Opowieści niepokojące/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Opowieści niepokojące
Wydawca Wacław Czarski & Ska
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Jan Cotty“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Helena Gay
Tytuł orygin. Tales of Unrest
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
JOSEPH
CONRAD
OPO
WIEŚCI
NIEPO
KOJĄ
CE
WACŁAW CZARSKI& SKA
WARSZAWA
1925



SPIS RZECZY:
str.
 1
Idjoci [1] 
 55
Powrót [1] 
 120
 189





Przekład z angielskiego Heleny Gay
(Idjoci, Powrót) i Anieli Zagórskiej
(przedmowa, Karain, Placówka Postępu,
Laguna).  Okładkę i karty tytułowe
rysował Tadeusz Gronowski. Odbito
w drukarni p. f. „Jan Cotty“ w Warszawie,
Kapucyńska 7. Pierwszy — piąty tysiąc.




ADOLFOWI P. KRIEGEROWI
NA  PAMIĄTKĘ
DAWNYCH DNI




„BE  IT  THY  COURSE  TO
BUSY GIDDY MAIDS WITH
FOREIGN QUARRELS“
SHAKESPEARE







PRZEDMOWA

Z pięciu nowel zawartych w tym tomie, „Laguna“, ostatnia zkolei, jest najwcześniejszą. Była to pierwsza nowela, jaką kiedykolwiek napisałem i zamyka, że tak powiem, pierwszy okres mojej twórczości — okres malajski — o specjalnym wątku, zaczerpniętym nieraz ze słyszanych przeze mnie opowiadań. Poczęta w tym samym nastroju, który wydał „Fantazję Almayera“ i „Wygnańca“, wypowiedziana jest tym samym tchem (a raczej resztką tchu, która pozostała mi po ukończeniu „Wygnańca“), objęta tą samą wizją, oddana tą samą metodą — jeśli wogóle zamierzałem wówczas poddawać jakiejś metodzie swoje pisanie, które było dla mnie jak gdyby najnowszą z przygód. Bardzo wątpię, czy miałem taki zamiar. Najpierw dokonywa się dzieła, a potem wyciąga się z niego teorje. To ostatnie zajęcie, bardzo miłe i egotyczne, a przytem nikomu na nic nie przydatne, może doprowadzić równie łatwo do fałszywych jak i do prawdziwych wniosków.
Każdy pozna, że ostatni rozdział „Wygnańca“ i początek „Laguny“ pisało to samo pióro — mówiąc w przenośni. W danym wypadku przenośnia jest też dosłowną prawdą. Było to istotnie to samo pióro: pospolita stalówka. Jestem obciążony pewnym brakiem zdolności wzruszeniowych i miło mi stwierdzić, że przynajmniej w jednym wypadku uległem sentymentalnemu porywowi. Przyszło mi na myśl, że ta stalówka była dobrą stalówką, że dzielnie mi się przysłużyła i włożyłem ją do kieszeni od kamizelki, aby przechować ją jako pamiątkę, na którą będę mógł kiedyś czule spoglądać. Potem owa stalówka okazywała mi się od czasu do czasu w przeróżnych miejscach, — na dnie małych szufladek, wśród spinek w tekturowych pudełeczkach — aż wreszcie znalazła stały przytułek w dużym drewnianym puharze, zawierającym kilka kluczyków, kawałeczki laku, sznurki, drobne łańcuszki, nieco guzików i tym podobne szczątki, które wykruszają się z ludzkiego życia i osiadają w schowkach tego rodzaju. Widywałem ją od czasu do czasu z uczuciem wyraźnego zadowolenia, aż pewnego dnia spostrzegłem ze zgrozą, że w puharze znajdują się dwie stalówki. Jakim sposobem druga trafiła do puhara zamiast znaleźć się w koszu z papierami albo w kominku — nie mogę zrozumieć; ale oto leżały obok siebie, obie pokryte skorupą zeschłego atramentu i niemożliwe do rozróżnienia. Sytuacja przedstawiała się rozpaczliwie, postanowiłem więc nie dzielić uczucia między dwie stalówki, a z drugiej strony nie narażać się na obdarzanie sentymentem przybłędy i rzuciłem obie przez okno na kwietnik, co obecnie nasuwa mi refleksję, że taki poetyczny grób wielce jest odpowiedni dla okruchów czyjejś przeszłości.
Ale opowiadanie pozostało. Pojawiło się najpierw w Cornhill Magazine jako pierwszy mój występ w piśmie perjodycznem, a żyłem jeszcze dość długo, aby ujrzeć je skarykaturowane w przemiły sposób przez p. Maxa Beerbohma w tomie parodyj pod tytułem: „Gwiazdkowy Wieniec“, gdzie znalazłem się w bardzo dobrem towarzystwie. Niezmiernie mi było przyjemnie. Uwierzyłem w swoją publiczną egzystencję. Zawdzięczam wiele „Lagunie“.
Najbliższy mój wysiłek nowelistyczny był wyjazdem; — mam na myśli wyjazd z archipelagu Malajskiego. Bez premedytacji, bez żalu, bez radości i prawie nieświadomie wkroczyłem w zupełnie odmienną atmosferę „Placówki postępu“. Znalazłem tam inny grunt moralny. Zdawało mi się, że potrafię doznać nowych uczuć, ulec nowym podszeptom, że nawet nowy rytm wprowadzę do stylu. Przez chwilę cieszyłem się najczarowniejszem ze złudzeń: wydałem się sobie nowym człowiekiem. Złudzenie to przylgnęło do mnie na czas pewien: — złudzenie-potwór, o kadłubie złożonym nawpół z pewności a nawpół z nadziei, o tęczowym ogonie z marzeń i głowie zmiennej jak elastyczna maska. Dopiero w jakiś czas później przekonałem się, że — podobnie jak i wszyscy ludzie — podlegam prawom nieubłaganej konsekwencji. Nie możemy uciec od samych siebie.
„Placówka postępu“ stanowi lżejszą część łupu, który wywiozłem ze środkowej Afryki, zasadniczą bowiem jego częścią jest oczywiście „Jądro ciemności“. Inni ludzie znaleźli w Afryce rzeczy zupełnie odmienne i żywię przyjemne przeświadczenie, że to, co stamtąd zabrałem, nie na wieleby się komu przydało. A trzeba jeszcze zaznaczyć, że objętość tego łupu bardzo była mała. Wszystek razem mogłem zmieścić w bocznej kieszeni, starannie go złożywszy. Co się tyczy samej noweli, zbliżona jest do rzeczywistości w głównych zarysach. Niewyczerpana pomysłowość w opowiadaniu istotnych kłamstw wymaga talentu, którego nie posiadam.
Pochodzenie noweli „Idjoci“ tak jest wyraźne i oczywiste, że niepodobna mi tu nic o niej powiedzieć. Pobudką do niej było wrażenie bynajmniej nie intelektualne, a czysto wzrokowe: widok owych idjotów. Po długiej przerwie, wypływającej z braku decyzji i przebierania wśród różnych pomysłów — przerwie, która skończyła się z chwilą, gdy zacząłem pisać „Murzyna“ — przystąpiłem do trzeciej zrzędu noweli, umieszczonej w tym tomie na pierwszem miejscu: „Karain: wspomnienie“.
Gdy czytałem to po wielu latach, „Karain“ zrobił na mnie wrażenie czegoś, co oglądam przez lunetę z dość korzystnego punktu widzenia. W tem opowiadaniu nie powróciłem na archipelag, tylko zbliżyłem się do niego, aby spojrzeć nań raz jeszcze. Przyznaję, że byłem pochłonięty tym odległym widokiem — i to tak dalece, iż nie zauważyłem podobieństwa — a nawet prawie identyczności — motywu tego opowiadania z motywem „Laguny“. Zasadnicza myśl obu nowel jest jednak bardzo różna. „Karain“ upamiętnił mi się głównie przez to, że był pierwszą rzeczą, jaką drukowałem w Blackwoods‘ Magazine i że stąd wynikła osobista moja znajomość z wydawcą tego pisma. P. William Blackwood wyraził się o mej noweli powściągliwie a trafnie, co umiałem należycie ocenić. Wziąłem się zaś do „Karaina“ pod wpływem nagłego popędu — w trzy dni zaledwie po napisaniu ostatniego wiersza „Murzyna“. Trudności nastręczone przez to opowiadanie zlewają mi się we wspomnieniu z udręką niedokończonego „Powrotu“, ponieważ właśnie wtedy podjąłem znów pracę nad ostatniemi stronami tej noweli; jest to w mem życiu jedyny wypadek, kiedy usiłowałem pisać jak gdyby jednocześnie obiema rękami.
I rzeczywiście mam teraz wewnętrzne poczucie, że „Powrót“ jest niejako produkcją z lewej ręki. Przeglądając niedawno to opowiadanie, doznałem fizycznego wrażenia, że siedzę pod wielkim i kosztownym parasolem, wśród głośnego plusku wściekłej ulewy. Bardzo to było przykre. Mimo ogólnego hałasu słyszałem wyraźnie jak każda kropla bębni o gruby, naciągnięty jedwab. Przeczytawszy do końca, zaniemówiłem na resztę dnia — nietyle ze zdziwienia, co wskutek jakiejś przykrej niepewności. Nie chcę mówić lekceważąco o żadnym ze swoich utworów. Ta moja próba opierała się istotnie na pewnych danych psychologicznych — i warto było ją podjąć, chociażby tylko poto, aby się przekonać do jakich wybryków jestem zdolny w tego rodzaju wirtuozostwie. Muszę tu wyrazić swoje zdziwienie wobec faktu, że, wbrew całemu analitycznemu aparatowi, jaki w ruch wprawiłem, opowiadanie to polega przeważnie na opisach wrażeń fizycznych — słuchowych i wzrokowych — wywołanych przez stację kolejową, ulicę, kłusującego konia, odbicia w lustrach i t. d. Wrażenia owe podałem w taki sposób, jak gdyby stanowiły cel same w sobie i połączyłem je z wysubtelnionym opisem ponętnej miejskiej siedziby, zamieszkanej przez ludzi średniego stanu, która to siedziba wywołuje efekt raczej ponury. Zresztą każde miłe słowo o „Powrocie“ (a słowa takie były wypowiadane w różnych czasach) budzi we mnie najżywszą wdzięczność, gdyż pamiętam dobrze ile znoju, irytacji i rozczarowania kosztowało mnie napisanie tej fantazji.

J.C.


KARAIN: WSPOMNIENIE
I


Znaliśmy go w owych czasach pełnych bujności i swobody, kiedy wystarczało nam to, że byliśmy panami swego życia i majątku. Zdaje się, że obecnie nikt z nas majątku nie posiada, niektórzy zaś przenieśli się lekkomyślnie na tamten świat; ale pewien jestem, że ci nieliczni, którzy pozostają jeszcze przy życiu, zachowali wzrok dość bystry, aby — czytając dzienniki o solidnej reputacji i treści nieco zamglonej — nie pomijać wzmianek o różnych malajskich powstaniach na Wschodnim archipelagu. Blask słońca bije z pośród wierszy tych krótkich notatek — blask słońca i lśnienie morza. Jakoweś dziwne imię budzi wspomnienia; drukowane słowa czuć zlekka dymem naszej atmosfery, lecz bije od nich zarazem subtelny i przenikliwy zapach nadbrzeżnych powiewów, ciągnących pod gwieździstem niebem dawno minionych nocy; ognisko—sygnał błyszczy jak klejnot na wyniosłem czole ciemnej skały; wielkie drzewa — niby wysunięte naprzód placówki olbrzymich lasów — stoją czujnie i cicho nad sennemi rozlewiskami szerokich wód; biały przypływ grzmi o pusty brzeg, pieni się płytka woda między skałami, a zielone wysepki leżą o cichej, południowej godzinie, rozsypane po morskiej gładzi, jak garść szmaragdów, rzucona na stalową tarczę.
Majaczą mi się i twarze — ciemne, srogie, uśmiechnięte; szczere i śmiałe twarze ludzi bosych, zbrojnych i cichych. Zapełniali wąski a długi pokład naszego szkunera barbarzyńskim, strojnym tłumem, który mienił się pstremi barwami kraciastych sarongów, czerwonych zawojów, białych kaftanów, haftów — rozsiewał błyski pochew, złotych pierścieni, amuletów, naramienników, lanc i rękojeści sadzonych drogiemi kamieniami. Ludzie ci zachowywali się swobodnie a powściągliwie, z oczu patrzyła im stanowczość; i — zda się — słyszymy jeszcze łagodne głosy, które mówią o bitwach, podróżach, ucieczkach; przechwalają się statecznie, żartują ze spokojem; niekiedy sławią w wyszukanych słowach własną odwagę lub naszą hojność, albo z lojalnym zapałem wynoszą pod niebiosa cnoty swojego władcy. Pamiętamy twarze, oczy, głosy, widzimy znów połysk jedwabiu i metali, patrzymy na szemrzące rozkołysanie tej ciżby — wspaniałej, świątecznej, wojowniczej; i czujemy, zda się, dotknięcie przyjaznych, brunatnych rąk, które — po krótkim uścisku — kładą się zpowrotem na cyzelowanej rękojeści.
Byli to ludzie Karaina — wierni mu i oddani. Łowili swoje ruchy na jego ustach; czytali swoje myśli w jego oczach; gdy mruknął do nich niedbale o życiu i śmierci, przyjmowali jego słowa w pokorze, jak wyroki przeznaczenia. Wszyscy byli ludźmi wolnymi, a zwracali się do niego, mówiąc: „twój niewolnik“. Z nadejściem władcy uciszały się głosy, jakby go strzegło milczenie; korne poszepty szły za nim. Zwali go swoim wodzem. Był panem trzech osad na wąskiej płaszczyźnie, władcą nieznacznego skrawka ziemi — zdobytego skrawka ziemi — który nakształt księżycowego sierpa leżał zapomniany między pasmem wzgórz a morzem.
Z pokładu naszego szkunera, zakotwiczonego w środku zatoki, Karain wyciągał ramię ku poszarpanym zarysom wzgórz, obejmując teatralnym ruchem całą przestrzeń swej dziedziny. Ten szeroki ruch zdawał się odsuwać wstecz granice jego władztwa, powiększając je naraz do olbrzymich i nieokreślonych rozmiarów; zdawało się nam przez chwilę, że tylko niebo stanowi jego granice. I rzeczywiście: patrząc na to miejsce zamknięte skałami ze strony morza i odgrodzone od lądu stromemi zboczami gór, trudno było uwierzyć w istnienie jakiegokolwiek sąsiedztwa. Był to zakątek cichy, stanowiący całość sam w sobie, nieznany i pełen życia, które tętniło potajemnie, sprawiając niepokojące wrażenie pustki; które w niewytłumaczony sposób zdawało się próżne wszystkiego, co mogłoby pobudzić myśl, wzruszyć serce, przypomnieć złowróżbne następstwo dni. Ten zakątek wydawał nam się krajem bez wspomnień, żalów i nadziei; krajem, gdzie nic nie mogło przetrwać nadejścia nocy i gdzie każdy wschód słońca — niby oddzielny, olśniewający akt stworzenia — oderwany był i od wczoraj i od jutra.
Karain zatoczył ręką łuk w kierunku swojego państwa. „Wszystko to moje!“ Stuknął w pokład długą laską; złota jej gałka zabłysła jak spadająca gwiazda; stojący tuż za nim stary Malaj w bogato haftowanym, czarnym kaftanie, jeden jedyny z całej świty nie powiódł oczami za władczym gestem. Nie podniósł nawet powiek. Stał nieruchomo za swym panem z głową spuszczoną, trzymając na prawem ramieniu długą klingę w srebrnej pochwie. Pełnił służbę obojętny na wszystko. Zdawało się, że coś mu cięży — ale nie brzemię wieku; że ugina się raczej pod ciężarem tajemnicy życia. Karain, ociężały i pełen wspaniałości, stał w wyniosłej pozie i oddychał spokojnie. Była to nasza pierwsza wizyta; rozglądaliśmy się z ciekawością.
Zatoka wyglądała jak bezdenna jama, pełna jaskrawego światła. Okrągły płat wody odbijał świetliste niebo, a zamykające go brzegi tworzyły matowy pierścień z ziemi, zawieszony w przejrzystej pustce błękitu. Łańcuch wzgórz, fioletowych i nagich, odrzynał się ciężko na niebie; szczyty zdawały się rozpływać w barwnem drganiu, niby owiane wznoszącą się parą; u stóp stromych zboczy, pokreślonych zielenią wąskich rozpadlin, leżały pola ryżowe, plantacje, żółte piaski. Strumień wił się jak upuszczona nitka. Grupy drzew owocowych znaczyły wioski; smukłe palmy stykały głowy nad niskiemi chatami; dachy z suchych liści palmowych jaśniały zdala, za ciemną kolumnadą pni, niby dachy ze złota; barwne postaci przesuwały się, szybko znikając; dym z ognisk tkwił prostopadle nad gąszczami kwitnących krzaków; bambusowe płoty połyskiwały, biegnąc w łamanych liniach między polami. Nagły okrzyk na wybrzeżu dźwięczał żałośnie w oddali i milkł, niby zduszony ulewą światła; lekki podmuch znaczył się błyskawicą ciemności na gładkiej wodzie, owiewał nasze twarze i przepadał. Nic się nie poruszało. Olśniewający blask spływał w świetlistą kotlinę, pełną barw i ciszy.
Tak wyglądała scena, po której stąpał Karain, przybrany wspaniale dla odegrania swojej roli, pełen niezrównanego dostojeństwa, wyolbrzymiony przez szczególną, wrodzoną mu siłę, która wzbudzała w ludziach bezsensowne oczekiwanie, że stanie się coś bohaterskiego i buchnie czynem lub pieśnią na wibrujące tło cudownego słońca. Uderzający był — i zagadkowy; nie umieliśmy bowiem zdać sobie sprawy, czy te sztuczne pozory nie kryją jakiejś okropnej pustki. Nie można o nim powiedzieć, aby chodził w masce; za wiele w nim było życia, a maska jest rzeczą bezduszną; lecz występował zasadniczo jako aktor, jako ludzka istota utajona za wyzywającem przebraniem. Najdrobniejsze jego czyny obmyślone były i niespodziane, przemowy poważne, a zdania — pełne złowróżbnych aluzyj i zawiłe jak arabeski. Traktowano go z uroczystą czcią, którą bezceremonjalny zachód obdarza monarchów tylko na scenie; a przyjmował te głębokie hołdy z niezachwianem dostojeństwem, jakie widuje się jedynie w świetle kinkietów — w skondensowanej i fałszywej atmosferze jaskrawego tragizmu. Trudno było pamiętać kim on jest rzeczywiście: naczelnikiem drobnego plemienia w zatraconym kącie Mindanao, gdzie mogliśmy ze względnem bezpieczeństwem łamać prawo, zabraniające dostarczania krajowcom broni palnej i amunicji. Co nastąpiłoby, gdyby która z zamierających hiszpańskich kanonierek, tknięta prądem galwanicznym, ożyła nagle do czynnego życia — kwestja ta przestawała nas obchodzić z chwilą, gdy znaleźliśmy się wewnątrz zatoki — tak dalece państwo Karaina zdawało się leżeć poza obrębem wścibskiego świata; a przytem mieliśmy w owych czasach dość żywą wyobraźnię i zapatrywaliśmy się z pewnego rodzaju wesołą obojętnością na perspektywę, że powieszą nas gdzieś chyłkiem, nie narażając się na dyplomatyczne interwencje. Co się zaś tyczy Karaina, mogło go spotkać tylko to, co spotyka nas wszystkich — przegrana i śmierć; odznaczał się jednak pewną szczególną właściwością: otaczała go zawsze złuda niezawodnego powodzenia. Wydawał się zbyt wspaniały, zbyt potrzebny — stanowił zanadto niezbędny warunek istnienia swego państwa i ludu, aby mogło go coś unicestwić — chyba tylko trzęsienie ziemi. Był wcieleniem swej rasy, swego kraju, żywiołu namiętnego życia i tropikalnej natury. Posiadał jej bujną siłę, jej czar; i — podobnie jak i ona — krył w sobie zaród niebezpieczeństwa.
Po wielu kolejnych odwiedzinach poznaliśmy dokładnie scenę, na której występował — fioletowe zakole wzgórz, smukłe drzewa pochylone nad chatami, żółte piaski, płynną zieleń wąwozów. Wszystko to miało surowy i olśniewający koloryt malowanej dekoracji, jej celowość prawie przesadną i podejrzaną nieruchomość; a scena ta stanowiła tak idealne tło dla zdumiewającego widowiska, jakiem był Karain, że reszta świata zdawała się wyłączona nazawsze ze wspaniałego przedstawienia. Nic nie mogło istnieć pozatem. Odnosiło się wrażenie, że ziemia odsuwa się, wirując, coraz dalej, rzuciwszy w przestrzeń tę kruszynę swej powierzchni. Karain wydawał się odcięty od wszystkiego — prócz słońca — a nawet i słońce było jakby tylko dla niego stworzone. Gdy raz zapytałem, co się znajduje po drugiej stronie wzgórz, odrzekł ze znaczącym uśmiechem: „Przyjaciele i wrogowie — liczni wrogowie; inaczej dlaczegożbym kupował wasze strzelby i wasz proch?“ Takim był zawsze — odmierzał słowa ze wzorowym taktem, stosując się wiernie do pewników i tajemnic swego otoczenia. „Przyjaciele i wrogowie“ — nic pozatem. Pojęcie nieuchwytne i szerokie. Ziemia toczyła się zaiste coraz dalej, usunąwszy się z pod jego kraju, i oto pozostał z garścią swojego ludu, otoczony cichym zamętem — jak gdyby jego państewko było oazą w świecie swarliwych cieni. I rzeczywiście, żaden dźwięk z zewnątrz nie przedostawał się za łańcuch wzgórz. „Przyjaciele i wrogowie!“ Mógł był dodać: „i wspomnienia“ — przynajmniej o ile chodziło o niego samego — lecz nie uczynił tego wówczas. Dowiedzieliśmy się o tem później, ale już po ukończeniu codziennego przedstawienia — za kulisami, że się tak wyrażę, i po zgaszeniu świateł. A tymczasem roztaczał na scenie swój barbarzyński majestat.
Przed jakiemi dziesięciu laty Karain poprowadził na zdobycie zatoki swój lud, garść zebranych przygodnie wędrownych Bugisów — a teraz pod jego dostojną pieczą poddani zapomnieli o przeszłości i zbyli się wszelkiej troski o przyszłość. Obdarzał ich mądrością, radą, nagrodą, karą, życiem lub śmiercią, zachowując zawsze niezachwianą pogodę w mowie i wyglądzie. Znał się na nawadnianiu pól i sztuce wojennej, na broni i budowaniu statków. Umiał zataić swoje uczucia; miał więcej wytrwałości, potrafił pływać dłużej i lepiej sterować łodzią niż którykolwiek z jego poddanych; a strzelał celniej i prowadził układy bardziej zawile od wszystkich ludzi z jego rasy, jakich zdarzyło mi się spotkać. Był to morski awanturnik, wygnaniec, władca — i mój serdeczny przyjaciel. Życzę mu nagłej śmierci wśród walki, śmierci w blasku słonecznym, albowiem zakosztował władzy i wyrzutów sumienia, a żaden człowiek nie może więcej od życia wymagać. Dzień po dniu zjawiał się przed nami, niezachwianie wierny scenicznej perspektywie, a o zachodzie pochłaniała go noc, jak spuszczona kurtyna. Porysowane wzgórza zamieniały się w czarne cienie, stercząco wysoko na czystem niebie; nad niemi błyszczący bezład gwiazd podobny był do obłąkanego zamętu, uciszonego jednym gestem; wszelkie dźwięki milkły, ludzie usypiali, kształty się rozpływały — i pozostawała tylko istota wszechświata — przedziwna otchłań mroku i świetlistych migotań.


