Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czas na pokład — rzekł Jackson.
Hollis wciągnął kurtkę i ruszyliśmy, prowadzeni przez Karaina.
Słońce wzeszło już za wzgórzami i długie ich cienie kładły się na zatokę wśród perłowego światła. Powietrze było przezroczyste i chłodne. Wskazałem na krętą linję żółtych piasków.
— Niema go tam — rzekłem dobitnie do Karaina. — Już nie czeka. Odszedł nazawsze.
Pocisk jasnych, gorących promieni wpadł do zatoki przez szparę między dwoma szczytami i woda — jak zaczarowana — zajaśniała nagle skrzącym się blaskiem.
— Nie! Nie czeka — rzekł Karain, popatrzywszy długo na brzeg. Nie słyszę go — ciągnął powoli. — Nie!
Zwrócił się do nas:
— Odszedł nazawsze! — zawołał.
Przytakiwaliśmy energicznie, raz po raz, bez najmniejszych skrupułów. Chodziło przedewszystkiem o to, aby wywrzeć na nim potężne wrażenie, aby odczuł zupełne bezpieczeństwo — koniec wszelkiej udręki. Robiliśmy co było w naszej mocy i mam nadzieję, że ujawniliśmy dość silnie naszą wiarę w potęgę Hollisowego czaru i że udało się nam usunąć tę kwestję poza obręb wszelkiej wątpliwości. W cichem powietrzu głosy nasze brzmiały radośnie naokoło Karaina, a nad jego głową niebo, przejrzyste i niepokalane, rozpięło delikatny błękit od brzegu do brzegu i dalej ponad zatoką, jakby chciało otoczyć pieszczotą swego blasku wodę, ziemię i tego człowieka.
Kotwica była podniesiona, żagle wisiały nieruchomo i pół tuzina wielkich łodzi dążyło w naszą stronę, aby nas wyholować z zatoki. Wioślarze z pierwszej łodzi, która podpłynęła pod szkuner, podnieśli