Przejdź do zawartości

Leśny karzełek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Leśny karzełek
Podtytuł Baśń fantastyczna
Pochodzenie Księgozbiorek Dziecięcy Nr 61
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Nakładowej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Jutrzenka”
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KSIĘGOZBIOREK DZIECIĘCY.
E. KOROTYŃSKA.
LEŚNY
KARZEŁEK
Baśń fantastyczna.
Z ILUSTRACJAMI.
WYDAWNICTWO
KSIĘGARNI NAKŁADOWEJ W WARSZAWIE
ul. Marszałkowska № 114.

Drukarnia „Jutrzenka”, Warszawa, Grzybowska 62.






W małej chatce na krańcu lasu mieszkała biedna wdowa z córką. W chatce czysto było i ładnie. Podłoga wyszorowana, w okienkach firanki i doniczki z nasturcją, stół czyściuteńki, przykryty obrusem, parę drewnianych krzeseł i kołowrotek do przędzenia. Dla wdowy był nawet fotel, w którym po pracy wypocząć mogła wygodnie.
Jednem słowem wszystko składało się na to, aby być szczęśliwymi. Nawet natura otaczająca harmonizować zdawała się z zadowoleniem mieszkańców biednej chatki.
Co rano budził je śpiew leśnego ptactwa i brzęczenie koników polnych. Rozśpiewywał się całemi godzinami słowik artysta, śpiewały wilgi i kosy, pukał w drzewo dzięcioł. Czasami zakukała kukułka, czasem zadzwoniły śpiewem duże dzwońce i rozkrzyczał się las takim świergotem i śpiewem, że i trudno było rozmowę ludzką usłyszeć... Ale nie gniewał się nikt o to, owszem wsłuchiwała się staruszka i jej córka w ten chór ptaszęcy i podziwiały obie te Boże twory i korzyły się przed wielką potęgą tego, co to wszystko stworzył.
Ale staruszka rzadko kiedy była wesołą. Martwiła się i nieraz popłakiwała sobie. Co było tego powodem? Czego brakowało tej miłej, pracowitej kobiecie?
Miała ona oryginalne zmartwienie i oto — córka jej, młodziutka i śliczna dziewczyna tak przepadała za placuszkami z mąki, że gotowa była zajadać je bez wytchnienia.
Najpiękniejszym dniem dla dziewczyny był czwartek. W dzień ten bowiem odbywało się pieczenie chleba, a ostatni kawałek ciasta przeznaczany bywał na placki.
Pewnego z takich dni pozostało dużo jeszcze placuszków na śniadanie, wzięła więc staruszka trochę na wieczerzę, resztę zaś, trzynaście, schowała pod blachę, aby się zarumieniły.
Usiadłszy z córką do kolacji, zapomniała zupełnie o pozostawionych w piecu plackach. Wskutek tego stały się one twarde, aż trudno je było ugryźć.
Dziewczyna zasmuciła się tem bardzo, matka zaś rzekła:
— Nie martw się, postaw placki na półce w śpiżarni a dojdą napewno i będą świeże.
Mówiąc tak miała na myśli przywrócenie im wskutek zimna i wilgoci świeżości i miękkości.
Dziewczyna zrozumiała to zupełnie inaczej...
— Ach! jakież to szczęście — mówiła do siebie uradowana. — Nie wiedziałam o tem, że placki powracają... — I wciąż o tem myślała.
Nazajutrz raniutko, jeszcze matka leżała w łóżku, już zabrała się do jedzenia, wierząc, że gdy zje, powrócą na półkę nietknięte.
Wszystkie trzynaście natychmiast zostały zjedzone, a zjadłaby i więcej, gdyby tylko było!..
W jakiś czas potem, gdy zasiadały do śniadania kazała jej matka przynieść owe placuszki.
Pobiegła z chęcią, ale jakież jej było zdziwienie, gdy zobaczyła pusty, jak i po zjedzeniu półmisek. Ani śladu powracających placków!..
Zdziwiona i zasmucona przybiegła do matki i opowiedziała całą przygodę.

Oburzona i osłupiała staruszka z podziwem wysłuchała opowiadania córki i nie robiła już jej żadnych wymówek... Wprost wierzyć nie mogła, że córka jej, młode dziewczątko, mogła zjeść tyle naraz, bez żadnej dla siebie szkody...
Zmartwiona tym nienormalnym stanem dziecka, nie odezwała się już ani słowa, wzięła tylko swój kołowrotek i usiadłszy przed chatą prząść prędko poczęła, co czas jakiś mówiąc do siebie:
— Trzynaście placków za jednym razem! Córka moja zjadła trzynaście placków!..
Właśnie gdy powtarzała te zdania, przejeżdżał król na pysznym rumaku w uprząż srebrną ustrojonym... Płaszcz purpurowy zwieszał się mu z ramion, korona lśniła mnóstwem drogich kamieni, które rzucały dokoła cudne blaski, nurzając się w promieniach złocistego słońca.
