Karain: wspomnienie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Karain: wspomnienie
Pochodzenie Opowieści niepokojące
Wydawca Wacław Czarski & Ska
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Jan Cotty“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Karain: A Memory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KARAIN: WSPOMNIENIE
I


Znaliśmy go w owych czasach pełnych bujności i swobody, kiedy wystarczało nam to, że byliśmy panami swego życia i majątku. Zdaje się, że obecnie nikt z nas majątku nie posiada, niektórzy zaś przenieśli się lekkomyślnie na tamten świat; ale pewien jestem, że ci nieliczni, którzy pozostają jeszcze przy życiu, zachowali wzrok dość bystry, aby — czytając dzienniki o solidnej reputacji i treści nieco zamglonej — nie pomijać wzmianek o różnych malajskich powstaniach na Wschodnim archipelagu. Blask słońca bije z pośród wierszy tych krótkich notatek — blask słońca i lśnienie morza. Jakoweś dziwne imię budzi wspomnienia; drukowane słowa czuć zlekka dymem naszej atmosfery, lecz bije od nich zarazem subtelny i przenikliwy zapach nadbrzeżnych powiewów, ciągnących pod gwieździstem niebem dawno minionych nocy; ognisko—sygnał błyszczy jak klejnot na wyniosłem czole ciemnej skały; wielkie drzewa — niby wysunięte naprzód placówki olbrzymich lasów — stoją czujnie i cicho nad sennemi rozlewiskami szerokich wód; biały przypływ grzmi o pusty brzeg, pieni się płytka woda między skałami, a zielone wysepki leżą o cichej, południowej godzinie, rozsypane po morskiej gładzi, jak garść szmaragdów, rzucona na stalową tarczę.
Majaczą mi się i twarze — ciemne, srogie, uśmiechnięte; szczere i śmiałe twarze ludzi bosych, zbrojnych i cichych. Zapełniali wąski a długi pokład naszego szkunera barbarzyńskim, strojnym tłumem, który mienił się pstremi barwami kraciastych sarongów, czerwonych zawojów, białych kaftanów, haftów — rozsiewał błyski pochew, złotych pierścieni, amuletów, naramienników, lanc i rękojeści sadzonych drogiemi kamieniami. Ludzie ci zachowywali się swobodnie a powściągliwie, z oczu patrzyła im stanowczość; i — zda się — słyszymy jeszcze łagodne głosy, które mówią o bitwach, podróżach, ucieczkach; przechwalają się statecznie, żartują ze spokojem; niekiedy sławią w wyszukanych słowach własną odwagę lub naszą hojność, albo z lojalnym zapałem wynoszą pod niebiosa cnoty swojego władcy. Pamiętamy twarze, oczy, głosy, widzimy znów połysk jedwabiu i metali, patrzymy na szemrzące rozkołysanie tej ciżby — wspaniałej, świątecznej, wojowniczej; i czujemy, zda się, dotknięcie przyjaznych, brunatnych rąk, które — po krótkim uścisku — kładą się zpowrotem na cyzelowanej rękojeści.
Byli to ludzie Karaina — wierni mu i oddani. Łowili swoje ruchy na jego ustach; czytali swoje myśli w jego oczach; gdy mruknął do nich niedbale o życiu i śmierci, przyjmowali jego słowa w pokorze, jak wyroki przeznaczenia. Wszyscy byli ludźmi wolnymi, a zwracali się do niego, mówiąc: „twój niewolnik“. Z nadejściem władcy uciszały się głosy, jakby go strzegło milczenie; korne poszepty szły za nim. Zwali go swoim wodzem. Był panem trzech osad na wąskiej płaszczyźnie, władcą nieznacznego skrawka ziemi — zdobytego skrawka ziemi — który nakształt księżycowego sierpa leżał zapomniany między pasmem wzgórz a morzem.
Z pokładu naszego szkunera, zakotwiczonego w środku zatoki, Karain wyciągał ramię ku poszarpanym zarysom wzgórz, obejmując teatralnym ruchem całą przestrzeń swej dziedziny. Ten szeroki ruch zdawał się odsuwać wstecz granice jego władztwa, powiększając je naraz do olbrzymich i nieokreślonych rozmiarów; zdawało się nam przez chwilę, że tylko niebo stanowi jego granice. I rzeczywiście: patrząc na to miejsce zamknięte skałami ze strony morza i odgrodzone od lądu stromemi zboczami gór, trudno było uwierzyć w istnienie jakiegokolwiek sąsiedztwa. Był to zakątek cichy, stanowiący całość sam w sobie, nieznany i pełen życia, które tętniło potajemnie, sprawiając niepokojące wrażenie pustki; które w niewytłumaczony sposób zdawało się próżne wszystkiego, co mogłoby pobudzić myśl, wzruszyć serce, przypomnieć złowróżbne następstwo dni. Ten zakątek wydawał nam się krajem bez wspomnień, żalów i nadziei; krajem, gdzie nic nie mogło przetrwać nadejścia nocy i gdzie każdy wschód słońca — niby oddzielny, olśniewający akt stworzenia — oderwany był i od wczoraj i od jutra.
Karain zatoczył ręką łuk w kierunku swojego państwa. „Wszystko to moje!“ Stuknął w pokład długą laską; złota jej gałka zabłysła jak spadająca gwiazda; stojący tuż za nim stary Malaj w bogato haftowanym, czarnym kaftanie, jeden jedyny z całej świty nie powiódł oczami za władczym gestem. Nie podniósł nawet powiek. Stał nieruchomo za swym panem z głową spuszczoną, trzymając na prawem ramieniu długą klingę w srebrnej pochwie. Pełnił służbę obojętny na wszystko. Zdawało się, że coś mu cięży — ale nie brzemię wieku; że ugina się raczej pod ciężarem tajemnicy życia. Karain, ociężały i pełen wspaniałości, stał w wyniosłej pozie i oddychał spokojnie. Była to nasza pierwsza wizyta; rozglądaliśmy się z ciekawością.
Zatoka wyglądała jak bezdenna jama, pełna jaskrawego światła. Okrągły płat wody odbijał świetliste niebo, a zamykające go brzegi tworzyły matowy pierścień z ziemi, zawieszony w przejrzystej pustce błękitu. Łańcuch wzgórz, fioletowych i nagich, odrzynał się ciężko na niebie; szczyty zdawały się rozpływać w barwnem drganiu, niby owiane wznoszącą się parą; u stóp stromych zboczy, pokreślonych zielenią wąskich rozpadlin, leżały pola ryżowe, plantacje, żółte piaski. Strumień wił się jak upuszczona nitka. Grupy drzew owocowych znaczyły wioski; smukłe palmy stykały głowy nad niskiemi chatami; dachy z suchych liści palmowych jaśniały zdala, za ciemną kolumnadą pni, niby dachy ze złota; barwne postaci przesuwały się, szybko znikając; dym z ognisk tkwił prostopadle nad gąszczami kwitnących krzaków; bambusowe płoty połyskiwały, biegnąc w łamanych liniach między polami. Nagły okrzyk na wybrzeżu dźwięczał żałośnie w oddali i milkł, niby zduszony ulewą światła; lekki podmuch znaczył się błyskawicą ciemności na gładkiej wodzie, owiewał nasze twarze i przepadał. Nic się nie poruszało. Olśniewający blask spływał w świetlistą kotlinę, pełną barw i ciszy.
Tak wyglądała scena, po której stąpał Karain, przybrany wspaniale dla odegrania swojej roli, pełen niezrównanego dostojeństwa, wyolbrzymiony przez szczególną, wrodzoną mu siłę, która wzbudzała w ludziach bezsensowne oczekiwanie, że stanie się coś bohaterskiego i buchnie czynem lub pieśnią na wibrujące tło cudownego słońca. Uderzający był — i zagadkowy; nie umieliśmy bowiem zdać sobie sprawy, czy te sztuczne pozory nie kryją jakiejś okropnej pustki. Nie można o nim powiedzieć, aby chodził w masce; za wiele w nim było życia, a maska jest rzeczą bezduszną; lecz występował zasadniczo jako aktor, jako ludzka istota utajona za wyzywającem przebraniem. Najdrobniejsze jego czyny obmyślone były i niespodziane, przemowy poważne, a zdania — pełne złowróżbnych aluzyj i zawiłe jak arabeski. Traktowano go z uroczystą czcią, którą bezceremonjalny zachód obdarza monarchów tylko na scenie; a przyjmował te głębokie hołdy z niezachwianem dostojeństwem, jakie widuje się jedynie w świetle kinkietów — w skondensowanej i fałszywej atmosferze jaskrawego tragizmu. Trudno było pamiętać kim on jest rzeczywiście: naczelnikiem drobnego plemienia w zatraconym kącie Mindanao, gdzie mogliśmy ze względnem bezpieczeństwem łamać prawo, zabraniające dostarczania krajowcom broni palnej i amunicji. Co nastąpiłoby, gdyby która z zamierających hiszpańskich kanonierek, tknięta prądem galwanicznym, ożyła nagle do czynnego życia — kwestja ta przestawała nas obchodzić z chwilą, gdy znaleźliśmy się wewnątrz zatoki — tak dalece państwo Karaina zdawało się leżeć poza obrębem wścibskiego świata; a przytem mieliśmy w owych czasach dość żywą wyobraźnię i zapatrywaliśmy się z pewnego rodzaju wesołą obojętnością na perspektywę, że powieszą nas gdzieś chyłkiem, nie narażając się na dyplomatyczne interwencje. Co się zaś tyczy Karaina, mogło go spotkać tylko to, co spotyka nas wszystkich — przegrana i śmierć; odznaczał się jednak pewną szczególną właściwością: otaczała go zawsze złuda niezawodnego powodzenia. Wydawał się zbyt wspaniały, zbyt potrzebny — stanowił zanadto niezbędny warunek istnienia swego państwa i ludu, aby mogło go coś unicestwić — chyba tylko trzęsienie ziemi. Był wcieleniem swej rasy, swego kraju, żywiołu namiętnego życia i tropikalnej natury. Posiadał jej bujną siłę, jej czar; i — podobnie jak i ona — krył w sobie zaród niebezpieczeństwa.
Po wielu kolejnych odwiedzinach poznaliśmy dokładnie scenę, na której występował — fioletowe zakole wzgórz, smukłe drzewa pochylone nad chatami, żółte piaski, płynną zieleń wąwozów. Wszystko to miało surowy i olśniewający koloryt malowanej dekoracji, jej celowość prawie przesadną i podejrzaną nieruchomość; a scena ta stanowiła tak idealne tło dla zdumiewającego widowiska, jakiem był Karain, że reszta świata zdawała się wyłączona nazawsze ze wspaniałego przedstawienia. Nic nie mogło istnieć pozatem. Odnosiło się wrażenie, że ziemia odsuwa się, wirując, coraz dalej, rzuciwszy w przestrzeń tę kruszynę swej powierzchni. Karain wydawał się odcięty od wszystkiego — prócz słońca — a nawet i słońce było jakby tylko dla niego stworzone. Gdy raz zapytałem, co się znajduje po drugiej stronie wzgórz, odrzekł ze znaczącym uśmiechem: „Przyjaciele i wrogowie — liczni wrogowie; inaczej dlaczegożbym kupował wasze strzelby i wasz proch?“ Takim był zawsze — odmierzał słowa ze wzorowym taktem, stosując się wiernie do pewników i tajemnic swego otoczenia. „Przyjaciele i wrogowie“ — nic pozatem. Pojęcie nieuchwytne i szerokie. Ziemia toczyła się zaiste coraz dalej, usunąwszy się z pod jego kraju, i oto pozostał z garścią swojego ludu, otoczony cichym zamętem — jak gdyby jego państewko było oazą w świecie swarliwych cieni. I rzeczywiście, żaden dźwięk z zewnątrz nie przedostawał się za łańcuch wzgórz. „Przyjaciele i wrogowie!“ Mógł był dodać: „i wspomnienia“ — przynajmniej o ile chodziło o niego samego — lecz nie uczynił tego wówczas. Dowiedzieliśmy się o tem później, ale już po ukończeniu codziennego przedstawienia — za kulisami, że się tak wyrażę, i po zgaszeniu świateł. A tymczasem roztaczał na scenie swój barbarzyński majestat.
Przed jakiemi dziesięciu laty Karain poprowadził na zdobycie zatoki swój lud, garść zebranych przygodnie wędrownych Bugisów — a teraz pod jego dostojną pieczą poddani zapomnieli o przeszłości i zbyli się wszelkiej troski o przyszłość. Obdarzał ich mądrością, radą, nagrodą, karą, życiem lub śmiercią, zachowując zawsze niezachwianą pogodę w mowie i wyglądzie. Znał się na nawadnianiu pól i sztuce wojennej, na broni i budowaniu statków. Umiał zataić swoje uczucia; miał więcej wytrwałości, potrafił pływać dłużej i lepiej sterować łodzią niż którykolwiek z jego poddanych; a strzelał celniej i prowadził układy bardziej zawile od wszystkich ludzi z jego rasy, jakich zdarzyło mi się spotkać. Był to morski awanturnik, wygnaniec, władca — i mój serdeczny przyjaciel. Życzę mu nagłej śmierci wśród walki, śmierci w blasku słonecznym, albowiem zakosztował władzy i wyrzutów sumienia, a żaden człowiek nie może więcej od życia wymagać. Dzień po dniu zjawiał się przed nami, niezachwianie wierny scenicznej perspektywie, a o zachodzie pochłaniała go noc, jak spuszczona kurtyna. Porysowane wzgórza zamieniały się w czarne cienie, stercząco wysoko na czystem niebie; nad niemi błyszczący bezład gwiazd podobny był do obłąkanego zamętu, uciszonego jednym gestem; wszelkie dźwięki milkły, ludzie usypiali, kształty się rozpływały — i pozostawała tylko istota wszechświata — przedziwna otchłań mroku i świetlistych migotań.