II


Dopiero nocą mówił z nami otwarcie, zapominając o wymaganiach scenicznej etykiety. Za dnia rozprawialiśmy uroczyście o interesach. Na początku naszej znajomości dzieliła go ode mnie jego wspaniałość, moje nikczemne podejrzenia i sceniczny krajobraz, który wdzierał się do realnego życia i przesłaniał je fantastycznością barw i kształtów. Liczna świta tłoczyła się wokoło Karaina; nad jego głową szerokie ostrza włóczni tworzyły najeżoną aureolę z żelaza; odgradzał go od ludzkości połysk broni, lśnienie jedwabi, podniecony i korny gwar zapalczywych głosów. Przed zachodem słońca żegnał nas ceremonjalnie i odjeżdżał pod czerwonym parasolem, otoczony orszakiem dwudziestu łodzi. Wszystkie wiosła błyskały jednocześnie, zanurzając się z potężnym pluskiem, który rozbrzmiewał głośnem echem we wspaniałym amfiteatrze wzgórz. Szeroki strumień olśniewającej piany wlókł się za flotyllą. Łodzie wydawały się bardzo czarne wśród białego syku wody; głowy w zawojach chyliły się wtył i naprzód; mnóstwo ramion w czerwonych i żółtych rękawach wznosiło się i opadało jednym ruchem; włócznicy stojący w tyle łodzi mieli barwne sarongi i ramiona błyszczące jak u bronzowych posągów; strofy pieśni, skandowanych półgłosem przez wioślarzy, kończyły się w miarowych odstępach żałosnym krzykiem. Orszak malał w oddali, urywała się pieśń; wysiadali i roili się na brzegu w długich cieniach padających od zachodnich wzgórz. Promienie słońca ociągały się jeszcze lgnąc do purpurowych szczytów; widzieliśmy wyraźnie Karaina, wiodącego orszak ku swemu częstokołowi. Szedł z gołą głową, wielki i ociężały, wyprzedzając o dobry kawał luźno rozsypaną świtę i podpierał się miarowo hebanową laską, sięgającą mu wyżej głowy. Mrok gęstniał szybko; pochodnie błyskały od czasu do czasu za krzakami; raz czy dwa razy rozległy się przeciągłe nawoływania w wieczornej ciszy i wreszcie noc zaciągała gładką zasłonę na wybrzeże, światła i głosy.
Potem, gdy zabieraliśmy się już do spoczynku, wartownik szkunera okrzykiwał daleki plusk wioseł w gwiaździstym mroku zatoki; jakiś głos odpowiadał mu ostrożnie, a nasz serang, wtykając głowę przez otwarty luk świetlny, oznajmiał bez zdziwienia: „To radża przyjść. On już tu być“. Karain ukazywał się bez szmeru na progu małej kabiny. Wydawał się wówczas uosobieniem prostoty — odziany w biel, z zawojem na głowie; za całą broń miał tylko kriss o zwyczajnej rogowej rękojeści, przyczem zasłaniał go uprzejmie fałdą saronga nim jeszcze próg przestąpił. Za jego plecami widniała zawsze zniszczona i ponura twarz starego Malaja noszącego miecz — twarz pokryta tak gęstemi zmarszczkami, że zdawała się patrzeć skroś oczka cienkiej, ciemnej siatki. Karain nie ruszał się nigdzie bez tego zausznika, który stał tuż za nim albo przysiadał na piętach. Radża nie lubił czuć za sobą otwartej przestrzeni. A nawet więcej niż nie lubił; zdawało się poprostu, że się lęka — że niepokoi go to, co się dzieje za jego plecami. Nie mogliśmy tego zrozumieć wobec jawnej i zapamiętałej wierności, jaka go otaczała. Znajdował się przecież sam w pośrodku oddanych mu ludzi; nie czyhały na niego ani sędziowskie zasadzki, ani braterskie ambicje, a jednak niejeden z naszych gości zapewniał, że władca nie znosi samotności. Mówili nam: „Nawet kiedy je albo śpi, jest przy nim zawsze na straży człowiek, który posiada broń i siłę“. I rzeczywiście zawsze mu ktoś towarzyszył — ale nasi informatorzy nie mieli wyobrażenia ani o broni, ani o sile tego strażnika, które były zaiste ciemne i straszliwe. Przekonaliśmy się o tem, ale dopiero później, słuchając pewnego opowiadania.
Zauważyliśmy tymczasem, że nawet podczas najważniejszych rozmów Karain wzdrygał się często i, przerywając swoje wywody, sięgał wtył nagłym ruchem, aby przekonać się, czy stary Malaj jest za nim. A stary Malaj, tajemniczy i znużony, był zawsze na stanowisku. Dzielił pożywienie władcy, jego spoczynek i jego myśli; znał jego plany, strzegł jego tajemnic i — niewzruszony wobec wzburzenia swego pana, nie drgnąwszy nawet, szeptał mu kojąco nad głową jakieś nieuchwytne słowa.
Dopiero gdy Karain znalazł się na szkunerze, otoczony białemi twarzami, wśród nieznanych sobie dźwięków i przedmiotów, zdawał się zapominać o dziwnym niepokoju, który wił się jak czarna nić wśród wspaniałości i pompy jego publicznego życia. Nocą zachowywaliśmy się wobec niego w swobodny i niewymuszony sposób, nie posuwając się jednak aż do klepania go po plecach, istnieją bowiem poufałości, których należy się wystrzegać w stosunku do Malaja. Oświadczył nam, że podczas tych wizyt jest tylko człowiekiem prywatnym, który przybywa w odwiedziny do ludzi równych sobie urodzeniem. Zdaje się, że miał nas aż do końca za tajnych wysłanników rządu, popierających zapomocą nielegalnego handlu jakiś plan wysoce dyplomatyczny. Nasze zaprzeczenia i protesty były bezskuteczne. Uśmiechał się tylko uprzejmie a dyskretnie i zapytywał o królowę. Każda wizyta rozpoczynała się od tego pytania; żądny był wszelkich szczegółów o niej; czarował go urok władczyni, której berło rzucało cień, sięgający z zachodu przez ziemie i morza — aż hen daleko poza piędź ziemi zdobytą przez Karaina. Wymyślał coraz to nowe pytania; nigdy nie był syty wiadomości tyczących się monarchini, a mówił o niej z podziwem i rycerską czcią — z pewnym rodzajem tkliwości i grozy. Dowiedzieliśmy się później, że był synem kobiety, która przed wielu laty rządziła małem państwem bugiskiem i wpadliśmy na domysł, że widać pamięć o matce — a wspominał ją zawsze z zachwytem — stapiała się niejako w jego umyśle z wyobrażeniem, które usiłował sobie wytworzyć o dalekiej królowej, zwanej przez niego Wielką, Niezwyciężoną, Pobożną i Szczęśliwą. — Musieliśmy wkońcu wymyślać różne szczegóły, aby nasycić jego natrętną ciekawość; należy to wybaczyć naszej lojalności, gdyż usiłowaliśmy dostroić informacje do wzniosłego i wspaniałego ideału, jaki sobie Karain wytworzył. Rozmawialiśmy bez końca. Noc przesuwała się nad nami, nad cichym szkunerem, nad śpiącym lądem i nad bezsennem morzem, które grzmiało wśród skał nazewnątrz zatoki. Wioślarze Karaina — dwaj zaufani ludzie — spali w łodzi u stóp okrętowej drabiny. Stary zausznik, zwolniony ze swego obowiązku, drzemał na piętach, oparłszy się plecami o odrzwia; a Karain siedział rozparty w drewnianym fotelu pod zlekka rozkołysaną lampą — z cygarem w ciemnych palcach — przed szklanką pełną limonjady. Bawił go syk ulatniającego się gazu; pociągnąwszy jeden lub dwa łyki, czekał aż się limonjada wyszumi, poczem z dwornym ruchem ręki prosił o świeżą butelkę. Dziesiątkował nasz skromny zapas, lecz gościliśmy go chętnie, bo rozgadawszy się, opowiadał bardzo interesująco. Musiał być ongi wielkim bugiskim dandysem, gdyż nawet w owym czasie (a znaliśmy go już w wieku późniejszym) — nieskazitelna czystość cechowała zawsze wspaniały jego strój, a włosy barwił na kolor jasnobronzowy. Spokojne dostojeństwo jego obejścia zamieniało źle oświetloną kajutę na salę posłuchań. Mówił o sprawach polityki na archipelagu z bystrością pełną ironji i melancholji. Napodróżował się mnóstwo, wiele przeszedł — spiskował, walczył. Znał tuziemcze dwory, osady europejskie, lasy, morze i — jak sam się wyrażał — rozmawiał swego czasu z wielu sławnymi ludźmi. Lubił ze mną gawędzić, ponieważ znałem niejednego z owych potentatów; zdawał się przypuszczać ze wspaniałą pewnością siebie, że umiem ocenić jego własną wielkość i orjentuję się, o ile on sam stoi wyżej od innych znakomitości. Ale chętniej jeszcze rozmawiał o swoim kraju rodzinnym — małem państewku bugiskiem, leżącem na wyspie Celebes. Ponieważ byłem tam na jakiś czas przedtem, rozpytywał mnie usilnie o szczegóły. Gdy podczas rozmowy wypływały imiona różnych ludzi, mówił o tym lub owym: „Pływałem z nim w zawody, gdy byliśmy chłopcami“; albo: „Polowaliśmy razem — władał pętlą i włócznią równie dobrze jak i ja“. Niekiedy toczył niespokojnie wielkiemi, sennemi oczami; marszczył brwi, albo uśmiechał się, albo zamyślał i, patrząc przed siebie w milczeniu, kiwał zlekka głową ku jakiejś nieodżałowanej wizji z lat minionych.
Matka jego rządziła ongi niewielkiem, nawpół niezależnem państewkiem na wybrzeżu zatoki Boni. Opowiadał o niej z dumą. Była to kobieta pełna zdecydowania w sprawach stanu, tudzież własnego serca. Po śmierci pierwszego męża, niezastraszona hałaśliwą opozycją swych wodzów, poślubiła bogatego kupca z plemienia Korinchi, człowieka o niskiem pochodzeniu. Karain był jej synem z drugiego małżeństwa, lecz niefortunna ta okoliczność nie miała snać nic wspólnego z jego wygnaniem. Przyczyn tego wygnania wcale nam nie wyjawił, choć raz wymknęło mu się z westchnieniem: „Ha! kraj mój nie poczuje już nigdy ciężaru moich kroków“. Ale opowiadał chętnie dzieje swych wędrówek i opisał nam szczegółowo zdobycie zatoki. Napomknąwszy o plemieniu mieszkającem za pasmem wzgórz, rzekł raz cicho i łagodnie z niedbałym ruchem ręki: „Przyszli przez góry, aby walczyć z nami; ale ci, którzy się stąd wydostali, nie powrócili już nigdy“. Zamyślił się na chwilę, uśmiechając się do siebie. „Bardzo niewielu się wydostało“ — dodał z pogodną dumą. Kochał wspomnienia swych powodzeń; żywił radosny zapał do czynu; gdy opowiadał, wygląd jego był wojowniczy, rycerski i wzniosły. Nic dziwnego, że lud go wielbił. Widzieliśmy raz, jak szedł w blasku dnia między chatami osady. Gromadki kobiet stojących we drzwiach oglądały się za nim z cichym szczebiotem i błyszczącemi oczami; zbrojni ludzie ustępowali mu z drogi, prostując się w postawach pełnych czci; inni podchodzili zboku, zginając karki, aby przemówić doń pokornie; stara kobieta, stojąca w ciemnej framudze drzwi, wyciągnęła chude ramię i zawołała: „Błogosławiona twoja głowa!“ Jakiś człowiek o ognistych oczach wychylił przez niskie ogrodzenie plantacji mokrą od potu twarz i piersi przeorane dwiema bliznami. Krzyknął zdyszanym głosem wślad za nim: „Boże, daj zwycięstwo naszemu władcy!“ Karain szedł prędko, stawiając długie, pewne kroki i odpowiadał na sypiące się zewsząd powitania szybkiemi, przenikliwemi spojrzeniami. Dzieci biegły naprzód wśród chat i wyglądały lękliwie z za węgłów; młodzi chłopcy trzymali się na jednej linji z władcą, przemykając się między krzewami, a oczy ich błyszczały wśród ciemnych liści. Stary zausznik, dzierżąc srebrną pochwę na ramieniu, sunął prędko tuż za Karainem z głową spuszczoną i oczami wbitemi w ziemię. I przeszli szybko, skupieni wśród ogólnego poruszenia, niby dwaj ludzie, dążący spiesznie przez pustkowie.
W sali narad wojennych otaczali Karaina poważni zbrojni dowódcy, starzy zaś wojownicy w bawełnianych szatach przysiadali na piętach w dwa długie rzędy, z rękami zwisającemi bezczynnie z kolan. Pod strzechą wspartą na gładkich kolumnach — z których każda kosztowała życie smukłą, młodą palmę — woń kwitnących żywopłotów przepływała ciepłą falą. Słońce zniżało się. Na otwarty dziedziniec wchodzili suplikanci, wznosząc już w oddali złączone ręce ponad schylone głowy i gnąc się nisko w jasnym potoku światła. Młode dziewczęta z kwiatami na kolanach siedziały pod wielkiem drzewem, w cieniu szeroko rozpostartych konarów. Niebieski dym ciągnął od ognisk i powlekał przejrzystą mgłą spadziste dachy chat o połyskliwych ścianach plecionych z trzciny; wokół nich biegły słupy z grubo ciosanego drzewa, podpierające pochyły okap. Karain sprawował sądy w cieniu drzew; tronując na wysokiem siedzisku, wydawał rozkazy, udzielał rad lub napomnień. Gwar pochlebnych głosów wzmagał się od czasu do czasu, a bezczynni włócznicy, — którzy stali wsparci niedbale o słupy, przypatrując się dziewczętom — odwracali zwolna głowy. Żaden mąż nie żył pod osłoną takiej czci, zaufania i grozy. A jednak pochylał się chwilami i nasłuchiwał — niby dalekiego jakiegoś rozdźwięku; czekał — zda się — że usłyszy czyjś cichy głos lub szelest lekkich kroków; to znów porywał się nawpół z krzesła, jak gdyby ktoś poufale dotknął jego ramienia. Rzucał wtył trwożne spojrzenie; stary zausznik szeptał mu do ucha nieuchwytne słowa, a wodzowie odwracali oczy — bo oto stary czarownik, człowiek rozkazujący widmom i zsyłający złe duchy na nieprzyjaciół, przemawia do władcy. Wkrąg ciszy zalegającej dziedziniec szumiały zlekka drzewa; cichy śmiech dziewcząt bawiących się kwiatami tryskał kaskadą radosnych dźwięków. Na szczytach wysokich drzewc długie pęki barwionego włosienia mieniły się w podmuchach wiatru przejrzystą purpurą, a strumień o kryształowej, rączej wodzie, płynący za jaskrawem kwieciem żywopłotów, toczył się niewidzialny i rozgłośny pod zwisającą trawą wybrzeża, szemrząc coś namiętnie i łagodnie.
Po zachodzie słońca widać było zdala — poprzez pola i zatokę — grupy pochodni gorejących pod wysokim dachem szopy przeznaczonej na narady. Dymiące, czerwone płomienie chwiały się na wysokich żerdziach: ognisty blask przebiegał po twarzach, lgnął do gładkich pni palm, krzesał jasne iskry z metalowych półmisków, stojących na cienkich matach. Ten nieznany awanturnik ucztował jak król. Małe grupki ludzi obsiadały ciasnem kołem drewniane misy; brunatne ręce krążyły nad śnieżnemi stosami ryżu. Karain, siedząc nieco nauboczu na prostej ławie, wspierał na dłoni spuszczoną głowę, a obok niego jakiś młodzieniec improwizował rapsod, sławiący jego mądrość i odwagę. Pieśniarz kiwał się rytmicznie, tocząc rozgorzałym wzrokiem; stare kobiety dreptały wokoło z półmiskami, a biesiadnicy siedzący na piętach podnosili głowy, aby wsłuchiwać się z powagą, nie zaprzestając jedzenia. Pieśń triumfu rozbrzmiewała w nocnem powietrzu; strofy płynęły ponure i ogniste, jak myśli pustelnika. Uciszył je gestem: „Dosyć!“ W oddali chichotał puszczyk, rozkoszujący się głębokim mrokiem w gąszczu listowia; nad głowami biegały po dachu jaszczurki, nawołując się łagodnie; suche liście w strzesze szeleściły; gwar zmieszanych głosów potęgował się nagle. Karain, powiódłszy wkrąg trwożnem spojrzeniem, jak człowiek zbudzony w nagłem poczuciu niebezpieczeństwa, rzucał się wtył i pod wzrokiem starego czarownika uspakajał się stopniowo, podejmując znów z szeroko rozwartemi oczyma wątłą nić swoich marzeń. Wszyscy wokoło śledzili zmianę w usposobieniu pana; gwar ożywionej rozmowy przycichał jak fala na płytkim brzegu. Władca zamyślony! I ponad szmer zniżonych głosów wybijał się tylko lekki szczęk broni, jakieś pojedyńcze, głośniejsze słowo, wyraźne i samotne, lub też poważne brzęknięcie wielkiej miedzianej tacy.



III


Odwiedzaliśmy go przez dwa lata w krótkich odstępach czasu. Polubiliśmy go, nabraliśmy do niego zaufania, podziwialiśmy go prawie. Spiskował i przygotowywał wojnę, wykazując tyle cierpliwości i przezorności, taką świadomość celu i wytrwałość, o jakie nie posądziłbym go nigdy, zważywszy na jego rasę. Wydawał się nieustraszony wobec jutra i zdradzał w planach bystrość, ograniczoną jedynie przez głęboką swoją ignorancję w stosunku do pozostałego świata. Staraliśmy się go oświecić, ale napróżno; nie był w stanie pojąć, jak nieodpartemi są siły, którym się przeciwstawiał i nic nie mogło ostudzić zapału, z jakim gotował się do walki o swoje prymitywne ideały. Nie rozumiał nas i odpowiadał argumentami, które doprowadzały do rozpaczy dziecinną swą przebiegłością. Ciasnota jego pojęć była nieuleczalna. Czasem błyskała w nim mroczna, żarząca się wściekłość — ponure a niejasne poczucie doznanej krzywdy — i skupiona żądza gwałtu, niebezpieczna u Malaja. Szaleństwo porywało go jak natchnienie. Pewnego razu, gdy rozmawialiśmy długo w noc w kampongu, skoczył nagle na równe nogi. Wielkie, jasne ognisko paliło się w gaju; światła i cienie tańczyły między drzewami; wśród cichej nocy migały nietoperze, wylatując z pod gałęzi, jak roztrzepotane płatki zgęszczonego mroku. Karain porwał miecz z rąk starego zausznika, wyciągnął z pochwy, aż świsnęło w powietrzu i wbił ostrze w ziemię. Nad cienką, prostą klingą srebrna rękojeść, oswobodzona z uwięzi, słaniała się przed Karainem jak coś żywego. Cofnął się o krok i głuchym głosem przemówił dziko do wibrującej stali: „Jeśli jest cnota w ogniu, w żelazie, w ręce, która cię wykuła, w słowach nad tobą wyrzeczonych, w pragnieniu mego serca i w mądrości twoich twórców — odniesiemy razem zwycięstwo!“ — Wyciągnął miecz z ziemi i popatrzył wzdłuż ostrza. „Bierz!“ rzekł przez ramię do starego zausznika. A ów, siedząc bez ruchu na piętach, obtarł ostrze rogiem saronga, wetknął zpowrotem broń do pochwy, i w dalszym ciągu piastował ją na kolanach, nie spojrzawszy wgórę ani razu. Karain uspokoił się nagle i zasiadł napowrót z godnością. Od tej chwili daliśmy pokój perswazjom, pozostawiając go na drodze wiodącej ku chwalebnej porażce. Wszystko, co można było dla niego zrobić, polegało tylko na jednem: pilnowaliśmy, aby proch był dobry i strzelby zdatne do użytku, choć stare.
Ale gra stała się wkońcu zbyt ryzykowna i chociaż my sami, prowadząc ją tak często, niewiele robiliśmy sobie z niebezpieczeństwa, pewni wielce szanowni ludzie, siedzący zacisznie po biurach, rozstrzygnęli za nas, że ryzyko jest za wielkie, i że odbędziemy już tylko jedną jedyną wyprawę. Rozpuściwszy, jak zwykle, wiele mylnych pogłosek co do celu naszej podróży, wymknęliśmy się spokojnie i po krótkiej przeprawie wjechaliśmy do zatoki. Był wczesny ranek i zanim jeszcze kotwica dna sięgnęła, szkuner został otoczony przez łódki.
Pierwszą rzeczą, którą usłyszeliśmy, była wiadomość, że tajemniczy zausznik Karaina umarł przed kilku dniami. Nie przypisywaliśmy tej nowinie wielkiego znaczenia. Zapewne, trudno było wyobrazić sobie Karaina bez nieodstępnego towarzysza, ale człowiek ów był stary, nigdy do żadnego z nas słowa nie przemówił — nie słyszeliśmy chyba wcale dźwięku jego głosu; i przyzwyczailiśmy się patrzeć nań, jak na coś pozbawionego życia — jako na część przepychu, wśród którego żył nasz przyjaciel — jak na miecz, który za nim noszono, lub czerwony parasol z frendzlami, pojawiający się w czasie uroczystych objazdów. Karain nie odwiedził nas popołudniu, jak to czynił zazwyczaj. Przed zachodem słońca przesłał nam pozdrowienie i dar, złożony z owoców i jarzyn. Nasz przyjaciel płacił nam jak bankier, a gościł nas jak król. Oczekiwaliśmy go do północy. Na rufie pod płóciennym dachem brodaty Jackson brząkał na starej gitarze i śpiewał ohydnym akcentem stare pieśni hiszpańskie; zaś młody Hollis i ja, rozciągnięci na pokładzie, graliśmy w szachy przy świetle latarki. Karain nie pojawił się jednak. Następnego dnia byliśmy zajęci wyładowaniem towaru i dowiedzieliśmy się, że radża jest niezdrów. Oczekiwane przez nas zaproszenie nie nadeszło. Przesłaliśmy przyjazne pozdrowienia, lecz bojąc się przeszkodzić jakimś tajemnym obradom, nie opuściliśmy statku. Na trzeci dzień wczesnym rankiem wyładowaliśmy już wszystek proch i karabiny, a także i sześciofuntową mosiężną armatkę z łożyskiem, którą zakupiliśmy wspólnie na dar dla naszego przyjaciela. Popołudniu uczyniło się parno. Strzępiaste brzegi czarnych chmur wyglądały z za pagórków; niewidzialne burze krążyły naokół, warcząc jak dzikie bestie. Przygotowaliśmy szkuner do odjazdu, aby odpłynąć następnego ranka o świcie. Dzień cały prażyło zatokę bezlitosne słońce, okrutne i blade, rozżarzone do białości. Na lądzie panowała martwota. Wybrzeże było puste, osady zdawały się wyludnione, dalekie drzewa stały w nieruchomych kępach, jak namalowane; biały dym z niewidzialnych ognisk snuł się nisko u brzegu, niby opadająca mgła. Nad wieczorem trzech zaufanych ludzi Karaina, przybranych w najpiękniejsze stroje i uzbrojonych od stóp do głowy, przybyło w czółnie, wioząc skrzynkę z dolarami. Posępni byli i przybici; mówili nam, że przez pięć dni nie widzieli swojego radży. Nikt go nie widział! Uregulowaliśmy wszystkie rachunki, poczem wysłannicy Karaina, podawszy nam kolejno ręce w głębokiem milczeniu, zeszli jeden po drugim do łodzi i ruszyli ku brzegowi. Siedzieli blisko siebie w jaskrawych strojach, zwiesiwszy głowy; złote hafty kaftanów błyszczały olśniewająco, gdy oddalali się, sunąc po gładkiej wodzie; żaden z nich nie obejrzał się ani razu. Przed zachodem warczące chmury zdobyły szturmem pasmo wzgórz i zsunęły się, kotłując, po wewnętrznych zboczach. Wszystko zniknęło: czarna, wirująca mgła wypełniła zatokę, a w środku niej szkuner kołysał się tam i sam w zmiennych podmuchach wiatru. Pojedynczy wystrzał piorunu zagrzmiał z siłą, która — zdało się — rozniesie w kawałki pierścień wysokich wzgórz; ciepły potop spłynął na ziemię. Wiatr zamarł. Sapaliśmy z gorąca w dusznej kabinie; z twarzy lał się nam pot; zatoka syczała, jak gotująca się woda; ulewny deszcz zlatywał w prostopadłych kolumnach, ciężkich jak ołów; chlustał o pokład, lał się z rei, bulgotał, szlochał, pluskał, szemrał w ślepym mroku. Lampka paliła się ciemno. Hollis, obnażony do pasa, leżał bez ruchu na skrzyni, z zamkniętemi oczami, niby obdarty trup; u jego głowy Jackson brząkał na gitarze i podśpiewywał wśród westchnień ponurą dumkę o beznadziejnej miłości i oczach jak gwiazdy. Wtem usłyszeliśmy na pokładzie przerażone głosy, krzyczące wśród deszczu, śpieszne kroki rozległy się nad naszemi głowami i Karain ukazał się nagle we drzwiach kabiny. Nagie jego piersi i twarz połyskiwały w świetle; przemoczony sarong oblepiał mu nogi; w lewej ręce trzymał kriss w pochwie, a kosmyki mokrych włosów, wymykając się z pod czerwonego turbana, zwisały mu na oczy i policzki. Przesadził próg jednym susem, oglądając się przez ramię jak człowiek ścigany. Hollis odwrócił się prędko na bok i otworzył oczy. Jackson przycisnął wielką dłoń do wibrujących strun i brzęk zamarł. Wstałem z krzesła.
— Nie słyszeliśmy okrzyknięcia waszej łodzi! — zawołałem.
— Łodzi?... Ależ ten człowiek dostał się tu wpław — wycedził Hollis na swojej skrzyni. — Spojrzyjcie na niego!
Patrzyliśmy w milczeniu na Karaina, a on stał z obłąkanemi oczami, dysząc ciężko. Woda ciekła z niego, zbierała się w ciemną kałużę i biegła ukośnie przez podłogę kabiny. Usłyszeliśmy na pokładzie głos Jacksona, który wyszedł, aby spędzić naszych malajskich majtków ze schodków wiodących do kabiny; klął i groził wśród ciężkiego plusku ulewy. Wielkie wzburzenie panowało na pokładzie; wartownicy oszaleli z przestrachu na widok ciemnej postaci wskakującej przez burtę — jakby wprost z morskiej otchłani — i zaalarmowali całą załogę.
Wreszcie Jackson wrócił z pokładu gniewny i obsypany kroplami deszczu, błyszczącemi na brodzie i włosach, a Hollis, jako najmłodszy z nas, przybrał pozę pełną niedbałej wyższości i rzekł, nie poruszając się wcale:
— Dajcie mu suchy sarong — ten mój — wisi tam w łazience.
Karain położył na stole kriss, rękojeścią ku sobie, i wykrztusił kilka słów zduszonym głosem.
— Co takiego? — spytał Hollis, który nic nie usłyszał.
— Usprawiedliwia się, że wszedł z bronią w ręku — rzekłem oszołomiony.
— Cóż to za ceremonjalny facet... Powiedz, że mu wybaczamy, jako naszemu przyjacielowi... I to jeszcze w taką noc — cedził Hollis. — Cóż się słało?
Karain wsunął przez głowę suchy sarong, mokry opuścił na ziemię i wystąpił z niego. Wskazałem mu drewniany fotel — jego fotel. Usiadł na nim wyprostowany. „Ha!“ wyrzekł silnym głosem; krótki dreszcz przebiegł szerokie jego barki. Spojrzał niespokojnie przez ramię, zwrócił się do nas, jakby chcąc coś powiedzieć, ale wytrzeszczył tylko dziwne, jakby oślepłe oczy i obejrzał się znowu. Jackson wrzasnął: „Hej tam, baczność na pokładzie!“ Usłyszał słaby odzew i wyciągniętą nogą zatrzasnął drzwi kabiny.
— Teraz już wszystko w porządku — oświadczył.
Wargi Karaina drgnęły zlekka. Jaskrawa błyskawica zapaliła nagle wprost niego dwa okrągłe okienka, które błysnęły jak para okrutnych, fosforyzujących oczu. Wydało się nam przez chwilę, że płomień lampy rozsypał się w brunatny proch, zaś lustro nad kredensem wyskoczyło z za pleców Karaina, niby gładki płat sinego światła. Huk piorunu zbliżył się i zawisł nad nami; szkuner drżał cały, a wielki głos miotał wciąż swe straszne groźby, oddalając się w przestwór. Przez krótką chwilę wściekły deszcz szorował o pokład. Karain powiódł zwolna wzrokiem od twarzy do twarzy i cisza stała się tak głęboka, że usłyszeliśmy wyraźnie oba chronometry, tykające w mojej kabinie — jeden za drugim — z niesłabnącym pośpiechem.
Wszyscy trzej, dziwnie wytrąceni z równowagi, nie byliśmy w stanie zdjąć oczów z Karaina. Stał się zagadkowy, wzruszył nas swoją tajemnicą, która wygnała go w noc i burzę i zmusiła do szukania ucieczki w kajucie szkunera. Nikt z nas nie wątpił, że patrzymy na zbiega, mimo całej dziwaczności takiego przypuszczenia. Miał twarz wynędzniałą, jakby nie spał całemi tygodniami; schudł, jakby od kilku dni nic nie jadł. Policzki jego zapadły się, oczy wgłębiły; muskuły piersi i ramion drgały zlekka, jak po wyczerpującej walce. Prawda, że ciężką miał przeprawę aż do szkunera, ale z twarzy jego wyzierało znużenie innego rodzaju — gniewna i trwożna udręka, jak po zmaganiu się z myślą, z pojęciem — z czemś nieuchwytnem, nie dającem ani chwili wytchnienia — z cieniem, z niczem — niezwyciężonem i nieśmiertelnem, które żeruje na naszem życiu. Znaliśmy owo coś równie dobrze, jak gdyby krzyknął nam jego nazwę. Pierś Karaina rozszerzała się raz po raz; zdawało się, że nie może opanować uderzeń serca. Miał przez chwilę władzę właściwą opętanym — władzę budzenia ciekawości, bólu, politowania i przerażająco bliskiego odczucia rzeczy niewidzialnych, rzeczy mrocznych i niemych, które otaczają ludzką samotność. Oczy jego błądziły czas jakiś bez celu i zatrzymały się wreszcie. Rzekł z wysiłkiem:
— Uciekłem!... Przeskoczyłem częstokół, jak zbieg po klęsce! Biegłem w ciemnościach. Woda była czarna. Zostawiłem go wołającego na brzegu czarnej wody... Zostawiłem go stojącego samotnie na brzegu. Płynąłem... wołał za mną... płynąłem...
Drżał od stóp do głowy, siedząc bardzo prosto i patrząc przed siebie. Kogo zostawił? Kto go wołał? Nic nie wiedzieliśmy. Nie mogliśmy zrozumieć o co chodzi. Powiedziałem na chybił-trafił:
— Opanuj się!
Dźwięk mego głosu zdawał się go krzepić; zesztywniał nagle, żadnej zresztą na mnie nie zwracając uwagi. Przez chwilę nasłuchiwał, czy jakby czekał na coś, potem znów mówił dalej:
— On tu przyjść nie może — dlatego uciekłem do was. Do was, ludzie o białych twarzach, którzy gardzicie niewidzialnemi głosami. On nie może znieść waszej niewiary i waszej siły.
Zamilkł. Po chwili usłyszeliśmy cichy okrzyk:
— Ach! jakże silni są ludzie bez wiary!
— Niema tu nikogo prócz ciebie, radżo, i nas trzech — rzekł spokojnie Hollis, który leżał wciąż nieruchomo z głową wspartą na łokciu.
— Wiem — rzekł Karain. — Nie gonił tu za mną nigdy. Przecież mądry człowiek zawsze mi towarzyszył. Ale odkąd zmarł stary mędrzec, który znał moją niedolę, słyszałem tamten głos każdej nocy. Zamknąłem się na wiele dni w ciemnościach. Dochodziły mnie strapione szepty kobiet, szum wiatru i bieżącej wody, szczęk broni w ręku wiernych mężów, ich kroki — i jego głos!... Blisko... tuż! W samo ucho! Poczułem go dziś koło siebie... oddech jego owionął mi szyję. Wyskoczyłem na dwór bez krzyku. Wszyscy naokoło spali spokojnie. Pobiegłem ku morzu. Leciał u mego boku bez najlżejszego szmeru, szepcząc, szepcząc dawne słowa — szepcząc mi do ucha dawnym głosem. Wbiegłem w morze; popłynąłem ku wam z krissem w zębach. Ja, zbrojny mąż, uciekłem przed tchnieniem — do was. Weźcie mnie do waszego kraju! Stary mędrzec umarł, a z nim przepadła moc jego słów i zaklęć. I nikomu nie mogę nic powiedzieć. Nikomu. Niema tu nikogo, ktoby był na to dość wierny i dość mądry — na to aby wiedzieć! Tylko przy was, niewiernych, nieszczęście moje rozpływa się, jak mgła pod okiem dnia.
Zwrócił się ku mnie.
— Pójdę za tobą! — krzyknął, hamując głos. — Za tobą, który znasz tylu z pomiędzy nas. Chcę rzucić ten kraj — mój lud... i jego — tam!
Wyciągnął drżący palec, wskazując na chybił trafił gdzieś poza siebie. Ciężko nam było znieść widok tej obnażonej niedoli. Hollis patrzył w niego z uwagą. Zapytałem łagodnie:
— Gdzie jest niebezpieczeństwo?
— Wszędzie poza tem miejscem — odrzekł ponuro. — Gdziekolwiek tylko się znajdę. On czeka na mnie na ścieżkach, pod drzewami, przy łożu, gdy kładę się na spoczynek — wszędzie — tylko nie tutaj.
Powiódł wzrokiem po małej kabinie — po malowanych belkach i przybrudzonej politurze przepierzeń; obejrzał wszystko naokoło, jakby odwołując się do obcości i lichoty tego otoczenia, do nieporządnej zbieraniny nieznanych przedmiotów, co należą do zagadkowego życia, pełnego wysiłku, mocy, zabiegów, niewiary — do potężnego życia białych ludzi, które toczy się twardo i nieodparcie na krawędzi zewnętrznego mroku. Wyciągnął ramiona, jakby chciał objąć to życie wraz z nami. Czekaliśmy. Wiatr i deszcz ustały; cisza nocna wokół szkunera była tak głucha jakby nas otaczał martwy świat, złożony w grobie z chmur na wieczny spoczynek. Spodziewaliśmy się, że Karain zacznie mówić. Od chęci zwierzenia się drgały mu wargi. Są ludzie, którzy twierdzą, że Malaj nie odezwie się szczerze do białego człowieka. To błąd. Żaden człowiek nie przemówi do swego pana; lecz do wędrowca i przyjaciela, który nie przybywa, aby pouczać, albo rządzić, który niczego nie wymaga i zgadza się na wszystko — wobec takiego przyjaciela padają szczere słowa u ognisk obozowych, we wspólnej samotności morza, w pobrzeżnych osadach, w miejscach wypoczynku otoczonych lasami — słowa nie zważające na rasę czy kolor skóry. Jedno serce mówi — drugie serce słucha; a ziemia, morze, niebo, przelotny wiatr lub liść chwiejący się na gałęzi słuchają także błahej opowieści o brzemieniu życia.
Przemówił wreszcie. Niepodobna oddać wrażenia, jakie wywarły na nas jego dzieje. Jest to wrażenie niezniszczalne, choć żyje tylko we wspomnieniu, a głębia jego i wyrazistość nie może być objawiona tym, co go nie zaznali — tak jak niepodobna podzielić się z nikim wzruszeniem we śnie przeżytem. Trzeba było widzieć wrodzoną wspaniałość Karaina, trzeba było znać go przedtem — i patrzeć na niego w owej chwili. Chwiejny półcień małej kajutki; nazewnątrz głucha cisza, skroś którą dochodziło tylko pluskanie wody o boki szkunera; blada twarz Hollisa o spokojnych, ciemnych oczach; energiczna głowa Jacksona, ujęta w dwie wielkie dłonie i długa, żółta jego broda, spływająca na struny gitary zostawionej na stole; wyprostowana i nieruchoma poza Karaina, jego głos — wszystko to wywierało wrażenie, którego zapomnieć niepodobna. Siedział naprzeciw nas po drugiej stronie stołu. Ciemna głowa i bronzowy tors widniały nad matową taflą drzewa, lśniące i nieruchome, jak odlane z metalu. Tylko usta poruszały się, a oczy żarzyły, gasły, jaśniały znów lub patrzyły ponuro w przestrzeń. Słowa jego płynęły wprost z udręczonego serca. Snuły się cicho, niby smutny szmer bieżącej wody; czasem brzmiały rozgłośnie, jak łoskot wojennego gongu — albo wlokły się powoli jak znużeni wędrowcy — albo gnały naprzód zdjęte trwogą.


