Kaśka-Karjatyda (1922, powieść)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka-Karjatyda
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Literacki „Lektor”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jan dotrzymał słowa.
Nie tylko, że nie niepokoił Rózi i pozostawił ją lokatorką strychu, ale w dodatku ofiarował stary siennik i wypchał go słomą. Siennik ten zaniósł sam, dowodząc, że Kaśka tylko słomę na schodach porozwłóczy i uwagę na siebie ściągnie.
— Teraz się panna buchnij i chrap — wyrzekł z galanterją do Rózi, drżącej z chłodu i przytulonej do ściany, przez którą wpadał zimny wicher, hulający zresztą po całem poddaszu.
Rózia uznała za stosowne podziękować; rozwinęła przy tem podziękowaniu tak bezczelną arogancję kawiarnianej sługi, że Jan mający do czynienia z rozmaitemi kobietami, zadziwił się przecież tem „wytarciem w pysku“ nowej swej znajomej.
Nie odchodził przecież; czuł, że ta obszarpana dziewczyna nie z jednego pieca chleb jadła; a po Kaśce, nieśmiałej i krępującej go nieśmiałością, przyjemnie mu było odetchnąć atmosferą rynsztoka, jaką Rózia unosiła w swej mowie i w fałdach zabłoconej spódnicy.
— Z panny to jest numer! — wyrzekł, śmiejąc się i wchodząc do schowanka; — musiała też panna gromadę przeskrobać, skoro teraz jak mysz ze strachu do dziury wlazła.
Rózia odwróciła głowę.
Wstydziła się podbitego oka i sińców na twarzy. Wiedziała, że to ją nie zdobi i dobrego wyobrażenia o dziewczynie nie daje. Ale Jan okazał się wyższym nad te drobnostki.
— Niech panna giemby tak nie skręca, bo już widziałem podkowę pod okiem. To nie jest znów taki wielki dyshonor. Kobietę kułaknąć, to męska rzecz. Ja sam, jak kocham, a psia krew mi doje, to czasem jak z pasji naznaczę, to lepiej jeszcze, jak panna, zasinieje. U mnie już także takie kochanie. Nie pytam, tylko walę...
Rózia spojrzała na niego z wielką ciekawością. Ten tęgi, barczysty mężczyzna podobał jej się coraz więcej. Po chudym, nędznym Feliksie, Jan przedstawiał się jej oczom, jak uosobienie piękności męskiej. Rada wiedzieć cośkolwiek więcej o miłostkach Kaśki i Jana, które odgadywała węchem praktycznej w tych wypadkach kobiety, zręcznym zwrotem sprowadza rozmowę do pożądanego przez nią rezultatu.
— A Kaśka? tę pan stróż wali też? — pyta, chichocząc się w cieniu.
— A jakże! — odpowiada Jan z przechwałką; — niemrawy szturmak aż się prosi o szturchnięcie.
Mówiąc to, nasuwa czapkę na oczy i usiłuje nadać sobie ton pewności. Nie udaje mu się jednak, bo czuje w gruncie rzeczy kłamstwo, jakie popełnia. Kaśkę uderzył raz jeden tylko, owego pamiętnego wieczoru, kiedy spłakana, zbita, zmęczona, upadła w bramie, tuż przy jego nogach. Od tej chwili nie trącił jej nigdy. Była zanadto dobra, łagodna, aby Jan uciekał się z nią do podobnie przekonywających argumentów. Ale on sądzi, że dobrze jest chwalić się brutalnością przed tą dziewczyną, której twarz nosi niemałe ślady silnej, kościstej, męskiej pięści, i dlatego powtarza ciągle z dziwnym uporem: — Niemrawa bestja! niemrawa bestja!
Rózia śmieje się, uszczęśliwiona, że i kochanek Kaśki „wydziwia“ na nią. Więc nie jeden Feliks ma taki brzydki zwyczaj poniewierania kochankami i obgadywania ich przed drugiemi dziewczynami. Widocznie, każdy chłop według jednej miary.
— O! co też to pan stróż tak Kaśkę odsądza — zaczyna, chcąc przedłużyć rozmowę. — Kaśka tęga dziewczyna, a pan stróż powinien mieć dla niej konsyderację, bo przecie jesteście parą.