II


Dopiero nocą mówił z nami otwarcie, zapominając o wymaganiach scenicznej etykiety. Za dnia rozprawialiśmy uroczyście o interesach. Na początku naszej znajomości dzieliła go ode mnie jego wspaniałość, moje nikczemne podejrzenia i sceniczny krajobraz, który wdzierał się do realnego życia i przesłaniał je fantastycznością barw i kształtów. Liczna świta tłoczyła się wokoło Karaina; nad jego głową szerokie ostrza włóczni tworzyły najeżoną aureolę z żelaza; odgradzał go od ludzkości połysk broni, lśnienie jedwabi, podniecony i korny gwar zapalczywych głosów. Przed zachodem słońca żegnał nas ceremonjalnie i odjeżdżał pod czerwonym parasolem, otoczony orszakiem dwudziestu łodzi. Wszystkie wiosła błyskały jednocześnie, zanurzając się z potężnym pluskiem, który rozbrzmiewał głośnem echem we wspaniałym amfiteatrze wzgórz. Szeroki strumień olśniewającej piany wlókł się za flotyllą. Łodzie wydawały się bardzo czarne wśród białego syku wody; głowy w zawojach chyliły się wtył i naprzód; mnóstwo ramion w czerwonych i żółtych rękawach wznosiło się i opadało jednym ruchem; włócznicy stojący w tyle łodzi mieli barwne sarongi i ramiona błyszczące jak u bronzowych posągów; strofy pieśni, skandowanych półgłosem przez wioślarzy, kończyły się w miarowych odstępach żałosnym krzykiem. Orszak malał w oddali, urywała się pieśń; wysiadali i roili się na brzegu w długich cieniach padających od zachodnich wzgórz. Promienie słońca ociągały się jeszcze lgnąc do purpurowych szczytów; widzieliśmy wyraźnie Karaina, wiodącego orszak ku swemu częstokołowi. Szedł z gołą głową, wielki i ociężały, wyprzedzając o dobry kawał luźno rozsypaną świtę i podpierał się miarowo hebanową laską, sięgającą mu wyżej głowy. Mrok gęstniał szybko; pochodnie błyskały od czasu do czasu za krzakami; raz czy dwa razy rozległy się przeciągłe nawoływania w wieczornej ciszy i wreszcie noc zaciągała gładką zasłonę na wybrzeże, światła i głosy.
Potem, gdy zabieraliśmy się już do spoczynku, wartownik szkunera okrzykiwał daleki plusk wioseł w gwiaździstym mroku zatoki; jakiś głos odpowiadał mu ostrożnie, a nasz serang, wtykając głowę przez otwarty luk świetlny, oznajmiał bez zdziwienia: „To radża przyjść. On już tu być“. Karain ukazywał się bez szmeru na progu małej kabiny. Wydawał się wówczas uosobieniem prostoty — odziany w biel, z zawojem na głowie; za całą broń miał tylko kriss o zwyczajnej rogowej rękojeści, przyczem zasłaniał go uprzejmie fałdą saronga nim jeszcze próg przestąpił. Za jego plecami widniała zawsze zniszczona i ponura twarz starego Malaja noszącego miecz — twarz pokryta tak gęstemi zmarszczkami, że zdawała się patrzeć skroś oczka cienkiej, ciemnej siatki. Karain nie ruszał się nigdzie bez tego zausznika, który stał tuż za nim albo przysiadał na piętach. Radża nie lubił czuć za sobą otwartej przestrzeni. A nawet więcej niż nie lubił; zdawało się poprostu, że się lęka — że niepokoi go to, co się dzieje za jego plecami. Nie mogliśmy tego zrozumieć wobec jawnej i zapamiętałej wierności, jaka go otaczała. Znajdował się przecież sam w pośrodku oddanych mu ludzi; nie czyhały na niego ani sędziowskie zasadzki, ani braterskie ambicje, a jednak niejeden z naszych gości zapewniał, że władca nie znosi samotności. Mówili nam: „Nawet kiedy je albo śpi, jest przy nim zawsze na straży człowiek, który posiada broń i siłę“. I rzeczywiście zawsze mu ktoś towarzyszył — ale nasi informatorzy nie mieli wyobrażenia ani o broni, ani o sile tego strażnika, które były zaiste ciemne i straszliwe. Przekonaliśmy się o tem, ale dopiero później, słuchając pewnego opowiadania.
Zauważyliśmy tymczasem, że nawet podczas najważniejszych rozmów Karain wzdrygał się często i, przerywając swoje wywody, sięgał wtył nagłym ruchem, aby przekonać się, czy stary Malaj jest za nim. A stary Malaj, tajemniczy i znużony, był zawsze na stanowisku. Dzielił pożywienie władcy, jego spoczynek i jego myśli; znał jego plany, strzegł jego tajemnic i — niewzruszony wobec wzburzenia swego pana, nie drgnąwszy nawet, szeptał mu kojąco nad głową jakieś nieuchwytne słowa.
Dopiero gdy Karain znalazł się na szkunerze, otoczony białemi twarzami, wśród nieznanych sobie dźwięków i przedmiotów, zdawał się zapominać o dziwnym niepokoju, który wił się jak czarna nić wśród wspaniałości i pompy jego publicznego życia. Nocą zachowywaliśmy się wobec niego w swobodny i niewymuszony sposób, nie posuwając się jednak aż do klepania go po plecach, istnieją bowiem poufałości, których należy się wystrzegać w stosunku do Malaja. Oświadczył nam, że podczas tych wizyt jest tylko człowiekiem prywatnym, który przybywa w odwiedziny do ludzi równych sobie urodzeniem. Zdaje się, że miał nas aż do końca za tajnych wysłanników rządu, popierających zapomocą nielegalnego handlu jakiś plan wysoce dyplomatyczny. Nasze zaprzeczenia i protesty były bezskuteczne. Uśmiechał się tylko uprzejmie a dyskretnie i zapytywał o królowę. Każda wizyta rozpoczynała się od tego pytania; żądny był wszelkich szczegółów o niej; czarował go urok władczyni, której berło rzucało cień, sięgający z zachodu przez ziemie i morza — aż hen daleko poza piędź ziemi zdobytą przez Karaina. Wymyślał coraz to nowe pytania; nigdy nie był syty wiadomości tyczących się monarchini, a mówił o niej z podziwem i rycerską czcią — z pewnym rodzajem tkliwości i grozy. Dowiedzieliśmy się później, że był synem kobiety, która przed wielu laty rządziła małem państwem bugiskiem i wpadliśmy na domysł, że widać pamięć o matce — a wspominał ją zawsze z zachwytem — stapiała się niejako w jego umyśle z wyobrażeniem, które usiłował sobie wytworzyć o dalekiej królowej, zwanej przez niego Wielką, Niezwyciężoną, Pobożną i Szczęśliwą. — Musieliśmy wkońcu wymyślać różne szczegóły, aby nasycić jego natrętną ciekawość; należy to wybaczyć naszej lojalności, gdyż usiłowaliśmy dostroić informacje do wzniosłego i wspaniałego ideału, jaki sobie Karain wytworzył. Rozmawialiśmy bez końca. Noc przesuwała się nad nami, nad cichym szkunerem, nad śpiącym lądem i nad bezsennem morzem, które grzmiało wśród skał nazewnątrz zatoki. Wioślarze Karaina — dwaj zaufani ludzie — spali w łodzi u stóp okrętowej drabiny. Stary zausznik, zwolniony ze swego obowiązku, drzemał na piętach, oparłszy się plecami o odrzwia; a Karain siedział rozparty w drewnianym fotelu pod zlekka rozkołysaną lampą — z cygarem w ciemnych palcach — przed szklanką pełną limonjady. Bawił go syk ulatniającego się gazu; pociągnąwszy jeden lub dwa łyki, czekał aż się limonjada wyszumi, poczem z dwornym ruchem ręki prosił o świeżą butelkę. Dziesiątkował nasz skromny zapas, lecz gościliśmy go chętnie, bo rozgadawszy się, opowiadał bardzo interesująco. Musiał być ongi wielkim bugiskim dandysem, gdyż nawet w owym czasie (a znaliśmy go już w wieku późniejszym) — nieskazitelna czystość cechowała zawsze wspaniały jego strój, a włosy barwił na kolor jasnobronzowy. Spokojne dostojeństwo jego obejścia zamieniało źle oświetloną kajutę na salę posłuchań. Mówił o sprawach polityki na archipelagu z bystrością pełną ironji i melancholji. Napodróżował się mnóstwo, wiele przeszedł — spiskował, walczył. Znał tuziemcze dwory, osady europejskie, lasy, morze i — jak sam się wyrażał — rozmawiał swego czasu z wielu sławnymi ludźmi. Lubił ze mną gawędzić, ponieważ znałem niejednego z owych potentatów; zdawał się przypuszczać ze wspaniałą pewnością siebie, że umiem ocenić jego własną wielkość i orjentuję się, o ile on sam stoi wyżej od innych znakomitości. Ale chętniej jeszcze rozmawiał o swoim kraju rodzinnym — małem państewku bugiskiem, leżącem na wyspie Celebes. Ponieważ byłem tam na jakiś czas przedtem, rozpytywał mnie usilnie o szczegóły. Gdy podczas rozmowy wypływały imiona różnych ludzi, mówił o tym lub owym: „Pływałem z nim w zawody, gdy byliśmy chłopcami“; albo: „Polowaliśmy razem — władał pętlą i włócznią równie dobrze jak i ja“. Niekiedy toczył niespokojnie wielkiemi, sennemi oczami; marszczył brwi, albo uśmiechał się, albo zamyślał i, patrząc przed siebie w milczeniu, kiwał zlekka głową ku jakiejś nieodżałowanej wizji z lat minionych.
Matka jego rządziła ongi niewielkiem, nawpół niezależnem państewkiem na wybrzeżu zatoki Boni. Opowiadał o niej z dumą. Była to kobieta pełna zdecydowania w sprawach stanu, tudzież własnego serca. Po śmierci pierwszego męża, niezastraszona hałaśliwą opozycją swych wodzów, poślubiła bogatego kupca z plemienia Korinchi, człowieka o niskiem pochodzeniu. Karain był jej synem z drugiego małżeństwa, lecz niefortunna ta okoliczność nie miała snać nic wspólnego z jego wygnaniem. Przyczyn tego wygnania wcale nam nie wyjawił, choć raz wymknęło mu się z westchnieniem: „Ha! kraj mój nie poczuje już nigdy ciężaru moich kroków“. Ale opowiadał chętnie dzieje swych wędrówek i opisał nam szczegółowo zdobycie zatoki. Napomknąwszy o plemieniu mieszkającem za pasmem wzgórz, rzekł raz cicho i łagodnie z niedbałym ruchem ręki: „Przyszli przez góry, aby walczyć z nami; ale ci, którzy się stąd wydostali, nie powrócili już nigdy“. Zamyślił się na chwilę, uśmiechając się do siebie. „Bardzo niewielu się wydostało“ — dodał z pogodną dumą. Kochał wspomnienia swych powodzeń; żywił radosny zapał do czynu; gdy opowiadał, wygląd jego był wojowniczy, rycerski i wzniosły. Nic dziwnego, że lud go wielbił. Widzieliśmy raz, jak szedł w blasku dnia między chatami osady. Gromadki kobiet stojących we drzwiach oglądały się za nim z cichym szczebiotem i błyszczącemi oczami; zbrojni ludzie ustępowali mu z drogi, prostując się w postawach pełnych czci; inni podchodzili zboku, zginając karki, aby przemówić doń pokornie; stara kobieta, stojąca w ciemnej framudze drzwi, wyciągnęła chude ramię i zawołała: „Błogosławiona twoja głowa!“ Jakiś człowiek o ognistych oczach wychylił przez niskie ogrodzenie plantacji mokrą od potu twarz i piersi przeorane dwiema bliznami. Krzyknął zdyszanym głosem wślad za nim: „Boże, daj zwycięstwo naszemu władcy!“ Karain szedł prędko, stawiając długie, pewne kroki i odpowiadał na sypiące się zewsząd powitania szybkiemi, przenikliwemi spojrzeniami. Dzieci biegły naprzód wśród chat i wyglądały lękliwie z za węgłów; młodzi chłopcy trzymali się na jednej linji z władcą, przemykając się między krzewami, a oczy ich błyszczały wśród ciemnych liści. Stary zausznik, dzierżąc srebrną pochwę na ramieniu, sunął prędko tuż za Karainem z głową spuszczoną i oczami wbitemi w ziemię. I przeszli szybko, skupieni wśród ogólnego poruszenia, niby dwaj ludzie, dążący spiesznie przez pustkowie.
W sali narad wojennych otaczali Karaina poważni zbrojni dowódcy, starzy zaś wojownicy w bawełnianych szatach przysiadali na piętach w dwa długie rzędy, z rękami zwisającemi bezczynnie z kolan. Pod strzechą wspartą na gładkich kolumnach — z których każda kosztowała życie smukłą, młodą palmę — woń kwitnących żywopłotów przepływała ciepłą falą. Słońce zniżało się. Na otwarty dziedziniec wchodzili suplikanci, wznosząc już w oddali złączone ręce ponad schylone głowy i gnąc się nisko w jasnym potoku światła. Młode dziewczęta z kwiatami na kolanach siedziały pod wielkiem drzewem, w cieniu szeroko rozpostartych konarów. Niebieski dym ciągnął od ognisk i powlekał przejrzystą mgłą spadziste dachy chat o połyskliwych ścianach plecionych z trzciny; wokół nich biegły słupy z grubo ciosanego drzewa, podpierające pochyły okap. Karain sprawował sądy w cieniu drzew; tronując na wysokiem siedzisku, wydawał rozkazy, udzielał rad lub napomnień. Gwar pochlebnych głosów wzmagał się od czasu do czasu, a bezczynni włócznicy, — którzy stali wsparci niedbale o słupy, przypatrując się dziewczętom — odwracali zwolna głowy. Żaden mąż nie żył pod osłoną takiej czci, zaufania i grozy. A jednak pochylał się chwilami i nasłuchiwał — niby dalekiego jakiegoś rozdźwięku; czekał — zda się — że usłyszy czyjś cichy głos lub szelest lekkich kroków; to znów porywał się nawpół z krzesła, jak gdyby ktoś poufale dotknął jego ramienia. Rzucał wtył trwożne spojrzenie; stary zausznik szeptał mu do ucha nieuchwytne słowa, a wodzowie odwracali oczy — bo oto stary czarownik, człowiek rozkazujący widmom i zsyłający złe duchy na nieprzyjaciół, przemawia do władcy. Wkrąg ciszy zalegającej dziedziniec szumiały zlekka drzewa; cichy śmiech dziewcząt bawiących się kwiatami tryskał kaskadą radosnych dźwięków. Na szczytach wysokich drzewc długie pęki barwionego włosienia mieniły się w podmuchach wiatru przejrzystą purpurą, a strumień o kryształowej, rączej wodzie, płynący za jaskrawem kwieciem żywopłotów, toczył się niewidzialny i rozgłośny pod zwisającą trawą wybrzeża, szemrząc coś namiętnie i łagodnie.