Słysząc nucenie staruszki, ciekawy był co śpiewa. Podjechał więc do niej z zapytaniem:
— Co mówisz o swej córce, powtórz, chcę wiedzieć!
Kołowrotek przestał się obracać, piosnka ustała a staruszka wskoczyła czemprędzej i w ukłonach przed królem poczęła się zginać.
Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, nie chciała bowiem, aby źle pomyślał o jej córce. Rzekła więc to, co jej przyszło do głowy:
— Wasza Królewska Mość — skłamała kochająca matka — mówię do siebie i nucę, że mój kołowrotek przędzie len, ale jeśliby moja córka na nim przędła, zmieniłaby słomę w złote nici.
— Mój Boże — rzekł król — nie słyszałem nigdy coś podobnego... To wprost cudowne!..
I ruszył w dalszą drogę, zostawiając staruszkę kłaniającą mu się nizko i cieszącą się, że tak sprytnie okłamała króla.
Gdy wieczór nastał, poseł królewski wpadł na spienionym rumaku przed chatkę ubogiej wdowy i ogłosił przerażonej staruszce, że miłościwy król kazał natychmiast przywieźć do zamku jej córkę, aby nici złote prząść mogła dla niego ze słomy.
— Odkąd z lasu powrócił, myśli tylko o cudownej prządce, która krajowi tyle bogactw może przysporzyć, a teraz nieodwołalny wydał rozkaz, abyście ją oddali królowi...
Zadrżała biedna matka, zalała się łzami, toć jedyne dziecko swoje kłamstwem i wykrętem na zgubę wydać musi... Niezawodnie ściąć każe tę młodą główkę, gdy zobaczy, że tego, o czem ona mówiła, zrobić dla króla nie może... Nie uwierzy, powie, że nie chce...
Gdy tak stała przed posłem w osłupieniu, wbiegła córka i usłyszawszy o co chodzi, przerażona i drżąca ze strachu wymawiać się od tego wyjazdu poczęła.
Nie pomogły prośby i lamenty, wola króla musiała się spełnić. Biedna dziewczyna pożegnała się z matką i wyruszyła do zamku. Długo jeszcze słyszała rozpaczliwy płacz staruszki i jej za nią wołania.
Przybywszy do pałacu zawołana była natychmiast przed króla.
Pałac był wielki i okazały. Ogromne kolumny z marmuru podpierały wspaniałe frontony, wieże lśniły od złota a blacha ze srebra układała się na płaskim dachu zamkowym.
Gdy weszła, zadziwiły ją bogactwa w komnatach, nie widziała jeszcze podobnego przepychu, nie myślała, że tyle przeróżnych skarbów może być w jednym zamku... I pomyślała sobie:
— I pocóż więcej bogactwa królowi? Toć tyle co ma uszczęśliwiłoby naszą całą wioskę. Po co mu te nici złote, po co mnie tu wołał?..
Myśli jej przerwane zostały wejściem króla. Ubrany był w płaszcz purpurowy, kołnierz z gronostaja, na szyi miał łańcuch złoty a na głowie wysadzaną brylantami koronę.
Wzrokiem wyniosłym zmierzył cichą i stojącą w przerażeniu dziewczynę i rozkazał:
— Pójdź za mną! — A gdy ta weszła do przeznaczonego dla siebie pokoju, ujrzała całe duże snopy słomy, zaścielające podłogę i stojący w kącie kołowrotek. Przy kołowrotku postawiono stołek dla prządki... Poza tem nic.
Rozglądała się w około, a król powiedział surowo:
— Powiedziano mi, że umiesz przędąc słomę zmienić ją w złote nici... Otóż, rozkazuję ci tę wszystką tu leżącą słomę sprząść co do kawałeczka i oddać mi jutro o świcie... Jeśli nie sprzędziesz tego przed wschodem — umrzesz!
To mówiąc wyszedł, zamykając ją na klucz i pozostawiając w rozpaczy.
Biedna dziewczyna nie wiedziała co począć. Siedziała jak senna, myśląc, jak była szczęśliwa u matki, jak nie groziło jej tam nic złego, przeciwnie kochana staruszka starała się jej zawsze dogodzić...
— Ach! to kara za to, żem była łakoma, że martwiłam matkę nieraz swem domaganiem się o jadło... Za to teraz nietylko ulubionych placków, ale nawet kawałeczka chleba mi nie zostawiono, a głód mi zaczyna nadobre dokuczać...
Ale to mniejsza... Gorsze to, że jutro żyć już nie będę... Nieszczęśliwa, biedna ja dziewczyna!.. I załamawszy ręce płakać gorzko nad swą dolą poczęła.
