miał minę rozjaśnioną i tryumfującą. Od tej chwili zerwała się tama i popłynęła swobodnie powódź słów z ust pana Cazaban. Równie jak pan Majesté, właściciel hotelu „Świętych Zjawisk“, pan Cazaban, osiadły w starej dzielnicy miasta, wylewał nagromadzone w swem sercu zarzuty przeciwko ojcom, stróżom groty: dlaczego zajmują się handlem, otwierają sklepy... i na każdym kroku podrywają nieuczciwą konkurencyą dobrobyt kupców, hotelistów, restauratorów?... Albo siostry niebieskie z zakonu pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia! Czyż nieuzasadnioną jest zawiść, jaką wzbudzają?... Wszak odebrały mu aż dwie stałe klientki, które przyjeżdżają co roku do Lourdes na trzy tygodnie.
Latami całemi zbierała się i rosła nienawiść pana Cazaban; ze słów jego rozjątrzonych, przeglądała zazdrość całego starego Lourdes względem nowo powstałego miasta, tego miasta po drugiej stronie góry zamkowej, wyrosłego tak szybko i potężnie, z tylu wspaniałemi jak pałace domami, gdzie gromadziło się teraz życie, zbytek i pieniądze wszystkich przyjeżdżających do groty; tak, tam życie i dostatek wzmagał się z dniem każdym, krzywdząc i wysysając resztki dogorywającego życia w starodawnem Lourdes, które pozostało ubogą, górską mieściną, o małych, wązkich uliczkach, zarastających trawą. Walka trwała wszakże; stara mieścina broniła się od zgonu i czyniła wysiłki, by przyciągnąć ku sobie część chociażby pielgrzymów. Odmalowywano domy, zakładano sklepiki i odstępowano całą ilość pokojów mieszkalnych przyjezdnym gościom; lecz sklepy marniały z braku klientów, zakupujących wszystko w pobliżu groty, a najbiedniejsi tylko pielgrzymi decydowali się brać mieszkania w starej dzielnicy, zbyt oddalonej od groty i kościołów, pozbawionej wygód istniejących w domach nowowznoszonych, nieobeznanej ze zbytkiem nowoczesnych hoteli. Nierówność walki pogarszała położenie, dzieląc na dwa nienawistne i nieprzejednane obozy, górne i dolne miasto; bezustanne intrygi, przeciwko sobie skrycie knowane, pochłaniały życie mieszkańców tych dwóch dzielnic.
— O, mnie oni nie zobaczą w swojej grocie! — zawołał z przekonaniem pan Cazaban, potrząsając brzytwą. — Czy to nie jest prawdziwe zgorszenie, iż takie zyski ciągnie się ze wszystkiego pod pozorem groty! Czy nie zgroza patrzeć na takie bałwochwalstwo i prostacze przesądy w wieku XIX, który się mianuje wiekiem cywilizacyi!... A niechże pokażą chociażby jednego chorego ze starego Lourdes, któregoby uleczyli swoją wodą! A przecież ani chorych, ani kalek nie brakuje u nas w mieście. Przed laty było inaczej! My pierwsi doświadczyliśmy dobrodziejstw cudów. Ale od dwudziestu lat woda źródła w grocie, przestała być nam pomocną! Już na nas nie działa uzdrawiająco! jesteśmy zbyt blisko, a podobno że trzeba przyjeżdżać zdaleka, by w nią wierzyć... Oj tak; głupstwo to wszystko. Proszę mi dać sto franków, a jeszcze nie pójdę do ich groty!
Obojętność Piotra, gniewać się zdawała z zapałem mówiącego pana Cazaban. Brzytwa jego, mniej pośpiesznie pracująca, oczyszczać dopiero zaczęła prawy policzek; on zaś nieustawał w rozszerzaniu dalej swych uraz, streszczających się w obwinieniu ojców za ich chciwość; tak, bezmierna ich chciwość była przyczyną zła i waśni istniejących. Ojcowie przekraczali warunki kontraktu istniejącego pomiędzy nimi a miastem. Gdy zakupili od miasta grunta, teraz do nich należące, i na których tyle już wybudowali gmachów, zobowiązali się, iż żadnego nie będą prowadzili handlu; podpisem swym zaręczyli, iż sprzedawać nie będą nic, nawet wody ze źródła, wytrysłego w grocie. Powodów do licznych procesów nie brakło miastu. Lecz niczego i nikogo ojcowie się nie boją, tak dalece pewnymi są posiadanej władzy. Wszelkie pieniądze i dary, nadsyłane do Lourdes pod adresem parafii, ujęli oni w swoje ręce i wszystko idzie ku wzbogaceniu groty, oraz zbudowanej przez nich bazyliki.
W zapomnieniu i w zapalczywości swojej, Cazaban zawołał naiwnie:
— Żeby chociaż przez uprzejmość, dzielić się chcieli z miastem, tem, co otrzymują!...