IV


Oto mniej więcej co nam opowiedział:
— Było to po owych wielkich zaburzeniach, kiedy przymierze czterech państw Wajo zostało zerwane. Walczyliśmy między sobą, a Holendrzy śledzili nas zdaleka, czekając, aż nasze siły się wyczerpią. Potem ujrzeliśmy dym ich statków wojennych przy ujściu naszych rzek, a wielcy ich mężowie przybyli w łodziach pełnych żołnierzy, aby mówić nam o protekcji i pokoju. Odpowiedzieliśmy ostrożnie i mądrze, gdyż wioski nasze były spalone, częstokoły słabe, lud wyczerpany a broń stępiona. Przybyli i odjechali; wiele było gadaniny, ale po ich odjeździe wszystko wyglądało jak dawniej; widzieliśmy tylko obce statki krążące u naszych wybrzeży i kupcy holenderscy zjawili się niebawem pod rękojmią bezpieczeństwa. Mój brat był władcą i jednym z tych, którzy dali ową rękojmię. Byłem wówczas młody, walczyłem podczas zaburzeń, a Pata Matara walczył u mego boku. Dzieliliśmy głód, niebezpieczeństwo, zmęczenie i triumfy. Oczy jego chwytały szybko grożące mi ciosy, a moje ramię dwukrotnie ocaliło mu życie. Tak chciało jego przeznaczenie. Był moim przyjacielem. A słynął pośród nas i należał do tych, którzy otaczali mego brata — władcę. Przemawiał podczas obrad; odwaga jego była wielka; podlegało mu wiele osad leżących wokoło rozległego jeziora, które znajduje się w środku naszego kraju, jak serce znajduje się w środku ludzkiego ciała. Gdy wnoszono do kampongu miecz zwiastujący jego przybycie, w gaju owocowym szeptały rozciekawione dziewczęta, bogaci mężowie naradzali się w cieniu i przygotowywano ucztę wśród śpiewów i rozradowania. Cieszył się łaską władcy i miłością ubogich. Kochał wojnę, polowanie, wdzięki kobiet. Posiadał klejnoty, szczęśliwą broń i ludzkie przywiązanie. Był to mąż srogi; i nie miałem przyjaciela poza nim.
Dowodziłem wówczas strażą czuwającą u częstokołu, zbudowanego przy ujściu rzeki, i w imieniu mego brata pobierałem myto od przejeżdżających czółen. Pewnego dnia zobaczyłem holenderskiego kupca kierującego się w górę rzeki. Miał z sobą trzy łodzie; nie zażądałem od niego myta, ponieważ dym holenderskich statków unosił się nad horyzontem i byliśmy jeszcze za słabi, aby zapomnieć o traktatach. Pojechał w górę rzeki pod rękojmią bezpieczeństwa, a brat mój udzielił mu opieki. Holender oświadczył, że przybywa, aby z nami handlować. Słuchał naszych głosów, gdyż jesteśmy ludźmi, którzy przemawiają otwarcie i bez strachu; liczył nasze włócznie, oglądał drzewa, bieżące wody, trawę nadbrzeżną, stoki naszych wzgórz. Udał się do kraju Matary i tam pozwolono mu wybudować dom. Handlował i sadził rośliny. Lekceważył nasze radości, nasze myśli i nasze troski. Twarz jego była czerwona, włosy jak ogień, oczy blade jak mgła nadrzeczna; ruchy miał ciężkie i mówił grubym głosem; śmiał się głośno jak głupiec i dwornie przemawiać nie umiał. Był to wielki, szyderczy mężczyzna, który patrzał w twarze kobiet i kładł rękę na ramieniu wolnych ludzi, jak wysoko urodzony władca. Znosiliśmy go cierpliwie. Czas mijał.
Stało się potem, że siostra Pata Matary uciekła z kampongu i zamieszkała w domu Holendra. Była to pani wielka i samowolna; widziałem raz, jak niewolnicy nieśli ją na plecach wysoko ponad tłumem. Twarz miała odkrytą i słyszałem jak wszyscy mężczyźni mówili, że piękna jest niezmiernie, że na jej widok milknie rozum a zachwyt serce porywa. Ucieczka jej przeraziła wszystkich. Twarz Matary poczerniała od hańby, gdyż wiedział, że obiecano jego siostrę innemu mężczyźnie. Matara poszedł do domu Holendra i rzekł: „Wydaj mi ją na śmierć — to córka wielkiego rodu“. Biały człowiek odmówił i zamknął się w domu, a służba jego wartowała dniem i nocą z nabitemi strzelbami. Matara pienił się z wściekłości. Brat mój zwołał naradę. Ale holenderskie statki krążyły w pobliżu i warowały chciwie u naszych wybrzeży. Więc brat mój rzekł: „Jeśli on teraz zginie, kraj za tę krew zapłaci. Poniechajmy go, póki nie staniemy się silniejsi i póki statki nie odjadą“. Matara był mądry, więc czekał i śledził Holendra. Lecz biały lękał się o jej życie i odjechał.
Zostawił swój dom, swoje plantacje i swój dobytek! Odjechał, zbrojny i groźny, i rzucił wszystko — dla niej! Porwała jego serce. Z za częstokołu widziałem, jak puścił się na morze w wielkiej łodzi. Siedział na rufie ze skrzyżowanemi nogami i trzymał oburącz strzelbę, a lufa błyszczała ukośnie przed jego wielką, czerwoną twarzą. Szeroka rzeka słała się pod nim — równa, gładka, połyskliwa, jak srebrzysta równina; zaś statek, wydający się z brzegu bardzo krótki i bardzo czarny, sunął po srebrnej równi w dal, ku błękitowi morza.
Matara, stojąc u mego boku, po trzykroć krzyknął jej imię wśród bolesnych złorzeczeń. Wzruszył moje serce. Imię zabrzmiało trzy razy; i trzy razy ujrzałem oczyma duszy zamkniętą pod pokładem kobietę z rozpuszczonemi włosami, odchodzącą od swego kraju i swego plemienia. Zły byłem — i smutny. Dlaczego? I wnet zacząłem też krzyczeć zniewagi i przekleństwa. Matara rzekł: „Teraz, kiedy opuścili nasz kraj, życie ich do mnie należy. Pójdę za nimi, i uderzę, i cenę krwi spłacę sam“. Wielki wiatr wiał ku zachodzącemu słońcu przez pustą rzekę. Krzyknąłem: „Pójdę u twego boku!“ Pochylił głowę na znak zgody. Tak chciało jego przeznaczenie. Słońce zaszło, a drzewa nad naszemi głowami poruszały gałęźmi z wielkim szumem.
Trzeciego dnia opuściliśmy kraj na prao handlowem.
Naprzeciw wyszło nam morze — szerokie, bezdrożne i nieme. Płynący statek śladu nie zostawia. Skierowaliśmy się ku południowi. Był księżyc w pełni; i patrzyliśmy na niego, mówiąc: „Gdy zabłyśnie następny księżyc, oświetli nam drogę powrotną; a oni będą już martwi“. Od tego czasu upłynęło lat piętnaście. Wiele księżyców dojrzało i zwiędło, a ja kraju mego już nie zobaczyłem. Wzięliśmy się na południe; dopędziliśmy wiele statków; zbadaliśmy brzegi i zatoki; ujrzeliśmy kraniec naszego wybrzeża i naszej wyspy — stromy przylądek nad niespokojną cieśniną, kędy snują się cienie rozbitych okrętów i topielcy krzyczą po nocach. Teraz już szerokie morze otaczało nas zewsząd. Ujrzeliśmy wielką górę palącą się pośród wody; ujrzeliśmy tysiące wysepek rozsypanych jak okruchy żelaza wystrzelone z wielkiej armaty; ujrzeliśmy wielkie wybrzeże, najeżone górami i przylądkami, rozciągnięte szeroko w słońcu z zachodu ma wschód. To była Jawa. Powiedzieliśmy sobie: „Oni są tam; czas ich nadchodzi i powrócimy wnet, albo umrzemy wolni od hańby“.
Wylądowaliśmy. Czyż jest w tym kraju co dobrego? Ścieżki biegną proste, i twarde, i pokryte kurzem. Kamienne kampongi, pełne białych twarzy, otoczone są rodzajnemi polami, lecz każdy człowiek, którego napotkasz, jest niewolnikiem. Radżowie żyją pod ostrzem cudzoziemskiego miecza. Wstępowaliśmy na góry, przebywaliśmy doliny; o zachodzie wchodziliśmy do wsi. Pytaliśmy każdego: „Widzieliście takiego białego człowieka?“ Niektórzy wytrzeszczali oczy, inni śmieli się; kobiety dawały nam czasem posiłek z trwogą i szacunkiem, jak gdybyśmy byli szaleńcami z Bożego dopustu; ale niektórzy nie rozumieli naszego języka, inni klęli nas — albo, ziewając, pytali z pogardą o przyczynę naszych poszukiwań. Raz, gdy ruszaliśmy w dalszą drogę, jakiś starzec krzyknął za nami: „Dajcie temu pokój!“
Wędrowaliśmy dalej. Kryjąc broń, ustępowaliśmy pokornie z drogi jeźdźcom; zginaliśmy się nisko na dziedzińcach władców, którzy nie byli lepsi od niewolników. Błądziliśmy nieraz polem i dżunglą. Pewnej nocy w lesie spętanym lianami trafiliśmy na miejsce, gdzie stare mury leżały zwalone wśród drzew, a dziwne kamienne bóstwa — rzeźbione wizerunki djabłów o wielu rękach i nogach, o ciałach oplecionych wężami, o głowach dwudziestu — bóstwa dzierżąc tysiąc mieczów — zdawały budzić się do życia i grozić nam w świetle ogniska. Nic nas nie przerażało. A wędrując drogami, i u każdego ogniska, i na każdym noclegu, mówiliśmy zawsze o niej i o nim. Czas ich nadchodził. Nie mówiliśmy o niczem innem. Nie mówiliśmy o głodzie, pragnieniu, znużeniu i upadających sercach. Mówiliśmy o niej i o nim? Nie! Tylko o niej. I myśleliśmy o nich — o niej! Matara zapamiętywał się ponuro przy ognisku. A ja siedziałem i myślałem, i myślałem — aż nagle stawała mi znów przed oczami postać kobiety pięknej, i młodej, i wspaniałej, i dumnej, i tkliwej, która rzuciła swój kraj i swoje plemię. Matara mówił: „Kiedy ich odnajdziemy, zabijemy ją naprzód, aby zmyć hańbę — a potem mężczyzna zginąć musi“. Odpowiadałem: „Tak być powinno; to twoja zemsta“. Patrzył we mnie długo wielkiemi, zapadłemi oczami.
Wróciliśmy na wybrzeże. Nogi nasze krwawiły, ciała wychudły. Sypialiśmy w łachmanach, w cieniu kamiennych ogrodzeń; brudni i wynędzniali, czailiśmy się przy bramach wiodących na dziedzińce białych ludzi. Włochate psy ujadały na nas, a ludzie krzyczeli zdaleka: „Precz stąd!“ Nisko urodzeni nędznicy, którzy pilnują ulic wśród kamiennych kampongów, pytali nas, kim jesteśmy. Kłamaliśmy, płaszczyliśmy się z uśmiechem i nienawiścią w sercu i snuliśmy się wciąż to tu, to tam, wypatrując ich obojga — jego, białego mężczyzny z włosami jak płomienie i jej — kobiety, która złamała wiarę i za to umrzeć musi. Szukaliśmy ciągle. Wkońcu zdawało mi się, że widzę jej twarz w twarzy każdej napotkanej kobiety. Biegliśmy szybko — Nie! — Niekiedy Matara szeptał: „Widzę go tam!“ i czekaliśmy zaczajeni. Mężczyzna zbliżał się... To nie był on — ci Holendrzy wszyscy są do siebie podobni. Cierpieliśmy mękę zawodu. We śnie widywałem jej twarz i radowałem się, i smuciłem... Dlaczego?... Zdawało mi się często, że słyszę jakiś bliski szept. Odwracałem się szybko. Nie było jej! I gdy wlekliśmy się mozolnie od kamiennego miasta do kamiennego miasta, wydawało mi się nieraz, że słyszę obok siebie lekkie kroki. Przyszedł czas, gdy słyszałem je zawsze — i byłem szczęśliwy. I myślałem, oszołomiony i wyczerpany, chodząc po słonecznym żarze twardemi ścieżkami białych ludzi — myślałem: ona jest z nami! Matara stał się ponury. Bywaliśmy często głodni.
— Sprzedaliśmy rzeźbione pochwy naszych krissów — pochwy z kości słoniowej, o złotych brzegach. Sprzedaliśmy rękojeści zdobne drogiemi kamieniami. Lecz zatrzymaliśmy ostrza — na nich. Ostrza, które zadają ciosy tylko śmiertelne — zatrzymaliśmy ostrza na nią... Dlaczego? Była przecież zawsze u mego boku... Cierpieliśmy głód. Żebraliśmy. Wreszcie opuściliśmy Jawę.
Udaliśmy się na zachód, udaliśmy się na wschód. Widzieliśmy wiele krajów, tłumy obcych twarzy; ludzi, którzy mieszkają na drzewach i ludzi, którzy jedzą swoich umarłych starców. Wycinaliśmy rotan w lesie za garść ryżu; zarabialiśmy na życie, zamiatając pokłady na wielkich okrętach i słuchając przekleństw rzucanych na nasze głowy. Zapracowywaliśmy się po wsiach; wędrowaliśmy morzami z plemieniem Bajów, które ojczyzny nie posiada. Walczyliśmy za pieniądze; pracowaliśmy dla ludzi z plemienia Goram, którzy nas oszukali; i na rozkaz gburowatych białych twarzy nurkowaliśmy, szukając pereł w jałowych zatokach, usianych czarnemi skałami, na piaszczystem, bezludnem wybrzeżu. A wszędzie czatowaliśmy, słuchaliśmy, wypytywaliśmy się. Pytaliśmy kupców, rozbójników, białych ludzi. Słyszeliśmy kpiny, szyderstwo, pogróżki — słowa pełne ciekawości i słowa pełne pogardy. Nie znaliśmy spoczynku; nie myśleliśmy nigdy o domu, bo nasze dzieło nie było dokonane. Minął rok, potem drugi. Przestałem liczyć noce, miesiące, lata. Czuwałem nad Matarą. Ostatnia garść ryżu była zawsze dla niego; jeśli zabrakło wody, on wypijał ostatek; przykrywałem go, kiedy drżał z zimna; a gdy gorąca niemoc na niego przyszła, przesiedziałem bezsennie wiele nocy, wachlując mu twarz. Był to mąż srogi i mój przyjaciel. Mówił o niej z wściekłością za dnia, ze smutkiem w nocy; wspominał ją w zdrowiu i chorobie. Nie mówiłem mu nic; ale widziałem ją każdego dnia — zawsze! Z początku widziałem tylko jej głowę, niby głowę kobiety idącej wybrzeżem w niskiej mgle nadrzecznej. Potem siadywała przy naszem ognisku. Widziałem ją! Patrzyłem na nią! Miała tkliwe oczy i czarowne oblicze. Szeptałem do niej w ciemnościach. Matara odzywał się czasem sennie: „Do kogo mówisz? Kto tam jest?“ Odpowiadałem szybko: „Nikt“... To było kłamstwo! Nie opuszczała mnie nigdy. Dzieliła ciepło naszego ogniska, siedziała na majem posłaniu z liści, płynęła za mną morzem... Widziałem ją!... Mówię wam, że widziałem długie, czarne włosy rozsypane po fali srebrzonej miesięcznem światłem; widziałem, jak zagarniała wodę nagiemi ramionami, płynąc obok szybkiego prao. Była piękna, była wierna, i wśród ciszy obcych krajów mówiła do mnie szeptem w języku mego plemienia. Nikt jej nie widział; nikt jej nie słyszał; była tylko moja! W świetle dziennem szła przede mną mozolnemi ścieżkami, kołysząc się zlekka; postać jej była prosta i gibka jak pień smukłego drzewa; pięty jej były obłe i gładkie jak skorupki jaj; wabiła mnie krągłem ramieniem. Nocą patrzyła mi w twarz. I była smutna! Jej oczy spoglądały czule i trwożnie; głos brzmiał miękko i błagalnie. Szepnąłem raz: „Nie umrzesz!“ — Uśmiechnęła się... i odtąd uśmiechała się zawsze!... Widok jej dawał mi odwagę do zniesienia trudów i znoju; były to czasy ciężkie, lecz ona koiła moją troskę. Wędrowaliśmy cierpliwie, wciąż szukając. Poznaliśmy rozczarowania i zwodne nadzieje; poznaliśmy niewolę, chorobę, pragnienie, nędzę, rozpacz... Dosyć! — Znaleźliśmy ich!
Wykrzyknął ostatnie słowa i urwał. Twarz jego była niewzruszona, tak jak i cała postać; wyglądał na człowieka pogrążonego w transie. Hollis usiadł nagle i oparł się łokciami o stół. Jackson poruszył się, trącając łokciem gitarę. Żałosny brzęk napełnił kabinę zmąconem drganiem i zamarł powoli. A Karain zaczął znów mówić. Hamowana dzikość jego tonu zdawała się wzbierać jak głos przenikający z zewnątrz, jak dźwięk niewymówiony, choć słyszany; ten głos przepełnił kajutę i ogarnął gwałtownym, głuchym szmerem nieruchomą postać siedzącą w fotelu.
— Wyruszyliśmy do Atjeh, gdzie toczyła się wojna, lecz statek osiadł na mieliźnie i musieliśmy wylądować w Delli. Zarobiliśmy przedtem trochę pieniędzy i kupiliśmy strzelbę od kupców z Selangory, jedną jedyną strzelbę, która dawała ognia od iskry skrzesanej przez kamień. Niósł ją Matara. Wylądowaliśmy; mieszkało tam wielu białych ludzi, którzy uprawiali tytuń na zdobytych równinach — a Matara... Ale mniejsza z tem. Zobaczył go!... Tego Holendra... nareszcie!... Podpełzliśmy i zaczęliśmy go śledzić. Śledziliśmy go dwie noce i jeden dzień. Miał dom — duży dom na polance w pośrodku swoich pól; kwiaty i krzewy rosły naokoło; wąskie ścieżki z żółtej ziemi biegły wśród strzyżonej trawy, a gęste żywopłoty nie dawały ludziom przystępu. Trzeciej nocy przyszliśmy uzbrojeni i legliśmy za żywopłotem.
Bujna rosa zdawała się wsiąkać w nasze ciała i mroziła nam szpik w kościach. Trawa, gałęzie, liście pokryte kroplami wody szare były w świetle księżyca. Matara, zwinięty w kłębek, drżał przez sen. Zęby szczękały mi tak głośno, że bałem się, aby ten hałas nie zbudził całej okolicy. Gdzieś daleko stróże pilnujący domów białych ludzi kołatali drewnianemi kołatkami i hukali w ciemnościach. I — jak każdej nocy — ujrzałem ją u swego boku. Już się nie uśmiechała!... Ogień męki palił się w mych piersiach, a ona szeptała ze współczuciem i litością, i słodyczą — jak to kobiety potrafią. Koiła ból mojej duszy; nachyliła nade mną twarz — twarz kobiety, która porywa serca mężczyzn i pozbawia ich rozumu. Była tylko moja i nikt jej nie mógł widzieć — nikt z żyjących. Gwiazdy przeświecały przez jej łono, przez rozpuszczone włosy. Zmógł mnie żal, i tkliwość, i smutek. Matara spał... Czy i ja spałem?... Matara potrząsał mojem ramieniem, a ogień słońca suszył trawę, liście, zarośla. Był dzień. Strzępy białej mgły wisiały wśród gałęzi.
Czy to była noc, czy też dzień? Znowu nic nie widziałem; aż wreszcie Matara zaczął szybko dyszeć, leżąc w trawie — i wtedy ją zobaczyłem. Zobaczyłem ich oboje. Wyszli przed dom. Usiadła na ławce pod murem, a gałęzie ciężkie od kwiatów pięły się wysoko nad jej głową, zwisały nad włosami. Trzymała na kolanach szkatułkę i patrzyła, licząc ile jej pereł przybyło. Holender stał tuż obok i spoglądał na nią. Uśmiechnął się do niej; białe jego zęby błysnęły; włosy nad wargami wyglądały jak dwa skręcone płomienie. Był wielki, i tłusty, i wesoły, i nieulękły. Matara wziął szczyptę świeżego prochu z zagłębienia dłoni, zdrapał panewkę paznokciem wielkiego palca i oddał mi strzelbę. Mnie! Wziąłem ją... O losie!
— Szepnął mi, leżąc na brzuchu: „Podpełznę blisko i rzucę się na nią... musi umrzeć z mojej ręki. Ty weźmiesz na cel tego tłustego wieprza. Niech zobaczy jak zmywam swoją hańbę z oblicza ziemi — a potem... tyś mój przyjaciel — zabij pewnym strzałem“. — Nie rzekłem nic. Nie było powietrza w mej piersi — nie było powietrza na świecie. Matara znikł nagle. Zakołysała się trawa; potem krzak zaszeleściał. Podniosła głowę. Ujrzałem ją! Pocieszycielkę bezsennych nocy i dni mozolnych; towarzyszkę niespokojnych lat! Ujrzałem ją... Patrzyła wprost na miejsce, gdzie leżałem skulony. Była taka, jaką widywałem ją latami: wierną towarzyszką u mego boku. Patrzyła smutnemi oczami i miała uśmiech na wargach. Patrzyła na mnie... uśmiechała się! Ach, gdybym jej nie był obiecał, że nie umrze!
— Choć znajdowała się daleko, czułem ją obok siebie. Ręce jej pieściły mnie, a głos szeptał nademną, wkoło mnie: „Kto będzie twoją towarzyszką? Kto cię pocieszy, jeśli umrę?“ Spostrzegłem, że kwitnący gąszcz na lewo od niej drgnął zlekka... Matara był gotów... Krzyknąłem głośno: „Wracaj!“
— Zerwała się; kasetka spadła; perły rozlały się strumieniem u jej stóp. Wielki Holender toczył groźnemi oczami w blasku słonecznym. Strzelba podniosła się do mego ramienia. Klęczałem i czułem się niezłomny — niezłomniejszy od drzew, skał, gór. Ale przed długą, nieruchomą lufą — pola, dom, ziemia i niebo chwiały się tam i sam — jak cienie w lesie w wietrzny dzień. Matara wypadł z gąszczu; płatki poszarpanych kwiatów wzbiły się przed nim wysoko, jak pędzone burzą. Posłyszałem krzyk kobiety; ujrzałem, jak rzuca się z rozpostartemi ramionami przed białego człowieka. Była kobietą mego plemienia i krwi szlachetnej. One są takie! Posłyszałem jej krzyk pełen niepokoju i trwogi — i wszystko naraz stanęło jak wryte. Pola, dom, ziemia, niebo stanęły — a Matara skoczył na nią z podniesioną ręką. Pociągnąłem za cyngiel, ujrzałem iskrę, wystrzału nie usłyszałem; dym owiał mi twarz i zobaczyłem Matarę, padającego głową naprzód. Legł z rozkrzyżowanemi ramionami u jej nóg. Ha! Pewny strzał! Blask słońca zaciężył mi na plecach zimnem dotkliwszem od chłodu źródlanej wody. Pewny strzał... Rzuciłem strzelbę. Tych dwoje stało nad martwym człowiekiem jak gdyby ich coś urzekło. Krzyknąłem do niej: „Żyj i pamiętaj!“ Potem błądziłem czas jakiś w zimnym mroku.
— Usłyszałem za sobą głośne krzyki, tupot wielu nóg; obcy ludzie mnie otoczyli, krzyczeli mi w twarz bezładne słowa, popychali mnie, ciągnęli, podtrzymywali... Stanąłem przed wielkim Holendrem; patrzył we mnie jak wyzbyty z rozumu. Chciał zrozumieć, co się stało, mówił prędko, wspominał o wdzięczności, ofiarowywał mi jedzenie, przytułek, złoto — zadawał wiele pytań. Roześmiałem mu się w twarz i rzekłem: „Jestem podróżnym z plemienia Korinchi; idę tamtą drogą z Peraku i nie wiem nic o zabitym. Przechodząc tędy, usłyszałem strzał, a wy, ludzie bez głowy, wypadliście i wciągnęliście mnie tutaj“. Holender podniósł wgórę ramiona, dziwił się, nie chciał wierzyć, nie mógł zrozumieć, wykrzykiwał coś w swoim języku! A ona objęła go za szyję i przez ramię patrzyła na mnie rozszerzonemi oczami. Uśmiechałem się i patrzyłem na nią; uśmiechałem się i czekałem, aby usłyszeć dźwięk jej głosu. Biały zapytał nagle: „Czy go znasz?“ — Słuchałem — życie moje było w mych uszach! Popatrzyła na mnie długo, popatrzyła na mnie nieugiętym wzrokiem i rzekła głośno: „Nie! nigdy go przedtem nie widziałam“. Co! Nigdy przedtem? Już zapomniała? Czy to możliwe! Zapomniała już — po tylu latach... tylu latach wędrówek, obcowania, trosk, czułych słów... Już zapomniała!... Wyrwałem się z rąk, które mnie chciały zatrzymać i odszedłem bez słowa... Pozwolili mi odejść.
— Zmęczony byłem. Czy spałem? Nie wiem. Pamiętam, że szedłem szeroką ścieżką pod jasnem światłem gwiazd; a ten obcy kraj wydał mi się taki wielki, pola ryżowe takie rozległe, że gdy spojrzałem wokoło, zakręciło mi się w głowie z lęku przed przestrzenią. Potem zobaczyłem las. Zaciężyło mi radosne światło gwiazd. Skręciłem wbok ze ścieżki i wszedłem do lasu, który był bardzo ciemny i bardzo smutny.