Po zachodzie słońca widać było zdala — poprzez pola i zatokę — grupy pochodni gorejących pod wysokim dachem szopy przeznaczonej na narady. Dymiące, czerwone płomienie chwiały się na wysokich żerdziach: ognisty blask przebiegał po twarzach, lgnął do gładkich pni palm, krzesał jasne iskry z metalowych półmisków, stojących na cienkich matach. Ten nieznany awanturnik ucztował jak król. Małe grupki ludzi obsiadały ciasnem kołem drewniane misy; brunatne ręce krążyły nad śnieżnemi stosami ryżu. Karain, siedząc nieco nauboczu na prostej ławie, wspierał na dłoni spuszczoną głowę, a obok niego jakiś młodzieniec improwizował rapsod, sławiący jego mądrość i odwagę. Pieśniarz kiwał się rytmicznie, tocząc rozgorzałym wzrokiem; stare kobiety dreptały wokoło z półmiskami, a biesiadnicy siedzący na piętach podnosili głowy, aby wsłuchiwać się z powagą, nie zaprzestając jedzenia. Pieśń triumfu rozbrzmiewała w nocnem powietrzu; strofy płynęły ponure i ogniste, jak myśli pustelnika. Uciszył je gestem: „Dosyć!“ W oddali chichotał puszczyk, rozkoszujący się głębokim mrokiem w gąszczu listowia; nad głowami biegały po dachu jaszczurki, nawołując się łagodnie; suche liście w strzesze szeleściły; gwar zmieszanych głosów potęgował się nagle. Karain, powiódłszy wkrąg trwożnem spojrzeniem, jak człowiek zbudzony w nagłem poczuciu niebezpieczeństwa, rzucał się wtył i pod wzrokiem starego czarownika uspakajał się stopniowo, podejmując znów z szeroko rozwartemi oczyma wątłą nić swoich marzeń. Wszyscy wokoło śledzili zmianę w usposobieniu pana; gwar ożywionej rozmowy przycichał jak fala na płytkim brzegu. Władca zamyślony! I ponad szmer zniżonych głosów wybijał się tylko lekki szczęk broni, jakieś pojedyńcze, głośniejsze słowo, wyraźne i samotne, lub też poważne brzęknięcie wielkiej miedzianej tacy.



III


Odwiedzaliśmy go przez dwa lata w krótkich odstępach czasu. Polubiliśmy go, nabraliśmy do niego zaufania, podziwialiśmy go prawie. Spiskował i przygotowywał wojnę, wykazując tyle cierpliwości i przezorności, taką świadomość celu i wytrwałość, o jakie nie posądziłbym go nigdy, zważywszy na jego rasę. Wydawał się nieustraszony wobec jutra i zdradzał w planach bystrość, ograniczoną jedynie przez głęboką swoją ignorancję w stosunku do pozostałego świata. Staraliśmy się go oświecić, ale napróżno; nie był w stanie pojąć, jak nieodpartemi są siły, którym się przeciwstawiał i nic nie mogło ostudzić zapału, z jakim gotował się do walki o swoje prymitywne ideały. Nie rozumiał nas i odpowiadał argumentami, które doprowadzały do rozpaczy dziecinną swą przebiegłością. Ciasnota jego pojęć była nieuleczalna. Czasem błyskała w nim mroczna, żarząca się wściekłość — ponure a niejasne poczucie doznanej krzywdy — i skupiona żądza gwałtu, niebezpieczna u Malaja. Szaleństwo porywało go jak natchnienie. Pewnego razu, gdy rozmawialiśmy długo w noc w kampongu, skoczył nagle na równe nogi. Wielkie, jasne ognisko paliło się w gaju; światła i cienie tańczyły między drzewami; wśród cichej nocy migały nietoperze, wylatując z pod gałęzi, jak roztrzepotane płatki zgęszczonego mroku. Karain porwał miecz z rąk starego zausznika, wyciągnął z pochwy, aż świsnęło w powietrzu i wbił ostrze w ziemię. Nad cienką, prostą klingą srebrna rękojeść, oswobodzona z uwięzi, słaniała się przed Karainem jak coś żywego. Cofnął się o krok i głuchym głosem przemówił dziko do wibrującej stali: „Jeśli jest cnota w ogniu, w żelazie, w ręce, która cię wykuła, w słowach nad tobą wyrzeczonych, w pragnieniu mego serca i w mądrości twoich twórców — odniesiemy razem zwycięstwo!“ — Wyciągnął miecz z ziemi i popatrzył wzdłuż ostrza. „Bierz!“ rzekł przez ramię do starego zausznika. A ów, siedząc bez ruchu na piętach, obtarł ostrze rogiem saronga, wetknął zpowrotem broń do pochwy, i w dalszym ciągu piastował ją na kolanach, nie spojrzawszy wgórę ani razu. Karain uspokoił się nagle i zasiadł napowrót z godnością. Od tej chwili daliśmy pokój perswazjom, pozostawiając go na drodze wiodącej ku chwalebnej porażce. Wszystko, co można było dla niego zrobić, polegało tylko na jednem: pilnowaliśmy, aby proch był dobry i strzelby zdatne do użytku, choć stare.
Ale gra stała się wkońcu zbyt ryzykowna i chociaż my sami, prowadząc ją tak często, niewiele robiliśmy sobie z niebezpieczeństwa, pewni wielce szanowni ludzie, siedzący zacisznie po biurach, rozstrzygnęli za nas, że ryzyko jest za wielkie, i że odbędziemy już tylko jedną jedyną wyprawę. Rozpuściwszy, jak zwykle, wiele mylnych pogłosek co do celu naszej podróży, wymknęliśmy się spokojnie i po krótkiej przeprawie wjechaliśmy do zatoki. Był wczesny ranek i zanim jeszcze kotwica dna sięgnęła, szkuner został otoczony przez łódki.
Pierwszą rzeczą, którą usłyszeliśmy, była wiadomość, że tajemniczy zausznik Karaina umarł przed kilku dniami. Nie przypisywaliśmy tej nowinie wielkiego znaczenia. Zapewne, trudno było wyobrazić sobie Karaina bez nieodstępnego towarzysza, ale człowiek ów był stary, nigdy do żadnego z nas słowa nie przemówił — nie słyszeliśmy chyba wcale dźwięku jego głosu; i przyzwyczailiśmy się patrzeć nań, jak na coś pozbawionego życia — jako na część przepychu, wśród którego żył nasz przyjaciel — jak na miecz, który za nim noszono, lub czerwony parasol z frendzlami, pojawiający się w czasie uroczystych objazdów. Karain nie odwiedził nas popołudniu, jak to czynił zazwyczaj. Przed zachodem słońca przesłał nam pozdrowienie i dar, złożony z owoców i jarzyn. Nasz przyjaciel płacił nam jak bankier, a gościł nas jak król. Oczekiwaliśmy go do północy. Na rufie pod płóciennym dachem brodaty Jackson brząkał na starej gitarze i śpiewał ohydnym akcentem stare pieśni hiszpańskie; zaś młody Hollis i ja, rozciągnięci na pokładzie, graliśmy w szachy przy świetle latarki. Karain nie pojawił się jednak. Następnego dnia byliśmy zajęci wyładowaniem towaru i dowiedzieliśmy się, że radża jest niezdrów. Oczekiwane przez nas zaproszenie nie nadeszło. Przesłaliśmy przyjazne pozdrowienia, lecz bojąc się przeszkodzić jakimś tajemnym obradom, nie opuściliśmy statku. Na trzeci dzień wczesnym rankiem wyładowaliśmy już wszystek proch i karabiny, a także i sześciofuntową mosiężną armatkę z łożyskiem, którą zakupiliśmy wspólnie na dar dla naszego przyjaciela. Popołudniu uczyniło się parno. Strzępiaste brzegi czarnych chmur wyglądały z za pagórków; niewidzialne burze krążyły naokół, warcząc jak dzikie bestie. Przygotowaliśmy szkuner do odjazdu, aby odpłynąć następnego ranka o świcie. Dzień cały prażyło zatokę bezlitosne słońce, okrutne i blade, rozżarzone do białości. Na lądzie panowała martwota. Wybrzeże było puste, osady zdawały się wyludnione, dalekie drzewa stały w nieruchomych kępach, jak namalowane; biały dym z niewidzialnych ognisk snuł się nisko u brzegu, niby opadająca mgła. Nad wieczorem trzech zaufanych ludzi Karaina, przybranych w najpiękniejsze stroje i uzbrojonych od stóp do głowy, przybyło w czółnie, wioząc skrzynkę z dolarami. Posępni byli i przybici; mówili nam, że przez pięć dni nie widzieli swojego radży. Nikt go nie widział! Uregulowaliśmy wszystkie rachunki, poczem wysłannicy Karaina, podawszy nam kolejno ręce w głębokiem milczeniu, zeszli jeden po drugim do łodzi i ruszyli ku brzegowi. Siedzieli blisko siebie w jaskrawych strojach, zwiesiwszy głowy; złote hafty kaftanów błyszczały olśniewająco, gdy oddalali się, sunąc po gładkiej wodzie; żaden z nich nie obejrzał się ani razu. Przed zachodem warczące chmury zdobyły szturmem pasmo wzgórz i zsunęły się, kotłując, po wewnętrznych zboczach. Wszystko zniknęło: czarna, wirująca mgła wypełniła zatokę, a w środku niej szkuner kołysał się tam i sam w zmiennych podmuchach wiatru. Pojedynczy wystrzał piorunu zagrzmiał z siłą, która — zdało się — rozniesie w kawałki pierścień wysokich wzgórz; ciepły potop spłynął na ziemię. Wiatr zamarł. Sapaliśmy z gorąca w dusznej kabinie; z twarzy lał się nam pot; zatoka syczała, jak gotująca się woda; ulewny deszcz zlatywał w prostopadłych kolumnach, ciężkich jak ołów; chlustał o pokład, lał się z rei, bulgotał, szlochał, pluskał, szemrał w ślepym mroku. Lampka paliła się ciemno. Hollis, obnażony do pasa, leżał bez ruchu na skrzyni, z zamkniętemi oczami, niby obdarty trup; u jego głowy Jackson brząkał na gitarze i podśpiewywał wśród westchnień ponurą dumkę o beznadziejnej miłości i oczach jak gwiazdy. Wtem usłyszeliśmy na pokładzie przerażone głosy, krzyczące wśród deszczu, śpieszne kroki rozległy się nad naszemi głowami i Karain ukazał się nagle we drzwiach kabiny. Nagie jego piersi i twarz połyskiwały w świetle; przemoczony sarong oblepiał mu nogi; w lewej ręce trzymał kriss w pochwie, a kosmyki mokrych włosów, wymykając się z pod czerwonego turbana, zwisały mu na oczy i policzki. Przesadził próg jednym susem, oglądając się przez ramię jak człowiek ścigany. Hollis odwrócił się prędko na bok i otworzył oczy. Jackson przycisnął wielką dłoń do wibrujących strun i brzęk zamarł. Wstałem z krzesła.
— Nie słyszeliśmy okrzyknięcia waszej łodzi! — zawołałem.
— Łodzi?... Ależ ten człowiek dostał się tu wpław — wycedził Hollis na swojej skrzyni. — Spojrzyjcie na niego!
Patrzyliśmy w milczeniu na Karaina, a on stał z obłąkanemi oczami, dysząc ciężko. Woda ciekła z niego, zbierała się w ciemną kałużę i biegła ukośnie przez podłogę kabiny. Usłyszeliśmy na pokładzie głos Jacksona, który wyszedł, aby spędzić naszych malajskich majtków ze schodków wiodących do kabiny; klął i groził wśród ciężkiego plusku ulewy. Wielkie wzburzenie panowało na pokładzie; wartownicy oszaleli z przestrachu na widok ciemnej postaci wskakującej przez burtę — jakby wprost z morskiej otchłani — i zaalarmowali całą załogę.
Wreszcie Jackson wrócił z pokładu gniewny i obsypany kroplami deszczu, błyszczącemi na brodzie i włosach, a Hollis, jako najmłodszy z nas, przybrał pozę pełną niedbałej wyższości i rzekł, nie poruszając się wcale:
— Dajcie mu suchy sarong — ten mój — wisi tam w łazience.
Karain położył na stole kriss, rękojeścią ku sobie, i wykrztusił kilka słów zduszonym głosem.
— Co takiego? — spytał Hollis, który nic nie usłyszał.
— Usprawiedliwia się, że wszedł z bronią w ręku — rzekłem oszołomiony.
— Cóż to za ceremonjalny facet... Powiedz, że mu wybaczamy, jako naszemu przyjacielowi... I to jeszcze w taką noc — cedził Hollis. — Cóż się słało?
Karain wsunął przez głowę suchy sarong, mokry opuścił na ziemię i wystąpił z niego. Wskazałem mu drewniany fotel — jego fotel. Usiadł na nim wyprostowany. „Ha!“ wyrzekł silnym głosem; krótki dreszcz przebiegł szerokie jego barki. Spojrzał niespokojnie przez ramię, zwrócił się do nas, jakby chcąc coś powiedzieć, ale wytrzeszczył tylko dziwne, jakby oślepłe oczy i obejrzał się znowu. Jackson wrzasnął: „Hej tam, baczność na pokładzie!“ Usłyszał słaby odzew i wyciągniętą nogą zatrzasnął drzwi kabiny.