Gdy wreszcie ogolony pan de Guersaint obmył się i siadł znów w fotelu, Cazaban prawił dalej:
— A żeby pan wiedział inne jeszcze rzeczy! Cóż oni zrobili z nieszczęsnego naszego miasta! Czterdzieści lat temu dziewczęta w Lourdes nie wiedziały nawet co to jest rozpusta. Pamiętam, za czasów mojej młodości, że chłopak, który chciał pohulać, miał do wyboru trzy czy cztery znane nierządnice; w dzień jarmarku, widziałem na własne oczy, jak mężczyźni stawali u drzwi tych nierządnic rzędem i każdy czekał swojej kolei! Dużo się zmieniło od owego czasu! Jakaż smutna zmiana obyczajów. Teraz, prawie każda dziewczyna sprzedaje świeczki albo kwiaty, w pobliżu groty... Musiał pan dobrodziej widzieć, z jaką bezczelnością zaczepiają przechodniów i prawie gwałtem zmuszają, by kupowali towar ofiarowany! Wstyd nam przynoszą te wyuzdane dziewczyny! Zarabiają dużo i to je uczy próżniactwa, przez całą zimę nic nie robią, wyczekując ciepła wiosennego i powrotu pielgrzymów. Prawda, że za to chłopcy nasi mają teraz z kim się bawić... zgorszenie, prawdziwe zgorszenie! A te przybłędy snujące się po Lourdes w postaci przekupniów, furmanów, szynkarzy ulicznych, czy to oni mało złego z całego świata nam znoszą?... Grubiaństwo i bezwstyd zionie od tych włóczęgów, a wszak ulice nowego miasta roją się latem od tych trutniów przelotnych; oni i tłumy zlatujące się do owej groty i wzniesionej przez ojców bazyliki, oto ma pan dobrodziej ludność, zamieszkującą na nową modę zbudowaną dzielnicę Lourdes!
Piotr opuścił trzymany w ręku dziennik na kolana i słuchał uważnie rozmowy. Po raz pierwszy ujawniło się przed nim istnienie dwóch Lourdes. Stare Lourdes — uczciwe, pobożne i w ciszy żyjące spokojnie, oraz nowe Lourdes — zepsute, zdemoralizowane napływem milionów, stosami złota, tłumami pielgrzymów, cwałem zmieniających się z dniem każdym; musieli oni wnosić z sobą i szerzyć zarazę, sama ich ilość była tego przyczyną. Jakiż nieprzewidziany rezultat naiwnych i szczerych widzeń Bernadetty, modlącej się z uniesieniem przed dziką wówczas grotą u podnóża skały Massabielle! Cóż się stało z czystością zamiarów i celów tych wysoko stojących ludzi, którzy zezwoleniem swem dali dostęp do groty i dozę szczęśliwości swych owieczek zwiększyć zapragnęli! Zamiast ukojenia, otwarli wrota wyzyskowi i rozpasaniu się najwstrętniejszych plag, ciążących nad ludźmi. Zgromadziły się tłumy i wybuchła zaraza!
Cazaban, widząc że i Piotra zajął swą wymową, gestykulował coraz gwałtowniej, jakby pragnąc wymieść i w otchłań rzucić trujące naleciałości zabobonów i rozpusty. Zamilkł wreszcie i przyczesawszy włosy panu de Guersaint, rzekł z uprzejmością:
— Pan dobrodziej już gotów!
Teraz dopiero pan de Guersaint zaczął z nim mówić o najmie powozu. Fryzyer zrazu się wzdragał, mówiąc, że to nie od niego zależy, lecz od jego brata, po dłuższej dopiero chwili zgodził się osobiście rzecz tę załatwić. Najem powozu, zaprzężonego w parę koni, wynosił na cały dzień piędziesiąt franków. Lecz uszczęśliwiony, że się nagadał i że słuchano go z baczną uwagą, zgodził się wyjątkowo dostarczyć powóz za czterdzieści franków. W wycieczce do Gavarnie miało wziąść udział osób cztery, wypadało więc po dziesięć franków na każdego. Umówiono się, że wyjadą w nocy, około godziny trzeciej, tak by wrócić wieczorem i to niezbyt późno.
— Powóz stanie przed drzwiami hotelu o godzinie oznaczonej, powtórzył z wielką godnością Cazaban. Pan dobrodziej spuścić się może na moją akuratność.
Nadstawił ucho. Hałas poruszanych noży i widelców nie ustawał w sąsiednim pokoju. Jeszcze tam jedzono, głód pielgrzymów jeszcze nie został nasycony; musiano tak jeść w dalszym ciągu jak Lourdes długie i szerokie... Jakiś głos domagał się donośnie podania koszyka z chlebem.
— Przepraszam panów bardzo, lecz muszę teraz wracać do moich gości!...
Nie obmywszy rąk od zajęć fryzyerskich wpadł do sali jadalnej. Drzwi zostały za nim uchylone i Piotr z wielkiem zadziwieniem zobaczył na ścianach obrazy treści religijnej, zwłaszcza widok groty rzucał się w oczy swą wielkością jaskrawą. Obrazy te musiały być zawieszane wyłącznie w czasie przyjazdu pielgrzymów, dla tem większej ich przyjemności.
Była teraz godzina trzecia. Gdy Piotr i pan de Guersaint wyszli na ulicę, powietrze rozbrzmiewało donośnym odgłosem licznych dzwonów kościelnych. Bazylika pierwsza zawezwała na nieszpory; natychmiast zawtórował jej dzwon parafialnego kościoła; potem przyłączały się coraz to inne dzwony klasztorów i kaplic, tworząc chór potężny i tonami odmienny. Kryształowy dźwięk dzwonu w klasztorze karmelitek, łączył się z poważnym głosem dzwonu w klasztorze pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia. Od strony klasztoru sióstr Niebieskich z Nevers i od dominikanek — dolatywały rozgłośne i wesołe dzwonki pomniejsze, zlewając się w pieśń wspólną.
W dni uroczyste dzwony rozlegały się w Lourdes bezustannie, od wczesnego rana do późnego wieczoru, rozbrzmiewając ponad domami miasta, niby szumem skrzydeł aniołów płynących nad miastem. Niezwykle piękną była ta pieśń ich donośna, rozkołysana pod niebieskiem, pogodnem niebem, jaśniejącem nad miastem żarłocznem, które, wreszcie głód swój nasyciwszy, wylegiwało się na słońcu, trawiąc jadło, świeżo spożyte.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.