Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tek! Odjechał, zbrojny i groźny, i rzucił wszystko — dla niej! Porwała jego serce. Z za częstokołu widziałem, jak puścił się na morze w wielkiej łodzi. Siedział na rufie ze skrzyżowanemi nogami i trzymał oburącz strzelbę, a lufa błyszczała ukośnie przed jego wielką, czerwoną twarzą. Szeroka rzeka słała się pod nim — równa, gładka, połyskliwa, jak srebrzysta równina; zaś statek, wydający się z brzegu bardzo krótki i bardzo czarny, sunął po srebrnej równi w dal, ku błękitowi morza.
Matara, stojąc u mego boku, po trzykroć krzyknął jej imię wśród bolesnych złorzeczeń. Wzruszył moje serce. Imię zabrzmiało trzy razy; i trzy razy ujrzałem oczyma duszy zamkniętą pod pokładem kobietę z rozpuszczonemi włosami, odchodzącą od swego kraju i swego plemienia. Zły byłem — i smutny. Dlaczego? I wnet zacząłem też krzyczeć zniewagi i przekleństwa. Matara rzekł: „Teraz, kiedy opuścili nasz kraj, życie ich do mnie należy. Pójdę za nimi, i uderzę, i cenę krwi spłacę sam“. Wielki wiatr wiał ku zachodzącemu słońcu przez pustą rzekę. Krzyknąłem: „Pójdę u twego boku!“ Pochylił głowę na znak zgody. Tak chciało jego przeznaczenie. Słońce zaszło, a drzewa nad naszemi głowami poruszały gałęźmi z wielkim szumem.
Trzeciego dnia opuściliśmy kraj na prao handlowem.
Naprzeciw wyszło nam morze — szerokie, bezdrożne i nieme. Płynący statek śladu nie zostawia. Skierowaliśmy się ku południowi. Był księżyc w pełni; i patrzyliśmy na niego, mówiąc: „Gdy zabłyśnie następny księżyc, oświetli nam drogę powrotną; a oni będą już martwi“. Od tego czasu upłynęło lat piętnaście. Wiele księżyców dojrzało i zwiędło, a ja kraju mego już nie zobaczyłem. Wzięliśmy się na południe; dopędziliśmy wiele statków; zbadaliśmy brzegi i za-