— Teraz już wszystko w porządku — oświadczył.
Wargi Karaina drgnęły zlekka. Jaskrawa błyskawica zapaliła nagle wprost niego dwa okrągłe okienka, które błysnęły jak para okrutnych, fosforyzujących oczu. Wydało się nam przez chwilę, że płomień lampy rozsypał się w brunatny proch, zaś lustro nad kredensem wyskoczyło z za pleców Karaina, niby gładki płat sinego światła. Huk piorunu zbliżył się i zawisł nad nami; szkuner drżał cały, a wielki głos miotał wciąż swe straszne groźby, oddalając się w przestwór. Przez krótką chwilę wściekły deszcz szorował o pokład. Karain powiódł zwolna wzrokiem od twarzy do twarzy i cisza stała się tak głęboka, że usłyszeliśmy wyraźnie oba chronometry, tykające w mojej kabinie — jeden za drugim — z niesłabnącym pośpiechem.
Wszyscy trzej, dziwnie wytrąceni z równowagi, nie byliśmy w stanie zdjąć oczów z Karaina. Stał się zagadkowy, wzruszył nas swoją tajemnicą, która wygnała go w noc i burzę i zmusiła do szukania ucieczki w kajucie szkunera. Nikt z nas nie wątpił, że patrzymy na zbiega, mimo całej dziwaczności takiego przypuszczenia. Miał twarz wynędzniałą, jakby nie spał całemi tygodniami; schudł, jakby od kilku dni nic nie jadł. Policzki jego zapadły się, oczy wgłębiły; muskuły piersi i ramion drgały zlekka, jak po wyczerpującej walce. Prawda, że ciężką miał przeprawę aż do szkunera, ale z twarzy jego wyzierało znużenie innego rodzaju — gniewna i trwożna udręka, jak po zmaganiu się z myślą, z pojęciem — z czemś nieuchwytnem, nie dającem ani chwili wytchnienia — z cieniem, z niczem — niezwyciężonem i nieśmiertelnem, które żeruje na naszem życiu. Znaliśmy owo coś równie dobrze, jak gdyby krzyknął nam jego nazwę. Pierś Karaina rozszerzała się raz po raz; zdawało się, że nie może opanować uderzeń serca. Miał przez chwilę władzę właściwą opętanym — władzę budzenia ciekawości, bólu, politowania i przerażająco bliskiego odczucia rzeczy niewidzialnych, rzeczy mrocznych i niemych, które otaczają ludzką samotność. Oczy jego błądziły czas jakiś bez celu i zatrzymały się wreszcie. Rzekł z wysiłkiem:
— Uciekłem!... Przeskoczyłem częstokół, jak zbieg po klęsce! Biegłem w ciemnościach. Woda była czarna. Zostawiłem go wołającego na brzegu czarnej wody... Zostawiłem go stojącego samotnie na brzegu. Płynąłem... wołał za mną... płynąłem...
Drżał od stóp do głowy, siedząc bardzo prosto i patrząc przed siebie. Kogo zostawił? Kto go wołał? Nic nie wiedzieliśmy. Nie mogliśmy zrozumieć o co chodzi. Powiedziałem na chybił-trafił:
— Opanuj się!
Dźwięk mego głosu zdawał się go krzepić; zesztywniał nagle, żadnej zresztą na mnie nie zwracając uwagi. Przez chwilę nasłuchiwał, czy jakby czekał na coś, potem znów mówił dalej:
— On tu przyjść nie może — dlatego uciekłem do was. Do was, ludzie o białych twarzach, którzy gardzicie niewidzialnemi głosami. On nie może znieść waszej niewiary i waszej siły.
Zamilkł. Po chwili usłyszeliśmy cichy okrzyk:
— Ach! jakże silni są ludzie bez wiary!
— Niema tu nikogo prócz ciebie, radżo, i nas trzech — rzekł spokojnie Hollis, który leżał wciąż nieruchomo z głową wspartą na łokciu.
— Wiem — rzekł Karain. — Nie gonił tu za mną nigdy. Przecież mądry człowiek zawsze mi towarzyszył. Ale odkąd zmarł stary mędrzec, który znał moją niedolę, słyszałem tamten głos każdej nocy. Zamknąłem się na wiele dni w ciemnościach. Dochodziły mnie strapione szepty kobiet, szum wiatru i bieżącej wody, szczęk broni w ręku wiernych mężów, ich kroki — i jego głos!... Blisko... tuż! W samo ucho! Poczułem go dziś koło siebie... oddech jego owionął mi szyję. Wyskoczyłem na dwór bez krzyku. Wszyscy naokoło spali spokojnie. Pobiegłem ku morzu. Leciał u mego boku bez najlżejszego szmeru, szepcząc, szepcząc dawne słowa — szepcząc mi do ucha dawnym głosem. Wbiegłem w morze; popłynąłem ku wam z krissem w zębach. Ja, zbrojny mąż, uciekłem przed tchnieniem — do was. Weźcie mnie do waszego kraju! Stary mędrzec umarł, a z nim przepadła moc jego słów i zaklęć. I nikomu nie mogę nic powiedzieć. Nikomu. Niema tu nikogo, ktoby był na to dość wierny i dość mądry — na to aby wiedzieć! Tylko przy was, niewiernych, nieszczęście moje rozpływa się, jak mgła pod okiem dnia.
Zwrócił się ku mnie.
— Pójdę za tobą! — krzyknął, hamując głos. — Za tobą, który znasz tylu z pomiędzy nas. Chcę rzucić ten kraj — mój lud... i jego — tam!
Wyciągnął drżący palec, wskazując na chybił trafił gdzieś poza siebie. Ciężko nam było znieść widok tej obnażonej niedoli. Hollis patrzył w niego z uwagą. Zapytałem łagodnie:
— Gdzie jest niebezpieczeństwo?
— Wszędzie poza tem miejscem — odrzekł ponuro. — Gdziekolwiek tylko się znajdę. On czeka na mnie na ścieżkach, pod drzewami, przy łożu, gdy kładę się na spoczynek — wszędzie — tylko nie tutaj.
Powiódł wzrokiem po małej kabinie — po malowanych belkach i przybrudzonej politurze przepierzeń; obejrzał wszystko naokoło, jakby odwołując się do obcości i lichoty tego otoczenia, do nieporządnej zbieraniny nieznanych przedmiotów, co należą do zagadkowego życia, pełnego wysiłku, mocy, zabiegów, niewiary — do potężnego życia białych ludzi, które toczy się twardo i nieodparcie na krawędzi zewnętrznego mroku. Wyciągnął ramiona, jakby chciał objąć to życie wraz z nami. Czekaliśmy. Wiatr i deszcz ustały; cisza nocna wokół szkunera była tak głucha jakby nas otaczał martwy świat, złożony w grobie z chmur na wieczny spoczynek. Spodziewaliśmy się, że Karain zacznie mówić. Od chęci zwierzenia się drgały mu wargi. Są ludzie, którzy twierdzą, że Malaj nie odezwie się szczerze do białego człowieka. To błąd. Żaden człowiek nie przemówi do swego pana; lecz do wędrowca i przyjaciela, który nie przybywa, aby pouczać, albo rządzić, który niczego nie wymaga i zgadza się na wszystko — wobec takiego przyjaciela padają szczere słowa u ognisk obozowych, we wspólnej samotności morza, w pobrzeżnych osadach, w miejscach wypoczynku otoczonych lasami — słowa nie zważające na rasę czy kolor skóry. Jedno serce mówi — drugie serce słucha; a ziemia, morze, niebo, przelotny wiatr lub liść chwiejący się na gałęzi słuchają także błahej opowieści o brzemieniu życia.
Przemówił wreszcie. Niepodobna oddać wrażenia, jakie wywarły na nas jego dzieje. Jest to wrażenie niezniszczalne, choć żyje tylko we wspomnieniu, a głębia jego i wyrazistość nie może być objawiona tym, co go nie zaznali — tak jak niepodobna podzielić się z nikim wzruszeniem we śnie przeżytem. Trzeba było widzieć wrodzoną wspaniałość Karaina, trzeba było znać go przedtem — i patrzeć na niego w owej chwili. Chwiejny półcień małej kajutki; nazewnątrz głucha cisza, skroś którą dochodziło tylko pluskanie wody o boki szkunera; blada twarz Hollisa o spokojnych, ciemnych oczach; energiczna głowa Jacksona, ujęta w dwie wielkie dłonie i długa, żółta jego broda, spływająca na struny gitary zostawionej na stole; wyprostowana i nieruchoma poza Karaina, jego głos — wszystko to wywierało wrażenie, którego zapomnieć niepodobna. Siedział naprzeciw nas po drugiej stronie stołu. Ciemna głowa i bronzowy tors widniały nad matową taflą drzewa, lśniące i nieruchome, jak odlane z metalu. Tylko usta poruszały się, a oczy żarzyły, gasły, jaśniały znów lub patrzyły ponuro w przestrzeń. Słowa jego płynęły wprost z udręczonego serca. Snuły się cicho, niby smutny szmer bieżącej wody; czasem brzmiały rozgłośnie, jak łoskot wojennego gongu — albo wlokły się powoli jak znużeni wędrowcy — albo gnały naprzód zdjęte trwogą.


IV


Oto mniej więcej co nam opowiedział:
— Było to po owych wielkich zaburzeniach, kiedy przymierze czterech państw Wajo zostało zerwane. Walczyliśmy między sobą, a Holendrzy śledzili nas zdaleka, czekając, aż nasze siły się wyczerpią. Potem ujrzeliśmy dym ich statków wojennych przy ujściu naszych rzek, a wielcy ich mężowie przybyli w łodziach pełnych żołnierzy, aby mówić nam o protekcji i pokoju. Odpowiedzieliśmy ostrożnie i mądrze, gdyż wioski nasze były spalone, częstokoły słabe, lud wyczerpany a broń stępiona. Przybyli i odjechali; wiele było gadaniny, ale po ich odjeździe wszystko wyglądało jak dawniej; widzieliśmy tylko obce statki krążące u naszych wybrzeży i kupcy holenderscy zjawili się niebawem pod rękojmią bezpieczeństwa. Mój brat był władcą i jednym z tych, którzy dali ową rękojmię. Byłem wówczas młody, walczyłem podczas zaburzeń, a Pata Matara walczył u mego boku. Dzieliliśmy głód, niebezpieczeństwo, zmęczenie i triumfy. Oczy jego chwytały szybko grożące mi ciosy, a moje ramię dwukrotnie ocaliło mu życie. Tak chciało jego przeznaczenie. Był moim przyjacielem. A słynął pośród nas i należał do tych, którzy otaczali mego brata — władcę. Przemawiał podczas obrad; odwaga jego była wielka; podlegało mu wiele osad leżących wokoło rozległego jeziora, które znajduje się w środku naszego kraju, jak serce znajduje się w środku ludzkiego ciała. Gdy wnoszono do kampongu miecz zwiastujący jego przybycie, w gaju owocowym szeptały rozciekawione dziewczęta, bogaci mężowie naradzali się w cieniu i przygotowywano ucztę wśród śpiewów i rozradowania. Cieszył się łaską władcy i miłością ubogich. Kochał wojnę, polowanie, wdzięki kobiet. Posiadał klejnoty, szczęśliwą broń i ludzkie przywiązanie. Był to mąż srogi; i nie miałem przyjaciela poza nim.
Dowodziłem wówczas strażą czuwającą u częstokołu, zbudowanego przy ujściu rzeki, i w imieniu mego brata pobierałem myto od przejeżdżających czółen. Pewnego dnia zobaczyłem holenderskiego kupca kierującego się w górę rzeki. Miał z sobą trzy łodzie; nie zażądałem od niego myta, ponieważ dym holenderskich statków unosił się nad horyzontem i byliśmy jeszcze za słabi, aby zapomnieć o traktatach. Pojechał w górę rzeki pod rękojmią bezpieczeństwa, a brat mój udzielił mu opieki. Holender oświadczył, że przybywa, aby z nami handlować. Słuchał naszych głosów, gdyż jesteśmy ludźmi, którzy przemawiają otwarcie i bez strachu; liczył nasze włócznie, oglądał drzewa, bieżące wody, trawę nadbrzeżną, stoki naszych wzgórz. Udał się do kraju Matary i tam pozwolono mu wybudować dom. Handlował i sadził rośliny. Lekceważył nasze radości, nasze myśli i nasze troski. Twarz jego była czerwona, włosy jak ogień, oczy blade jak mgła nadrzeczna; ruchy miał ciężkie i mówił grubym głosem; śmiał się głośno jak głupiec i dwornie przemawiać nie umiał. Był to wielki, szyderczy mężczyzna, który patrzał w twarze kobiet i kładł rękę na ramieniu wolnych ludzi, jak wysoko urodzony władca. Znosiliśmy go cierpliwie. Czas mijał.
Stało się potem, że siostra Pata Matary uciekła z kampongu i zamieszkała w domu Holendra. Była to pani wielka i samowolna; widziałem raz, jak niewolnicy nieśli ją na plecach wysoko ponad tłumem. Twarz miała odkrytą i słyszałem jak wszyscy mężczyźni mówili, że piękna jest niezmiernie, że na jej widok milknie rozum a zachwyt serce porywa. Ucieczka jej przeraziła wszystkich. Twarz Matary poczerniała od hańby, gdyż wiedział, że obiecano jego siostrę innemu mężczyźnie. Matara poszedł do domu Holendra i rzekł: „Wydaj mi ją na śmierć — to córka wielkiego rodu“. Biały człowiek odmówił i zamknął się w domu, a służba jego wartowała dniem i nocą z nabitemi strzelbami. Matara pienił się z wściekłości. Brat mój zwołał naradę. Ale holenderskie statki krążyły w pobliżu i warowały chciwie u naszych wybrzeży. Więc brat mój rzekł: „Jeśli on teraz zginie, kraj za tę krew zapłaci. Poniechajmy go, póki nie staniemy się silniejsi i póki statki nie odjadą“. Matara był mądry, więc czekał i śledził Holendra. Lecz biały lękał się o jej życie i odjechał.
