Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Każdego z nas — mówił, urywając co chwila, przyczem pauzy dotkliwsze były od słów — każdego z nas — zgodzicie się z tem chyba — prześladowało wspomnienie o jakiejś kobiecie... A co się tyczy przyjaciół... przyjaciół rzuconych mimochodem... ech! spytajcie siebie sami...
Urwał. Karain patrzył z natężeniem w szkatułkę. Głośny hałas rozległ się na górze pod pokładem. Jackson rzekł z powagą:
— Nie bądźże takim podłym cynikiem.
— Ach ty prostoduszny człowieku! — rzekł posępnie Hollis. — Dowiesz się zaraz... Przecież ten Malaj był naszym przyjacielem...
Powtórzył kilka razy w zamyśleniu: — Malaj... przyjacielem. Malaj, przyjacielem — jak gdyby przeciwstawiał te słowa i ważył, poczem ciągnął już prędzej:
— Porządny chłop, gentleman w swoim rodzaju. Nie możemy — że tak powiem — odwrócić się plecami od jego zwierzeń i ufności, jaką w nas pokłada. Ci Malaje poddają się łatwo wrażeniom; szalenie są nerwowi, jak wiecie — a więc...
Zwrócił się raptem do mnie:
— Ty go znasz najlepiej — odezwał się rzeczowym tonem. — Czy uważasz, że jest fanatykiem? to znaczy się — czy bardzo ściśle trzyma się swoich wierzeń?
— Nie zdaje mi się — wyjąkałem.
— Rzecz w tem, że tu chodzi o wizerunek... wyryty portret — mruknął zagadkowo i zwrócił się znów do szkatułki. Zanurzył w niej palce. Wargi Karaina rozchyliły się, a oczy błyszczały. Patrzyliśmy w głąb szkatułki.
Było tam parę zwitków bawełny, papierek igieł, kawałek jedwabnej wstążki granatowego koloru, gabinetowa fotografja, na którą Hollis spojrzał ukrad-