Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cionych wężami, o głowach dwudziestu — bóstwa dzierżąc tysiąc mieczów — zdawały budzić się do życia i grozić nam w świetle ogniska. Nic nas nie przerażało. A wędrując drogami, i u każdego ogniska, i na każdym noclegu, mówiliśmy zawsze o niej i o nim. Czas ich nadchodził. Nie mówiliśmy o niczem innem. Nie mówiliśmy o głodzie, pragnieniu, znużeniu i upadających sercach. Mówiliśmy o niej i o nim? Nie! Tylko o niej. I myśleliśmy o nich — o niej! Matara zapamiętywał się ponuro przy ognisku. A ja siedziałem i myślałem, i myślałem — aż nagle stawała mi znów przed oczami postać kobiety pięknej, i młodej, i wspaniałej, i dumnej, i tkliwej, która rzuciła swój kraj i swoje plemię. Matara mówił: „Kiedy ich odnajdziemy, zabijemy ją naprzód, aby zmyć hańbę — a potem mężczyzna zginąć musi“. Odpowiadałem: „Tak być powinno; to twoja zemsta“. Patrzył we mnie długo wielkiemi, zapadłemi oczami.
Wróciliśmy na wybrzeże. Nogi nasze krwawiły, ciała wychudły. Sypialiśmy w łachmanach, w cieniu kamiennych ogrodzeń; brudni i wynędzniali, czailiśmy się przy bramach wiodących na dziedzińce białych ludzi. Włochate psy ujadały na nas, a ludzie krzyczeli zdaleka: „Precz stąd!“ Nisko urodzeni nędznicy, którzy pilnują ulic wśród kamiennych kampongów, pytali nas, kim jesteśmy. Kłamaliśmy, płaszczyliśmy się z uśmiechem i nienawiścią w sercu i snuliśmy się wciąż to tu, to tam, wypatrując ich obojga — jego, białego mężczyzny z włosami jak płomienie i jej — kobiety, która złamała wiarę i za to umrzeć musi. Szukaliśmy ciągle. Wkońcu zdawało mi się, że widzę jej twarz w twarzy każdej napotkanej kobiety. Biegliśmy szybko — Nie! — Niekiedy Matara szeptał: „Widzę go tam!“ i czekaliśmy zaczajeni. Mężczyna zbliżał się... To nie był on — ci Holendrzy wszyscy są do siebie podobni. Cierpieliśmy