Zostawił swój dom, swoje plantacje i swój dobytek! Odjechał, zbrojny i groźny, i rzucił wszystko — dla niej! Porwała jego serce. Z za częstokołu widziałem, jak puścił się na morze w wielkiej łodzi. Siedział na rufie ze skrzyżowanemi nogami i trzymał oburącz strzelbę, a lufa błyszczała ukośnie przed jego wielką, czerwoną twarzą. Szeroka rzeka słała się pod nim — równa, gładka, połyskliwa, jak srebrzysta równina; zaś statek, wydający się z brzegu bardzo krótki i bardzo czarny, sunął po srebrnej równi w dal, ku błękitowi morza.
Matara, stojąc u mego boku, po trzykroć krzyknął jej imię wśród bolesnych złorzeczeń. Wzruszył moje serce. Imię zabrzmiało trzy razy; i trzy razy ujrzałem oczyma duszy zamkniętą pod pokładem kobietę z rozpuszczonemi włosami, odchodzącą od swego kraju i swego plemienia. Zły byłem — i smutny. Dlaczego? I wnet zacząłem też krzyczeć zniewagi i przekleństwa. Matara rzekł: „Teraz, kiedy opuścili nasz kraj, życie ich do mnie należy. Pójdę za nimi, i uderzę, i cenę krwi spłacę sam“. Wielki wiatr wiał ku zachodzącemu słońcu przez pustą rzekę. Krzyknąłem: „Pójdę u twego boku!“ Pochylił głowę na znak zgody. Tak chciało jego przeznaczenie. Słońce zaszło, a drzewa nad naszemi głowami poruszały gałęźmi z wielkim szumem.
Trzeciego dnia opuściliśmy kraj na prao handlowem.
Naprzeciw wyszło nam morze — szerokie, bezdrożne i nieme. Płynący statek śladu nie zostawia. Skierowaliśmy się ku południowi. Był księżyc w pełni; i patrzyliśmy na niego, mówiąc: „Gdy zabłyśnie następny księżyc, oświetli nam drogę powrotną; a oni będą już martwi“. Od tego czasu upłynęło lat piętnaście. Wiele księżyców dojrzało i zwiędło, a ja kraju mego już nie zobaczyłem. Wzięliśmy się na południe; dopędziliśmy wiele statków; zbadaliśmy brzegi i zatoki; ujrzeliśmy kraniec naszego wybrzeża i naszej wyspy — stromy przylądek nad niespokojną cieśniną, kędy snują się cienie rozbitych okrętów i topielcy krzyczą po nocach. Teraz już szerokie morze otaczało nas zewsząd. Ujrzeliśmy wielką górę palącą się pośród wody; ujrzeliśmy tysiące wysepek rozsypanych jak okruchy żelaza wystrzelone z wielkiej armaty; ujrzeliśmy wielkie wybrzeże, najeżone górami i przylądkami, rozciągnięte szeroko w słońcu z zachodu ma wschód. To była Jawa. Powiedzieliśmy sobie: „Oni są tam; czas ich nadchodzi i powrócimy wnet, albo umrzemy wolni od hańby“.
Wylądowaliśmy. Czyż jest w tym kraju co dobrego? Ścieżki biegną proste, i twarde, i pokryte kurzem. Kamienne kampongi, pełne białych twarzy, otoczone są rodzajnemi polami, lecz każdy człowiek, którego napotkasz, jest niewolnikiem. Radżowie żyją pod ostrzem cudzoziemskiego miecza. Wstępowaliśmy na góry, przebywaliśmy doliny; o zachodzie wchodziliśmy do wsi. Pytaliśmy każdego: „Widzieliście takiego białego człowieka?“ Niektórzy wytrzeszczali oczy, inni śmieli się; kobiety dawały nam czasem posiłek z trwogą i szacunkiem, jak gdybyśmy byli szaleńcami z Bożego dopustu; ale niektórzy nie rozumieli naszego języka, inni klęli nas — albo, ziewając, pytali z pogardą o przyczynę naszych poszukiwań. Raz, gdy ruszaliśmy w dalszą drogę, jakiś starzec krzyknął za nami: „Dajcie temu pokój!“
Wędrowaliśmy dalej. Kryjąc broń, ustępowaliśmy pokornie z drogi jeźdźcom; zginaliśmy się nisko na dziedzińcach władców, którzy nie byli lepsi od niewolników. Błądziliśmy nieraz polem i dżunglą. Pewnej nocy w lesie spętanym lianami trafiliśmy na miejsce, gdzie stare mury leżały zwalone wśród drzew, a dziwne kamienne bóstwa — rzeźbione wizerunki djabłów o wielu rękach i nogach, o ciałach oplecionych wężami, o głowach dwudziestu — bóstwa dzierżąc tysiąc mieczów — zdawały budzić się do życia i grozić nam w świetle ogniska. Nic nas nie przerażało. A wędrując drogami, i u każdego ogniska, i na każdym noclegu, mówiliśmy zawsze o niej i o nim. Czas ich nadchodził. Nie mówiliśmy o niczem innem. Nie mówiliśmy o głodzie, pragnieniu, znużeniu i upadających sercach. Mówiliśmy o niej i o nim? Nie! Tylko o niej. I myśleliśmy o nich — o niej! Matara zapamiętywał się ponuro przy ognisku. A ja siedziałem i myślałem, i myślałem — aż nagle stawała mi znów przed oczami postać kobiety pięknej, i młodej, i wspaniałej, i dumnej, i tkliwej, która rzuciła swój kraj i swoje plemię. Matara mówił: „Kiedy ich odnajdziemy, zabijemy ją naprzód, aby zmyć hańbę — a potem mężczyzna zginąć musi“. Odpowiadałem: „Tak być powinno; to twoja zemsta“. Patrzył we mnie długo wielkiemi, zapadłemi oczami.
Wróciliśmy na wybrzeże. Nogi nasze krwawiły, ciała wychudły. Sypialiśmy w łachmanach, w cieniu kamiennych ogrodzeń; brudni i wynędzniali, czailiśmy się przy bramach wiodących na dziedzińce białych ludzi. Włochate psy ujadały na nas, a ludzie krzyczeli zdaleka: „Precz stąd!“ Nisko urodzeni nędznicy, którzy pilnują ulic wśród kamiennych kampongów, pytali nas, kim jesteśmy. Kłamaliśmy, płaszczyliśmy się z uśmiechem i nienawiścią w sercu i snuliśmy się wciąż to tu, to tam, wypatrując ich obojga — jego, białego mężczyzny z włosami jak płomienie i jej — kobiety, która złamała wiarę i za to umrzeć musi. Szukaliśmy ciągle. Wkońcu zdawało mi się, że widzę jej twarz w twarzy każdej napotkanej kobiety. Biegliśmy szybko — Nie! — Niekiedy Matara szeptał: „Widzę go tam!“ i czekaliśmy zaczajeni. Mężczyzna zbliżał się... To nie był on — ci Holendrzy wszyscy są do siebie podobni. Cierpieliśmy mękę zawodu. We śnie widywałem jej twarz i radowałem się, i smuciłem... Dlaczego?... Zdawało mi się często, że słyszę jakiś bliski szept. Odwracałem się szybko. Nie było jej! I gdy wlekliśmy się mozolnie od kamiennego miasta do kamiennego miasta, wydawało mi się nieraz, że słyszę obok siebie lekkie kroki. Przyszedł czas, gdy słyszałem je zawsze — i byłem szczęśliwy. I myślałem, oszołomiony i wyczerpany, chodząc po słonecznym żarze twardemi ścieżkami białych ludzi — myślałem: ona jest z nami! Matara stał się ponury. Bywaliśmy często głodni.
— Sprzedaliśmy rzeźbione pochwy naszych krissów — pochwy z kości słoniowej, o złotych brzegach. Sprzedaliśmy rękojeści zdobne drogiemi kamieniami. Lecz zatrzymaliśmy ostrza — na nich. Ostrza, które zadają ciosy tylko śmiertelne — zatrzymaliśmy ostrza na nią... Dlaczego? Była przecież zawsze u mego boku... Cierpieliśmy głód. Żebraliśmy. Wreszcie opuściliśmy Jawę.
Udaliśmy się na zachód, udaliśmy się na wschód. Widzieliśmy wiele krajów, tłumy obcych twarzy; ludzi, którzy mieszkają na drzewach i ludzi, którzy jedzą swoich umarłych starców. Wycinaliśmy rotan w lesie za garść ryżu; zarabialiśmy na życie, zamiatając pokłady na wielkich okrętach i słuchając przekleństw rzucanych na nasze głowy. Zapracowywaliśmy się po wsiach; wędrowaliśmy morzami z plemieniem Bajów, które ojczyzny nie posiada. Walczyliśmy za pieniądze; pracowaliśmy dla ludzi z plemienia Goram, którzy nas oszukali; i na rozkaz gburowatych białych twarzy nurkowaliśmy, szukając pereł w jałowych zatokach, usianych czarnemi skałami, na piaszczystem, bezludnem wybrzeżu. A wszędzie czatowaliśmy, słuchaliśmy, wypytywaliśmy się. Pytaliśmy kupców, rozbójników, białych ludzi. Słyszeliśmy kpiny, szyderstwo, pogróżki — słowa pełne ciekawości i słowa pełne pogardy. Nie znaliśmy spoczynku; nie myśleliśmy nigdy o domu, bo nasze dzieło nie było dokonane. Minął rok, potem drugi. Przestałem liczyć noce, miesiące, lata. Czuwałem nad Matarą. Ostatnia garść ryżu była zawsze dla niego; jeśli zabrakło wody, on wypijał ostatek; przykrywałem go, kiedy drżał z zimna; a gdy gorąca niemoc na niego przyszła, przesiedziałem bezsennie wiele nocy, wachlując mu twarz. Był to mąż srogi i mój przyjaciel. Mówił o niej z wściekłością za dnia, ze smutkiem w nocy; wspominał ją w zdrowiu i chorobie. Nie mówiłem mu nic; ale widziałem ją każdego dnia — zawsze! Z początku widziałem tylko jej głowę, niby głowę kobiety idącej wybrzeżem w niskiej mgle nadrzecznej. Potem siadywała przy naszem ognisku. Widziałem ją! Patrzyłem na nią! Miała tkliwe oczy i czarowne oblicze. Szeptałem do niej w ciemnościach. Matara odzywał się czasem sennie: „Do kogo mówisz? Kto tam jest?“ Odpowiadałem szybko: „Nikt“... To było kłamstwo! Nie opuszczała mnie nigdy. Dzieliła ciepło naszego ogniska, siedziała na majem posłaniu z liści, płynęła za mną morzem... Widziałem ją!... Mówię wam, że widziałem długie, czarne włosy rozsypane po fali srebrzonej miesięcznem światłem; widziałem, jak zagarniała wodę nagiemi ramionami, płynąc obok szybkiego prao. Była piękna, była wierna, i wśród ciszy obcych krajów mówiła do mnie szeptem w języku mego plemienia. Nikt jej nie widział; nikt jej nie słyszał; była tylko moja! W świetle dziennem szła przede mną mozolnemi ścieżkami, kołysząc się zlekka; postać jej była prosta i gibka jak pień smukłego drzewa; pięty jej były obłe i gładkie jak skorupki jaj; wabiła mnie krągłem ramieniem. Nocą patrzyła mi w twarz. I była smutna! Jej oczy spoglądały czule i trwożnie; głos brzmiał miękko i błagalnie. Szepnąłem raz: „Nie umrzesz!“ — Uśmiechnęła się... i odtąd uśmiechała się zawsze!... Widok jej dawał mi odwagę do zniesienia trudów i znoju; były to czasy ciężkie, lecz ona koiła moją troskę. Wędrowaliśmy cierpliwie, wciąż szukając. Poznaliśmy rozczarowania i zwodne nadzieje; poznaliśmy niewolę, chorobę, pragnienie, nędzę, rozpacz... Dosyć! — Znaleźliśmy ich!
Wykrzyknął ostatnie słowa i urwał. Twarz jego była niewzruszona, tak jak i cała postać; wyglądał na człowieka pogrążonego w transie. Hollis usiadł nagle i oparł się łokciami o stół. Jackson poruszył się, trącając łokciem gitarę. Żałosny brzęk napełnił kabinę zmąconem drganiem i zamarł powoli. A Karain zaczął znów mówić. Hamowana dzikość jego tonu zdawała się wzbierać jak głos przenikający z zewnątrz, jak dźwięk niewymówiony, choć słyszany; ten głos przepełnił kajutę i ogarnął gwałtownym, głuchym szmerem nieruchomą postać siedzącą w fotelu.
— Wyruszyliśmy do Atjeh, gdzie toczyła się wojna, lecz statek osiadł na mieliźnie i musieliśmy wylądować w Delli. Zarobiliśmy przedtem trochę pieniędzy i kupiliśmy strzelbę od kupców z Selangory, jedną jedyną strzelbę, która dawała ognia od iskry skrzesanej przez kamień. Niósł ją Matara. Wylądowaliśmy; mieszkało tam wielu białych ludzi, którzy uprawiali tytuń na zdobytych równinach — a Matara... Ale mniejsza z tem. Zobaczył go!... Tego Holendra... nareszcie!... Podpełzliśmy i zaczęliśmy go śledzić. Śledziliśmy go dwie noce i jeden dzień. Miał dom — duży dom na polance w pośrodku swoich pól; kwiaty i krzewy rosły naokoło; wąskie ścieżki z żółtej ziemi biegły wśród strzyżonej trawy, a gęste żywopłoty nie dawały ludziom przystępu. Trzeciej nocy przyszliśmy uzbrojeni i legliśmy za żywopłotem.