V


Karain mówił coraz ciszej i ciszej, jak gdyby się od nas oddalał, aż wreszcie ostatnie jego słowa zabrzmiały słabo, lecz wyraźnie, niby krzyknięte w pogodny dzień z bardzo wielkiej odległości. Nie poruszał się wcale. Utkwił wzrok w ścianie za głową Hollisa, który siedział naprzeciw niego, również jak i on nieruchomy. Jackson odwrócił się bokiem i oparł łokieć o stół, ocieniając ręką oczy. A ja patrzyłem, zdumiony i poruszony; patrzyłem na tego człowieka, wiernego swej wizji, oszukanego przez marzenie, odepchniętego przez złudę; człowieka, który szukał ratunku u nas, niewierzących, ratunku — przed myślą. Zapadło głębokie milczenie, pełne — zda się — bezszelestnych widziadeł, rzeczy żałosnych, mrocznych i niemych; niewidzialna ich obecność sprawiła, że ulgą i opieką wydało mi się głośne, tętniące tykanie dwóch okrętowych chronometrów, znaczących sekundy czasu w Greenwich. Karain patrzył przed siebie kamiennym wzrokiem. Spoglądałem na jego sztywną postać i myślałem o tułaczce tego człowieka, o tajemniczej Odyssei zemsty, o wszystkich ludziach, którzy błądzą wśród złudzeń, o złudzeniach równie niespokojnych jak i ludzie; o złudzeniach wierności i złudzeniach wiarołomstwa; o złudzeniach, które dają radość, dają smutek, dają ból, dają spokój; o nieodpartych złudzeniach, oblekających życie i śmierć w pogodę, wzniosłość, mękę lub ohydę.
Rozległ się cichy głos; głos, który wypływał, zda się, z zewnątrz, z uśpionego świata, i przenikał do kabiny, w krąg światła rzucony przez lampę. To Karain mówił dalej.
— Mieszkałem w lesie. Ona już nie przyszła. Nigdy! Ani razu. Byłem sam. Zapomniała o mnie. To i dobrze. Nie potrzebowałem jej; nie potrzebowałem nikogo. Znalazłem opuszczoną chatę na polance. Nikt tam nie zaglądał. Czasami słyszałem w oddali głosy ludzi idących ścieżką. Spałem; wypoczywałem; był tam dziki ryż, woda w strumieniu — i spokój! Co noc siedziałem samotnie przed chatą u niewielkiego ogniska. Wiele nocy przeszło nad moją głową.
— Aż jednego wieczoru, gdy posiliłem się i siedziałem przy ognisku, patrząc w ziemię, zacząłem wspominać swoje wędrówki. Nagle podniosłem głowę. Nie usłyszałem żadnego dźwięku, szelestu, ni kroków — a jednak podniosłem głowę. Jakiś człowiek szedł ku mnie przez polankę. Czekałem. Zbliżył się bez pozdrowienia i przykucnął w świetle ogniska. Potem zwrócił się do mnie. Był to Matara. Patrzył we mnie dziko wielkiemi, zapadłemi oczami. Noc była zimna; ciepło zamarło w ognisku, a Matara wciąż we mnie patrzył. Powstałem i odszedłem, zostawiając go u ognia, w którym ciepło zamarło.
— Szedłem całą noc, cały dzień, a wieczorem rozpaliłem wielki ogień i usiadłem, aby czekać na niego. Nie przyszedł w krąg światła. Słyszałem, jak krążył wśród krzaków, to tu, to tam, — i szeptał, szeptał. Zrozumiałem wreszcie jego słowa — słyszałem je już i dawniej: „Tyś mój przyjaciel. Zabij pewnym strzałem“.
— Znosiłem to, póki mogłem wytrzymać, wreszcie rzuciłem się do ucieczki — tak jak i dziś w nocy, gdy przeskoczyłem ostrokół i popłynąłem do was. Biegłem i biegłem, jak dziecko porzucone samotnie zdala od chat. A on leciał bez szelestu przy moim boku i szeptał, szeptał — niewidzialny i obecny. Szukałem teraz ludzi — pragnąłem mieć ludzi dokoła siebie! Ludzi, którzy nie umarli! I znów wędrowaliśmy we dwóch. Szukałem niebezpieczeństw, walk i śmierci. Biłem się w wojnie Atjeh, a waleczny lud dziwił się odwadze cudzoziemca. Ale było nas dwóch; on odpierał ciosy... Dlaczego? Pragnąłem spokoju, a nie życia. I nikt go nie widział; nikt o niczem nie wiedział — nie śmiałem powiedzieć nikomu. Czasem opuszczał mnie, ale nie na długo; powracał i szeptał znów, albo wpatrywał się we mnie. Dziwna trwoga szarpała mi serce, lecz umrzeć nie mogłem. Wówczas to spotkałem starego człowieka.
— Znaliście go wszyscy. Ludzie nazywali go moim czarownikiem, albo sługą noszącym za mną miecz; ale on był dla mnie ojcem, matką, opieką, ratunkiem i spokojem... Kiedym go spotkał po raz pierwszy, wracał z pielgrzymki i usłyszałem, jak śpiewał modlitwę o zachodzie. Udał się do świętego miejsca z synem, żoną syna i jego malutkiem dzieciątkiem, a w drodze powrotnej z łaski Najwyższego umarli wszyscy troje; mąż w sile wieku, młoda matka, dzieciątko — wszyscy pomarli; i starzec wrócił do swego kraju sam jeden. Był to pielgrzym pogodny i nabożny, bardzo mądry i bardzo samotny. Powiedziałem mu wszystko. Przebywaliśmy razem czas jakiś. Mówił nade mną słowa współczucia, mądrości, modlitwy. Strzegł mnie przed cieniem umarłego. Błagałem go o czar, któryby mnie przed niebezpieczeństwem osłonił. Przez długi czas odmawiał, wreszcie dał mi go z uśmiechem i westchnieniem. Miał widać władzę nad duchem silniejszym niż duch mego zmarłego przyjaciela — i odzyskałem znów spokój, ale odtąd nie mogłem usiedzieć w miejscu, pokochałem zamęt i niebezpieczeństwo. Starzec nigdy mnie nie opuszczał. Podróżowaliśmy razem. Wielcy mężowie witali nas radośnie; mądrość jego i moja odwaga wspominane są dotychczas tam, gdzie zapomniano o waszej sile, o biali ludzie! Służyliśmy sułtanowi Sulu. Walczyliśmy przeciwko Hiszpanom. Zaznaliśmy zwycięstw, nadziei, porażek, smutku, krwi, łez kobiecych... I naco to wszystko?... Uciekliśmy. Zebraliśmy wędrowców należących do wojennej rasy i przybyliśmy tu, aby znów walczyć. Resztę już wiecie. Jestem władcą zdobytego kraju, kochankiem wojny i niebezpieczeństw, bojownikiem i spiskowcem. Lecz starzec nie żyje i zmarły wziął mnie znów w niewolę. Niemasz tego, który odpędzał żałosne i mściwe widziadło, — który uciszał martwy głos! Moc jego czaru umarła z nim razem. I znów poznałem trwogę; i znowu słyszę szept: „Zabij! zabij! zabij!“... Czy nie dosyć już zabijałem?
Pierwszy raz w ciągu tej nocy twarz Karaina zadrgała nagle szaleństwem i wściekłością. Chwiejne jego spojrzenia błądziły tu i tam, jak zalęknione ptaki podczas burzy. Zerwał się i krzyknął:
— Na duchy, które piją krew; na duchy, które żalą się nocą; na wszystkie duchy wściekłości, nieszczęścia i zagłady, przysięgam — przyjdzie dzień, kiedy uderzę w serce każdego, kogo napotkam!...
Wyglądał tak niebezpiecznie, że zerwaliśmy się wszyscy trzej na równe nogi, a Hollis pchnął ręką kriss, który zleciał ze stołu. Zdaje mi się, że krzyknęliśmy jednocześnie. Przestrach trwał krótko; w następnej chwili Karain siedział znów spokojnie na fotelu, a trzej biali stali nad nim w nieco głupich pozach. Było nam trochę wstyd. Jackson podniósł kriss i, rzuciwszy na mnie badawcze spojrzenie, oddał go Karainowi. Ten odebrał broń z wyniosłem skinieniem głowy i wetknął za sarong, przyczem z drobiazgową starannością nadał krissowi ściśle pokojowe położenie. Spojrzał ku nam wgórę z surowym uśmiechem. Byliśmy zmieszani i pognębieni. Hollis siadł bokiem na stole, objął dłonią podbródek i w milczącej zadumie spoglądał badawczo na Karaina. Odezwałem się wreszcie.
— Musisz pozostać ze swoim ludem. Jesteś mu niezbędny. I przecież istnieje zapomnienie. Nawet umarli przestają zczasem mówić.
— Czy jestem kobietą, aby zapomnieć o długich latach, zanim powieka zdąży dwa razy się opuścić? — wykrzyknął z gorzką urazą. Zaskoczyły mnie jego słowa. To było wprost zdumiewające. Jego życie — ten okrutny miraż miłości i spokoju — wydawało mu się tak realne i niezaprzeczone — jak każdemu świętemu, filozofowi, czy też półgłówkowi z pomiędzy nas wydaje się realnem i niezaprzeczonem jego własne życie. Hollis mruknął:
— Nie uspokoicie go waszemi komunałami.
Karain zwrócił się do mnie:
— Znasz nas, tuanie. Żyłeś z nami. Dlaczego? Tego nie wiemy; ale rozumiesz nasze smutki i nasze myśli. Żyłeś z moim ludem i rozumiesz nasze pragnienia i nasze obawy. Pójdę z tobą. Do twego kraju — do twego ludu. Do twego ludu, który żyje w niewierze; dla którego dzień jest dniem, a noc nocą i niczem więcej — ponieważ rozumiecie tylko to, co widzicie oczami, a wszystkiem innem pogardzacie. Do waszego kraju niewiary, gdzie umarli nie przemawiają, gdzie każdy człowiek jest mądry, i swobodny, i spokojny.
— Świetnie powiedziane — mruknął Hollis z przebłyskiem uśmiechu.
Karain zwiesił głowę:
— Umiem pracować, i walczyć — i być wiernym — szepnął znużonym głosem — ale nie potrafię wrócić do niego, który czeka na mnie tam na wybrzeżu. Nie potrafię! Weźcie mnie z sobą... Albo też dajcie mi waszą siłę, waszą niewiarę... Zadajcie mi jakiś czar!
Zdawał się wyczerpany do ostateczności.
— Tak, zabrać go do domu — rzekł Hollis bardzo cicho, jak gdyby odpowiadał samemu sobie. — To byłby także sposób. Wprawdzie i po salonach chodzą duchy i rozprawiają uprzejmie z panami i paniami, ale wzgardziłyby napewno nagiem ludzkiem stworzeniem, takiem jak nasz książęcy przyjaciel... Nagiem... Obdartem! należałoby właściwie powiedzieć. Przykro mi za niego. Naturalnie, że niepodobna go zabrać. A koniec temu wszystkiemu będzie taki — ciągnął, patrząc na nas — koniec będzie taki, że pewnego pięknego dnia Karain oszaleje wśród swoich wiernych poddanych i wyśle, ilu się da, ad patres, zanim zdobędą się na wiarołomstwo i zdecydują się go zabić.
Skinąłem głową. Uważałem za więcej niż prawdopodobne, że taki koniec przyjdzie na Karaina. Było jasne, że dręczące myśli doprowadziły go do ostatecznego kresu ludzkiej wytrzymałości i niewiele już brakowało, aby wpadł w specjalny rodzaj szaleństwa właściwy jego rasie. Wytchnienie, jakie miał za życia starego pielgrzyma, sprawiło, że powrotu męczarni znieść już nie mógł. To było jasne.
Podniósł nagle głowę; wydawało się nam przez chwilę, że się był zdrzemnął.
— Dajcie mi opiekę — albo dajcie mi waszą siłę! — zawołał. — Jakiś czar... jakąś broń!
I znów broda opadła mu na piersi. Popatrzyliśmy na niego, potem spojrzeliśmy po sobie z podejrzliwością i lękiem, jak ludzie, którzy natknęli się niespodzianie na jakieś tajemnicze nieszczęście. Oddał się w nasze ręce; powierzył nam swoje błędy i swoją mękę, swoje życie i swój spokój; i nie wiedzieliśmy, co począć z tem zagadnieniem, które wyłoniło się z mroku. My — trzej biali ludzie patrzący na tego Malaja — nie umieliśmy znaleźć ani jednego odpowiedniego słowa — jeśli istniało doprawdy słowo mogące rozwiązać tę sytuację. Zatopiliśmy się w myślach, a serca nasze upadły. Wydało się nam, że wszyscy trzej zostaliśmy wezwani do samych wrót piekielnego państwa, aby zawyrokować o losie wędrowca, który opuścił nagle świat pełen słońca i złudzeń.
— Na Jowisza, niezłe ma wyobrażenie o naszej potędze — szepnął beznadziejnie Hollis. I znów zapadła cisza, mącona słabym pluskiem wody i nieustannem tykaniem chronometrów. Jackson skrzyżował nagie ramiona i oparł się plecami o przepierzenie kabiny. Stał z głową nieco schyloną pod belką, podtrzymującą sufit; jasna broda rozpościerała się wspaniale na jego piersi; wyglądał jak nieporadny i łagodny olbrzym. W kajucie zapanował ponury nastrój; powietrze nasiąkało zwolna okrutnym chłodem bezsilności i gniewnym, bezlitosnym egoizmem; zaczynaliśmy się buntować przeciw niezrozumiałej formie cierpienia narzucającego się natrętnie. Niewiadomo było co począć; zaczęliśmy gorzko odczuwać konieczność pozbycia się Karaina.
Hollis myślał i myślał, wreszcie roześmiał się i mruknął: „Siła... opieka... czary“. Zsunął się ze stołu i wyszedł, wcale na nas nie spojrzawszy. Wyglądało to na podłą dezercję. Zamieniliśmy z Jacksonem oburzone spojrzenia. Słyszeliśmy jak Hollis przetrząsa rzeczy w swojej kajucie, nie większej od gołębiego gniazda. Czyżby ten smyk doprawdy kładł się już do łóżka? Karain westchnął. Sytuacja była nie do zniesienia!
Lecz Hollis pojawił się znowu, trzymając oburącz małą, skórzaną szkatułkę. Postawił ją ostrożnie na stole, spojrzał na nas i odetchnął przytem w dziwny sposób, jakby na chwilę zaniemówił, albo jakby miał moralne wątpliwości, czy wolno mu ową szkatułkę pokazać. Ale bezczelna i niezawodna mądrość młodości dała mu w mig potrzebną odwagę. Rzekł, otwierając szkatułkę malutkim kluczykiem:
— No, chłopcy, zróbcie jak najbardziej uroczyste miny.
Prawdopodobnie wyglądaliśmy tylko na zaskoczonych i ogłupiałych, bo spojrzał przez ramię i rzekł gniewnie.
— To nie są żarty! chcę coś dla niego zrobić. Wyglądajcież poważnie. Cóż u licha!... Czy nie stać was na trochę kłamstwa... dla dobra przyjaciela!
Karain zdawał się nie zwracać na nas uwagi, lecz gdy Hollis podniósł wieko szkatułki, oczy jego pobiegły ku niej — tak jak i nasze. Purpurowy atłas, którym szkatułka była wysłana, rozgorzał jaskrawą, barwną plamą w ponurej atmosferze; zjawił się wyraźny cel dla wzroku, przyciągający oczy.


VI


Hollis patrzył z uśmiechem w głąb szkatułki. Odbył niedawno wycieczkę do kraju przez kanał. Nie było go przez sześć miesięcy i zjawił się w sam czas, aby wyruszyć na tę ostatnią wyprawę. Nigdy przedtem nie widzieliśmy tej szkatułki. Hollis trzymał nad nią ręce i mówił do nas ironicznym tonem, ale twarz jego stała się poważna, jak gdyby wymawiał potężne zaklęcie nad przedmiotami leżącemi w szkatułce.
— Każdego z nas — mówił, urywając co chwila, przyczem pauzy dotkliwsze były od słów — każdego z nas — zgodzicie się z tem chyba — prześladowało wspomnienie o jakiejś kobiecie... A co się tyczy przyjaciół... przyjaciół rzuconych mimochodem... ech! spytajcie siebie sami...
Urwał. Karain patrzył z natężeniem w szkatułkę. Głośny hałas rozległ się na górze pod pokładem. Jackson rzekł z powagą:
— Nie bądźże takim podłym cynikiem.
— Ach ty prostoduszny człowieku! — rzekł posępnie Hollis. — Dowiesz się zaraz... Przecież ten Malaj był naszym przyjacielem...
Powtórzył kilka razy w zamyśleniu: — Malaj... przyjacielem. Malaj, przyjacielem — jak gdyby przeciwstawiał te słowa i ważył, poczem ciągnął już prędzej:
— Porządny chłop, gentleman w swoim rodzaju. Nie możemy — że tak powiem — odwrócić się plecami od jego zwierzeń i ufności, jaką w nas pokłada. Ci Malaje poddają się łatwo wrażeniom; szalenie są nerwowi, jak wiecie — a więc...
Zwrócił się raptem do mnie:
— Ty go znasz najlepiej — odezwał się rzeczowym tonem. — Czy uważasz, że jest fanatykiem? to znaczy się — czy bardzo ściśle trzyma się swoich wierzeń?
— Nie zdaje mi się — wyjąkałem.
— Rzecz w tem, że tu chodzi o wizerunek... wyryty portret — mruknął zagadkowo i zwrócił się znów do szkatułki. Zanurzył w niej palce. Wargi Karaina rozchyliły się, a oczy błyszczały. Patrzyliśmy w głąb szkatułki.
Było tam parę zwitków bawełny, papierek igieł, kawałek jedwabnej wstążki granatowego koloru, gabinetowa fotografja, na którą Hollis spojrzał ukradkiem, nim ją — odwróconą — na stole położył. Zdążyłem spostrzec, że była to fotografja młodej panny. Wśród mnóstwa różnych drobiazgów leżał tam pęk kwiatów, wąska biała rękawiczka o wielu guzikach, cienka paczka listów starannie związanych. Amulety białych ludzi! Czary i talizmany! Czary, które krzepią ducha, które miażdżą bez litości; czary, których moc wyrywa westchnienie z piersi młodzieńca, a na twarz starca sprowadza uśmiech. Potężne amulety, co przyciągają radosne marzenia i myśli pełne żalu; co kruszą twarde serca, a miękkie hartują na niezłomną stal. Dary niebios — ziemskie drobiazgi...
Hollis szperał w szkatułce.
I wydało mi się przez tę chwilę oczekiwania, że kabina szkunera zapełnia się niewidzialnem, żyjącem tętnem lekkich oddechów. Wszystkie duchy wygnane z niewiernego zachodu przez ludzi, którzy twierdzą, że posiedli mądrość, i swobodę, i spokój — wszystkie bezdomne duchy niewiernego świata pojawiły się nagle wokół Hollisa, schylonego nad szkatułką; wszystkie wygnane i czarowne duchy kochanych ongi kobiet; wszystkie piękne i tkliwe duchy ideałów — zachowanych w pamięci, zapomnianych, umiłowanych, znienawidzonych; wszystkie odepchnięte i pełne wyrzutu duchy przyjaciół — podziwianych, uwielbianych, darzonych ufnością, spotwarzonych, zdradzonych, zabranych przez śmierć — wszystkie te duchy przybyły z niegościnnych okolic ziemi, aby stłoczyć się w mrocznej kajucie, jak gdyby ta kajuta była jedyną ich ostoją na szerokim świecie opanowanym przez zwątpienie — jedynem źródłem wiary i zadosyćuczynienia... Minęła sekunda — i wszystko zniknęło. Tylko Hollis stał naprzeciw nas, a w palcach jego błyszczał jakiś drobny przedmiot. Wyglądało to na pieniążek.
— Znalazłem nareszcie — rzekł.
Podniósł przedmiot do góry. Była to sześciopensowa moneta z roku jubileuszowego — pozłacana, z dziurką przebitą u brzegu. Hollis spojrzał na Karaina.
— Oto czar dla naszego przyjaciela — rzekł do nas. — Rzecz sama przez się niezmiernej potęgi, jak wiecie — pieniądz — a wyobraźnia Karaina już pracuje. Ten włóczęga pełen jest lojalności; oby tylko jego purytanizm nie zląkł się wizerunku...
Nie odrzekliśmy nic. Nie wiedzieliśmy, czy to ma nas zgorszyć, czy rozśmieszyć, czy przynieść nam ulgę. Hollis, zbliżywszy się do Karaina, który stał jak gdyby strwożony, podniósł monetę i przemówił po malajsku.
— Oto wizerunek wielkiej królowej i najpotężniejsza za wszystkich rzeczy znanych białym ludziom — rzekł uroczyście.
Karain zakrył dłonią rękojeść krissa na znak czci i utkwił wzrok w głowie ozdobionej koroną.
— Niezwyciężona, Pobożna — szepnął.
— Potężniejsza jest niż Sulejman Mądry, który, jak wiesz, rozkazywał duchom — ciągnął Hollis poważnie. — Ja ci to daję.
Trzymał monetę na wyciągniętej dłoni i, patrząc na nas w zamyśleniu, odezwał się po angielsku:
— Ona także rozkazuje duchowi swego narodu: potężnemu, sumiennemu, bezwzględnemu, nieposkromionemu djabłu... który czyni wiele dobrego — niechcący... wiele dobrego... od czasu do czasu... i nie ścierpiałby żadnych awantur — choćby ze strony najzacniejszego ducha — o taką drobnostkę jak strzał naszego przyjaciela. No, dalejże, nie wyglądajcie jak rażeni piorunem. Pomóżcie mi wzbudzić w nim wiarę — od tego wszystko zależy.
— Ludzie jego będą się gorszyć — mruknąłem.
Hollis spojrzał przeciągle na Karaina, który przedstawiał w tej chwili obraz cichego podniecenia. Stał sztywno z głową wtył odrzuconą; toczył dziko błyszczącemi oczyma; rozdęte jego nozdrza drgały.
— A niech tam — rzekł wreszcie Hollis — to zacny chłop. Dam mu coś, czego będę doprawdy żałował.
Wyjął wstążkę ze szkatułki, uśmiechnął się do niej wzgardliwie i wyciął nożyczkami kawałek skóry z dłoni rękawiczki.
— Zrobię mu amulet; wiecie, taki, jak to chłopi noszą we Włoszech.
Zaszył pieniądz w delikatną skórę, przymocował do wstążki, związał jej końce. Robił to z wielkim pośpiechem. Karain patrzył cały czas na jego palce.
— No więc — rzekł Hollis i przystąpił do Karaina. Patrzyli sobie zbliska w oczy. Wytężony wzrok Karaina zagubił się w spojrzeniu Hollisa, który spoglądał władczo i rozkazująco pociemniałemi nagle oczami. Stanowili jaskrawy kontrast; jeden stał nieruchomo jak bronzowy posąg, drugi — olśniewająco biały — wznosił powoli ramiona, których potężne muskuły grały pod skórą błyszczącą jak atłas. Jackson przysunął się bliżej z miną człowieka, który wspiera kolegę w ciężkiem położeniu. Rzekłem z naciskiem, wskazując na Hollisa:
— Młody jest, ale mądry. Wierz mu!
Karain pochylił głowę; Hollis zarzucił mu lekko na szyję granatową wstążkę i odstąpił wtył.
— Zapomnij i żyj w pokoju! — zawołałem.
Karain zdawał się budzić ze snu. „Ha!“ wymówił i otrząsnął się, jakby zrzucając jakiś ciężar. Rozejrzał się pewnym wzrokiem. Na pokładzie ktoś ściągnął z luku zasłonę i fala światła wpadła do kajuty. Był już ranek.
— Czas na pokład — rzekł Jackson.
Hollis wciągnął kurtkę i ruszyliśmy, prowadzeni przez Karaina.
Słońce wzeszło już za wzgórzami i długie ich cienie kładły się na zatokę wśród perłowego światła. Powietrze było przezroczyste i chłodne. Wskazałem na krętą linję żółtych piasków.
— Niema go tam — rzekłem dobitnie do Karaina. — Już nie czeka. Odszedł nazawsze.
Pocisk jasnych, gorących promieni wpadł do zatoki przez szparę między dwoma szczytami i woda — jak zaczarowana — zajaśniała nagle skrzącym się blaskiem.
— Nie! Nie czeka — rzekł Karain, popatrzywszy długo na brzeg. — Nie słyszę go — ciągnął powoli. — Nie!
Zwrócił się do nas:
— Odszedł nazawsze! — zawołał.
Przytakiwaliśmy energicznie, raz po raz, bez najmniejszych skrupułów. Chodziło przedewszystkiem o to, aby wywrzeć na nim potężne wrażenie, aby odczuł zupełne bezpieczeństwo — koniec wszelkiej udręki. Robiliśmy co było w naszej mocy i mam nadzieję, że ujawniliśmy dość silnie naszą wiarę w potęgę Hollisowego czaru i że udało się nam usunąć tę kwestję poza obręb wszelkiej wątpliwości. W cichem powietrzu głosy nasze brzmiały radośnie naokoło Karaina, a nad jego głową niebo, przejrzyste i niepokalane, rozpięło delikatny błękit od brzegu do brzegu i dalej ponad zatoką, jakby chciało otoczyć pieszczotą swego blasku wodę, ziemię i tego człowieka.
Kotwica była podniesiona, żagle wisiały nieruchomo i pół tuzina wielkich łodzi dążyło w naszą stronę, aby nas wyholować z zatoki. Wioślarze z pierwszej łodzi, która podpłynęła pod szkuner, podnieśli głowy i zobaczyli swego władcę stojącego między nami. Rozległ się cichy szmer zdumienia — potem okrzyk powitalny.
Karain opuścił nas i — zda się — znalazł się odrazu wśród wspaniałego przepychu swojej sceny, spowity w złudę niezawodnego powodzenia. Stał przez chwilę wyprostowany, z nogą na kładce, z dłonią na rękojeści krissa, w pozie wojennej; i, uwolniony od lęku przed zewnętrznym mrokiem, podniósł głowę wysoko, ogarniając pogodnem spojrzeniem zdobytą przez siebie piędź ziemi. Oddalone łodzie podjęły okrzyk powitalny, wielka wrzawa potoczyła się po wodzie; wzgórza rozbrzmiały echem, jakby odrzucając zpowrotem życzenia długich lat życia i zwycięstw.
Zstąpił do czółna; skoro tylko odbił od szkunera, uczciliśmy go trzema okrzykami. Zabrzmiały słabo i statecznie w porównaniu z dzikim tumultem, wznieconym przez wiernych poddanych, ale nie stać nas było na nic innego. Karain stanął w łodzi, podniósł oba ramiona i wskazał na niezawodny amulet. Wznieśliśmy ponowny okrzyk, a Malaje patrzyli w zdumieniu, niezmiernie zaintrygowani i poruszeni. Ciekaw jestem, co sobie myśleli; co Karain myślał; ...co czytelnik myśli?
Holowano nas powoli. Widzieliśmy, jak Karain wysiadł i patrzył z brzegu za nami. Jakaś postać zbliżyła się do niego jawnie i pokornie — bynajmniej nie jak duch rozżalony. Zobaczyliśmy też innych ludzi biegnących ku niemu. Może spostrzeżono jego nieobecność? W każdym razie poruszenie było wielkie. Koło Karaina zebrała się szybko gromada ludzi, a on kroczył wzdłuż piaszczystego wybrzeża, w otoczeniu rosnącej wciąż świty, trzymając się prawie na jednej linji ze szkunerem. Mogliśmy przez szkła rozróżnić granatową wstążkę u jego szyi i białą plamkę na bronzowych piersiach. Zatoka się budziła. Dym z ognisk porannych unosił się w lekkich skrętach nad głowami palm; ludzie krążyli między chatami; stado bawołów galopowało ciężko po zielonem zboczu; smukłe postaci chłopców wywijających kijami ukazały się w wysokiej trawie, czarne i skaczące; barwny szereg kobiet z bambusowemi naczyniami na głowie sunął giętko na tle rzadkiego gaju drzew owocowych. Karain zatrzymał się wpośród swych ludzi i skinął ku nam ręką; potem odłączył się od wspaniałego orszaku, podszedł nad sam kraj wody i skinął ku nam powtórnie. Szkuner wydostał się na pełne morze, przesunąwszy się między dwoma stromemi przylądkami zamykającemi zatokę — i w tejże chwili Karain zniknął z naszego życia nazawsze.


