Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nej słońcem i zaszłej krwistemi plamami. Wielkie, błyszczące jego oczy biegały bezustannie, równie jak wychudłe, chociaż muskularne członki, gestykulujące gorączkowo; mówił z również zadziwiającą szybkością:
— Pan zapewne życzy się ogolić?.. Przepraszam najmocniej, że panowie zmuszeni byli czekać, ale mój pomocnik wyszedł właśnie, a ja zajęty byłem gośćmi, którzy u mnie wynajęli mieszkanie wraz ze stołem... Niechaj pan zechce usiąść... zaraz przygotuję wszystko do golenia...
I pan Cazaban raczył osobiście zająć się klientem, nie czekając powrotu swego pomocnika; rozrabiał mydło, ostrzył brzytwy. W ciągu tej czynności rzucał niedowierzające, ukośne spojrzenia, na sutannę Piotra, który, siadłszy na boku, wziął do ręki dziennik i wyglądał na człowieka pogrążonego w odczytywaniu zawartych w piśmie najświeższych wiadomości.
Zapanowało chwilowe milczenie. Dokuczliwem ono znać było dla pana Cazaban, bo pokrywszy mydlaną pianą brodę klienta, rzekł:
— Niech pan dobrodziej sobie wyobrazi, że moi goście tak się zamodlili w grocie, iż teraz dopiero spadli mi na śniadanie... Słyszy ich pan?... jedzą w sąsiednim pokoju... w sali jadalnej... Byłem z nimi dotychczas, bo tego grzeczność przecież wymaga... Lecz nie mogę wiecznie być z nimi; mam przecież klientów... więc i wzglę-