Wtem posłyszała głos jakiś, który w ten sposób do niej przemawiał.
— Dziewczynko, dziewczynko, powiedz mi całą prawdę, czego płaczesz i zawodzisz tak boleśnie? Żal na łzy takich pięknych oczu błękitnych!..
Gdy podniosła wzrok, ujrzała przed sobą niezwykle śmieszną figurę. Byłto człowieczek bardzo mały, ubrany w wielkie buty i duży kapelusz z czaplem piórem. Długie włosy spadały mu na ramiona a niezwykły krój jego ubrania wyróżniał z pośród ludzi, których kiedykolwiek widziała.
Nie chciała mu swej troski opowiadać, bo i pocóż ma się uskarżać, wiedząc zgóry, że nikt jej w nieszczęściu tem pomódz nie zdoła.
Ale karzełek zaczął tupać ze złości i strasznym wzrokiem obrzucać wystraszoną dziewczynę.
Musiała więc wszystko opowiedzieć i cierpliwie czekać na to, co on jej odpowie lub poradzi.
— Ach! — rzekł karzełek — jakaś ty niemądra!.. Płakać z powodu takiego głupstwa... A toż ja ci to zaraz uprzędę, ale co mi dasz za tę przysługę? Darmo robić nie myślę!..
— Mam tylko pierścionek i paciorki, weź paciorki, pierścionek jest dla mnie pamiątkowy, zatrzymać go dla siebie pragnę.
— Zgoda! — odparł karzełek — ustąp mi teraz miejsca, chcę usiąść i zabrać się do roboty...
Dziewczyna siadła w kątku, a karzeł złapał snop słomy, obracał kołem kołowrotka, obracał, aż upadł na ziemię zwój złocisty przędzy... Ze szczerego złota nici uścielały podłogę, gdy naraz dziewczyna wypytywać zaczęła karzełka w jaki sposób takie cuda wyrabia.
— Zajmij się czem innem, nie badaniem mnie, jak robię — odrzekł surowym głosem człowieczek. — Ponieważ niema tu nic dla ciebie do roboty, połóż się spać! Masz tu tyle słomy, że wygodne mieć możesz posłanie... Nie lubię, jak próżniacy przyglądają się mojej robocie!
Głos karła był tak groźny i rozkazujący, cała postać tchnęła taką złością, że dziewczyna musiała usłuchać. Urządziła sobie posłanie ze słomy, ułożyła się na niem i po chwili usnęła, zapominając w ten sposób o wszystkiem co ją trapiło.
Zbudziły ją śpiewy ptaków w parku okalającym zamek i promienie wschodzącego słońca.
Zerwała się z posłania i wykrzyknęła z podziwem. Całą komnatę zaścielała z prawdziwego złota przędza, nawet posadzki nie było z pod niej widać. Posłanie na którem tak dobrze noc przespała, również zamieniło się w złote pasmo.
Szybko biegać poczęła po pokoju szukając karzełka aby mu za wyratowanie od śmierci podziękować, ale nigdzie go nie znalazła. Znikł cicho, jak cicho się zjawił.
Natomiast posłyszała obracający się klucz w zamku i wnet stanął przed nią król o ponurem obliczu.
Oblicze to rozjaśniło się natychmiast, gdy ujrzał całą podłogę usłaną złotem.
Kazał zejść dziewczynie do stołowego pokoju, tam przynieśli wspaniałe śniadanie i usłali wygodne łóżko, aby, jak mówił król, po nieprzespanej nocy usnęła.
Dziewczyna śmiała się w duchu, że król tak myślał, wyspała się bowiem doskonale, ale posłuszna rozkazowi, ułożyła się do snu i do obiadu podrzemała. Przyniesiono jej potem obiad, później kolację, po której znów się król zjawił i rzekł:
— W komnacie, do której teraz pójdziesz, znajdziesz więcej jeszcze słomy, niż we wczorajszym pokoju, sprzędziesz ją, a jeśli do wschodu słońca nie zdążysz — umrzesz! To mówiąc wpuścił ją do obszernej komnaty, napełnionej słomą i zamknął ją na klucz.
Biedna dziewczyna była zrozpaczona, myślała bowiem sobie: — Król będzie chciał teraz, żebym co wieczór mu przędła nici, a przecież nie mogę myśleć, aby poczciwy karzełek, który mnie teraz wyratował od śmierci, zechciał mi za każdym razem być zbawcą... I tak już wczoraj w niezbyt był dobrym humorze...
— To nieszlachetnie tak mówić o tym, co ci wyratował życie! — odezwał się ostry głos karzełka, który jakby wyrósł z pod ziemi — Zamilcz! — krzyknął groźnie, widząc, że dziewczyna chce się wytłomaczyć — Daj mi twój ulubiony pierścionek i idź spać! Sądzę, że nic nie masz przeciw temu!