Lecz pamięć o nim nie zaginęła. W kilka lat później spotkałem na Strandzie Jacksona. Wspanialszy był niż kiedykolwiek. Górował wysoko nad tłumem. Broda jego była złota, twarz czerwona, oczy niebieskie; na głowie miał szerokoskrzydły kapelusz, ale brakowało mu kołnierza i kamizelki; wyglądał porywająco! wrócił dopiero co do domu — wysiadł na ląd tego samego dnia! Nasze spotkanie utworzyło wir w prądzie ludzkości. Śpieszący się ludzie wpadali na nas, potem obchodzili nas wkoło i wreszcie odwracali się raz jeszcze, aby spojrzeć na tego olbrzyma. Usiłowaliśmy wtłoczyć siedem lat życia w siedem wykrzykników, poczem, nagle zaspokojeni, ruszyliśmy statecznie jeden obok drugiego, udzielając sobie najświeższych nowin. Jackson rozejrzał się jak człowiek szukający znaków wodnych na morzu i stanął przed wystawą Blanda. Miał zawsze namiętność do broni palnej, zatrzymał się więc i przyglądał rzędowi sztucerów, doskonałych i srogich, wyciągniętych w szereg za taflą tkwiącą w czarnej ramie. Stałem obok niego. Zapytał nagle —
— Czy pamiętasz Karaina?
Skinąłem głową.
— Przypomniało mi go to wszystko — ciągnął z twarzą tuż przy szkle... i widziałem jak drugi Jackson, potężny i brodaty, patrzy w niego z natężeniem z pomiędzy ciemnych i gładkich rur, które umieją leczyć tyle złudzeń.
— Tak; to mi go przypomniało — ciągnął powoli. — Czytałem dziś rano dzienniki; walczą tam znowu. Karain tkwi w tem napewno. Już on potrafi dopiec tym caballeros. No, szczęść mu Boże, biedakowi! Był doprawdy zdumiewający.
Szliśmy dalej.
— Ciekawy jestem, czy też czar okazał się skuteczny — pamiętasz, naturalnie, czar Hollisa. Jeśli był skuteczny, to nie zmarnowano nigdy sześciu pensów z lepszym skutkiem. Biedak! Czy też pozbył się na dobre tego swojego przyjaciela? Mam nadzieję, że tak... Czy wiesz, zdaje mi się czasem, że — —
Stanąłem i popatrzyłem na niego.
— Widzisz... Chodzi mi o to, czy... ta historja — rozumiesz?... Czy to mu się doprawdy wydarzyło?... Jak myślisz?...
— Mój drogi — zawołałem — byłeś za długo poza krajem. Cóż za pytanie! Spójrz tylko na to wszystko.
Wodnisty blask zajaśniał na zachodzie i zagasł między dwoma rzędami murów; łamane zbiorowisko dachów, kominy, złote litery rozpełzłe po frontach domów i ciemny połysk okien — wszystko trwało zrezygnowane i markotne pod zstępującym mrokiem. Cała długość ulicy, głębokiej, jak studnia, i wąskiej, jak korytarz, pełna była ciemnego i nieustannego ruchu. Do uszu bił gwałtowny szelest i tupot szybkich kroków, przy wtórze głuchego i rozległego szmeru — szmeru o słabem tętnie, złożonego jak gdyby z gorączkowych oddechów, bijących serc, zdyszanych głosów. Niezliczone oczy spoglądały przed siebie, nogi poruszały się spiesznie, płynęły bladawe twarze, kołysały się ramiona. A ponad tem wszystkiem wąski, poszarpany pas nieba przesłoniętego dymem wił się między wysokiemi dachami, rozpostarty i nieruchomy, jak zbrukany sztandar powiewający nad zbiegowiskiem motłochu.
— Ta-a-a-k — rzekł Jackson w zamyśleniu.
Wielkie szprychy dwukołowych dorożek obracały się zwolna u skraju chodników; bladolicy młodzian wlókł się znużony u boku swojej laski, a poły jego płaszcza trzepotały się niemrawo w pobliżu pięt; konie stąpały ostrożnie po śliskim bruku, podrzucając łbami; dwie młode panienki o błyszczących oczach przeszły, żywo rozmawiając; piękny, stary pan o czerwonej twarzy kroczył miarowo i głaskał białego wąsa; sznur wysokich żółtych reklam z niebieskiemi literami zbliżał się chwiejnie i powoli, niby dziwaczne szczątki rozbitego okrętu, płynące po rzece z kapeluszy.
— Ta-a-a-k — powtórzył Jackson. Jego niebieskie oczy spoglądały na wszystkie strony, pogardliwe, rozbawione i twarde, jak oczy chłopca. Niezgrabny łańcuch czerwonych, żółtych i zielonych omnibusów toczył się, kołysząc, potworny i jaskrawy; dwoje obszarpanych dzieci przebiegło drogę; grupka brudnych mężczyzn z czerwonemi chustkami na gołych szyjach czyhała na boku, rozgadana plugawie; stary człowiek w łachmanach stał w błocie z twarzą pełną rozpaczy, wrzeszcząc przeraźliwie tytuł jakiegoś dziennika; a w oddali, wśród ruchliwych łbów końskich, tępego połysku uprzęży i tłoku lśniących karet, widniał ciemny policjant w hełmie, wyciągający sztywne ramię u skrzyżowania ulic.
— Tak; widzę to wszystko — rzekł powoli Jackson. — Mam to przed oczami; słyszę jak dyszy, biegnie, toczy się; potężne jest i żywe; zmiażdżyłoby cię, gdybyś się nie pilnował; a jednak — niech mnie powieszą, jeśli to dla mnie równie jest realne jak... jak tamto drugie... to znaczy — historja Karaina.
Myślę, że Jackson stanowczo za długo przebywał poza domem.


PLACÓWKA POSTĘPU
I


Zarząd stacji handlowej powierzono dwóm białym. Kayerts, naczelnik, był krępy i tłusty; Carlier, jego pomocnik, odznaczał się wysokim wzrostem, wielką głową i bardzo szerokim korpusem, osadzonym na długich, cienkich nogach. Trzecim człowiekiem należącym do zarządu był Murzyn z Sierra Leone, który utrzymywał, że jego nazwisko brzmi Henry Price. Atoli — z tej lub owej przyczyny — krajowcy z nad dolnej rzeki nazywali go Makolą, a imię to przylgnęło do niego w ciągu wszystkich wędrówek po okolicy. Mówił po angielsku i po francusku ze świegotliwym akcentem, miał piękny charakter pisma, znał się na prowadzeniu ksiąg i w najskrytszej głębi serca żywił kult dla złych duchów. Żona jego, Murzynka bardzo wielka i bardzo hałaśliwa, pochodziła z Loandy. Troje dzieci tarzało się w słońcu przed drzwiami niskiego domku Makoli, przypominającego szopę.
Milczący, nieprzenikniony Murzyn lekceważył obu białych. Miał nadzór nad małym składem z gliny, pokrytym strzechą z suchych traw, i udawał, że prowadzi dokładny spis paciorków, bawełnianych tkanin, czerwonych chustek, drutu miedzianego, oraz innych towarów tam złożonych. Oprócz domku Makoli i składu znajdował się na polance stacyjnej tylko jeden większy dom. Zbudowany był porządnie z trzciny i miał z czterech stron werandę. Składał się z trzech pokoi. Środkowy służył za salon; stały tam dwa proste stoły i kilka krzeseł. W dwóch pozostałych były sypialnie białych. Łóżko z siatką od moskitów służyło w każdej z nich za całe umeblowanie. Podłoga z desek usłana była przedmiotami używanemi przez białych; leżały tam otwarte puszki nawpół opróżnione, podarte odzienie, stare obuwie: wszelkie rzeczy brudne i wszelkie rzeczy połamane, które gromadzą się tajemniczo naokoło nieporządnych ludzi. Było tam jeszcze jedno mieszkanie niedaleko od zabudowań. W tem mieszkaniu, pod wysokim krzyżem, odchylonym znacznie od pozycji prostopadłej, spoczywał człowiek, który patrzył na początki tego wszystkiego; który zaprojektował placówkę postępu i kierował jej budową. W ojczyźnie swojej był chybionym malarzem; zmęczywszy się pościgiem za sławą — i to pościgiem o pustym żołądku — przybył tutaj, poparty wysokiemi protekcjami. Był pierwszym dyrektorem stacji. Makola pielęgnował w chorobie dzielnego artystę, który umarł na febrę w świeżo ukończonym domu. Murzyn odniósł się do tego faktu ze zwykłą sobie obojętnością, wyrażającą się w zdaniu: „Wiedziałem, że tak będzie“. Po śmierci malarza mieszkał czas jakiś na stacji sam ze swoją rodziną, księgami rachunkowemi i Złym Duchem, który sprawuje rządy w krajach leżących pod równikiem. Makola umiał doskonale radzić sobie ze swoim bogiem. Może przebłagał go obietnicą, że zczasem dostarczy mu do zabawy więcej białych ludzi. W każdym razie dyrektor Wielkiej Spółki Handlowej, który zjawił się na parowcu przypominającym olbrzymie pudełko od sardynek z umieszczoną na wierzchu szopą o płaskim dachu — otóż dyrektor ów znalazł stację w porządku, a Makolę pracującego, jak zwykle, z pilnością i spokojem. Dyrektor kazał postawić krzyż na grobie pierwszego ajenta i naznaczył Kayertsa na jego miejsce. Carlier został mianowany zastępcą. Dyrektor był człowiekiem zręcznym i bezwzględnym; pozwalał sobie niekiedy — ale bardzo dyskretnie — na ponure żarty. Wygłosił mowę do Kayertsa i Carliera, uwydatniając korzystne położenie stacji. Najbliższy punkt handlowy oddalony był mniej więcej o trzysta mil. To wyjątkowa wprost okazja, aby się odznaczyć i mieć znaczny dochód z procentu od obrotów handlowych. Osadzenie obu ajentów na tem stanowisku przedstawił jako łaskę wyświadczoną początkującym urzędnikom. Kayerts wzruszył się prawie do łez dobrocią dyrektora. Zaznaczył w odpowiedzi, że będzie usiłował uzasadnić swojem postępowaniem położoną w nim ufność, i t. d. i t. d. Kayerts służył przedtem w administracji telegrafów i umiał poprawnie się wyrażać. Carlier, były podoficer kawaleryjski w armji, której bezpieczeństwo gwarantowało kilka mocarstw europejskich, przejął się znacznie mniej mową dyrektora. „Jeśli możemy liczyć na prowizję, to wcale nieźle“ — pomyślał. Objął chmurnem spojrzeniem rzekę, lasy i nieprzenikniony gąszcz, odcinający stację od pozostałego świata — i mruknął pod nosem: „Zobaczymy“.
Nazajutrz parowiec podobny do pudełka od sardynek wyrzucił na brzeg kilka pak z bawełnianemi towarami i zapasem żywności, poczem odpłynął, aby wrócić znów za pół roku. Stojący na pokładzie dyrektor podniósł rękę do czapki w odpowiedzi na ukłony obu ajentów — którzy stali na wybrzeżu powiewając kapeluszami — i rzekł do starego urzędnika Spółki, udającego się do głównej kwatery:
— Popatrzno pan na tych dwóch głupców. Chyba powarjowali tam w kraju, żeby przysyłać mi takie okazy. Powiedziałem im, że mają założyć ogród warzywny, wybudować nowe składy, płoty i molo. Założę się, że nic z tego nie będzie zrobione. Nie potrafią nawet zabrać się do roboty. Byłem zawsze zdania, że stacja nad tą rzeką jest zupełnie bezużyteczna, a oni obaj świetnie do tej stacji pasują.
— Wyrobią się — rzekł stary wyga ze spokojnym uśmiechem.
— W każdym razie pozbyłem się ich na sześć miesięcy — odparł dyrektor.
Obaj ajenci ścigali wzrokiem parowiec, póki nie znikł za zakrętem, poczem, wziąwszy się pod ramię, wdrapali się na stromy brzeg i wrócili na stację. Przebywali od niedawna w tym kraju rozległym i niezbadanym, znajdując się ciągle wśród białych, pod okiem i przewodnictwem zwierzchników. A teraz — mimo tępoty swych dusz, nie ulegających łatwo subtelnym wpływom otoczenia — poczuli się bardzo samotni, znalazłszy się nagle w bezpośredniem zetknięciu z dziczą; z dziczą, która wydawała się jeszcze dziwniejszą i bardziej niezrozumiałą wskutek tajemniczych przejawów bujnego życia. Kayerts i Carlier byli okazami ludzi idealnie bezbarwnych i niedołężnych; istnienie ich umożliwiał tylko wysoki poziom organizacji właściwej cywilizowanym tłumom. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że ich życie, istota ich charakteru, zdolności ich i zuchwalstwa wypływają tylko z ich wiary w bezpieczeństwo danego otoczenia. Odwaga, spokój, zaufanie; wzruszenia i zasady; wszystkie wielkie i wszystkie błahe myśli należą nie do jednostki, a do tłumu: do tłumu, który wierzy ślepo w niewzruszoną siłę swych instytucyj i swej moralności, w potęgę swej policji i swej opinji. Ale zetknięcie się z nagą, nieokiełznaną dziczą, z pierwotną naturą i pierwotnym człowiekiem, wzbudza w sercu nagły i głęboki niepokój. Poczucie, że się jest jednym jedynym ze swej rasy; jasne uświadomienie sobie samotności swoich myśli, swoich uczuć; zaprzeczenie tego wszystkiego co jest zwykłe, co jest pewne — łączy się ze stwierdzeniem niezwykłości, która jest groźna, z odczuciem rzeczy niewyraźnych, nieuchwytnych i wstrętnych, których niepokojące wtargnięcie podnieca wyobraźnię i wstrząsa nerwami zarówno głupich jak i mądrych ludzi.
Kayerts i Carlier szli, trzymając się pod rękę i tuląc się do siebie jak dzieci w ciemnościach — i obaj mieli jednakowe, nawet niekoniecznie przykre odczucie niebezpieczeństwa, które uważa się raczej za wytwór wyobraźni. Gawędzili poufale bezustanku. „Nasza stacja ładnie jest położona“ — odezwał się jeden. Drugi potwierdził to z zapałem, rozwodząc się obszernie nad pięknością okolicy. Przechodzili właśnie obok grobu:
— Biedaczysko! — odezwał się Kayerts.
— Umarł na febrę, prawda? — mruknął Carlier i przystanął.
— Jakże nie miał umrzeć — odparł Kayerts z oburzeniem — mówiono mi, że włóczył się lekkomyślnie po słońcu. Każdy przyzna, że tutejszy klimat wcale nie jest gorszy od naszego, tylko trzeba wystrzegać się słońca. Słyszysz, Carlier? Ja jestem tutaj panem i rozkazuję ci, abyś nie włóczył się po słońcu!
Przybrał żartobliwy ton zwierzchnika, ale w gruncie rzeczy mówił poważnie. Myśl, że mógłby pochować Carliera i pozostać samotnym, przejmowała go dreszczem. Poczuł nagle, że ten Carlier bliższy mu jest tutaj, w środku Afryki, niż rodzony brat w innych okolicznościach. Carlier, wpadając w ten sam ton, zasalutował i odparł rześko:
— Rozkaz pana będzie wykonany, panie naczelniku! — Tu roześmiał się, poklepał Kayertsa po ramieniu i zawołał: — Dobrze się nam będzie działo! Mamy tylko siedzieć na miejscu i zbierać kość słoniową, którą te dzikusy będą nam przynosiły. W gruncie rzeczy ten kraj ma swoje dobre strony!
Wybuchnęli obaj głośnym śmiechem, a Carlier pomyślał:
— Biedny ten Kayerts; taki jest tłusty i wcale nie ma zdrowia. Toby było straszne, gdybym go musiał tu pochować. Mam dla niego dużo szacunku... — Nim jeszcze znaleźli się na werandzie, mówili jeden do drugiego „mój kochany“.
Pierwszego dnia bardzo byli czynni; kręcili się po całym domu z młotkami, gwoźdźmi i czerwonym perkalem, zawieszając firanki i wogóle usiłując nadać domowi wygląd miły i przytulny; postanowili urządzić sobie wygodnie nowe życie. Ale zadanie to było ponad ich siły. Skuteczna walka z trudnościami nawet czysto materjalnej natury wymaga więcej pogody ducha i wzniosłej odwagi, aniżeli ludzie naogół przypuszczają. Niepodobna było wyobrazić sobie osobników gorzej do takiej walki przygotowanych. Społeczeństwo, które wzięło pod opiekę tych dwóch ludzi — bynajmniej nie przez troskliwość, lecz skutkiem swoich osobliwych potrzeb — zakazało im wszelkiej niezależnej myśli, wszelkiej inicjatywy, wszelkiego odchylenia się od rutyny; i to zakazało pod karą śmierci. Mogli żyć tylko pod warunkiem, że staną się automatami. A teraz — uwolnieni od opieki ludzi z piórem zatkniętem za ucho, czy też ludzi z galonem na rękawie, byli jak ci dożywotni więźniowie, oswobodzeni po wielu latach, którzy nie wiedzą co zrobić z wolnością. Nie wiedzieli, jaki użytek zrobić ze swoich uzdolnień, ponieważ obaj — dla braku wprawy — nie umieli powziąć ani jednej niezależnej myśli.
Po upływie dwóch miesięcy Kayerts odzywał się często: „Nie zobaczylibyście mnie tu nigdy, gdyby nie moja Melie“. Melie była to jego córka. Chcąc zarobić na posag dla dziewczyny, rzucił posadę w administracji telegrafów, choć przez siedemnaście lat czuł się tam idealnie szczęśliwy. Żonę stracił już dawno, a wychowaniem dziecka zajmowały się jego siostry. Żałował ulic rodzinnego miasta, bruków, kawiarni, wieloletnich swoich przyjaciół; wszystkich rzeczy, na które patrzał dzień po dniu; wszystkich myśli nasuwanych przez znane przedmioty — łatwych, jednostajnych i spokojnych myśli państwowego urzędnika; żałował plotek, małostkowych zadrażnień, łagodnego jadu i kawałów, które składają się na atmosferę biur rządowych. Carlier oświadczał ze swojej strony: „Gdybym miał za szwagra człowieka porządnego, człowieka z sercem — nigdybym się tu nie był znalazł“. Carlier porzucił służbę w wojsku i tak się naprzykrzył rodzinie przez lenistwo i natrętną bezczelność, że szwagier jego, doprowadzony do ostateczności, uczynił nadludzkie wysiłki, aby umieścić go w Spółce jako drugorzędnego ajenta. Nie posiadając ani jednego pensa, Carlier musiał zgodzić się na tę posadę z chwilą, gdy zrozumiał jasno, że niczego więcej nie zdoła wycisnąć z krewnych. Podobnie jak i Kayerts żałował dawnego życia. Żałował podźwięku szabli i ostróg, spacerów w piękne popołudnie, koszarowych dowcipów, dziewcząt z miast gdzie stali garnizonem; ale poza tem wszystkiem żywił jeszcze żal do świata. Był najoczywiściej ofiarą krzywd i niesprawiedliwości. Z tego powodu zasępiał się czasem. Lecz obaj mężczyźni harmonizowali ze sobą doskonale, złączeni wspólną głupotą i lenistwem. Nie robili nic, ale to nic dosłownie, i rozkoszowali się swoją bezczynnością, za którą im płacono. Zczasem rozwinęło się w nich obu coś nakształt wzajemnego przywiązania.
Żyli niby ślepcy w wielkim pokoju, zdając sobie sprawę tylko z rzeczy, z któremi się stykali (a i to niedokładnie) — lecz niezdolni byli absolutnie do ogarnięcia całokształtu zjawisk. Rzeka, las i rozległy kraj tętniący życiem, wszystko to przedstawiało dla nich wielką pustkę. Nawet jaskrawy blask słońca nie rozświetlał im niepojętych zjawisk, które przesuwały się przed ich oczami bez żadnego związku ani też celu. Rzeka zdawała się wypływać znikąd i nigdzie nie dążyć. Płynęła przez próżnię. Z tej próżni wyłaniały się niekiedy łódki i ludzie z włóczniami pojawiali się tłumnie na dziedzińcu stacji. Byli nadzy, połyskliwie czarni i zbudowani nieskazitelnie, zdobiły ich śnieżne muszle i błyskotki z miedzianego drutu. Głosy ich zlewały się w gwar dziwaczny i świegotliwy, ruchy mieli dostojne, a oczy ich — zalęknione i nie znające spoczynku — rzucały szybkie, dzikie spojrzenia. Siedzieli na piętach przed werandą w pięć albo i więcej długich rzędów, podczas gdy ich wodzowie targowali się godzinami z Makolą o kieł słonia. Kayerts siedział na krześle i spoglądał zgóry na te poczynania, nic zgoła nie rozumiejąc. Wytrzeszczał na nich okrągłe niebieskie oczy i wołał do Carliera:
— Popatrzno — o tam! widzisz tego draba i tego drugiego, z lewej strony. Widziałeś ty kiedy taką twarz? Ach, cóż to za śmieszna bestja!
Carlier, pykając z krótkiej drewnianej fajki, napchanej krajowym tytuniem, zbliżał się zawadjackim krokiem, podkręcał wąsa i ogarniał wojowników spojrzeniem wyniosłem a pobłażliwem.
— Piękne zwierzęta — oświadczał. — Przynieśli trochę gnatów, co? Nie można powiedzieć, aby przyszli nie w porę. Popatrzno na muskuły tego draba — trzeciego z rzędu. Nie miałbym ochoty dostać od niego pięścią w nos. Ramiona ma piękne, ale nogi od kolan — do niczego. To żaden materjał na kawalerzystów. — I spoglądał przychylnie na własne piszczele, konkludując niezmiennie: — Brrr, jak oni śmierdzą! Ty, Makola, zabierz to stado do fetysza (na każdej stacji nazywano skład fetyszem, może ze względu na duch cywilizacji w składzie zawarty) i daj im trochę tego śmiecia, które tam trzymasz. Wolałbym, żeby skład był pełen kości słoniowej niż gałganów.
Kayerts przytakiwał.
— Tak, tak! Idź tam i skończ tę gadaninę, panie Makola. Jak się porozumiecie, przyjdę, żeby zważyć kieł. Musimy być dokładni. — Potem zwracał się do kolegi. — To jest plemię, które mieszka tam w dole rzeki; trzeba przyznać, że są aromatyczni. Pamiętam, że już tu raz byli. Słyszysz ten wrzask? Czego to człowiek nie wycierpi w tym psim kraju! Głowa mi pęka.
Takie korzystne wizyty zdarzały się rzadko. Dzień za dniem obaj pionierzy handlu i postępu spoglądali na pusty dziedziniec, zalany drgającym blaskiem prostopadłych promieni. Pod wysokim brzegiem cicha rzeka płynęła spokojnie, mieniąc się iskrami. W środku łożyska na piaszczystej mieliźnie hipopotamy i aligatory leżały obok siebie i wygrzewały się w słońcu. A naokół drobnej polanki, otaczającej handlową stację, nieobjęte lasy ciągnęły się na wszystkie strony i kryły nieuchronne powikłania fantastycznego życia, spoczywając w wymownem milczeniu i majestacie. Dwaj mężczyźni nic nie rozumieli i nie troszczyli się o nic, pochłonięci liczeniem dni, które dzieliły ich od powrotu parowca. Poprzednik ich zostawił trochę podartych książek. Zaznajomili się z temi szczątkami powieści i — ponieważ nigdy przedtem nic podobnego nie czytali — zdumiało ich to i rozerwało. Potem w ciągu długich dni prowadzili nieskończone i głupie dyskusje o intrygach i osobach. W środku Afryki zaznajomili się z kardynałem Richelieu i d’Artagnanem, z Jastrzębiem Okiem i Ojcem Goriot — i z wielu innemi osobistościami. Wszystkie te urojone postaci stały się przedmiotem plotek, niby żywi znajomi. Oceniali ich cnoty, podejrzewali ich intencje, sławili ich powodzenia; gorszyli się obłudą bohaterów lub wątpili o ich odwadze. Opisy zbrodni napełniały oburzeniem obu czytelników, natomiast czułe lub patetyczne ustępy wzruszały ich głęboko. Carlier odchrząkiwał i mówił z żołnierska: „Co za brednie!“ Okrągłe oczy Kayertsa pełne były łez, a tłuste jego policzki drgały, gdy oświadczał, pocierając łysinę: „To wspaniała książka. Nie miałem pojęcia, że są na świecie tacy zdolni ludzie“.
Znaleźli także kilka starych numerów gazety wydawanej w kraju. Ów dziennik omawiał w pompatycznych okresach to, co podobało mu się nazwać „naszą Ekspansją Kolonjalną“. Rozprawiał szeroko o prawach i obowiązkach cywilizacji, o świętem posłannictwie pracy cywilizacyjnej i wynosił pod niebiosa zasługi tych, którzy krzewią światło, i wiarę, i handel w ciemnych zakątkach ziemi. Carlier i Kayerts czytali, dziwili się i stopniowo nabierali o sobie coraz lepszego pojęcia. Carlier rzekł pewnego wieczoru — zakreślając szeroki łuk ręką:
— Za sto lat będzie tu może miasto. Bulwary, i składy, i koszary, i — i — sale bilardowe. Cywilizacja, mój chłopcze, i cnota — i wszystko. A wówczas dzieciaki będą wyczytywały, że dwóch zacnych ludzi, Kayerts i Carlier, byli pierwszymi białymi ludźmi, którzy osiedli na tem miejscu!
Kayerts przytakiwał:
— Tak, ta myśl bardzo jest krzepiąca.
Zdawali się zapominać o swym umarłym poprzedniku; ale raz wczesnym rankiem Carlier wyszedł i umocnił krzyż na grobie.
— Dostawałem zeza, ile razy tamtędy przechodziłem — tłumaczył Kayertsowi, popijając ranną kawę. — Taki ten krzyż był pochylony, że dosłownie bez zeza nie mogłem na niego patrzeć. No więc ustawiłem go prosto. A jak mocno teraz stoi — no, mówię ci! Zawiesiłem się obiema rękami na poprzecznem drewnie. Ani drgnął. Porządnie to zrobiłem.
Czasami odwiedzał ich Gobila. Był to naczelnik sąsiednich wiosek, siwowłosy dzikus, chudy i czarny; nosił wokoło bioder przepaskę z białego płótna i sparszywiałą skórę pantery na plecach. Zbliżał się, stawiając długie kroki kościstemi nogami i podpierając się laską równie jak i on wysoką; wszedłszy do pokoju, który był wspólną własnością Kayertsa i Carliera, przykucał na piętach na lewo od drzwi. Siedział tam, śledząc pilnie ruchy Kayertsa i od czasu do czasu wygłaszał mowę, z której tamten nic nie rozumiał. Kayerts, nie przerywając sobie zajęcia, odzywał się niekiedy przyjaznym tonem: „Jakże się miewasz, stary bałwanie?“ przyczem uśmiechali się do siebie. Obaj biali mieli słabość do tego starego i niezrozumiałego stworu i nazywali go ojcem Gobilą. Zachowanie się Gobili cechowała istotnie ojcowska życzliwość; wyglądało na to, że kocha naprawdę wszystkich białych ludzi. Wydawali mu się wszyscy bardzo młodzi i niemożliwi do rozróżnienia (chyba według wzrostu); wiedział, że wszyscy są braćmi i że nigdy nie umierają. Śmierć artysty, który był pierwszym białym, jakiego Gobila znał bliżej, nie naruszyła wcale tej wiary, ponieważ Gobila święcie był przekonany, że biały cudzoziemiec udał tylko śmierć i kazał się pochować dla tajemniczych swoich celów, których zgłębianie nanicby się nie przydało. Może powrócił w ten sposób do swojego kraju? W każdym razie ci dwaj biali byli napewno braćmi zmarłego — i Gobila przeniósł na nich niedorzeczną swoją miłość. Odwzajemniali mu się do pewnego stopnia. Carlier klepał go po plecach i, nie bacząc na oszczędność, zapalał zapałki dla jego rozrywki. Kayerts zawsze był gotów dać mu do powąchania butelkę z amoniakiem. Jednem słowem zachowywali się zupełnie tak samo jak tamta biała istota, która ukryła się w ziemi. Gobila przyglądał im się uważnie. Może byli obaj tamtą istotą — a może tylko jeden z nich? Nie umiał tego rozstrzygnąć i wyjaśnić tajemnicy, ale czuł dla nich zawsze niezmienną życzliwość. Naskutek tej przyjaźni kobiety ze wsi okolicznych szły co rano gęsiego przez trzciniastą trawę, przynosząc na stację drób, i słodkie kartofle, i wino palmowe, a czasem i kozła. Spółka nigdy swoich stacyj dostatecznie nie zaopatrywała, i ajenci potrzebowali miejscowych produktów, aby się wyżywić. Dostawali je z powodu życzliwości Gobili i dobrze im się działo. Od czasu do czasu jeden z nich przechodził paroksyzm febry; drugi pielęgnował go wówczas ze szlachetnem oddaniem. Niewiele robili sobie z choroby. Febra pozostawiała osłabienie i po każdym ataku wyglądali znacznie gorzej. Carlierowi zapadły się oczy; irytował się o lada drobnostkę. Twarz Kayertsa mizerna była i obwisła, co w połączeniu z okrągłością jego brzucha wyglądało bardzo dziwacznie. Ale przebywając wciąż razem, nie spostrzegali zmian, jakie zachodziły w ich wyglądzie, a także i w usposobieniu.
Minęło tak pięć miesięcy.
Gdy pewnego ranka Kayerts i Carlier, wyciągnięci w fotelach na werandzie, mówili o zbliżających się odwiedzinach parowca, grupa zbrojnych ludzi wyszła z lasu i zbliżyła się do stacji. Byli to obcy Murzyni z innej części kraju. Wysocy, smukli, spowici od stóp do głów w niebieskie płótno z frendzlami, ułożone w klasyczne fałdy, uzbrojeni byli w rusznice zawieszone na obnażonem prawem ramieniu. Makola ujawnił podniecenie i wybiegł ze składu (gdzie spędzał całe dni) na spotkanie gości. Weszli na dziedziniec i spoglądali wokoło spokojnym, pogardliwym wzrokiem. Ich wódz — potężny Murzyn o zdecydowanym wyglądzie i oczach krwią nabiegłych, stanął przed werandą i wygłosił długą mowę. Wymachiwał przytem rękami i skończył niespodzianie.
W jego intonacji i brzmieniu długich okresów dźwięczało coś, co zatrwożyło obu białych. Było to niby odbicie czegoś niekoniecznie znanego, choć przywodziło na myśl przemowy ludzi cywilizowanych. Mowa Murzyna brzmiała jak jeden z tych niesamowitych języków, jakie czasem we śnie słyszymy.
— Cóż to za szwargot? — rzekł zdumiony Carlier. — W pierwszej chwili wydało mi się, że ten drab mówi po francusku. W każdym razie to zupełnie inny żargon niż wszystkie, któreśmy słyszeli.
— Tak — odparł Kayerts. — Ty, Makola, co on mówi? Skąd przychodzą? Co to za jedni?
Ale Makola, który stał jak na rozżarzonych węglach, odrzekł śpiesznie:
— Nie wiem. Przychodzą z bardzo daleka. Może pani Price ich zrozumie. To są może źli ludzie.
Wódz, poczekawszy chwilę, rzekł coś ostro do Makoli, który potrząsnął głową. Obcy rozejrzał się wokoło, zauważył szopę Makoli i ruszył ku niej. W następnej chwili usłyszano głos pani Makola, przemawiającej z wielką płynnością. Pozostali goście — było ich wszystkich sześciu — wałęsali się bezceremonjalnie po dziedzińcu, wtykali głowy przez drzwi składu, obstąpili grób, wskazując znacząco na krzyż i wogóle czuli się jak w domu.
— Nie podobają mi się te dranie i — wiesz co, Kayerts — oni muszą pochodzić z wybrzeża; mają broń palną — zauważył sprytny Carlier.
Kayertsowi te dranie nie podobały się również. Obaj zdali sobie sprawę po raz pierwszy, że w okolicznościach, w których się znaleźli, niezwykłość może być niebezpieczna i poza nimi dwoma niema na ziemi żadnej siły, która mogłaby odgrodzić ich od tej niezwykłości. Weszli do domu zaniepokojeni i nabili rewolwery. Kayerts rzekł:
— Musimy powiedzieć Makoli, żeby kazał im pójść precz nim się ściemni.
Obcy ludzie odeszli popołudniu, zjadłszy posiłek przygotowany przez panią Makola. Olbrzymia kobieta bardzo była podniecona i dużo z gośćmi rozmawiała. Terkotała ostrym głosem, pokazując tu i tam na lasy i rzekę. Makola siedział nauboczu i śledził rozmowę. Niekiedy wstawał i szeptał coś żonie do ucha. Odprowadził obcych aż poza wąwóz, leżący od tyłu na granicy gruntów stacyjnych, i powrócił wolnym krokiem, pogrążony w głębokiej zadumie. Gdy biali zwrócili się do niego z pytaniami, zachował się bardzo dziwnie; zdawało się, że nic nie rozumie, że zapomniał po francusku, że wogóle zapomniał mówić. Kayerts i Carlier zauważyli zgodnie, że Murzyn wypił zanadto palmowego wina.
Była wprawdzie mowa o tem, że trzebaby trzymać kolejno wartę, ale wieczorem wszystko wyglądało tak spokojnie i cicho, że poszli spać jak zwykle. Przez całą noc przeszkadzało im bicie w bębny po wioskach. Gdzieś w pobliżu rozlegał się głęboki, szybki łoskot — odpowiadał mu drugi woddali — i zapadała cisza. Niebawem krótkie pobudki odzywały się znowu tu i tam, zlewały się i rozrastały, potężniejąc w silny i przeciągły warkot, który wypływał z lasu, toczył się w ciemnościach, ciągły i nieustanny, blisko i daleko, jak gdyby cały świat był jednym olbrzymim bębnem, huczącym bez przerwy wezwanie do niebios. A skroś ten głęboki i potężny hałas, nagłe wrzaski, podobne do śpiewów buchających z domu obłąkanych, przedzierały się w ostrych zgrzytliwych wytryskach, które zdawały się sięgać wysoko nad ziemię, niwecząc wszelki spokój pod gwiazdami.
Kayerts i Carlier spali źle tej nocy. Zdawało im się, że słyszą wystrzały, ale nie mogli ustalić w jakim kierunku. Rano nie było Makoli. Wrócił około południa w towarzystwie jednego z wczorajszych przybyszów i wymykał się wciąż Kayertsowi, który ani rusz nie mógł się z nim rozmówić. Kayerts osądził, że Makola prawdopodobnie ogłuchł i bardzo się temu dziwował. Carlier, który łowił ryby na wybrzeżu, wrócił tymczasem i rzekł, pokazując swój połów: „Piekielny dzisiaj rozruch wśród tych Murzynów; ciekaw jestem co się tam dzieje. Z piętnaście łodzi przebyło rzekę podczas tych dwóch godzin, kiedy łowiłem ryby“. Strapiony Kayerts zapytał: „Czy nie dziwnie ten Makola dziś wygląda?“ Carlier doradził: „Trzymaj w kupie wszystkich naszych ludzi, bo nuż się coś wydarzy“.



