Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nim noszono, lub czerwony parasol z frendzlami, pojawiający się w czasie uroczystych objazdów. Karain nie odwiedził nas popołudniu, jak to czynił zazwyczaj. Przed zachodem słońca przesłał nam pozdrowienie i dar, złożony z owoców i jarzyn. Nasz przyjaciel płacił nam jak bankier, a gościł nas jak król. Oczekiwaliśmy go do północy. Na rufie pod płóciennym dachem brodaty Jackson brząkał na starej gitarze i śpiewał ohydnym akcentem stare pieśni hiszpańskie; zaś młody Hollis i ja, rozciągnięci na pokładzie, graliśmy w szachy przy świetle latarki. Karain nie pojawił się jednak. Następnego dnia byliśmy zajęci wyładowaniem towaru i dowiedzieliśmy się, że radża jest niezdrów. Oczekiwane przez nas zaproszenie nie nadeszło. Przesłaliśmy przyjazne pozdrowienia, lecz bojąc się przeszkodzić jakimś tajemnym obradom, nie opuściliśmy statku. Na trzeci dzień wczesnym rankiem wyładowaliśmy już wszystek proch i karabiny, a także i sześciofuntową mosiężną armatkę z łożyskiem, którą zakupiliśmy wspólnie na dar dla naszego przyjaciela. Popołudniu uczyniło się parno. Strzępiaste brzegi czarnych chmur wyglądały z za pagórków; niewidzialne burze krążyły naokół, warcząc jak dzikie bestie. Przygotowaliśmy szkuner do odjazdu, aby odpłynąć następnego ranka o świcie. Dzień cały prażyło zatokę bezlitosne słońce, okrutne i blade, rozżarzone do białości. Na lądzie panowała martwota. Wybrzeże było puste, osady zdawały się wyludnione, dalekie drzewa stały w nieruchomych kępach, jak namalowane; biały dym z niewidzialnych ognisk snuł się nisko u brzegu, niby opadająca mgła. Nad wieczorem trzech zaufanych ludzi Karaina, przybranych w najpiękniejsze stroje i uzbrojonych od stóp do głowy, przybyło w czółnie, wioząc skrzynkę z dolarami. Posępni byli i przybici; mówili nam, że przez pięć dni nie widzieli swojego radży. Nikt go nie wi-