Jeszcze nie skończyła, kiedy Jan przerwał jej gwałtownie:
— Para? hę? może jeszcze Kaśka pedała pannie, co mnie na ślubnego przed ołtarz pociągnie?
— A jakże! rychtyg mi to dziś opowiadała — kłamie Rózia, pragnąc dowiedzieć się więcej jeszcze szczegółów, a nagłe rozdrażnienie Jana jest jej w tem wielką pomocą.
— A to jezuitka! — woła stróż z wzrastającą złością; — ja wiem, że jej ołtarz pachnie, ale to nie ze mną będzie miała taką paradę. Niech sobie szuka innych frajerów, ja tam do żeniaczki nieskory...
— A nie obiecywał jej pan stróż ślubu? — pyta Rózia, — bo to te porządne dziewczyny to nic bez takiej obiecanki nie zrobią.
— Eh! — śmieje się Jan, — obiecanka cacanka, a głupiemu wesele!...
Lecz w głębi duszy myśli inaczej.
Tak! — prawda. Obiecywał się żenić, bo, bądź-co-bądź, Kaśka była jeszcze uczciwą, zanim przez to przeszła. Może nawet źle zrobił, wyrywając się z obietnicą, której dotrzymać nie myślał. Po cóż mu wierzyła? czyż nie wiedziała, że mężczyzna w danej chwili gotów przysiąc zdjęcie gwiazdy z nieba, a nie pobranie się przed ołtarzem? I dziwna w nim powstaje niechęć i złość przeciw samemu sobie, którą to niechęć zwraca ku Kaśce z całą przewrotną logiką czującego swój błąd mężczyzny.
— Ma pan stróż recht — konkluduje Rózia; — takie tam sznurowanie się na całe życie, to funta kłaków niewarte. To tylko głupie dziewczyny mają ku takiej paradzie chętkę, ja tam wolę na wiarę. Zawsze to w każdej chwili rozleźć się można, bez krzyku i po dobrej woli!
Janowi to rozumowanie trafia bardzo do przekonania.
— Widzę, że z panny bywalec — odzywa się z wielką galanterją; — ja lubię takie dziewczyny, co mają swój rozum, a za księdzem nie patrzą. Takie śluby, to tylko napychanie im kieszeni. Ślub to najlepszy, jak się dziewczyna nada; z taką to wiem, żeby mnie ani pioruny, ani woda nie rozłączyły, choćbym tylko z nią żył na wiarę...
I sam nie rozumiejąc dobrze dlaczego, kłamie znów obietnicę, zastosowaną do pojęć dziewczyny, siedzącej obok niego. Widocznie natura ulicznego pogromcy serc niewieścich zmusza go do ciągłego kłamstwa i uwodzenia pierwszej lepszej kobiety, której obecność obok siebie spostrzega. Z wielkim sprytem umie układać zdania swej rozmowy, aby nie obiecując nic, wprost dać do zrozumienia całą gotowość w wypełnieniu żądań, stawianych mu jako warunki upadku. Tylko że z tą płaską dziewczyną o podsiniałych oczach łatwiej sobie poradzić w chwili rozejścia; ona rozumie to dobrze, że taki Jan całe życie z jedną kobietą wytrwać nie może. Przytem i ona musi lubić zmiany — przynajmniej wygląda na taką. Brzydka jest, blada i mizerna, ale Jan lubuje się w kontrastach. Po zdrowem ciele Kaśki pragnie dotknąć się wynędzniałej i zniszczonej skóry. To zwykły mu system w wyborze kochanki.
I dziwnie rozdrażniony, podsuwa się bliżej ku Rózi, która z uśmiechem na zgniecionych wargach nie odsuwa się wcale. Owszem, z wielką przyjemnością spogląda na Jana, pragnąc także kontrastu, chcąc zatrzeć wrażenie niepozornego Feliksa zbliżeniem się tęgiego i barczystego stróża. Dwie te natury, pokrewne sobie, odczuwają się i łączą łatwo wśród ciasnoty poddasza. Przez otwory źle zbitych desek wpadają do wnętrza schowanka słabe promienie światła, zaściełając na sienniku i leżących dokoła przedmiotach blade, anemiczne, jasne linje, odcinając się wśród cienia, zalegającego te kąty. Rózia patrzy już teraz w twarz, Jana, oświeconą jednym z tych bladych promieni, — jej zaś twarz i osoba pozostają w cieniu. Jan czuje ją tylko przy sobie i w zwierzęcem swem podrażnieniu zgaduje jakość zmysłowych wrażeń, jakie mógłby odebrać za pośrednictwem tej kobiety. Myśl o Kaśce nie powstrzymuje go, nie zwykł się krępować ze względu na swe dawne kochanki, owszem, lubi we wszystkiem okazać swą niezależność i własną wolę.