II


Na stacji było dziesięciu robotników, zostawionych przez dyrektora. Ci ludzie zgodzili się do Spółki na przeciąg sześciu miesięcy (nie mając żadnego wyobrażenia, czem jest miesiąc w szczególności i bardzo słabo zdając sobie sprawę z pojęcia czasu wogóle) — a służyli już sprawie postępu więcej niż dwa lata. Należeli do plemienia osiadłego w bardzo odległej części tej krainy smutku i ciemności i nie mogli uciec, przypuszczając, że tuziemcy zabiliby ich, jako obcych wędrowców — w czem się bynajmniej nie mylili. Mieszkali w słomianych szałasach na stoku wąwozu zarośniętego trzciniastą trawą, tuż za budynkami. Nie czuli się szczęśliwi; żałowali świątecznych obrzędów, czarów i ofiar z ludzi, które były w zwyczaju w ich ojczyźnie, gdzie mieli także rodziców, braci, siostry, wielbionych wodzów, szanowanych czarowników, bliskich przyjaciół oraz inne związki uznane naogół za ludzkie. W dodatku porcje ryżu wydzielane przez Spółkę nie dogadzały im jako pokarm w ich ojczyźnie nieznany, do którego nie mogli się przyzwyczaić. Wynikało stąd, że byli niezdrowi i nieszczęśliwi. Gdyby należeli do innego plemienia, zdecydowaliby się na śmierć, aby uciec od powikłanych trudności życia, bo dla niektórych dzikich niema nic łatwiejszego od samobójstwa. Ale że należeli do wojowniczego plemienia o spiłowanych zębach, odznaczali się przeto większą odpornością i wlekli ogłupiały żywot wśród chorób i smutku. Pracowali niedołężnie i stracili swój wspaniały wygląd. Carlier i Kayerts leczyli ich wytrwale, nie mogąc doprowadzić ich do dawnego stanu. Kazali im codzień odbywać musztrę i wyznaczali różne prace: żęcie trawy, budowanie płotów, ścinanie drzew i t. d. i t. d. — do których porządnego wykonania żadna siła ziemska nie była w stanie ich zmusić. W gruncie rzeczy dwaj biali mieli nad nimi bardzo słaby dozór.
Makola przyszedł popołudniu do dużego domu i zastał Kayertsa śledzącego trzy ciężkie słupy dymu wznoszące się nad lasami.
— Co to takiego? — spytał Kayerts.
— Jakieś wioski się palą — odpowiedział Makola, który zdawał się odzyskiwać przytomność. Potem rzekł nagle: — Mamy bardzo mało kości słoniowej; handel źle szedł przez sześć miesięcy. Czy chce pan dostać więcej kości słoniowej?
— Tak — odrzekł skwapliwie Kayerts. Myślał o prowizji, która była mała.
— Ci ludzie, którzy byli tu wczoraj, to kupcy z Loandy; mają bardzo dużo kości słoniowej, więcej niż mogą udźwignąć w drodze do domu. Czy mam od nich kupić? Wiem, gdzie jest ich obóz.
— Naturalnie — rzekł Kayerts. — Kto to są ci kupcy?
— To źli ludzie — odrzekł obojętnie Makola. — Biją się z krajowcami, łapią kobiety i dzieci. To bardzo źli ludzie i mają strzelby. Wielki zamęt jest naokoło. Czy chce pan kupić kości słoniowej?
— Tak — odrzekł Kayerts.
Makola przez chwilę nic nie mówił.
— Ci nasi robotnicy są do niczego — mruknął, rozglądając się wokoło. — Stacja w wielkim nieporządku. Dyrektor będzie się gniewał. Dobrze byłoby dostać piękną porcję kości słoniowej — wtedy dyrektor nic nie powie.
— Cóż na to mogę poradzić? ludzie nie chcą pracować — rzekł Kayerts. — Kiedy dostaniesz tę kość słoniową?
— Bardzo prędko — odparł Makola. — Może dziś w nocy. Niech się pan już na mnie spuści i nie wychodzi wcale z domu. Możeby pan dał naszym ludziom palmowego wina, to urządzą sobie tańce dziś wieczorem. Zabawią się. Jutro będą lepiej pracować. Dużo jest wina — trochę nawet skwaśniało.
Kayerts zgodził się na to i Makola zaniósł własnoręcznie wielkie tykwy do drzwi swojej szopy. Stały tam do wieczora i pani Makola zaglądała do każdej z nich. Ludzie stacyjni dostali je wieczorem. Wielkie ognisko paliło się przed ich szałasami, gdy Carlier i Kayerts poszli się położyć. Słyszeli okrzyki i bicie w bęben. Kilku ludzi Gobili przyłączyło się do robotników i zabawa szła w najlepsze.
W środku nocy Carlier obudził się nagle i usłyszał jakiś głośny krzyk; potem rozległ się wystrzał. Jeden jedyny wystrzał. Carlier wybiegł i spotkał się na werandzie z Kayertsem. Obaj byli przestraszeni. Gdy szli przez dziedziniec ku szopie Makoli, ujrzeli cienie poruszające się w ciemnościach. Jeden z tych cieni krzyknął: „Nie strzelajcie! To ja, Price“ — i Makola pojawił się tuż przy nich. — Wracajcie, panowie, wracajcie — nalegał — zepsujecie wszystko. — Tu są jacyś obcy ludzie — rzekł Carlier. — To nic; wiem o tem — odparł Makola. Potem szepnął: — Wszystko w porządku. Przynieśli kość słoniową. Nie mówcie nic! Wiem, co robię.
Dwaj biali wrócili niechętnie do domu, ale spać już nie mogli. Słyszeli jakieś kroki, szepty, jęki. Zdawało im się, że gromada ludzi weszła na dziedziniec, że ciśnięto na ziemię ciężkie jakieś przedmioty, potem swarzono się długi czas, wreszcie nastała cisza. Kayerts i Carlier leżeli na swoich twardych łóżkach, myśląc: „Ten Makola jest nieoceniony“. Rano Carlier wyszedł z domu bardzo zaspany i pociągnął za sznur wielkiego dzwonu. Służba stacyjna musztrowała się codzień przy dźwiękach dzwonu. Ale tego ranka nikt się nie stawił. Kayerts pojawił się, ziewając, na werandzie. Widzieli, jak Makola wyszedł ze swojej szopy, niosąc cynową miednicę z brudną wodą. Makola, Murzyn cywilizowany, mył się zawsze bardzo porządnie. Wylał zręcznie mydliny na nędznego żółtego pieska, który chował się przy jego szopie i, zwróciwszy twarz w stronę domu ajentów, krzyknął zdaleka:
— Wszyscy ludzie uciekli dziś w nocy!
Słyszeli go wyraźnie, ale obaj krzyknęli w zdumieniu: „Co takiego?!“ Potem przez chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem:
— Wpadliśmy w ładne tarapaty — warknął Carlier.
— To nie do wiary! — mruknął Kayerts.
— Pójdę do szałasów i zobaczę — rzekł Carlier, ruszając z miejsca wielkiemi krokami.
Makola zbliżył się i zastał samego Kayertsa.
— Nie mogę temu uwierzyć — rzekł płaczliwie Kayerts. — Pielęgnowaliśmy ich jak własne dzieci!
— Odeszli z ludźmi z wybrzeża — powiedział Makola po chwili namysłu.
— Co mnie to może obchodzić z kim odeszli — niewdzięczne bestje! — wykrzyknął Kayerts. Nagle błysnęło mu podejrzenie i dodał, patrząc bystro na Makolę:
— A ty co wiesz o tem?
Makoła wzruszył ramonami, patrząc w ziemię.
— Co ja wiem? Ja się tylko domyślam. Chce pan obejrzeć kość słoniową — o, tam leży. Coś wspaniałego. Nigdy pan takiej nie widział.
Ruszył w stronę składu. Kayerts szedł za nim machinalnie, rozmyślając o niewiarogodnej ucieczce robotników. Przed drzwiami fetysza leżało na ziemi sześć wspaniałych kłów.
— Co dałeś im za to? — spytał Kayerts, obejrzawszy nabytek z zadowoleniem.
— To nie był zwyczajny handel — odrzekł Makoła. — Przynieśli kość słoniową i oddali mi ją. Powiedziałem im, żeby wzięli sobie ze stacji to, czego najbardziej potrzebują. To wspaniała kość. Żadna stacja nie może się pochwalić takiemi kłami. Ci kupcy potrzebowali gwałtem tragarzy, a nasi ludzie nic tu nie robili. Ja kłów nie kupiłem; nie trzeba wciągać do ksiąg. Wszystko w porządku.
Kayerts o mało co nie pękł z oburzenia.
— Co takiego? — krzyknął — sprzedałeś poprostu naszych ludzi za te kły!
Makola milczał obojętnie.
— Ja ciebie — ja — ja — bełkotał Kayerts. — Ty czarcie przeklęty! — wrzasnął.
— Zrobiłem co mogłem dla pana i dla Spółki — rzekł niewzruszony Makola. — Dlaczego pan tak krzyczy? Niech pan spojrzy na ten kieł.
— Odprawiam cię! Doniosę dyrektorowi — ani myślę patrzeć na ten kieł. Nie wolno ci tego dotykać. Rozkazuję wrzucić to do rzeki. Ty — ty — —
— Pan bardzo jest czerwony, panie Kayerts. Jak się pan będzie tak na słońcu irytował, dostanie pan febry i umrze pan — jak pierwszy naczelnik! — wypowiedział z naciskiem Makola.
Stali w milczeniu, patrząc w siebie z natężeniem, jak gdyby usiłowali dojrzeć coś z wielkiej odległości. Kayerts wzdrygnął się. Makola miał na myśli tylko to, co powiedział, ale słowa jego wydały się Kayertsowi pełnemi złowrogiej groźby. Odwrócił się nagle i poszedł ku domowi. Makola wycofał się na łono rodziny, a kły, pozostawione przed składem, leżały w blasku słonecznym, wielkie i drogocenne.
Carlier wrócił na werandę.
— Uciekli wszyscy, co? — odezwał się głuchy głos Kayertsa z głębi wspólnego pokoju. — Nikogo nie znalazłeś?
— O tak — odrzekł Carlier — znalazłem jednego z ludzi Gobili; leży martwy przed szałasami — przestrzelili go nawskroś. Słyszeliśmy ten strzał dziś w nocy.
Kayerts wyszedł szybko na werandę. Zastał towarzysza patrzącego ponuro przez dziedziniec w stronę kłów, leżących w oddali przed składem. Przez chwilę siedzieli obaj w milczeniu. Potem Kayerts opowiedział swoją rozmowę z Makolą. Carlier nic nie odrzekł. Przy śniadaniu jedli bardzo mało. Przez resztę dnia zamienili ledwie parę słów. Głucha cisza zdawała się ciężyć nad stacją i zaciskać im wargi. Makola nie otworzył składu; spędził dzień na zabawie z dziećmi. Leżał wyciągnięty na macie przed drzwiami swojego domku, a dzieciaki siedziały mu na piersiach i łaziły po nim. Był to obraz wzruszający. Pani Makola zajęta była przez cały dzień gotowaniem, tak jak i zwykle. Biali zjedli wieczerzę z nieco lepszym apetytem. Potem Carlier, paląc fajkę i przechadzając się po dziedzińcu, dotarł aż do składu; stał przez długi czas nad kłami, dotknął nogą jednego czy dwóch, a nawet usiłował podnieść największy od cienkiego końca. Wrócił do swego naczelnika, który siedział wciąż na werandzie, rzucił się na krzesło i rzekł:
— Już wiem, jak to się stało! Napadli ich, leżących w ciężkim śnie po wypiciu wszystkiego tego wina, które pozwoliłeś wziąć Makoli. To była zasadzka — rozumiesz? Najgorsze to, że było tam kilku ludzi Gobili — z pewnością uprowadzili ich także. Najmniej pijany ze wszystkich obudził się i został zastrzelony w nagrodę za wstrzemięźliwość. Dziwny kraj. Co teraz zrobisz?
— Nie możemy tego dotknąć, naturalnie — rzekł Kayerts.
— Naturalnie, że nie — potwierdził Carlier.
— Niewolnictwo to okropna rzecz — wybełkotał Kayerts niepewnym głosem.
— Straszna! co za cierpienia — mruknął Carlier z przekonaniem.
Wierzyli święcie w swoje słowa. Każdy człowiek ma względy i szacunek dla pewnych słów, które on i jego bliźni wymawiają. Ale o uczuciach ludzie zaiste nic nie wiedzą. Mówimy z oburzeniem albo zachwytem; mówimy o ucisku, okrucieństwie, zbrodni, poświęceniu, wyrzeczeniu się, cnocie — i nie odczuwamy nic istotnego poza temi słowami. Nikt nie wie, co znaczy cierpienie albo wyrzeczenie się, prócz może ludzi, co padają ofiarą tajemnych celów, do których wiodą te złudzenia.
Następnego ranka zobaczyli, że Makola krząta się gorliwie na dziedzińcu, ustawiając wielką wagę do ważenia kości słoniowej. Po niejakim czasie Carlier rzekł: — Co też ten łajdak tam majstruje? — i zaczął wałęsać się po podwórzu. Kayerts poszedł za nim. Przystanęli obok wagi, przypatrując się Makoli. Nie zwracał na nich żadnej uwagi. Kiedy waga została zawieszona jak należy, spróbował podnieść kieł, aby położyć go na szali. Za ciężki był jednak. Spojrzał wgórę bezradnie, nic nie mówiąc, i przez minutę stali wokoło wagi, milczący i nieruchomi jak trzy posągi. Nagle Carlier rzekł: „Bierz za drugi koniec, Makola, draniu jeden!“ — i podnieśli kieł wspólnemi siłami. Kayerts drżał całem ciałem. Mruczał pod nosem: „No, no, doprawdy!“ Włożywszy rękę do kieszeni, znalazł tam brudny kawałek papieru i ogryzek ołówka. Odwrócił się plecami, jakby chciał ukryć jakieś szachrajstwo i notował ukradkiem cyfry, które Carlier wygłaszał, podnosząc głos niepotrzebnie. Kiedy wszystko już było zważone, Makola szepnął do siebie: „Słońce pali tu strasznie mocno — to niedobrze dla kłów“. Carlier rzekł niedbale do Kayertsa: „Wiesz co, naczelniku, mógłbym właściwie pomóc mu wnieść to do składu“.
Gdy wracali do domu, Kayerts zauważył z westchnieniem: „Musieliśmy to zrobić“. A Carlier rzekł: „To jest doprawdy okropne, ale ponieważ ludzie należeli do Spółki, więc i kość słoniowa należy do Spółki. Musimy jej pilnować“. „Oczywiście zdam z tego sprawę dyrektorowi“, rzekł Kayerts. „Naturalnie, niech on sam rozstrzygnie“, przytakiwał Carlier.
W południe zabrali się z apetytem do śniadania. Kayerts wzdychał od czasu do czasu. Gdy imię Makoli wypływało w rozmowie, dodawali do niego obelżywy epitet. Przynosiło to ulgę ich sumieniom. Makola urządził sobie popołudniu święto i kąpał dzieci w rzece. Tego dnia nikt z wiosek Gobili nie znalazł się w pobliżu stacji. Nazajutrz także nikt nie przyszedł, ani dnia następnego, ani przez cały tydzień. Zdawało się, że poddani Gobili wymarli i zostali pochowani, gdyż nie dochodził stamtąd najlżejszy przejaw życia. Ale lud obchodził tylko żałobę po rodakach, zgładzonych przez czary białych ludzi, którzy ściągnęli złych ludzi do ich kraju. Źli ludzie odeszli, ale lęk pozostał. Lęk pozostaje zawsze. Człowiek może zniszczyć w sobie doszczętnie wszystkie uczucia — miłość, i nienawiść, i wiarę, i nawet zwątpienie; ale, póki lgnie do życia, nie może zniszczyć lęku, przebiegłego, niezniszczalnego i straszliwego lęku, który przenika całe jestestwo, który zabarwia myśli, który czyha na dnie serca; który śledzi na ludzkich wargach walkę ostatniego tchnienia. Łagodny starzec Gobila, ogarnięty lękiem, składał specjalne ofiary z ludzi wszystkim złym duchom, które zawładnęły jego białymi przyjaciółmi. Ciężko mu było na sercu. Niektórzy z wojowników mówili o paleniu i zabijaniu, ale przezorny starzec odwiódł ich od tego. Któż mógł przewidzieć niedolę, jaką byłyby zdolne sprowadzić te tajemnicze istoty, gdyby je podrażniono? Należy zostawić je w spokoju. Może zczasem znikną w ziemi jak pierwsza biała istota. Lud Gobili powinien trzymać się od nich zdaleka i żywić nadzieję, że wszystko skończy się jak najlepiej.
Ale Kayerts i Carlier nie zniknęli; pozostali na powierzchni tej ziemi, która wydawała im się teraz jakby większa i bardziej pusta. Nie ulegli temu wrażeniu z powodu otaczającej ich samotności, zupełnej i głuchej; sprowadziła je raczej mętna świadomość, że znikło z ich duszy coś nieuchwytnego — coś, co pracowało dla ich bezpieczeństwa i wstrzymywało dzicz od wtargnięcia w ich serca. Obrazy domu, pamięć o ludziach im podobnych, o ludziach, którzy czuli i myśleli, jak oni zwykli byli czuć i myśleć — cała ta przeszłość cofnęła się gdzieś daleko — i trudno było do niej dotrzeć oczom olśnionym blaskiem słońca, nie przesłoniętego nigdy chmurami. A z otaczającej ich dzikiej, niemej głuszy, właściwa jej beznadziejność i barbarzyństwo zdawały się wysuwać i zbliżać, przyciągać ich, patrzeć na nich, ogarniać ich opieką nieodpartą, poufałą i wstrętną.
Dni zbiegały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Ludzie Gobili bębnili i wrzeszczeli do każdego księżyca na nowiu, jak i dawniej, ale trzymali się od stacji zdaleka. Makola i Carlier wyruszyli raz czółnem do jednej z wiosek, aby nawiązać znów stosunki, ale zostali przywitani deszczem strzał i musieli co tchu uciekać, aby ujść z życiem. Ta wycieczka wznieciła niepokój nad dolną i górną rzeką — wzburzenie ludności przejawiało się wyraźnie przez szereg dni. Parowiec spóźniał się. Z początku Carlier i Kayerts mówili wesoło o tem opóźnieniu, potem ogarnął ich niepokój, a wreszcie zgnębienie. Sytuacja stała się poważna. Zapasy się kończyły. Carlier zarzucał z brzegu wędkę, ale woda w rzece opadła i ryby trzymały się w środku łożyska. Nie śmieli zapuszczać się daleko od stacji na polowanie. A przytem w nieprzebytym lesie trudno było o zwierzynę. Carlier zastrzelił raz płynącego rzeką hipopotama. Nie mieli dość wielkiej łodzi, aby zabezpieczyć go od zatonięcia i poszedł na dno. Kiedy znów wypłynął, prąd uniósł go daleko i cielsko zostało wyłowione przez ludzi Gobili. Była to dla nich okazja do uroczystego obchodu narodowego, ale Carlier dostał napadu wściekłości i rozwodził się nad koniecznością wytępienia wszystkich Murzynów, aby można było wyżyć w tym kraju. Kayerts wałęsał się w milczeniu; spędzał całe godziny, wpatrując się w fotografję swojej Melie. Portret przedstawiał dziewczynkę o długich, wyblakłych warkoczach i nieco kwaśnym wyrazie twarzy. Nogi Kayertsa bardzo były spuchnięte i chodził z wielką trudnością. Carlier, podkopany przez febrę, nie spacerował już po zawadjacku, tylko łaził chwiejnym krokiem, zachowując jeszcze minę wyzywającą, jak przystało na człowieka, który pamiętał swój szykowny pułk. Były oficer stał się opryskliwy, sarkastyczny i skłonny do mówienia przykrych rzeczy. Uważał to za „szczere postępowanie“. Obaj obliczyli już dawno swoje procenty z handlu, włączywszy do ogólnej sumy ostatni nabytek „tego niecnego Makoli“. Postanowili także nic o tej sprawie nie mówić. Kayerts wahał się z początku ze strachu przed dyrektorem.
— Nie bój się — widział on i gorsze sprawki knute pokryjomu — utrzymywał Carlier, śmiejąc się chrapliwie. — Nie będzie ci wdzięczny, jeżeli się wygadasz. Nie jest lepszy ani od ciebie, ani ode mnie. Kto mu doniesie, jeśli będziemy trzymać język za zębami?
Otóż to właśnie! Poza nimi nie było tam nikogo; i — pozostawieni sam na sam ze swoją słabością — stawali się z dnia na dzień podobniejsi do współwinowajców niż do przyjaciół. Od ośmiu miesięcy nie mieli z domu żadnych wiadomości. Każdego wieczoru mówili: „Jutro przypłynie parowiec“. Ale jeden z parowców Spółki rozbił się i zatonął, a dyrektor jeździł na drugim, odwiedzając bardzo odległe i ważne stacje na głównej rzece. Uważał, że bezużyteczna stacja i bezużyteczni ludzie mogą poczekać. A tymczasem Kayerts i Carlier żywili się ryżem gotowanym bez soli i przeklinali Spółkę, całą Afrykę i dzień swego urodzenia. Trzeba samemu przejść taką dietę, aby przekonać się, jaką okropną przykrością może się stać przełknięcie pożywienia. Na stacji nie było dosłownie nic poza ryżem i kawą; a kawę pili bez cukru. Ostatnie piętnaście kawałków zamknął Kayerts uroczyście w swojej skrzynce obok małej butelki konjaku, „na wypadek choroby“ — objaśnił. Carlier był tego samego zdania. „Kiedy się jest chorym“ — oświadczył — „każdy taki nadprogramowy kąsek rozwesela człowieka“.
Czekali. Bujna trawa puściła się na dziedzińcu. Dzwon nigdy się już nie odzywał. Mijały dni — ciche, powolne i rozjątrzające. Każcie słowo ajentów brzmiało teraz jak warknięcie, a milczenie ich stało się gorzkie, jakby przesiąknięte goryczą myśli.
Pewnego dnia, po śniadaniu złożonem z gotowanego ryżu, Carlier postawił na stole nietkniętą filiżankę i rzekł:
— Do djabła z tem wszystkiem! Wypijmy choć raz przyzwoitą filiżankę kawy. Kayerts, wydostań ten cukier!
— Cukier jest dla chorych — odmruknął Kayerts, nie podnosząc oczu.
— Dla chorych! — przedrzeźniał Carlier. — Głupie brednie! No więc — ja jestem chory.
— Nie jesteś bardziej chory ode mnie, a ja się bez cukru obywam — rzekł Kayerts pojednawczym tonem.
— Dawaj mi tu ten cukier — ty stary sknero, ty handlarzu niewolników!
Kayerts podniósł szybko oczy. Carlier uśmiechał się z wyraźną zuchwałością. I nagle wydało się Kayertsowi, że nie widział nigdy przedtem tego człowieka. Kto to jest? Nic o nim nie wiedział. Do czego był zdolny? Błyskawica gwałtownego, zdumiewającego wzruszenia przeszyła Kayertsa, jak w chwili niesłychanej, groźnej i ostatecznej. Ale zdołał wymówić ze spokojem —
— To żart w bardzo złym guście. Nie powtarzaj tego.
— Żart! — rzekł Carlier, przysuwając się z krzesłem. — Jestem głodny, jestem chory i nie myślę żartować. Nienawidzę obłudy. Jesteś obłudnikiem. Jesteś handlarzem niewolników. Ja jestem także handlarzem niewolników. Prócz handlu niewolnikami niema nic w tym przeklętym kraju. Chcę dziś mieć cukier do kawy i koniec!
— Zakazuję ci mówić do mnie w ten sposób — rzekł Kayerts ze stanowczością.
— Ty!... co takiego? — krzyknął Carlier, zrywając się z krzesła.
Kayerts wstał również.
— Jestem twoim zwierzchnikiem — zaczął — starając się opanować trzęsący głos.
— Co? — wrzasnął tamten. — Kto jest zwierzchnikiem? Tu niema żadnego zwierzchnika. Nikogo niema; tu niema nikogo prócz mnie i ciebie. Jazda po cukier — ty brzuchaty ośle!
— Milcz! wynoś się stąd! — krzyknął piskliwie Kayerts. — Odprawiam cię ty — ty łajdaku!
Carlier porwał za krzesło. Wyglądał teraz doprawdy niebezpiecznie.
— Ty flaku, ty nędzny cywilu — masz! — zawył.
Kayerts schował się pod stół i krzesło uderzyło o trzcinową ścianę. Gdy Carlier usiłował obalić stół, Kayerts rzucił się w rozpaczy naoślep, z głową spuszczoną, jak zapędzona w róg świnia; przewróciwszy Carliera, wypadł na werandę i wbiegł do swego pokoju. Zamknął drzwi na klucz, porwał za rewolwer i stał, dysząc. Nie upłynęła minuta, gdy Carlier jął kopać wściekle we drzwi, wyjąc:
— Jeśli mi nie dasz cukru, zastrzelę cię jak psa. No! raz — dwa — trzy... Nie chcesz? Pokażę ci, kto tu panem!
Kayerts pomyślał, że drzwi za chwilę ustąpią, i wylazł przez kwadratową dziurę, która służyła za okno. Teraz przedzielała ich cała szerokość domu. Ale tamten był widać za słaby, aby drzwi wywalić i Kayerts usłyszał, że biegnie naokoło. Wówczas i on zaczął biec mozolnie na swych spuchniętych nogach. Biegł ze wszystkich sił, ściskając w dłoni rewolwer, i wciąż nie mógł jeszcze zrozumieć, co się z nim dzieje. Widział kolejno domek Makoli, skład, rzekę, wąwóz, niskie krzaki; i znów zobaczył to wszystko, biegnąc po raz drugi naokoło domu. I jeszcze raz mignęło to samo przed jego oczami. Tego ranka nie byłby mógł przejść bez stękania i paru kroków.
A teraz biegł. I to biegł dość szybko, aby ukryć się przed wzrokiem tamtego.
Wreszcie, goniąc resztkami sił, pomyślał w ostatecznej rozpaczy: „Umrę, a nie potrafię obiec raz jeszcze naokoło“ — i w tejże chwili usłyszał, że Carlier potknął się ciężko i stanął. Kayerts zatrzymał się także. Znajdował się z tyłu domu, a tamten od frontu, jak przedtem. Usłyszał, że Carlier pada na krzesło, przeklinając, i nagle nogi ugięły się pod nim: osunął się na podłogę z plecami opartemi o ścianę. Usta miał suche jak żużel, a twarz mokrą od potu — i łez. O co im poszło? Pomyślał, że to chyba straszne złudzenie; pomyślał, że przeżywa to we śnie; pomyślał, że dostaje pomieszania zmysłów! Po chwili opamiętał się. O co się właściwie pokłócili? O ten cukier? Cóż za idjotyzm! Ależ da mu ten cukier — nie potrzebuje tego cukru. I zaczął dźwigać się z ziemi, ogarnięty nagłem poczuciem bezpieczeństwa. Ale zanim jeszcze stanął na nogach, odruch zdrowego rozsądku pogrążył go znów w rozpaczy. Pomyślał: „Jeśli ustąpię teraz temu rozbestwionemu żołdakowi, jutro zaczną się te same okropności — i pojutrze — i następnego dnia — i ciągle. — Będzie występował z coraz to innemi pretensjami, podepcze mnie, zadręczy, zrobi ze mnie swojego niewolnika — i będę zgubiony! Zgubiony! Parowiec nadejdzie może za wiele dni — może nigdy nie nadejdzie“. Trząsł się tak silnie, że musiał znów usiąść na podłodze. Dygotał bezradnie. Czuł, że nie może i nie chce już się ruszyć. Odchodził od zmysłów, pojąwszy nagle, że znalazł się w położeniu bez wyjścia — że śmierć i życie stały się w mgnieniu oka jednako trudne i straszne.
Nagle usłyszał, że tamten odsuwa krzesło — i skoczył na równe nogi z niezmierną łatwością. Nasłuchiwał pilnie. Przejął go wstyd; znów musi biegnąć! Na prawo czy na lewo? Usłyszał kroki. Rzucił się na lewo, ściskając rewolwer i w tejże samej chwili, jak mu się wydało, zderzyli się gwałtownie. Głośny wystrzał rozległ się między nimi; buchnął czerwony płomień, gęsty dym; i Kayerts, ogłuszony i oślepiony, rzucił się do ucieczki, myśląc: „Raniony jestem, już po mnie“. Spodziewał się, że tamten go dopędzi, aby napawać się jego agonją. Chwycił się słupa podtrzymującego dach. „Już po wszystkiem!“ Nagle usłyszał, że ktoś zwalił się z łoskotem po drugiej stronie, jakby natknąwszy się naoślep na krzesło — potem uczyniła się cisza. Nic się więcej nie stało. Nie umarł. Tylko czuł, że ramię ma boleśnie poturbowane i spostrzegł się, że zgubił rewolwer. Bezbronny był i bezradny. Czekał na swój los. Tamten drugi nie odzywał się wcale. To podstęp. Pewno skrada się do niego! Którędy? Może bierze go w tej chwili na cel?
Po krótkiej chwili męki straszliwej i bezsensownej postanowił stawić czoło losowi. Gotów był poddać się wszystkiemu. Obszedł róg domu, opierając się ręką o ścianę, postąpił jeszcze kilka kroków — i ledwie że nie omdlał. Zobaczył na podłodze stopy leżącego człowieka, wystające z za drugiego węgła. Białe, nagie stopy w czerwonych pantoflach. Uczuł się śmiertelnie chory i stał przez chwilę w głębokim mroku. Nagle Makola zjawił się przed nim i rzekł spokojnie:
— Niech pan tu przyjdzie, panie Kayerts. On nie żyje.
Kayerts wybuchnął łzami wdzięczności — głośnym płaczem i szlochaniem. Po pewnym czasie zorjentował się, że siedzi na krześle i patrzy na Carliera, który leży nawznak wyciągnięty na podłodze.
Makola klęczał obok ciała.
— Czy to pana rewolwer? — spytał, powstając.
— Tak — odrzekł Kayerts i dodał natychmiast: — Biegł za mną, żeby mnie zabić — widziałeś!
— Tak, widziałem — odrzekł Makola. — Tu jest tylko jeden rewolwer; gdzie drugi?
— Nie wiem — szepnął Kayerts osłabłym nagle głosem.
— Pójdę i poszukam — rzekł tamten łagodnie.
Obszedł dom wokoło, a Kayerts siedział nieruchomo i patrzał na trupa. Makola wrócił z pustemi rękami; chwilę stał pogrążony w myślach, potem wszedł spokojnie do pokoju zmarłego, wrócił natychmiast z rewolwerem i pokazał go Kayertsowi. Kayerts zamknął oczy. Wszystko zawirowało naokoło niego. Poznał, że życie straszniejsze jest i trudniejsze niż śmierć. Zastrzelił bezbronnego człowieka.
Makola namyślał się przez chwilę i rzekł cicho, wskazując na umarłego, który leżał z przestrzelonem prawem okiem:
— Umarł na febrę. — Kayerts utkwił kamienny wzrok w Murzynie. — Tak — powtórzył Makola w zadumie, przestępując przez trupa — umarł na febrę. Pochowamy go jutro.
I poszedł zwolna do wyczekującej go żony, zostawiając obu białych na werandzie.
Nadeszła noc, a Kayerts wciąż siedział bez ruchu. Siedział spokojnie, jak po zażyciu opjum. Gwałtowność wzruszeń, które przeżył, wywołała w nim uczucie wyczerpania i pogody. W jedno krótkie popołudnie zgłębił do dna zgrozę i rozpacz, i znalazł wreszcie spokój w przeświadczeniu, że życie nie ma już dla niego tajemnic: tak, jak i śmierć. Siedział przy trupie i myślał — myślał bardzo intensywnie, myślał zupełnie nowemi myślami. Miał wrażenie, że oderwał się od siebie najzupełniej. Stare jego myśli, przekonania, sympatje i antypatje, rzeczy które szanował i rzeczy których nienawidził, ukazały mu się nareszcie w prawdziwem świetle! Uznał je za dziecinne i godne pogardy, fałszywe i śmieszne. Rozkoszował się nową swą wiedzą, siedząc przy człowieku, którego zabił. Rozprawiał ze sobą o wszystkich rzeczach pod słońcem z przewrotną jasnością myśli, właściwą niektórym obłąkanym. Przyszło mu do głowy, że nieboszczyk był bezsprzecznie szkodliwą bestją; że ludzie umierali codzień tysiącami; może i setkami tysięcy — któż to wie? — i że w ogólnej sumie ta jedna śmierć nie mogła zaważyć, nie mogła mieć żadnego znaczenia — przynajmniej dla istoty myślącej. On, Kayerts, jest istotą myślącą. Przez całe życie aż do tej chwili wierzył w masę głupstw, podobnie jak i reszta ludzkości, która składa się z głupców; ale teraz zgłębił już wszystko! Poznał już wszystko! Zdobył spokój; spoufalił się z najwyższą mądrością!
Usiłował wyobrazić sobie, że to on, Kayerts, nie żyje, a Carlier siedzi w krześle i patrzy na niego; a ten zamiar udał mu się tak prędko i niespodzianie, że już po krótkiej chwili wcale nie był pewien, kto jest żywy, a kto umarły. Ta nadzwyczajna sprawność wyobraźni przeraziła go jednak i zręcznym wysiłkiem woli uratował się w porę od stania się Carlierem. Serce waliło mu jak młotem i war go oblał na myśl o tem niebezpieczeństwie. Cóż za piekielna groza! Usiłował trochę pogwizdać, aby uspokoić rozstrojone nerwy — nic dziwnego, że rozstrojone! Potem nagle usnął, czy też zdawało mu się, że usnął; w każdym razie otaczała go mgła i ktoś w tej mgle zagwizdał.
Wstał z krzesła. Dzień się uczynił i ciężka mgła zstąpiła na ziemię — mgła przejmująca, zachłanna i cicha, poranna mgła krajów tropikalnych; mgła, która lgnie do człowieka i zabija; mgła biała i śmiertelna, niepokalana i jadowita. Kayerts wstał z krzesła, ujrzał ciało u swoich stóp i — załamawszy ręce nad głową — krzyknął jak człowiek, który obudził się z letargu i zrozumiał, że zamurowano go w grobie na wieki.
— Ratunku!... Boże mój!
Wrzask nieludzki, drgający i nagły przedarł się jak ostry pocisk przez biały całun tego smutnego kraju. Zkolei rozległy się trzy krótkie, niecierpliwe skrzeki i znów przez chwilę zwoje mgły kłębiły się cicho wśród straszliwego milczenia. Potem rozdarł powietrze cały szereg wrzasków, szybkich i przenikliwych, niby ryki jakiejś rozjuszonej i dzikiej bestji. To postęp wołał z rzeki na Kayertsa. Postęp, i cywilizacja, i wszystkie cnoty. Społeczeństwo przyzywało swego doskonałego członka, aby go wziąć pod opiekę, aby go pouczyć, aby go osądzić, aby go potępić; wzywało go do powrotu na tę kupę śmieci, od której się oddalił — wzywało go, aby sprawiedliwości stało się zadość.
Kayerts usłyszał i zrozumiał. Zeszedł, potykając się, z werandy i pozostawił tamtego człowieka w zupełnej samotności, pierwszy raz od chwili, gdy los rzucił ich razem na to wybrzeże. Szedł poomacku wśród mgły, wołając w swej nieświadomości ku niewidzialnym niebiosom, aby cofnęły dokonane dzieło. Makola przemknął blisko we mgle i krzyknął, biegnąc:
— Parowiec! Parowiec! Nie mogą dojrzeć stacji. Gwiżdżą na nas. Lecę zadzwonić. Niech pan zejdzie do przystani. Ja będę dzwonił.
Zniknął. Kayerts stał bez ruchu. Spojrzał wgórę; mgła kłębiła się nisko nad jego głową. Spojrzał wokoło jak człowiek, który się zabłąkał; i ujrzał na ruchliwej bieli mgły ciemną smugę — plamę w kształcie krzyża. Gdy ruszył ku niej chwiejnym krokiem, dzwon stacyjny zabrzmiał gwałtownie w odpowiedzi na niecierpliwe wrzaski parowca.

