Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/451

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słuchając tych opowiadań, Piotr, zapatrzony na balkon, zamyślił się nad losem tej młodej kobiety, tak nędznej, pomimo swej olbrzymiej fortuny. Litość najgłębszą wzbudzała ona, pomimo otaczającego ją zbytku i jak widmo niedoli ludzkiej, unosiła się ze swego bogato rzeźbionego balkonu po nad tłumem pielgrzymów, cisnących się wokoło groty, tłumem teraz rozweselonym spożytem jadłem i śmiejącym się z zadowolnienia z rozkosznie pięknej niedzieli. Przy boku chorej, znajdowały się dwie istoty najbardziej ją miłujące: siostra, która rzuciła nęcące ją ku sobie światowe przyjemności, oraz mąż, zapominający dla niej o zajęciach swego banku obracającego milionami we wszystkich częściach świata. Te dwie istoty, w strojne przybrane szaty i stojące na straży chorej, z najtkliwszą czułością uwydatniały jeszcze srogość jej nędznej doli. Grupa tych trojga ludzi, dotkniętych losem, a wyniesionych zarazem po nad tłum, cisnący się poniżej ich balkonu, innych nędzarzy, skupiła teraz całą uwagę Piotra. Byli oni najbogatsi, ale równocześnie i najnędzniejsi.
Niebezpiecznie było stać w pośrodku alei, co chwila bowiem rozmijały się powozy. Niektóre z nich pędziły cwałem, zaprzężone czwórkami koni, brząkających wesoło drobnemi dzwoneczkami. Powozami temi przybywali spacerem do Lourdes goście, bawiący u wód sąsiednich w Pau, Barèges lub Cauterets. Przybywali tutaj na kilka