Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niespodzianie na jakieś tajemnicze nieszczęście. Oddał się w nasze ręce; powierzył nam swoje błędy i swoją mękę, swoje życie i swój spokój; i nie wiedzieliśmy, co począć z tem zagadnieniem, które wyłoniło się z mroku. My — trzej biali ludzie patrzący na tego Malaja — nie umieliśmy znaleźć ani jednego odpowiedniego słowa — jeśli istniało doprawdy słowo mogące rozwiązać tę sytuację. Zatopiliśmy się w myślach, a serca nasze upadły. Wydało się nam, że wszyscy trzej zostaliśmy wezwani do samych wrót piekielnego państwa, aby zawyrokować o losie wędrowca, który opuścił nagle świat pełen słońca i złudzeń.
— Na Jowisza, niezłe ma wyobrażenie o naszej potędze — szepnął beznadziejnie Hollis. I znów zapadła cisza, mącona słabym pluskiem wody i nieustannem tykaniem chronometrów. Jackson skrzyżował nagie ramiona i oparł się plecami o przepierzenie kabiny. Stał z głową nieco schyloną pod belką, podtrzymującą sufit; jasna broda rozpościerała się wspaniale na jego piersi; wyglądał jak nieporadny i łagodny olbrzym. W kajucie zapanował ponury nastrój; powietrze nasiąkało zwolna okrutnym chłodem bezsilności i gniewnym, bezlitosnym egoizmem; zaczynaliśmy się buntować przeciw niezrozumiałej formie cierpienia narzucającego się natrętnie. Niewiadomo było co począć; zaczęliśmy gorzko odczuwać konieczność pozbycia się Karaina.
Hollis myślał i myślał, wreszcie roześmiał się i mruknął: „Siła... opieka... czary“. Zsunął się ze stołu i wyszedł, wcale na nas nie spojrzawszy. Wyglądało to na podłą dezercję. Zamieniliśmy z Jacksonem oburzone spojrzenia. Słyszeliśmy jak Hollis przetrząsa rzeczy w swojej kajucie, nie większej od gołębiego gniazda. Czyżby ten smyk doprawdy kładł się już do łóżka? Karain westchnął. Sytuacja była nie do zniesienia!