Naczelny dyrektor Wielkiej Spółki Cywilizacyjnej (ponieważ wiadomo, że za handlem idzie cywilizacja) wysiadł pierwszy na brzeg i natychmast stracił z oczu parowiec. Mgła nad rzeką była niezmiernie zwarta; wgórze, na stacji, dzwon brzmiał rozgłośnie i nieustannie.
Dyrektor krzyknął głośno w kierunku parowca:
— Nikt nie wyszedł na nasze spotkanie; może tam stało się coś złego, pomimo że dzwonią. Chodźcie lepiej ze mną!
I zaczął drapać się mozolnie na stromy brzeg. Kapitan i maszynista szli za nim. W miarę jak wspinali się wyżej, mgła rzedła i spostrzegli przed sobą dyrektora, który wyprzedził ich o dobry kawał. Nagle ujrzeli, że dyrektor rzuca się naprzód, krzycząc do nich przez ramię:
— Lećcie prędko, prędko do domu! Znalazłem jednego. Szukajcie drugiego, prędko!
Znalazł jednego! I nawet ten człowiek, bogaty w doświadczenia różnorodne i groźne, uczuł się nieco zmieszany tem odkryciem. Zatrzymał się i szukał po kieszeniach noża, stojąc naprzeciw Kayertsa, który zwisał z krzyża na rzemieniu. Wdrapał się widocznie na grób, który był wąski i wysoki i — przywiązawszy do poprzecznego drewna rzemień, powiesił się na nim. Nogi jego znajdowały się ledwie o kilka cali od ziemi; ręce zwisły sztywno; zdawało się, że stoi wyciągnięty na baczność i tuli żartobliwie fioletowy policzek do ramienia. A przytem impertynencko pokazywał spuchnięty język swemu naczelnemu dyrektorowi.