Przytem ta myśl, że Kaśka chce doprowadzić go do małżeństwa, napełnia go wściekłością. Jest wolny i może robić to, co mu się podoba. Tak! „weźmie się“ do Rózi, to będzie najlepiej. W ten sposób przekona i Kaśkę i wszystkich, że o małżeństwie nie myśli.
Łatwość przystępu do Rózi dopomaga mu w tych zamiarach. Teraz oboje siedzą już blisko przy sobie i zgadzają się w zapatrywaniach, tak na życie, jak i na jego warunki. Zapomnieli zbyt prędko, ile oboje winni tej dziewczynie, której chcą wielką wyrządzić krzywdę. Mężczyzna odebrał jej uczciwość, zdrowie, spokój i prawdopodobnie środki do życia, a wziął od niej chwile niekłamanej, choć tylko zmysłowej rozkoszy; kobieta chroniła się w tej chwili przed więzieniem, głodem i ostatecznym ohydnym upadkiem.
W zamian za to, w ciszy poddasza, z połączenia dwóch zwierzęcych namiętności wyrasta dla Kaśki zdrada i wielki zawód serdeczny. Janowi Rózia przypadła do smaku — nie przebierała w żartach i nie odwracała głowy na śmiałe koncepta, które przepełniały usta stróża. Rzecz dziwna! — z Kaśką znał się już oddawna, a zawsze względem niej czuł się śmiesznie skrępowanym; Rózia, przeciwnie — ośmielała go nawet... Ot i teraz, gdy żartując, przysunął się do niej blisko i objął ręką jej płaską kibić, ona nie usuwa się od niego, owszem — poddaje się temu ujęciu, poruszając lekko plecami.
Widocznie — dziewczyna, która życie zna i pojmuje jak należy...
Tymczasem — pod nimi — Kaśka, kręcąc się w swej kuchence, śpieszyła się z gotowaniem, otwierając co chwila drzwi do sieni, dla wpuszczenia świeżego powietrza. Para, wydobywająca się z garnków, dusiła ją, a nudności wzmagały się co chwila. Stała się teraz dziwnie wrażliwą na wszystkie zapachy, i mdły odór potraw przyprawiał ją o przykre cierpienia. Nie pojmowała, co się z nią dzieje; chwilami stawała, jak nieprzytomna, porywając się to za serce, które kołatało w niej gwałtownie za lada wstrząśnieniem, to za zęby, które zdawały się jej przedłużone i wystające z szczęk obolałych. Mimo to przecież, pracowała ze zdwojoną gorliwością, szukając w fizycznem zmęczeniu ulgi w tylu dolegliwościach, jakie ją ciągle dręczyły.
I mijały dnie szybko, nie przynosząc wielkiej zmiany, oprócz częstych wycieczek Kaśki na strych i również częstych odwiedzin Jana u Rózi. Kaśka spotkała kilkakrotnie swego kochanka w schowanku, siedzącego na sienniku Rózi i rozmawiającego z nią przyjaźnie. Ucieszyła się serdecznie tym dowodem dobroci jego serca i wyraziła mu nawet swą wdzięczność kilkoma serdecznemi słowy. Jan wszakże krzyknął na nią tak gwałtownie, że Kaśka w pierwszej chwili zupełnie zgłupiała. Nie miał się przecież czego tak oburzać, że ona dba o rozrywkę swej przyjaciółki. Chciała mu to wytłumaczyć, ale on zeszedł ze strychu, mrucząc gniewnie i powtarzając:
— Ach! psia krew! psia krew zwykła!...