Bujna rosa zdawała się wsiąkać w nasze ciała i mroziła nam szpik w kościach. Trawa, gałęzie, liście pokryte kroplami wody szare były w świetle księżyca. Matara, zwinięty w kłębek, drżał przez sen. Zęby szczękały mi tak głośno, że bałem się, aby ten hałas nie zbudził całej okolicy. Gdzieś daleko stróże pilnujący domów białych ludzi kołatali drewnianemi kołatkami i hukali w ciemnościach. I — jak każdej nocy — ujrzałem ją u swego boku. Już się nie uśmiechała!... Ogień męki palił się w mych piersiach, a ona szeptała ze współczuciem i litością, i słodyczą — jak to kobiety potrafią. Koiła ból mojej duszy; nachyliła nade mną twarz — twarz kobiety, która porywa serca mężczyzn i pozbawia ich rozumu. Była tylko moja i nikt jej nie mógł widzieć — nikt z żyjących. Gwiazdy przeświecały przez jej łono, przez rozpuszczone włosy. Zmógł mnie żal, i tkliwość, i smutek. Matara spał... Czy i ja spałem?... Matara potrząsał mojem ramieniem, a ogień słońca suszył trawę, liście, zarośla. Był dzień. Strzępy białej mgły wisiały wśród gałęzi.
Czy to była noc, czy też dzień? Znowu nic nie widziałem; aż wreszcie Matara zaczął szybko dyszeć, leżąc w trawie — i wtedy ją zobaczyłem. Zobaczyłem ich oboje. Wyszli przed dom. Usiadła na ławce pod murem, a gałęzie ciężkie od kwiatów pięły się wysoko nad jej głową, zwisały nad włosami. Trzymała na kolanach szkatułkę i patrzyła, licząc ile jej pereł przybyło. Holender stał tuż obok i spoglądał na nią. Uśmiechnął się do niej; białe jego zęby błysnęły; włosy nad wargami wyglądały jak dwa skręcone płomienie. Był wielki, i tłusty, i wesoły, i nieulękły. Matara wziął szczyptę świeżego prochu z zagłębienia dłoni, zdrapał panewkę paznokciem wielkiego palca i oddał mi strzelbę. Mnie! Wziąłem ją... O losie!
— Szepnął mi, leżąc na brzuchu: „Podpełznę blisko i rzucę się na nią... musi umrzeć z mojej ręki. Ty weźmiesz na cel tego tłustego wieprza. Niech zobaczy jak zmywam swoją hańbę z oblicza ziemi — a potem... tyś mój przyjaciel — zabij pewnym strzałem“. — Nie rzekłem nic. Nie było powietrza w mej piersi — nie było powietrza na świecie. Matara znikł nagle. Zakołysała się trawa; potem krzak zaszeleściał. Podniosła głowę. Ujrzałem ją! Pocieszycielkę bezsennych nocy i dni mozolnych; towarzyszkę niespokojnych lat! Ujrzałem ją... Patrzyła wprost na miejsce, gdzie leżałem skulony. Była taka, jaką widywałem ją latami: wierną towarzyszką u mego boku. Patrzyła smutnemi oczami i miała uśmiech na wargach. Patrzyła na mnie... uśmiechała się! Ach, gdybym jej nie był obiecał, że nie umrze!
— Choć znajdowała się daleko, czułem ją obok siebie. Ręce jej pieściły mnie, a głos szeptał nademną, wkoło mnie: „Kto będzie twoją towarzyszką? Kto cię pocieszy, jeśli umrę?“ Spostrzegłem, że kwitnący gąszcz na lewo od niej drgnął zlekka... Matara był gotów... Krzyknąłem głośno: „Wracaj!“
— Zerwała się; kasetka spadła; perły rozlały się strumieniem u jej stóp. Wielki Holender toczył groźnemi oczami w blasku słonecznym. Strzelba podniosła się do mego ramienia. Klęczałem i czułem się niezłomny — niezłomniejszy od drzew, skał, gór. Ale przed długą, nieruchomą lufą — pola, dom, ziemia i niebo chwiały się tam i sam — jak cienie w lesie w wietrzny dzień. Matara wypadł z gąszczu; płatki poszarpanych kwiatów wzbiły się przed nim wysoko, jak pędzone burzą. Posłyszałem krzyk kobiety; ujrzałem, jak rzuca się z rozpostartemi ramionami przed białego człowieka. Była kobietą mego plemienia i krwi szlachetnej. One są takie! Posłyszałem jej krzyk pełen niepokoju i trwogi — i wszystko naraz stanęło jak wryte. Pola, dom, ziemia, niebo stanęły — a Matara skoczył na nią z podniesioną ręką. Pociągnąłem za cyngiel, ujrzałem iskrę, wystrzału nie usłyszałem; dym owiał mi twarz i zobaczyłem Matarę, padającego głową naprzód. Legł z rozkrzyżowanemi ramionami u jej nóg. Ha! Pewny strzał! Blask słońca zaciężył mi na plecach zimnem dotkliwszem od chłodu źródlanej wody. Pewny strzał... Rzuciłem strzelbę. Tych dwoje stało nad martwym człowiekiem jak gdyby ich coś urzekło. Krzyknąłem do niej: „Żyj i pamiętaj!“ Potem błądziłem czas jakiś w zimnym mroku.
— Usłyszałem za sobą głośne krzyki, tupot wielu nóg; obcy ludzie mnie otoczyli, krzyczeli mi w twarz bezładne słowa, popychali mnie, ciągnęli, podtrzymywali... Stanąłem przed wielkim Holendrem; patrzył we mnie jak wyzbyty z rozumu. Chciał zrozumieć, co się stało, mówił prędko, wspominał o wdzięczności, ofiarowywał mi jedzenie, przytułek, złoto — zadawał wiele pytań. Roześmiałem mu się w twarz i rzekłem: „Jestem podróżnym z plemienia Korinchi; idę tamtą drogą z Peraku i nie wiem nic o zabitym. Przechodząc tędy, usłyszałem strzał, a wy, ludzie bez głowy, wypadliście i wciągnęliście mnie tutaj“. Holender podniósł wgórę ramiona, dziwił się, nie chciał wierzyć, nie mógł zrozumieć, wykrzykiwał coś w swoim języku! A ona objęła go za szyję i przez ramię patrzyła na mnie rozszerzonemi oczami. Uśmiechałem się i patrzyłem na nią; uśmiechałem się i czekałem, aby usłyszeć dźwięk jej głosu. Biały zapytał nagle: „Czy go znasz?“ — Słuchałem — życie moje było w mych uszach! Popatrzyła na mnie długo, popatrzyła na mnie nieugiętym wzrokiem i rzekła głośno: „Nie! nigdy go przedtem nie widziałam“. Co! Nigdy przedtem? Już zapomniała? Czy to możliwe! Zapomniała już — po tylu latach... tylu latach wędrówek, obcowania, trosk, czułych słów... Już zapomniała!... Wyrwałem się z rąk, które mnie chciały zatrzymać i odszedłem bez słowa... Pozwolili mi odejść.
— Zmęczony byłem. Czy spałem? Nie wiem. Pamiętam, że szedłem szeroką ścieżką pod jasnem światłem gwiazd; a ten obcy kraj wydał mi się taki wielki, pola ryżowe takie rozległe, że gdy spojrzałem wokoło, zakręciło mi się w głowie z lęku przed przestrzenią. Potem zobaczyłem las. Zaciężyło mi radosne światło gwiazd. Skręciłem wbok ze ścieżki i wszedłem do lasu, który był bardzo ciemny i bardzo smutny.


V


Karain mówił coraz ciszej i ciszej, jak gdyby się od nas oddalał, aż wreszcie ostatnie jego słowa zabrzmiały słabo, lecz wyraźnie, niby krzyknięte w pogodny dzień z bardzo wielkiej odległości. Nie poruszał się wcale. Utkwił wzrok w ścianie za głową Hollisa, który siedział naprzeciw niego, również jak i on nieruchomy. Jackson odwrócił się bokiem i oparł łokieć o stół, ocieniając ręką oczy. A ja patrzyłem, zdumiony i poruszony; patrzyłem na tego człowieka, wiernego swej wizji, oszukanego przez marzenie, odepchniętego przez złudę; człowieka, który szukał ratunku u nas, niewierzących, ratunku — przed myślą. Zapadło głębokie milczenie, pełne — zda się — bezszelestnych widziadeł, rzeczy żałosnych, mrocznych i niemych; niewidzialna ich obecność sprawiła, że ulgą i opieką wydało mi się głośne, tętniące tykanie dwóch okrętowych chronometrów, znaczących sekundy czasu w Greenwich. Karain patrzył przed siebie kamiennym wzrokiem. Spoglądałem na jego sztywną postać i myślałem o tułaczce tego człowieka, o tajemniczej Odyssei zemsty, o wszystkich ludziach, którzy błądzą wśród złudzeń, o złudzeniach równie niespokojnych jak i ludzie; o złudzeniach wierności i złudzeniach wiarołomstwa; o złudzeniach, które dają radość, dają smutek, dają ból, dają spokój; o nieodpartych złudzeniach, oblekających życie i śmierć w pogodę, wzniosłość, mękę lub ohydę.
Rozległ się cichy głos; głos, który wypływał, zda się, z zewnątrz, z uśpionego świata, i przenikał do kabiny, w krąg światła rzucony przez lampę. To Karain mówił dalej.
— Mieszkałem w lesie. Ona już nie przyszła. Nigdy! Ani razu. Byłem sam. Zapomniała o mnie. To i dobrze. Nie potrzebowałem jej; nie potrzebowałem nikogo. Znalazłem opuszczoną chatę na polance. Nikt tam nie zaglądał. Czasami słyszałem w oddali głosy ludzi idących ścieżką. Spałem; wypoczywałem; był tam dziki ryż, woda w strumieniu — i spokój! Co noc siedziałem samotnie przed chatą u niewielkiego ogniska. Wiele nocy przeszło nad moją głową.
— Aż jednego wieczoru, gdy posiliłem się i siedziałem przy ognisku, patrząc w ziemię, zacząłem wspominać swoje wędrówki. Nagle podniosłem głowę. Nie usłyszałem żadnego dźwięku, szelestu, ni kroków — a jednak podniosłem głowę. Jakiś człowiek szedł ku mnie przez polankę. Czekałem. Zbliżył się bez pozdrowienia i przykucnął w świetle ogniska. Potem zwrócił się do mnie. Był to Matara. Patrzył we mnie dziko wielkiemi, zapadłemi oczami. Noc była zimna; ciepło zamarło w ognisku, a Matara wciąż we mnie patrzył. Powstałem i odszedłem, zostawiając go u ognia, w którym ciepło zamarło.
— Szedłem całą noc, cały dzień, a wieczorem rozpaliłem wielki ogień i usiadłem, aby czekać na niego. Nie przyszedł w krąg światła. Słyszałem, jak krążył wśród krzaków, to tu, to tam, — i szeptał, szeptał. Zrozumiałem wreszcie jego słowa — słyszałem je już i dawniej: „Tyś mój przyjaciel. Zabij pewnym strzałem“.
— Znosiłem to, póki mogłem wytrzymać, wreszcie rzuciłem się do ucieczki — tak jak i dziś w nocy, gdy przeskoczyłem ostrokół i popłynąłem do was. Biegłem i biegłem, jak dziecko porzucone samotnie zdala od chat. A on leciał bez szelestu przy moim boku i szeptał, szeptał — niewidzialny i obecny. Szukałem teraz ludzi — pragnąłem mieć ludzi dokoła siebie! Ludzi, którzy nie umarli! I znów wędrowaliśmy we dwóch. Szukałem niebezpieczeństw, walk i śmierci. Biłem się w wojnie Atjeh, a waleczny lud dziwił się odwadze cudzoziemca. Ale było nas dwóch; on odpierał ciosy... Dlaczego? Pragnąłem spokoju, a nie życia. I nikt go nie widział; nikt o niczem nie wiedział — nie śmiałem powiedzieć nikomu. Czasem opuszczał mnie, ale nie na długo; powracał i szeptał znów, albo wpatrywał się we mnie. Dziwna trwoga szarpała mi serce, lecz umrzeć nie mogłem. Wówczas to spotkałem starego człowieka.
— Znaliście go wszyscy. Ludzie nazywali go moim czarownikiem, albo sługą noszącym za mną miecz; ale on był dla mnie ojcem, matką, opieką, ratunkiem i spokojem... Kiedym go spotkał po raz pierwszy, wracał z pielgrzymki i usłyszałem, jak śpiewał modlitwę o zachodzie. Udał się do świętego miejsca z synem, żoną syna i jego malutkiem dzieciątkiem, a w drodze powrotnej z łaski Najwyższego umarli wszyscy troje; mąż w sile wieku, młoda matka, dzieciątko — wszyscy pomarli; i starzec wrócił do swego kraju sam jeden. Był to pielgrzym pogodny i nabożny, bardzo mądry i bardzo samotny. Powiedziałem mu wszystko. Przebywaliśmy razem czas jakiś. Mówił nade mną słowa współczucia, mądrości, modlitwy. Strzegł mnie przed cieniem umarłego. Błagałem go o czar, któryby mnie przed niebezpieczeństwem osłonił. Przez długi czas odmawiał, wreszcie dał mi go z uśmiechem i westchnieniem. Miał widać władzę nad duchem silniejszym niż duch mego zmarłego przyjaciela — i odzyskałem znów spokój, ale odtąd nie mogłem usiedzieć w miejscu, pokochałem zamęt i niebezpieczeństwo. Starzec nigdy mnie nie opuszczał. Podróżowaliśmy razem. Wielcy mężowie witali nas radośnie; mądrość jego i moja odwaga wspominane są dotychczas tam, gdzie zapomniano o waszej sile, o biali ludzie! Służyliśmy sułtanowi Sulu. Walczyliśmy przeciwko Hiszpanom. Zaznaliśmy zwycięstw, nadziei, porażek, smutku, krwi, łez kobiecych... I naco to wszystko?... Uciekliśmy. Zebraliśmy wędrowców należących do wojennej rasy i przybyliśmy tu, aby znów walczyć. Resztę już wiecie. Jestem władcą zdobytego kraju, kochankiem wojny i niebezpieczeństw, bojownikiem i spiskowcem. Lecz starzec nie żyje i zmarły wziął mnie znów w niewolę. Niemasz tego, który odpędzał żałosne i mściwe widziadło, — który uciszał martwy głos! Moc jego czaru umarła z nim razem. I znów poznałem trwogę; i znowu słyszę szept: „Zabij! zabij! zabij!“... Czy nie dosyć już zabijałem?