Dziewczyna ułożyła się do snu, a gdy się zbudziła ujrzała to co i wczoraj — całe pęki przędzy, całe motki nici szczerozłotych pokrywały jarzącą się od blasku komnatę..
Chciała znów karzełkowi podziękować, ale nie było go nigdzie, tylko wkrótce wszedł król i obrzuciwszy wzrokiem komnatę stanął takim ogromem złota zdumiony i łaskawie odezwał się do dziewczyny, aby zeszła co zjeść i przespała się należycie.

Gdy nadszedł wieczór, zjawił się znowu i zaprowadził ją do jeszcze większej komnaty i z większą niż dotychczas ilością słomy.

Przyszedł wkrótce karzełek, ale biedne dziewczę nie miało mu już nic do dania i oczekiwało na to, że karzełek odejdzie rozgniewany i pomódz jej nie zechce w nieszczęściu.
Ale karzeł wynalazł sposób, aby rzecz tę załatwić.
— Przyrzeknij mi, że gdy zostaniesz królową w tym zamku, oddasz mi swe najpierwsze dziecię...
Dziewczyna zaczęła się śmiać głośno, mówiąc, że nie stanie się to nigdy, aby ona, prosta dziewczyna z ludzi, miała być panią tego zamku i żoną króla.
Ale karzeł był niewzruszony. Kazał jej przysiądz, a jeśliby nie chciała, groził jej odejściem stąd bez dania pomocy.
Zlękła się dziewczyna o swoje życie i obiecała, myśląc sobie, że nigdy tego co mu przyrzekła, dać nie będzie mogła.
Nazajutrz rano, gdy jak zwykle karzełek zrobił swoje i odszedł, przyszedł król i zamiast rozkazywać, aby na drugi dzień zastał znów złotą przędzę, rzekł do niej:
— Wiem, żeś prostą wieśniaczką, ale chcę cię pojąć za żonę, boś pracowita i chociaż jesteś z niższej odemnie sfery, ale bogactwa krajowi memu dać możesz. Majątku nie masz, ale ile razy zechcesz, możesz mieć złoto. Mówił to głosem nie surowym jak zwykle, lecz bardzo łagodnym i miłym.
Wyszła dziewczyna za króla i zapomniała o karzełku.
Naraz gdy po roku szczęśliwego z królem pożycia, urodził się synek i gdy radość króla i królowej była bez miary, stanął przed królową karzełek i wyciągając ręce po dziecko, oddać je sobie kazał.
Królowa zapłakała rzewnie i oddać mu nie chciała dziecięcia. Ofiarowywała mu wszystko, co było w jej posiadaniu, perły, brylanty i złoto, ale karzeł był niewzruszony.
Co mi po klejnotach! — mówił — mam je w ziemi, co po złocie? mam go w niciach, które przędę, chcę mieć twego syna, aby go dla siebie wychować... Oddaj mi go, boś obiecała!..
Ale królowa tak rozpaczała i całą siłą przytulała dziecię do piersi, że wzruszyło to nawet złośliwego karzełka. Dał jej trzy dni do namysłu. Jeśli zgadnie jakie ma imię, czego dotąd nikt zrobić nie był w stanie, będzie miała swego synka przy sobie, jeśli nie, oddać go musi.
Nieszczęśliwa matka całą noc myślała nad tem, wreszcie, gdy zjawił się karzeł powiedziała, że być może zwie się Konradem, Hermanem lub Fryderykiem.
— O, nie, — odpowiedział karzełek — przyjdę jutro... I znikł szybko z przed oczu królowej.
Na drugi dzień wyszukała królowa imiona trzech ewangelistów z Biblji: Marka, Łukasza i Mateusza, ale i te nie były jego imieniem. Zrozpaczona rozesłała rycerzy po świecie, aby wynaleźli jakie imiona, sama zaś zalewała się gorzkiemi łzami, myśląc o tem, że synka swego oddać będzie musiała.
Naraz zjawia się przed nią jeden z wysłanych rycerzy i opowiada, że jadąc lasem spostrzegł chatkę bardzo maleńką, przed nią ognisko, koło którego skakał na jednej nodze brzydki mały człowieczek, śpiewając: — Pal się ogniu czerwono, jutro zwiększy się grono, wezmę synka małego, świeżo narodzonego, Fin! fin! fin! Nikt nie wie żem Run-Pel-Skin!...
Na te słowa biedna matka zaczęła klaskać w ręce z radości, dziękując rycerzowi i obiecując mu, że go król zrobi księciem za tę przysługę. Domyśliła się bowiem, że to karzeł tak się nazywał.
Wieczorem gdy tryumfujący i pewny wygranej karzeł stanął przed królową z zapytaniem, odpowiedziała mu: Rum-Pel-Skin!
Uciekł, pełen złości przez komin i nie pokazał się już nigdy.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.