Kaśka, szczerze zmartwiona, zwróciła się do Rózi; przyniosła jej właśnie trochę rosołu, który była kawiarka spożywała z wielkiem łakomstwem. Odżywiła się już trochę na ciepłej strawie, jaką jej dostarczała Kaśka, i na wódce i zimnych przekąskach, jakie jej znosił ukradkiem Jan. Wyglądała nawet wcale nieźle, a Kaśka wyprała jej i wyprasowała różową sukienkę, w której Rózia przyszła. Stopniowo robiło się cieplej na dworze, i pobyt na strychu nie był bardzo dokuczliwym. Rózia widocznie polubiła nawet swe schronienie, bo nie wspominała nigdy o swych projektach na przyszłość. Kaśka czuła przecież, że tak pozostać nie mogło i że strych mógł być tylko chwilowym przytułkiem dla młodej i zdrowej dziewczyny.
Nie mówiła jednak tego swej przyjaciółce. Bała się ją urazić i wywołać znów potok obelg, który w ustach Rózi miał siedlisko. Znosiła więc Rózi jadło, odejmując sobie od ust, co jej z wielką przykrością przychodziło.
Stała się w niej bowiem zmiana wielka. Trapiące ją od jesieni mdłości ustąpiły prawie zupełnie, a natomiast rozwinęła się w niej zwierzęca prawie chęć do jedzenia, jakiś apetyt straszny, sprawiający prawie ból, gdy zadowolnić go nie była w stanie.
Zgłodniała, wybladła, kręciła się w swej kuchence, jak zwierzę, któremu dostatecznej ilości pożywienia nie dano. Zbierała zeschłe kawałki chleba, ogryzała kości, łupiny od kartofli, drobne swe koszykowe kradzieże obracała na kupno rozmaitych wędlin, bułek, śledzi, ogórków — ale wszystko było napróżno... Było w niej jakieś zwierzę, które pochłaniało wszystko i domagało się jeszcze! jeszcze!
Pomimo tego, twarz jej zapadła i skóra na szyi wyciągnęła się tak, że prawie żyły znać było przez zżółkłą powłokę. Jan spostrzegł tę zmianę. Bez żadnej ceremonji, z niedelikatnością, właściwą tylko mężczyźnie, powiedział jej to otwarcie, sprowadzając wszystkie swe uwagi do następującego zdania:
— A to psia krew zeszkapiała!
Była to jeszcze jedna przykrość, jaka spadła na biedną dziewczynę. Do cierpienia fizycznego dołączył się ból moralny. Kaśka cierpiała na swój sposób. Gotując, piorąc, wynosząc szafliki — zapewne, ale cierpiała także, widząc, jak Jan obojętnieje dla niej z dniem każdym.
Teraz już nie szukał jej po piwnicach i ciasnych przejściach. Czasem nie pozdrowił jej nawet, gdy przechodziła koło niego, — odwracał umyślnie głowę. Ona instynktem kobiecym przeczuła tę zmianę i starała się przypodobać mu więcej niż dawniej. Przedtem niechętnie nawet poddawała się jego pieszczotom; nie była namiętną, a gdy on ujmował ją w swe objęcia, odwracała twarz ze wstrętem przed gorącym oddechem mężczyzny.
Dziś chętnieby zgodziła się na te, unikane dawnej przez nią chwile, nie dla siebie wszakże, o, nie, wcale! — ale dla przywrócenia pomiędzy sobą, a swym kochankiem dawnej zażyłości i tej spójni, jaką odbierana i dawana rozkosz wytwarza. Kaśka nie rozumowała jednak w ten sposób; czuła tylko, że się pomiędzy nimi „urwało“, i chciała nawiązać napowrót zerwany węzeł. Nie wiedziała przecież, jak się już wziąć do tego. Wszystkie najlepsze jej chęci rozbijały się o lodową obojętność Jana, a ostatni sąd jego o „zeszkapieniu“ dobił ją do reszty. Czuła się bezsilną; zrozumiała, że straciła kochanka, i nie miała sposobu, aby go odzyskać.
Postanowiła zwierzyć się Rózi, ale ta ostatnia, zamiast dać jej jakąś praktyczną radę, zaczęła śmiać się z niej jakoś dziwnie, mówiąc przytem:
— W takich okolicznościach rady niema. Puść go także w trąbę i nie żółć się. To zwyczajna kolej, że chłop z początku chodzi koło dziewczyny, a później i nie splunie w tę stronę. Jabym tam nie suszyła sobie nad tem głowy!