Pierwszy raz w ciągu tej nocy twarz Karaina zadrgała nagle szaleństwem i wściekłością. Chwiejne jego spojrzenia błądziły tu i tam, jak zalęknione ptaki podczas burzy. Zerwał się i krzyknął:
— Na duchy, które piją krew; na duchy, które żalą się nocą; na wszystkie duchy wściekłości, nieszczęścia i zagłady, przysięgam — przyjdzie dzień, kiedy uderzę w serce każdego, kogo napotkam!...
Wyglądał tak niebezpiecznie, że zerwaliśmy się wszyscy trzej na równe nogi, a Hollis pchnął ręką kriss, który zleciał ze stołu. Zdaje mi się, że krzyknęliśmy jednocześnie. Przestrach trwał krótko; w następnej chwili Karain siedział znów spokojnie na fotelu, a trzej biali stali nad nim w nieco głupich pozach. Było nam trochę wstyd. Jackson podniósł kriss i, rzuciwszy na mnie badawcze spojrzenie, oddał go Karainowi. Ten odebrał broń z wyniosłem skinieniem głowy i wetknął za sarong, przyczem z drobiazgową starannością nadał krissowi ściśle pokojowe położenie. Spojrzał ku nam wgórę z surowym uśmiechem. Byliśmy zmieszani i pognębieni. Hollis siadł bokiem na stole, objął dłonią podbródek i w milczącej zadumie spoglądał badawczo na Karaina. Odezwałem się wreszcie.
— Musisz pozostać ze swoim ludem. Jesteś mu niezbędny. I przecież istnieje zapomnienie. Nawet umarli przestają zczasem mówić.
— Czy jestem kobietą, aby zapomnieć o długich latach, zanim powieka zdąży dwa razy się opuścić? — wykrzyknął z gorzką urazą. Zaskoczyły mnie jego słowa. To było wprost zdumiewające. Jego życie — ten okrutny miraż miłości i spokoju — wydawało mu się tak realne i niezaprzeczone — jak każdemu świętemu, filozofowi, czy też półgłówkowi z pomiędzy nas wydaje się realnem i niezaprzeczonem jego własne życie. Hollis mruknął:
— Nie uspokoicie go waszemi komunałami.
Karain zwrócił się do mnie:
— Znasz nas, tuanie. Żyłeś z nami. Dlaczego? Tego nie wiemy; ale rozumiesz nasze smutki i nasze myśli. Żyłeś z moim ludem i rozumiesz nasze pragnienia i nasze obawy. Pójdę z tobą. Do twego kraju — do twego ludu. Do twego ludu, który żyje w niewierze; dla którego dzień jest dniem, a noc nocą i niczem więcej — ponieważ rozumiecie tylko to, co widzicie oczami, a wszystkiem innem pogardzacie. Do waszego kraju niewiary, gdzie umarli nie przemawiają, gdzie każdy człowiek jest mądry, i swobodny, i spokojny.
— Świetnie powiedziane — mruknął Hollis z przebłyskiem uśmiechu.
Karain zwiesił głowę:
— Umiem pracować, i walczyć — i być wiernym — szepnął znużonym głosem — ale nie potrafię wrócić do niego, który czeka na mnie tam na wybrzeżu. Nie potrafię! Weźcie mnie z sobą... Albo też dajcie mi waszą siłę, waszą niewiarę... Zadajcie mi jakiś czar!
Zdawał się wyczerpany do ostateczności.
— Tak, zabrać go do domu — rzekł Hollis bardzo cicho, jak gdyby odpowiadał samemu sobie. — To byłby także sposób. Wprawdzie i po salonach chodzą duchy i rozprawiają uprzejmie z panami i paniami, ale wzgardziłyby napewno nagiem ludzkiem stworzeniem, takiem jak nasz książęcy przyjaciel... Nagiem... Obdartem! należałoby właściwie powiedzieć. Przykro mi za niego. Naturalnie, że niepodobna go zabrać. A koniec temu wszystkiemu będzie taki — ciągnął, patrząc na nas — koniec będzie taki, że pewnego pięknego dnia Karain oszaleje wśród swoich wiernych poddanych i wyśle, ilu się da, ad patres, zanim zdobędą się na wiarołomstwo i zdecydują się go zabić.
Skinąłem głową. Uważałem za więcej niż prawdopodobne, że taki koniec przyjdzie na Karaina. Było jasne, że dręczące myśli doprowadziły go do ostatecznego kresu ludzkiej wytrzymałości i niewiele już brakowało, aby wpadł w specjalny rodzaj szaleństwa właściwy jego rasie. Wytchnienie, jakie miał za życia starego pielgrzyma, sprawiło, że powrotu męczarni znieść już nie mógł. To było jasne.
Podniósł nagle głowę; wydawało się nam przez chwilę, że się był zdrzemnął.
— Dajcie mi opiekę — albo dajcie mi waszą siłę! — zawołał. — Jakiś czar... jakąś broń!
I znów broda opadła mu na piersi. Popatrzyliśmy na niego, potem spojrzeliśmy po sobie z podejrzliwością i lękiem, jak ludzie, którzy natknęli się niespodzianie na jakieś tajemnicze nieszczęście. Oddał się w nasze ręce; powierzył nam swoje błędy i swoją mękę, swoje życie i swój spokój; i nie wiedzieliśmy, co począć z tem zagadnieniem, które wyłoniło się z mroku. My — trzej biali ludzie patrzący na tego Malaja — nie umieliśmy znaleźć ani jednego odpowiedniego słowa — jeśli istniało doprawdy słowo mogące rozwiązać tę sytuację. Zatopiliśmy się w myślach, a serca nasze upadły. Wydało się nam, że wszyscy trzej zostaliśmy wezwani do samych wrót piekielnego państwa, aby zawyrokować o losie wędrowca, który opuścił nagle świat pełen słońca i złudzeń.
— Na Jowisza, niezłe ma wyobrażenie o naszej potędze — szepnął beznadziejnie Hollis. I znów zapadła cisza, mącona słabym pluskiem wody i nieustannem tykaniem chronometrów. Jackson skrzyżował nagie ramiona i oparł się plecami o przepierzenie kabiny. Stał z głową nieco schyloną pod belką, podtrzymującą sufit; jasna broda rozpościerała się wspaniale na jego piersi; wyglądał jak nieporadny i łagodny olbrzym. W kajucie zapanował ponury nastrój; powietrze nasiąkało zwolna okrutnym chłodem bezsilności i gniewnym, bezlitosnym egoizmem; zaczynaliśmy się buntować przeciw niezrozumiałej formie cierpienia narzucającego się natrętnie. Niewiadomo było co począć; zaczęliśmy gorzko odczuwać konieczność pozbycia się Karaina.
Hollis myślał i myślał, wreszcie roześmiał się i mruknął: „Siła... opieka... czary“. Zsunął się ze stołu i wyszedł, wcale na nas nie spojrzawszy. Wyglądało to na podłą dezercję. Zamieniliśmy z Jacksonem oburzone spojrzenia. Słyszeliśmy jak Hollis przetrząsa rzeczy w swojej kajucie, nie większej od gołębiego gniazda. Czyżby ten smyk doprawdy kładł się już do łóżka? Karain westchnął. Sytuacja była nie do zniesienia!
Lecz Hollis pojawił się znowu, trzymając oburącz małą, skórzaną szkatułkę. Postawił ją ostrożnie na stole, spojrzał na nas i odetchnął przytem w dziwny sposób, jakby na chwilę zaniemówił, albo jakby miał moralne wątpliwości, czy wolno mu ową szkatułkę pokazać. Ale bezczelna i niezawodna mądrość młodości dała mu w mig potrzebną odwagę. Rzekł, otwierając szkatułkę malutkim kluczykiem:
— No, chłopcy, zróbcie jak najbardziej uroczyste miny.
Prawdopodobnie wyglądaliśmy tylko na zaskoczonych i ogłupiałych, bo spojrzał przez ramię i rzekł gniewnie.
— To nie są żarty! chcę coś dla niego zrobić. Wyglądajcież poważnie. Cóż u licha!... Czy nie stać was na trochę kłamstwa... dla dobra przyjaciela!
Karain zdawał się nie zwracać na nas uwagi, lecz gdy Hollis podniósł wieko szkatułki, oczy jego pobiegły ku niej — tak jak i nasze. Purpurowy atłas, którym szkatułka była wysłana, rozgorzał jaskrawą, barwną plamą w ponurej atmosferze; zjawił się wyraźny cel dla wzroku, przyciągający oczy.


VI


Hollis patrzył z uśmiechem w głąb szkatułki. Odbył niedawno wycieczkę do kraju przez kanał. Nie było go przez sześć miesięcy i zjawił się w sam czas, aby wyruszyć na tę ostatnią wyprawę. Nigdy przedtem nie widzieliśmy tej szkatułki. Hollis trzymał nad nią ręce i mówił do nas ironicznym tonem, ale twarz jego stała się poważna, jak gdyby wymawiał potężne zaklęcie nad przedmiotami leżącemi w szkatułce.
— Każdego z nas — mówił, urywając co chwila, przyczem pauzy dotkliwsze były od słów — każdego z nas — zgodzicie się z tem chyba — prześladowało wspomnienie o jakiejś kobiecie... A co się tyczy przyjaciół... przyjaciół rzuconych mimochodem... ech! spytajcie siebie sami...
Urwał. Karain patrzył z natężeniem w szkatułkę. Głośny hałas rozległ się na górze pod pokładem. Jackson rzekł z powagą:
— Nie bądźże takim podłym cynikiem.
— Ach ty prostoduszny człowieku! — rzekł posępnie Hollis. — Dowiesz się zaraz... Przecież ten Malaj był naszym przyjacielem...
Powtórzył kilka razy w zamyśleniu: — Malaj... przyjacielem. Malaj, przyjacielem — jak gdyby przeciwstawiał te słowa i ważył, poczem ciągnął już prędzej:
— Porządny chłop, gentleman w swoim rodzaju. Nie możemy — że tak powiem — odwrócić się plecami od jego zwierzeń i ufności, jaką w nas pokłada. Ci Malaje poddają się łatwo wrażeniom; szalenie są nerwowi, jak wiecie — a więc...
Zwrócił się raptem do mnie:
— Ty go znasz najlepiej — odezwał się rzeczowym tonem. — Czy uważasz, że jest fanatykiem? to znaczy się — czy bardzo ściśle trzyma się swoich wierzeń?
— Nie zdaje mi się — wyjąkałem.
— Rzecz w tem, że tu chodzi o wizerunek... wyryty portret — mruknął zagadkowo i zwrócił się znów do szkatułki. Zanurzył w niej palce. Wargi Karaina rozchyliły się, a oczy błyszczały. Patrzyliśmy w głąb szkatułki.
Było tam parę zwitków bawełny, papierek igieł, kawałek jedwabnej wstążki granatowego koloru, gabinetowa fotografja, na którą Hollis spojrzał ukradkiem, nim ją — odwróconą — na stole położył. Zdążyłem spostrzec, że była to fotografja młodej panny. Wśród mnóstwa różnych drobiazgów leżał tam pęk kwiatów, wąska biała rękawiczka o wielu guzikach, cienka paczka listów starannie związanych. Amulety białych ludzi! Czary i talizmany! Czary, które krzepią ducha, które miażdżą bez litości; czary, których moc wyrywa westchnienie z piersi młodzieńca, a na twarz starca sprowadza uśmiech. Potężne amulety, co przyciągają radosne marzenia i myśli pełne żalu; co kruszą twarde serca, a miękkie hartują na niezłomną stal. Dary niebios — ziemskie drobiazgi...
Hollis szperał w szkatułce.
I wydało mi się przez tę chwilę oczekiwania, że kabina szkunera zapełnia się niewidzialnem, żyjącem tętnem lekkich oddechów. Wszystkie duchy wygnane z niewiernego zachodu przez ludzi, którzy twierdzą, że posiedli mądrość, i swobodę, i spokój — wszystkie bezdomne duchy niewiernego świata pojawiły się nagle wokół Hollisa, schylonego nad szkatułką; wszystkie wygnane i czarowne duchy kochanych ongi kobiet; wszystkie piękne i tkliwe duchy ideałów — zachowanych w pamięci, zapomnianych, umiłowanych, znienawidzonych; wszystkie odepchnięte i pełne wyrzutu duchy przyjaciół — podziwianych, uwielbianych, darzonych ufnością, spotwarzonych, zdradzonych, zabranych przez śmierć — wszystkie te duchy przybyły z niegościnnych okolic ziemi, aby stłoczyć się w mrocznej kajucie, jak gdyby ta kajuta była jedyną ich ostoją na szerokim świecie opanowanym przez zwątpienie — jedynem źródłem wiary i zadosyćuczynienia... Minęła sekunda — i wszystko zniknęło. Tylko Hollis stał naprzeciw nas, a w palcach jego błyszczał jakiś drobny przedmiot. Wyglądało to na pieniążek.
— Znalazłem nareszcie — rzekł.
Podniósł przedmiot do góry. Była to sześciopensowa moneta z roku jubileuszowego — pozłacana, z dziurką przebitą u brzegu. Hollis spojrzał na Karaina.
— Oto czar dla naszego przyjaciela — rzekł do nas. — Rzecz sama przez się niezmiernej potęgi, jak wiecie — pieniądz — a wyobraźnia Karaina już pracuje. Ten włóczęga pełen jest lojalności; oby tylko jego purytanizm nie zląkł się wizerunku...