LAGUNA


Biały, wsparty oburącz o dach małego domku na rufie łodzi, odezwał się do sternika:
— Przenocujemy na polance Arsata. Późno już.
Malajczyk mruknął coś w odpowiedzi i sterował z oczami utkwionemi w rzekę. Biały oparł brodę na skrzyżowanych ramionach i wpatrzył się w szlak wodny, ciągnący się za łodzią. U krańca prostej drogi, wyciętej wśród lasów jaskrawym blaskiem rzeki, bezchmurne, olśniewające słońce ważyło się nisko nad wodą, gładką i połyskliwą jak metalowa wstęga. Ciemny, posępny las stał w ciszy i spokoju z obu stron szerokiej rzeki. U stóp wielkich, wyniosłych drzew bezpienne palmy nipa wyrastały z nadbrzeżnego mułu w pękach ogromnych, ciężkich liści, zwisających nieruchomo nad brunatnemi kręgami wirów. W cichem powietrzu każde drzewo, każdy liść, każda gałązka, najcieńsze pędy ljan i płatki najdrobniejszego kwiecia zdawały się zaklęte w spokój kamienny i ostateczny. Nic się nie poruszało na rzece prócz ośmiu wioseł, które błyskały, wznosząc się i opadając miarowo z pojedynczym pluskiem i sternik zagarniał wodę to na prawo, to na lewo, a pióro steru kreśliło nagłym i rytmicznym ruchem błyszczące półkole nad jego głową. Rozbełtana woda pieniła się naokoło z głuchym szumem. Łódź sunęła wgórę rzeki wśród przelotnego zamętu, wznieconego przez nią samą i wstępowała, zda się, w granice kraju, skąd nawet samo wspomnienie ruchu uleciało na zawsze.
Biały, odwróciwszy się od zachodzącego słońca, objął spojrzeniem pusty i rozległy obszar morza. Rzeka — wahająca się i niepewna w ciągu długiej wędrówki — przez ostatnie trzy mile swojego biegu płynie wprost ku morzu, jakby znęcona swobodą szerokiego horyzontu, płynie prosto na wschód — na wschód, który mieści w sobie i światło i ciemność. Wtyle za łodzią rozległ się kilkakrotnie zew jakiegoś ptaka — zgrzytliwy i słaby — prześlizgnął się po gładkiej wodzie i zatracił w głuchej ciszy świata, nie sięgnąwszy przeciwległego brzegu.
Sternik wbił wiosło w toń i przytrzymał je mocno w wyprężonych ramionach, pochylając się naprzód. Woda głośno zabulgotała; wydało się naraz, że długi, prosty obszar rzeki obraca się naokoło swej osi, lasy zatoczyły półkole, a ukośne promienie zachodu padły ognistym żarem na bok łodzi, rzucając wydłużone, potworne cienie wioślarzy na pręgowany blask rzeki. Biały odwrócił się, aby spojrzeć naprzód. Czółno płynęło teraz pod kątem prostym do prądu i rzeźbiona głowa smoka, umieszczona na dziobie, skierowała się w stronę szczeliny dzielącej nadbrzeżne zarośla. Prześlizgnęła się przez nie, otarłszy się o zwisające gałęzie i zniknęła z rzeki niby jakieś smukłe, ziemnowodne stworzenie, opuszczające wodę dla leśnego legowiska.
Wąska zatoka wyglądała jak kręty, przepaścisty rów, pełen mroku pod skrawkiem czystego, jaskrawego błękitu nieba. Olbrzymie drzewa, niewidzialne za strzępiastemi draperjami ljan, wznosiły się wysoko. Gdzie niegdzie — tuż nad połyskliwą czernią wody — skręcony korzeń jakiegoś wielkiego drzewa sterczał z pośród koronek drobnych paproci, czarny i ponury, skłębiony i nieruchomy, jak zastygły wąż. Krótkie słowa wioślarzy odbijały się głośno od zwartych ścian roślinnych. Mrok sączył się z pomiędzy drzew, przesiewał się przez pogmatwany labirynt pnączy, wypełzał z pod fantastycznie wielkich, nieruchomych liści — tajemniczy i nieodparty, wonny i jadowity mrok nieprzebytych lasów.
Ludzie popychali łódź żerdziami w płytkiej wodzie. Przesmyk rozbiegł się w rozległy obszar stojących wód. Lasy cofnęły się od bagnistego brzegu, zostawiając gładki pas jasnozielonej, trzciniastej trawy, niby ramę dla odbicia błękitnego nieba. Wełnista, różowa chmurka płynęła wysoko wgórze, wlokąc delikatny, barwisty swój wizerunek wśród pływających liści i srebrzystych kwiatów lotosu. Woddali zaczerniał domek, osadzony na wysokich palach. Tuż przy nim dwie smukłe palmy nibong, zbiegłe, zda się, z okolnych lasów, kłoniły się lekko nad postrzępionym dachem z wyrazem tkliwego smutku i pieszczoty w pochyleniu głów liściastych i wyniosłych.
Sternik rzekł, wskazując wiosłem:
— Arsat jest w domu. Widzę jego czółno, uwiązane między palami.
Wioślarze przebiegali wzdłuż brzegów łodzi, spoglądając przez ramię ku celowi całodziennej podróży. Byliby woleli spędzić noc gdziekolwiek, byle nie na tej dziwacznej lagunie, kędy straszyło po nocach. A przytem nie lubili Arsata, jako obcego przybysza i osobnika mocno podejrzanego; bowiem człowiek, który naprawia walący się dom i w nim zamieszkuje, stwierdza jawnie, że nie boi się żyć wśród duchów, nawiedzających miejsca opuszczone przez ludzi. Taki człowiek mocen jest spaczyć bieg przeznaczenia spojrzeniem lub słowem, a przygodnym wędrowcom trudno jest pozyskać domowe duchy samotnika, które czyhają na podróżnych, chcąc wywrzeć na nich zemstę za złośliwość swego ludzkiego władcy. Białych te sprawy nic nie obchodzą, ponieważ są niewierzący i pozostają w zmowie z Ojcem Zła, który osłania ich od szwanku i wiedzie przez ukryte niebezpieczeństwa tej ziemi. Na przestrogi prawowiernych biali odpowiadają z lekceważeniem i niedowiarstwem. Cóż na to poradzić?
Tak rozmyślali wioślarze, kładąc się całym ciężarem na końce długich żerdzi. Wielka łódź sunęła prędko, gładko i bezszelestnie ku polance Arsata. Wreszcie rozległ się łoskot tyk rzuconych na dno łodzi, zabrzmiał głośny pomruk: „Chwała Allahowi!“ i łódź uderzyła lekko o pokręcone pale przed domkiem.
Wioślarze zadarli głowy i krzyknęli zgrzytliwym chórem: „Arsat! hej, Arsat!“ Nikt się nie pokazał. Wówczas biały jął wspinać się po niezdarnie skleconej drabinie, prowadzącej na bambusową platformę. Juragan łodzi rzekł kwaśno:
— Wieczerzę ugotujemy w sampanie i przenocujemy na wodzie.
— Podajcie mi derki i kosz — rozkazał krótko biały.
Klęknął na brzegu platformy aby odebrać zawiniątko. Potem łódź odpłynęła, a biały powstał i znalazł się naprzeciw Arsata, który wyszedł właśnie z niskich drzwi szałasu. Był to człowiek młody, potężnie zbudowany, o szerokiej piersi i ramionach muskularnych. Odziany był tylko w sarong; na głowie nic nie miał. Wielkie, łagodne jego oczy potrzały żarliwie w białego, ale głos i obejście były spokojne, gdy spytał bez słowa przywitania:
— Czy masz lekarstwo, tuanie?
— Nie — odrzekł gość z niepokojem. — Nie. Dlaczego? Czy jest kto chory w domu?
— Wejdź i zobacz — odparł Arsat tym samym spokojnym tonem i, odwróciwszy się nagle, znikł w niskiem przejściu. Biały zostawił swoje pakunki i poszedł za nim.
W przyćmionem świetle wnętrza rozróżnił na bambusowym tapczanie kobietę wyciągniętą nawznak pod szerokiem przykryciem z czerwonego perkalu. Leżała bez ruchu, jak martwa, tylko jej wielkie, szeroko rozwarte oczy, utkwione w smukłych krokwiach, połyskiwały w mroku, nieruchome i niewidzące. Miała wielką gorączkę i widać było, że jest nieprzytomna. Policzki jej były zlekka zapadnięte, usta rozchylone, a młoda twarz przybrała wyraz nieruchomy i złowróżbny, zapatrzony i nieobecny wyraz ludzi nieprzytomnych, stojących w obliczu śmierci. Obaj mężczyźni patrzyli na nią w milczeniu.
— Dawno już choruje? — zapytał podróżny.
— Nie spałem przez pięć nocy — odrzekł spokojnie Malajczyk. — Z początku słyszała głosy nawołujące ją z wody i mocowała się ze mną, gdy nie chciałem jej puścić. Ale od chwili, gdy wstało dzisiejsze słońce, nic już nie słyszy — nawet mnie nie słyszy. Nic już nie widzi. Nawet mnie nie widzi — nawet mnie!
Zamilkł na chwilę, poczem zapytał cicho:
— Tuanie, czy ona umrze?
— Lękam się tego — rzekł smutno biały. Znał Arsata przed laty w dalekim kraju, w czasach niespokojnych i groźnych, gdy żadną przyjaźnią gardzić nie należy. A odkąd malajski jego przyjaciel osiadł niespodzianie z obcą kobietą w szałasie na lagunie, biały spędził tu wiele nocy, podróżując wgórę i wdół rzeki. Lubił tego człowieka, który umiał być wiernym doradcą i walczyć nieustraszenie u boku białego przyjaciela. Lubił go — może nie do tego stopnia, jak się lubi wiernego psa — jednak lubił go dostatecznie, aby służyć mu pomocą o nic nie pytając, aby w nawale zajęć wspomnieć niekiedy przelotnie i mglisto samotnego mężczyznę i długowłosą kobietę o śmiałej twarzy i oczach jaśniejących triumfem — dwoje ludzi, żyjących razem w leśnej kryjówce — samotnych i trwożnie unikanych.
Biały wyszedł z szałasu w chwili, gdy olbrzymia łuna zachodu gasła, zdmuchnięta przez szybkie, skradające się cienie, które wypełzły jak czarna, nieuchwytna mgła z pomiędzy szczytów drzew i rozsnuły się po niebie, chłonąc szkarłatny żar obłoków i wspaniałą purpurę uchodzącego dnia. Po chwili wszystkie gwiazdy zabłysły nad głęboką czernią ziemi i wielka laguna zajaśniała nagle odbitemi światełkami, niby owalny szmat gwiaździstego nieba, ciśnięty w beznadziejną, przepastną noc dzikiej głuszy. Biały posilił się zapasami, wyjętemi z koszyka, poczem zebrał kilka patyków leżących na platformie i rozpalił małe ognisko — ale nie dla ciepła; chodziło mu o dym, chroniący przed moskitami. Otulił się w koce i siedział, wsparty o trzcinową ścianę domku, paląc w zamyśleniu papierosa.
Arsat wyszedł z chaty bez szelestu i przykucnął przy ogniu. Biały poruszył zlekka wyciągniętemi nogami.
— Oddycha — rzekł cicho Arsat, uprzedzając pytanie, którego się spodziewał. — Oddycha i goreje wielkim ogniem. Nie mówi nic; nie słyszy nic; i goreje!
Urwał i zapytał po chwili spokojnym, obojętnym głosem:
— Tuanie... czy ona umrze?
Biały poruszył się niespokojnie i mruknął niepewnym tonem:
— Jeśli tak chce jej przeznaczenie.
— Nie, tuanie — odpowiedział spokojnie Arsat. — Jeśli tak chce moje przeznaczenie. Słucham, patrzę, czekam. I wspominam... Tuanie, czy pamiętasz dawne dni? Czy pamiętasz mego brata?
— Tak — odrzekł biały. Malaj powstał nagle i wszedł do chaty. Podróżny, siedząc nieruchomo na platformie, posłyszał jego głos. Arsat mówił: — Usłysz mnie! Przemów! — Po tych słowach nastała głucha cisza. — O Diamelen! — krzyknął nagle, poczem głębokie westchnienie doszło do uszu białego. Arsat ukazał się we drzwiach i przysiadł znów na dawnem miejscu.
Siedzieli, milcząc, przy ogniu. Cisza panowała w chacie i wszędzie wokoło; tylko zdaleka dochodziły od czasu do czasu głosy wioślarzy, niosące się wyraźnie po spokojnej wodzie. Ognisko rozpalone w rufie sampanu jaśniało słabo woddali, otoczone mglistą, czerwoną aureolą. Wreszcie zgasło. Głosy ucichły. Ląd i woda spały niewidzialne, nieporuszone i nieme. Zdawało się, że ze świata nic nie pozostało prócz migotliwego blasku gwiazd, spływającego nieustannie i daremnie w głuchą czerń nocy.
Biały patrzał przed siebie w ciemność szeroko rozwartemi oczami. Groza i urok, natchnienie i tajemnica śmierci — śmierci bliskiej, nieuniknionej i niewidzialnej — stłumiły gorączkową ruchliwość jego rasy, budząc w nim najmniej świadome, najistotniejsze myśli. Czujna podejrzliwość, upatrująca wszędzie coś złego, żrąca podejrzliwość, która czyha w naszych sercach, wypełzła w otaczającą go ciszę — głęboką i głuchą — nasycając ją fałszem i ohydą — aż cisza ta wydała mu się spokojną, nieprzeniknioną maską, kryjącą potworny jakiś gwałt. Przelotne a potężne wzburzenie targnęło całą istotą białego i ziemia spowita w gwieździsty spokój zamajaczyła przed nim niby mroczna widownia nieludzkich walk, bojowisko duchów strasznych i czarujących, wzniosłych i ohydnych, walczących zapamiętale o władzę nad naszemi bezbronnemi sercami — niby niespokojna i tajemnicza kraina niewyczerpanych pragnień i lęków.
Żałosny szept wysnuł się z mroku, szept smutny i przerażający, jak gdyby wielka samotnia okolnych lasów usiłowała wsączyć do uszu białego mądrość swej niezmiernej i wyniosłej obojętności. Niepewne i nieuchwytne dźwięki krążyły wokół niego w powietrzu, kształtując się zwolna w słowa i wreszcie spłynęły szemrzącym strumieniem cichych, monotonnych zdań. Wzdrygnął się jak człowiek nagle ze snu zbudzony i zmienił nieznacznie pozę. Arsat, nieruchomy i niewyraźny jak cień, siedział z pochyloną głową pod migotaniem gwiazd i mówił cichym, sennym głosem.
— ...bo gdzież złożyć ciężar swej troski, jeśli nie w sercu przyjaciela? Mężowi przystoi mówić o wojnie i o miłości. Ty wiesz, tuanie, czem jest wojna i patrzałeś na mnie, gdy w chwili niebezpieczeństwa szukałem śmierci, jak inni szukają życia. Słowa napisane mogą zaginąć; można napisać kłamstwo; ale to, co oglądały nasze oczy, jest prawdą i pozostaje w pamięci.
— Pamiętam — rzekł spokojnie biały.
Arsat ciągnął dalej z ponurym spokojem.
— Dlatego będę ci mówił o miłości. Będę mówił głuchą nocą. Będę mówił, póki noc i miłość nie przeminą i póki spojrzenie dnia nie padnie na moją żałość i moją hańbę; na moją poczerniałą twarz; na moje zgorzałe serce.
Krótkie, nikłe westchnienie powstrzymało na mgnienie oka jego słowa, które płynęły niepodkreślone żadnym gestem, żadnem poruszeniem.
— Gdy minął czas wojny i zamieszek i gdy opuściłeś mój kraj w pogoni za swemi pragnieniami, których my, wyspiarze, zrozumieć nie możemy — mnie i memu bratu przypadło znów w udziale nosić miecz za władcą, jak to czyniliśmy i dawniej. Wiesz, że pochodzimy z wielkiego rodu i rasy królewskiej i że bardziej niż ktokolwiek byliśmy godni piastować znamię władzy na prawem ramieniu. A w czasach pomyślności Si Dendring zaszczycał nas swoją łaską, tak jak my w czasach smutku staliśmy przy nim wiernie i nieustraszenie. Nastał czas pokoju. Czas łowów na jelenie i walk kogucich; czczej gadaniny i głupich swarów między mężami, których brzuchy są pełne a broń rdzewieje. Lecz siewca śledził bez trwogi wzrost młodych pędów ryżu, a kupcy snuli się ciągle; wyruszali chudzi i powracali utuczeni na wody naszej spokojnej rzeki. Przywozili także wieści. Przywozili kłamstwa i prawdę razem zmieszane, tak, że żaden mąż nie wiedział kiedy się radować, a kiedy smucić. Słyszeliśmy także i o tobie, tuanie. Widziano cię tu i widziano cię ówdzie. A ja cieszyłem się, że o tobie słyszę, bo nasze burzliwe czasy żyły w mej pamięci i wspominałem cię zawsze — aż nadszedł czas, gdy oczy moje nic już w przeszłości widzieć nie mogły, bo ujrzały tę, która umiera tam w chacie.
Urwał i wyszeptał przejmującym głosem: — O Mara Bahia! O dolo! — Po chwili ciągnął znów nieco głośniej.
— Niema gorszego wroga i niema lepszego przyjaciela nad brata, tuanie, gdyż brat wie wszystko o drugim, a w doskonałej wiedzy leży i dobra i zła siła. Kochałem mego brata. Poszedłem więc do niego i wyznałem mu, że patrzeć mogę tylko na jedno oblicze, że słuchać mogę tylko jednego głosu. Poradził mi: „Otwórz przed nią serce, aby ujrzała co się w niem dzieje — i czekaj. Cierpliwość jest mądrością. Może się zdarzyć, że Inchi Midah umrze — a może nasz władca otrząśnie się z lęku przed niewiastą“. Czekałem więc!... Pamiętasz, tuanie, kobietę o zakwefionej twarzy — pamiętasz trwogę naszego władcy przed jej przebiegłością i wybuchami gniewu. Nie chciała puścić od siebie swojej służebnicy — i cóż na to mogłem poradzić? Lecz syciłem głód mego serca krótkiemi spojrzeniami i słowami rzucanemi ukradkiem. Za dnia wałęsałem się po ścieżce wiodącej do kąpieli, a gdy słońce zapadło za lasy, skradałem się wzdłuż jaśminowego żywopłotu, otaczającego dziedziniec kobiet. Mówiliśmy do siebie, nie widząc się nawzajem — przez woń kwiatów, przez zasłonę liści, przez źdźbła wysokiej trawy, stojącej bez ruchu przed naszemi ustami — tak wielka była nasza ostrożność, tak cichy szept naszej wielkiej tęsknoty. Czas mijał szybko... a wśród kobiet lęgły się plotki — a nasi wrogowie czuwali. — Brat mój spochmurniał, ja zaś zacząłem myśleć o zabijaniu i okrutnej śmierci. Ludzie z mego plemienia biorą to, czego pożądają, tak jak i wy, biali. Bywa niekiedy, że wojownik musi zapomnieć o wierności i szacunku. Potęga i władza jest w ręku panujących, ale wszyscy ludzie mają prawo do miłości, do siły i do odwagi. Mój brat powiedział: „Zabierzesz ją z pośród nich. Otośmy obaj jak jeden mąż“. A ja odrzekłem: „Niech się to prędko stanie, bo niemasz dla mnie ciepła w promieniach słońca, które na nią nie padają“. Nadeszła wreszcie nasza godzina, kiedy władca otoczony możnymi wyruszył ku ujściu rzeki na połów ryb przy świetle pochodni. Zebrały się tam setki łodzi, a na białym piasku między wodą a lasem zbudowano szałasy z listowia dla dworu radży. Dymy z ognisk snuły się jak niebieska mgła wieczorna, a wśród niej wiele głosów tryskało weselem. Gdy przygotowano łodzie, aby ruszyć na wypłaszanie ryb, brat podszedł do mnie i rzekł: „Dzisiaj!“ Opatrzyłem broń, a gdy czas nadszedł, łódź nasza zajęła miejsce w kręgu czółen z pochodniami. Światła jaśniały nad wodą, lecz za kołem czółen panowała ciemność. Gdy zaczęły się krzyki i podniecenie upoiło ludzi do szaleństwa, wysunęliśmy się cichaczem. Woda pochłonęła naszą pochodnię i ruszyliśmy zpowrotem do brzegu, kędy panował mrok, rozświetlony gdzieniegdzie żarem dopalających się ognisk. Od strony szałasów dochodziły nas rozmowy niewolnic. Znaleźliśmy nakoniec miejsce ustronne i ciche. Czekaliśmy. Zjawiła się wreszcie. Ujrzeliśmy, jak biegła chyżo i lekko wzdłuż brzegu, śladów za sobą nie zostawiając, jak liść gnany wiatrem do morza. Mój brat rzekł posępnie: „Idź i weź ją. Zanieś ją do naszego czółna“. Uniosłem ją w ramionach. Dyszała ciężko. Serce jej biło o moją pierś. Powiedziałem jej: „Zabieram cię od tych ludzi. Przybiegłaś na krzyk mego serca i ramiona moje unoszą cię do łodzi wbrew woli władców“. „Tak być musi“ — powiedział mój brat. „Jesteśmy ludźmi, którzy biorą to, czego pożądają i umieją bronić swej zdobyczy przeciw wielu wrogom. Powinniśmy byli porwać ją w jasny dzień“. „Ruszajmy“, — rzekłem, gdyż odkąd znalazła się w mej łodzi, zacząłem myśleć o mnogich wojownikach władcy. „Tak, ruszajmy“, odrzekł mój brat. „Jesteśmy wygnańcami i od tej chwili łódź jest nam ojczyzną, a morze schronieniem“. — Zawahał się z nogą opartą o brzeg, a ja nagliłem do pośpiechu, gdyż pamiętałem uderzenia jej serca o moją pierś i uprzytomniłem sobie, że dwóch ludzi nie może stawić czoła setce. Ruszyliśmy, płynąc z prądem wzdłuż brzegu. Kiedy mijaliśmy zatokę, gdzie odbywał się połów, wielka wrzawa przycichła, lecz szmer głosów rozbrzmiewał jak brzęczenie owadów o południu. Łódki, zbite w gromadę, płynęły w czerwonem świetle pochodni pod czarnym dachem z dymu, a mężowie rozprawiali o rybołówstwie. Mężowie, którzy chełpili się i wychwalali jeden drugiego i szydzili z siebie nawzajem — mężowie, którzy jeszcze rano byli naszymi przyjaciółmi, ale tej nocy stali się naszymi wrogami. Minęliśmy ich szybko. Nie mieliśmy już przyjaciół w kraju, gdzieśmy się urodzili. Diamelen siedziała w środku czółna z twarzą zakrytą, milcząca jak i teraz, nie wiedząca nic jak i teraz, a ja rzucałem wszystko bez żalu, ponieważ słyszałem blisko siebie jej oddech — tak, jak go słyszę w tej chwili.
Zamilkł i nasłuchiwał zwrócony ku drzwiom; po chwili potrząsnął głową i ciągnął dalej.
— Brat mój pragnął krzyknąć wyzwanie — krzyknąć raz jeden — aby oznajmić, że jesteśmy wolnymi grabieżcami, którzy zawierzyli swoim ramionom i szerokiemu morzu. I znów zakląłem go, aby milczał w imię naszej miłości. Czyż nie słyszałem jej oddechu tuż przy sobie? Wiedziałem, że pogoń rozpocznie się i tak zbyt prędko. Mój brat kochał mnie. Zanurzył wiosło bez plusku. Powiedział tylko: „Teraz jest w tobie pół męża; druga połowa jest w tej kobiecie. Mogę zaczekać. Gdy staniesz się znów całym mężem, wówczas powrócisz tu ze mną, aby krzyknąć wyzwanie. Jesteśmy synami tej samej matki“. — Nic nie odpowiedziałem. Wszystkie siły i wszystką energję skupiłem w rękach, które trzymały wiosło, gdyż spieszno mi było znaleźć się z nią w bezpiecznem miejscu, poza obrębem męskiego gniewu i zemsty kobiecej. Miłość moja była niezmierna i wierzyłem, że jeśli tylko zdołam ujść wściekłości Inchi Midah i mieczowi naszego władcy, miłość zawiedzie nas do krainy, gdzie śmierć jest nieznana. Wiosłowaliśmy śpiesznie, oddychając przez zaciśnięte zęby. Pióra wioseł zanurzały się głęboko w gładką wodę. Wypłynęliśmy z koryta rzeki; pomykaliśmy przejrzystemi kanałami wśród mielizn. Minęliśmy czarne wybrzeże i piaszczyste ławy, gdzie morze szeptem mówi do lądu, a nasza łódź tak szybko niosła się po wodzie, że biel piasków migała tylko, uciekając wtył. Milczeliśmy. Odezwałem się do niej raz tylko: „Śpij, Diamelen, gdyż wkrótce potrzebne ci będą wszystkie siły“. Usłyszałem słodycz jej głosu, ale głowy nie odwróciłem ani razu. Słońce wzeszło, a my wiosłowaliśmy bezustanku. Woda spływała mi z twarzy jak deszcz z chmur. Gnaliśmy przez blask i żar. Nie spojrzałem wtył ani razu, ale wiedziałem, że brat mój patrzy spokojnie naprzód, gdyż łódź biegła prosto jak grot leśnego osadnika, wypadający z sumpitanu. Nie było wioślarza, nie było sternika nad mego brata. Ileż razy wygrywaliśmy razem wyścigi w tej samej lodzi. Ale nigdy nie wytężyliśmy sił naszych tak jak wówczas — wówczas, gdy wiosłowaliśmy razem po raz ostatni. Nie było w naszym kraju męża równego memu bratu siłą lub odwagą. Nie chciałem marnować czasu na odwrócenie głowy, choć słyszałem, że oddech jego staje się z każdą chwilą głośniejszy. Ale wciąż nic nie mówił. Słońce stało wysoko. Upał płomieniem ogarnął mi plecy. Myślałem, że pękną mi żebra i nie mogłem już zaczerpnąć powietrza. Poczułem, że muszę krzyknąć resztką tchu: „Odpocznijmy!“ „Dobrze!“ — odrzekł mój brat. Był silny. Był mężny. Nie wiedział co to strach i zmęczenie. Mój brat!
Potężny i łagodny szelest, rozległy a słaby — szelest rozedrganych liści i chwiejących się gałęzi — wydarł się ze skłębionego gąszczu lasów i przebiegł po gwiaździstej toni laguny, aż woda między palami plusnęła nagle, liżąc śliską powierzchnię drzewa. Powiew ciepłego powietrza musnął twarze mężczyzn i popłynął dalej z ponurym szumem — powiew głośny i krótki, niby niespokojne westchnienie ziemi w śnie pogrążonej.
Arsat mówił dalej spokojnym, cichym głosem:
— Wpędziliśmy czółno na biały brzeg zatoczki, obok długiego języka lądu, który zdawał się zagradzać drogę; był to wydłużony, lesisty przylądek, wstępujący daleko w morze. Mój brat znał to miejsce. Za przylądkiem leży ujście rzeki, a przez dżunglę biegnie wąska ścieżka. Rozpaliliśmy ognisko i ugotowaliśmy trochę ryżu. Potem legliśmy spać na miękkim piasku w cieniu naszego czółna, a ona czuwała. Ledwie zdążyłem zamknąć oczy, gdy rozległ się jej krzyk ostrzegawczy. Zerwaliśmy się. Słońce zdążyło już przebiec pół nieba a u wjazdu do zatoki ujrzeliśmy prao pełne wioślarzy. Poznaliśmy je odrazu; było to prao naszego radży. Załoga opatrywała brzeg: ujrzeli nas. Uderzyli w gong i skierowali prao do zatoczki. Poczułem, że serce zamiera mi w piersi. Diamelen siadła na piasku i ukryła twarz w dłoniach. Niepodobna było uciec morzem. Mój brat zaśmiał się. Miał strzelbę, którą dałeś mu, tuanie, zanim od nas odszedłeś — ale została nam tylko garść prochu. Rzekł prędko: „Uciekaj z nią tą ścieżką. Ja ich zatrzymam, gdyż broni palnej nie mają, a lądowanie w obliczu wroga zbrojnego w strzelbę jest pewną śmiercią dla wielu. Uciekaj z nią. Po drugiej stronie lasu jest domek rybaka — i łódź. Wystrzelę wszystkie ładunki i pobiegnę za wami. Umiem biec bardzo szybko i, zanim zdążą się zbliżyć, będziemy już daleko. Powstrzymam ich jak najdłużej, bo przecież ona jest tylko kobietą, która nie umie ani biec, ani walczyć — a jednak trzyma w słabych dłoniach twoje serce“. Przyczaił się za czółnem. Korab się zbliżał. Biegliśmy oboje, a biegnąc ścieżką, posłyszeliśmy strzały. To brat mój strzelił raz i drugi — i gong przestał dźwięczeć. Za nami uczyniła się cisza. Przylądek był wąski; zanim brat mój zdążył strzelić po raz trzeci, ujrzałem znów piaszczyste ławice wybrzeża i wodę; ujście szerokiej rzeki. Przebiegliśmy płat rzadkiego lasu zarosłego trawą i dopadliśmy wody. Ujrzałem niską chatkę nad czarnym mułem i wyciągnięte na brzeg czółenko. Za nami rozległ się jeszcze jeden strzał. Pomyślałem: „To już ostatni nabój“. Rzuciliśmy się do czółna; jakiś człowiek wypadł z chaty, ale skoczyłem na niego i obaj potoczyliśmy się w błoto. Potem podniosłem się, a on leżał bez ruchu u moich nóg. Nie wiem, czy go zabiłem, czy nie. Zepchnęliśmy czółno na wodę. Wtem wrzaski rozległy się za nami i ujrzałem brata pędzącego przez rzadki las nadbrzeżny. Wielu ludzi sadziło za nim. Porwałem ją w ramiona i wrzuciłem do łodzi, zaczem wskoczyłem sam. Obejrzawszy się, ujrzałem, że brat mój upadł. Upadł i podniósł się znowu, ale już go dopędzali. Krzyknął: „Jestem!“ Dopędzali go już. Spojrzałem. Tylu ludzi! Potem spojrzałem na nią. Tuanie — pchnąłem czółno. Pchnąłem je na głęboką wodę. Klęczała na przedzie, patrząc we mnie, a ja rzekłem: „Bierz się do wiosła“ — i zanurzyłem w wodę moje wiosło. Tuanie, usłyszałem jego krzyk. Usłyszałem jak krzyknął dwakroć moje imię; i usłyszałem głosy wrzeszczące: „Bij! Zabij!“ Nie odwróciłem się wcale. Usłyszałem jak jeszcze raz krzyknął moje imię wielkim głosem, jak gdyby życie uchodziło zeń z tym krzykiem — a ja nie odwróciłem głowy. Moje własne imię!... Mój własny brat! Krzyknął trzy razy — ale ja nie bałem się życia. Czyż nie była w czółnie wraz ze mną? Czy nie mogliśmy dostać się razem do krainy, gdzie zapomina się o śmierci — gdzie śmierć jest nieznana!
Biały poruszył się i wyprostował. Arsat podniósł się; niewyraźna, niema jego sylwetka zaczerniała nad gasnącym żarem ogniska. Niska mgła wpełzła na lagunę, zacierając powoli migotliwe wizerunki gwiazd. Wkrótce tuman białych oparów spowił ziemię; kotłował się w mroku, zimny i szary, zataczał bezszelestne wiry naokoło pni i snuł się wkrąg platformy, a chata zdawała się pływać po niespokojnej i nieuchwytnej złudzie morza. Tylko hen woddali szczyty drzew znaczyły się na migotliwem niebie, niby jakieś wybrzeże ponure i beznadziejne — kraina złudna, czarna i bezlitosna.
Głos Arsata zabrzmiał donośnie w głębokiej ciszy.
— Miałem ją tutaj! Miałem ją! Dla zdobycia jej byłbym stanął do walki z całym światem. Moja była — a teraz...
Słowa jego zagasły, pochłonięte przez odległą pustkę. Urwał i zdawał się nasłuchiwać jak zamierają gdzieś daleko — bezradne i nieodwołalne. Potem rzekł spokojnie:
— Tuanie, kochałem mego brata.
Chłodny powiew przejął Arsata dreszczem. Wysoko nad jego głową, wysoko nad niemem morzem mgły, zwisające listowie palm odezwało się żałobnym, konającym łopotem. Biały wyprostował nogi. Nie podnosząc głowy, wyszeptał smutno z brodą wspartą o pierś:
— Każdy kocha swojego brata.
Arsat wybuchnął nagle gwałtownym, namiętnym szeptem:
— Czyż mogłem dbać o to, kto ginie? Pragnąłem spokoju dla swego serca.
Wydało mu się, że coś zaszeleściło w chacie; nasłuchiwał przez chwilę a potem wszedł do środka. Biały podniósł się. Nadpływał powiew w kapryśnych podmuchach. Gwiazdy zbladły, jakby cofnąwszy się w mroźne głębie nieskończonej dali. Chłodny powiew ustał; zupełny spokój i głucha cisza panowały przez chwilę. Nagle z za czarnej, falistej linji lasów słup złotego światła strzelił w niebo i rozsypał się nad półkolem wschodniego horyzontu. Słońce wzeszło. Mgła wzniosła się i podarła na ruchliwe strzępy, rozpraszając się w zwiewnych girlandach, a odsłonięta laguna ukazała się — gładka i czarna — w głębokim cieniu pod zwartą ścianą drzew. Biały orzeł wzleciał nad wodą ukośnym, ciężkim lotem, wzniósł się w jasność słoneczną i promieniał przez chwilę olśniewającym blaskiem, wreszcie — wzbijając się coraz wyżej — stał się czarną, nieruchomą plamą, aż rozpłynął się w błękicie, jak gdyby ziemię na zawsze porzucił. Biały stał przed drzwiami, patrząc w niebo i usłyszał wewnątrz chaty pomruk bezładnych, szalonych słów, zakończonych głośnym jękiem. Nagle Arsat wyszedł, potykając się, z wyciągniętemi ramionami; zatrząsł się i stał nieruchomo jak osłupiały. Wreszcie wyrzekł:
— Już nie goreje.
Naprzeciw niego ukazał się rąbek słońca nad wierzchołkami drzew i wznosił się spokojnie coraz wyżej. Powiew ochłódł; wspaniały blask spłynął na lagunę i roziskrzył się na pomarszczonej wodzie. Las wyszedł z rannego półcienia i zarysował się wyraźnie, jak gdyby przybiegł bliżej i zatrzymał się wśród wielkiego poruszenia rozdygotanych liści, chwiejących się gałęzi, rozkołysanych konarów. W bezlitosnym blasku słońca szept nieświadomego życia potężniał wciąż i przemawiał niezrozumiałemi głosami, które snuły się wokoło niemego mroku tej ludzkiej niedoli. Oczy Arsata jęły zwolna błądzić, wreszcie utkwiły we wschodzącem słońcu.
— Nic nie widzę — rzekł do siebie półgłosem.
— Niema też nic do zobaczenia — rzekł biały i, podszedłszy do brzegu platformy, skinął na łódź. Słaby okrzyk przypłynął z laguny i sampan skierował się ku chacie przyjaciela duchów.
— Jeśli chcesz ze mną wyruszyć, poczekam na ciebie przez cały ranek — rzekł biały, patrząc w dal na wodę.
— Nie, tuanie, — odpowiedział łagodnie Arsat. — Nie będę jadł ani spał w tym domu, póki nie zobaczę mojej drogi. Teraz nie widzę nic — nic! Niema na świecie jasności ani spokoju, ale jest śmierć — śmierć dla wielu. Byliśmy synami jednej matki, a ja odbiegłem go otoczonego przez wrogów; ale teraz powrócę.
Odetchnął głęboko i mówił dalej sennym głosem:
— Za chwilę będę widział dość jasno, aby móc uderzyć — uderzyć... Ale ona nie żyje i... teraz... tylko ciemność.
Rozpostarł szeroko ramiona, potem opuścił je bezwładnie i stał bez ruchu z twarzą zmartwiałą i wzrokiem kamiennym, utkwionym w słońcu. Biały zeszedł do łodzi. Wioślarze przebiegali żywo wzdłuż jej boków, spoglądając przez ramię ku początkowi mozolnej podróży. Wysoko na rufie siedział markotny sternik z głową omotaną w białe gałgany i puścił wiosło, które wlokło się po wodzie. Biały, wsparty oburącz o strzechę z traw, służącą za dach małej kabiny, spoglądał wtył na świetlisty, pomarszczony szlak łodzi. Podniósł oczy, zanim sampan zdążył opuścić lagunę. Arsat stał wciąż nieruchomo. Stał samotny w przenikliwym blasku słońca i, skroś wielką jasność bezchmurnego dnia, patrzył w mroczną krainę złudzeń.





  1. 1,0 1,1 Przypis własny Wikiźródeł Z powodu trudności z ustaleniem daty śmierci Heleny Gay, jej tłumaczenia nie zostały udostępnione.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.