Nie odrzekliśmy nic. Nie wiedzieliśmy, czy to ma nas zgorszyć, czy rozśmieszyć, czy przynieść nam ulgę. Hollis, zbliżywszy się do Karaina, który stał jak gdyby strwożony, podniósł monetę i przemówił po malajsku.
— Oto wizerunek wielkiej królowej i najpotężniejsza za wszystkich rzeczy znanych białym ludziom — rzekł uroczyście.
Karain zakrył dłonią rękojeść krissa na znak czci i utkwił wzrok w głowie ozdobionej koroną.
— Niezwyciężona, Pobożna — szepnął.
— Potężniejsza jest niż Sulejman Mądry, który, jak wiesz, rozkazywał duchom — ciągnął Hollis poważnie. — Ja ci to daję.
Trzymał monetę na wyciągniętej dłoni i, patrząc na nas w zamyśleniu, odezwał się po angielsku:
— Ona także rozkazuje duchowi swego narodu: potężnemu, sumiennemu, bezwzględnemu, nieposkromionemu djabłu... który czyni wiele dobrego — niechcący... wiele dobrego... od czasu do czasu... i nie ścierpiałby żadnych awantur — choćby ze strony najzacniejszego ducha — o taką drobnostkę jak strzał naszego przyjaciela. No, dalejże, nie wyglądajcie jak rażeni piorunem. Pomóżcie mi wzbudzić w nim wiarę — od tego wszystko zależy.
— Ludzie jego będą się gorszyć — mruknąłem.
Hollis spojrzał przeciągle na Karaina, który przedstawiał w tej chwili obraz cichego podniecenia. Stał sztywno z głową wtył odrzuconą; toczył dziko błyszczącemi oczyma; rozdęte jego nozdrza drgały.
— A niech tam — rzekł wreszcie Hollis — to zacny chłop. Dam mu coś, czego będę doprawdy żałował.
Wyjął wstążkę ze szkatułki, uśmiechnął się do niej wzgardliwie i wyciął nożyczkami kawałek skóry z dłoni rękawiczki.
— Zrobię mu amulet; wiecie, taki, jak to chłopi noszą we Włoszech.
Zaszył pieniądz w delikatną skórę, przymocował do wstążki, związał jej końce. Robił to z wielkim pośpiechem. Karain patrzył cały czas na jego palce.
— No więc — rzekł Hollis i przystąpił do Karaina. Patrzyli sobie zbliska w oczy. Wytężony wzrok Karaina zagubił się w spojrzeniu Hollisa, który spoglądał władczo i rozkazująco pociemniałemi nagle oczami. Stanowili jaskrawy kontrast; jeden stał nieruchomo jak bronzowy posąg, drugi — olśniewająco biały — wznosił powoli ramiona, których potężne muskuły grały pod skórą błyszczącą jak atłas. Jackson przysunął się bliżej z miną człowieka, który wspiera kolegę w ciężkiem położeniu. Rzekłem z naciskiem, wskazując na Hollisa:
— Młody jest, ale mądry. Wierz mu!
Karain pochylił głowę; Hollis zarzucił mu lekko na szyję granatową wstążkę i odstąpił wtył.
— Zapomnij i żyj w pokoju! — zawołałem.
Karain zdawał się budzić ze snu. „Ha!“ wymówił i otrząsnął się, jakby zrzucając jakiś ciężar. Rozejrzał się pewnym wzrokiem. Na pokładzie ktoś ściągnął z luku zasłonę i fala światła wpadła do kajuty. Był już ranek.
— Czas na pokład — rzekł Jackson.
Hollis wciągnął kurtkę i ruszyliśmy, prowadzeni przez Karaina.
Słońce wzeszło już za wzgórzami i długie ich cienie kładły się na zatokę wśród perłowego światła. Powietrze było przezroczyste i chłodne. Wskazałem na krętą linję żółtych piasków.
— Niema go tam — rzekłem dobitnie do Karaina. — Już nie czeka. Odszedł nazawsze.
Pocisk jasnych, gorących promieni wpadł do zatoki przez szparę między dwoma szczytami i woda — jak zaczarowana — zajaśniała nagle skrzącym się blaskiem.
— Nie! Nie czeka — rzekł Karain, popatrzywszy długo na brzeg. — Nie słyszę go — ciągnął powoli. — Nie!
Zwrócił się do nas:
— Odszedł nazawsze! — zawołał.
Przytakiwaliśmy energicznie, raz po raz, bez najmniejszych skrupułów. Chodziło przedewszystkiem o to, aby wywrzeć na nim potężne wrażenie, aby odczuł zupełne bezpieczeństwo — koniec wszelkiej udręki. Robiliśmy co było w naszej mocy i mam nadzieję, że ujawniliśmy dość silnie naszą wiarę w potęgę Hollisowego czaru i że udało się nam usunąć tę kwestję poza obręb wszelkiej wątpliwości. W cichem powietrzu głosy nasze brzmiały radośnie naokoło Karaina, a nad jego głową niebo, przejrzyste i niepokalane, rozpięło delikatny błękit od brzegu do brzegu i dalej ponad zatoką, jakby chciało otoczyć pieszczotą swego blasku wodę, ziemię i tego człowieka.
Kotwica była podniesiona, żagle wisiały nieruchomo i pół tuzina wielkich łodzi dążyło w naszą stronę, aby nas wyholować z zatoki. Wioślarze z pierwszej łodzi, która podpłynęła pod szkuner, podnieśli głowy i zobaczyli swego władcę stojącego między nami. Rozległ się cichy szmer zdumienia — potem okrzyk powitalny.
Karain opuścił nas i — zda się — znalazł się odrazu wśród wspaniałego przepychu swojej sceny, spowity w złudę niezawodnego powodzenia. Stał przez chwilę wyprostowany, z nogą na kładce, z dłonią na rękojeści krissa, w pozie wojennej; i, uwolniony od lęku przed zewnętrznym mrokiem, podniósł głowę wysoko, ogarniając pogodnem spojrzeniem zdobytą przez siebie piędź ziemi. Oddalone łodzie podjęły okrzyk powitalny, wielka wrzawa potoczyła się po wodzie; wzgórza rozbrzmiały echem, jakby odrzucając zpowrotem życzenia długich lat życia i zwycięstw.
Zstąpił do czółna; skoro tylko odbił od szkunera, uczciliśmy go trzema okrzykami. Zabrzmiały słabo i statecznie w porównaniu z dzikim tumultem, wznieconym przez wiernych poddanych, ale nie stać nas było na nic innego. Karain stanął w łodzi, podniósł oba ramiona i wskazał na niezawodny amulet. Wznieśliśmy ponowny okrzyk, a Malaje patrzyli w zdumieniu, niezmiernie zaintrygowani i poruszeni. Ciekaw jestem, co sobie myśleli; co Karain myślał; ...co czytelnik myśli?
Holowano nas powoli. Widzieliśmy, jak Karain wysiadł i patrzył z brzegu za nami. Jakaś postać zbliżyła się do niego jawnie i pokornie — bynajmniej nie jak duch rozżalony. Zobaczyliśmy też innych ludzi biegnących ku niemu. Może spostrzeżono jego nieobecność? W każdym razie poruszenie było wielkie. Koło Karaina zebrała się szybko gromada ludzi, a on kroczył wzdłuż piaszczystego wybrzeża, w otoczeniu rosnącej wciąż świty, trzymając się prawie na jednej linji ze szkunerem. Mogliśmy przez szkła rozróżnić granatową wstążkę u jego szyi i białą plamkę na bronzowych piersiach. Zatoka się budziła. Dym z ognisk porannych unosił się w lekkich skrętach nad głowami palm; ludzie krążyli między chatami; stado bawołów galopowało ciężko po zielonem zboczu; smukłe postaci chłopców wywijających kijami ukazały się w wysokiej trawie, czarne i skaczące; barwny szereg kobiet z bambusowemi naczyniami na głowie sunął giętko na tle rzadkiego gaju drzew owocowych. Karain zatrzymał się wpośród swych ludzi i skinął ku nam ręką; potem odłączył się od wspaniałego orszaku, podszedł nad sam kraj wody i skinął ku nam powtórnie. Szkuner wydostał się na pełne morze, przesunąwszy się między dwoma stromemi przylądkami zamykającemi zatokę — i w tejże chwili Karain zniknął z naszego życia nazawsze.


Lecz pamięć o nim nie zaginęła. W kilka lat później spotkałem na Strandzie Jacksona. Wspanialszy był niż kiedykolwiek. Górował wysoko nad tłumem. Broda jego była złota, twarz czerwona, oczy niebieskie; na głowie miał szerokoskrzydły kapelusz, ale brakowało mu kołnierza i kamizelki; wyglądał porywająco! wrócił dopiero co do domu — wysiadł na ląd tego samego dnia! Nasze spotkanie utworzyło wir w prądzie ludzkości. Śpieszący się ludzie wpadali na nas, potem obchodzili nas wkoło i wreszcie odwracali się raz jeszcze, aby spojrzeć na tego olbrzyma. Usiłowaliśmy wtłoczyć siedem lat życia w siedem wykrzykników, poczem, nagle zaspokojeni, ruszyliśmy statecznie jeden obok drugiego, udzielając sobie najświeższych nowin. Jackson rozejrzał się jak człowiek szukający znaków wodnych na morzu i stanął przed wystawą Blanda. Miał zawsze namiętność do broni palnej, zatrzymał się więc i przyglądał rzędowi sztucerów, doskonałych i srogich, wyciągniętych w szereg za taflą tkwiącą w czarnej ramie. Stałem obok niego. Zapytał nagle —
— Czy pamiętasz Karaina?
Skinąłem głową.
— Przypomniało mi go to wszystko — ciągnął z twarzą tuż przy szkle... i widziałem jak drugi Jackson, potężny i brodaty, patrzy w niego z natężeniem z pomiędzy ciemnych i gładkich rur, które umieją leczyć tyle złudzeń.
— Tak; to mi go przypomniało — ciągnął powoli. — Czytałem dziś rano dzienniki; walczą tam znowu. Karain tkwi w tem napewno. Już on potrafi dopiec tym caballeros. No, szczęść mu Boże, biedakowi! Był doprawdy zdumiewający.
Szliśmy dalej.
— Ciekawy jestem, czy też czar okazał się skuteczny — pamiętasz, naturalnie, czar Hollisa. Jeśli był skuteczny, to nie zmarnowano nigdy sześciu pensów z lepszym skutkiem. Biedak! Czy też pozbył się na dobre tego swojego przyjaciela? Mam nadzieję, że tak... Czy wiesz, zdaje mi się czasem, że — —
Stanąłem i popatrzyłem na niego.
— Widzisz... Chodzi mi o to, czy... ta historja — rozumiesz?... Czy to mu się doprawdy wydarzyło?... Jak myślisz?...
— Mój drogi — zawołałem — byłeś za długo poza krajem. Cóż za pytanie! Spójrz tylko na to wszystko.
Wodnisty blask zajaśniał na zachodzie i zagasł między dwoma rzędami murów; łamane zbiorowisko dachów, kominy, złote litery rozpełzłe po frontach domów i ciemny połysk okien — wszystko trwało zrezygnowane i markotne pod zstępującym mrokiem. Cała długość ulicy, głębokiej, jak studnia, i wąskiej, jak korytarz, pełna była ciemnego i nieustannego ruchu. Do uszu bił gwałtowny szelest i tupot szybkich kroków, przy wtórze głuchego i rozległego szmeru — szmeru o słabem tętnie, złożonego jak gdyby z gorączkowych oddechów, bijących serc, zdyszanych głosów. Niezliczone oczy spoglądały przed siebie, nogi poruszały się spiesznie, płynęły bladawe twarze, kołysały się ramiona. A ponad tem wszystkiem wąski, poszarpany pas nieba przesłoniętego dymem wił się między wysokiemi dachami, rozpostarty i nieruchomy, jak zbrukany sztandar powiewający nad zbiegowiskiem motłochu.
— Ta-a-a-k — rzekł Jackson w zamyśleniu.
Wielkie szprychy dwukołowych dorożek obracały się zwolna u skraju chodników; bladolicy młodzian wlókł się znużony u boku swojej laski, a poły jego płaszcza trzepotały się niemrawo w pobliżu pięt; konie stąpały ostrożnie po śliskim bruku, podrzucając łbami; dwie młode panienki o błyszczących oczach przeszły, żywo rozmawiając; piękny, stary pan o czerwonej twarzy kroczył miarowo i głaskał białego wąsa; sznur wysokich żółtych reklam z niebieskiemi literami zbliżał się chwiejnie i powoli, niby dziwaczne szczątki rozbitego okrętu, płynące po rzece z kapeluszy.
— Ta-a-a-k — powtórzył Jackson. Jego niebieskie oczy spoglądały na wszystkie strony, pogardliwe, rozbawione i twarde, jak oczy chłopca. Niezgrabny łańcuch czerwonych, żółtych i zielonych omnibusów toczył się, kołysząc, potworny i jaskrawy; dwoje obszarpanych dzieci przebiegło drogę; grupka brudnych mężczyzn z czerwonemi chustkami na gołych szyjach czyhała na boku, rozgadana plugawie; stary człowiek w łachmanach stał w błocie z twarzą pełną rozpaczy, wrzeszcząc przeraźliwie tytuł jakiegoś dziennika; a w oddali, wśród ruchliwych łbów końskich, tępego połysku uprzęży i tłoku lśniących karet, widniał ciemny policjant w hełmie, wyciągający sztywne ramię u skrzyżowania ulic.
— Tak; widzę to wszystko — rzekł powoli Jackson. — Mam to przed oczami; słyszę jak dyszy, biegnie, toczy się; potężne jest i żywe; zmiażdżyłoby cię, gdybyś się nie pilnował; a jednak — niech mnie powieszą, jeśli to dla mnie równie jest realne jak... jak tamto drugie... to znaczy — historja Karaina.
Myślę, że Jackson stanowczo za długo przebywał poza domem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.