Ale Kaśka nie chce zrozumieć tego zwykłego porządku rzeczy. Bez przyczyny tak ją rzucać? przecież to okropne.... Ona w niczem nie zawiniła; trochę przyżółkła na twarzy, — ależ to nie jej wina.
Rózia wzrusza ramionami.
— Eh, mojaś ty! — odzywa się po chwili; — cholera wie, co się tym chłopom podoba; dziś ci powie, żeś królowa śliczności, a bez dzień nazwie cię tłumokiem... A zresztą, może już inna mu w łeb wlazła — dodaje cichszym głosem.
Ale Kaśka porywa się nagle z niezwykłą u niej energją.
— Inna? inna? — woła, pełna wzburzenia i niebywałej u niej złości; — dałabym ja tej bestji, no...
Wzruszenie tamuje jej głos, mówić dalej nie może, ale wysoko podniesioną ręką grozi ciągle tej „innej“, grozi w nieubłaganem rozdrażnieniu, dziwnem w tej cichej i łagodnej istocie.
Rózia podnosi głowę i patrzy chwilę na Kaśkę, wielką, silną, wznoszącą swą olbrzymią postać wysoko i potęgującą się jeszcze w ciasnej przestrzeni, w jakiej są obie zamknięte.
— I cóżbyś jej zrobiła, co? — pyta, nie dowierzając energji dziewczyny, którą do tej chwili przywykła uważać za uosobienie bezkrwistej powolności.
— Ja? — odpowiada Kaśka, zaciskając pięście, — jabym jej ślipie wybiła! mordę roztłukła! łeb rozwaliła!... jabym ją... zabiła!...
Ostatnie słowo wymawia przecież ciszej i za chwilę, łkając głośno, osuwa się na brzeg siennika. Teraz już cała energja opuściła ją, — było to sztuczne podniecenie, wywołane przez bezustanne cierpienia. Szlochając i zawodząc żałośnie, spowiada się przed Rózią ze wszystkiego, z całego przebiegu swej znajomości z Janem. Tamta słucha ją ciekawie. Nagle, przerywa opowiadanie Kaśki, pytając niedowierzająco:
— Toś ty nie miała przed nim nikogo?
Kaśka porywa się oburzona.
— Nie wiesz, czy co? byłam do tych por uczciwą dziewczyną... tylko bez niego się ta rzecz stała!
Rózia czuje się podrażnioną słowami Kaśki. Uczciwą dziewczyną! — proszę, więc ona, Rózia, nie była nią nigdy, bo, jak dawno pamięcią zasięgnąć może, włóczyła się już z bandami chłopców po rowach i gęstwinach przydrożnych. Ale niepotrzebnie Kaśka paradę ze swą uczciwością robi i tak się wywyższa. Ona wie, czem może ją upokorzyć i w proch zetrzeć.
— Jan gadał — zaczyna powoli, starając się wszakże nie patrzeć na Kaśkę, — co on względem ciebie nijakich obowiązków, nie ma, bo nie on u ciebie jest pierwszy. Gadał, co wie dobrze od ludzi, żeś ty...
Ale dokończyć nie może. Kaśka chwyta ją za ramię i wstrząsa gwałtownie. Jakto? więc Jan mógł to powiedzieć? on właśnie? Niedość, że jej wyrządził krzywdę tak wielką, jeszcze ją hańbi przed ludźmi?... Rózia, przerażona, stara się ją uspokoić. Ot — zwykła rzecz, chłop szelma — to wiadome przecież każdej kobiecie.
Ale Kaśka nie chce tej prawdy zrozumieć, żyje jeszcze sama zakrótko, i choć od dziecka widzi nędzę i ból, przez jakie podobne jej istoty przechodzą, wobec spadającego na nią nieszczęścia buntuje się rozpaczliwie. Obelga, rzucona na nią przez Jana, szarpie nią i wstrząsa całem jej jestestwem. Ona nie była uczciwą! — ona przed nim miała już kochanków! nie to zawiele, zawiele! Ale ona się pomści, niech tylko znajdzie tę niegodziwą, która Janowi w oczy lezie i zabiera jej męża! Tak! bo Jan przyrzekł się z nią ożenić, powiedział to sam i słowa pewnie dotrzyma, mimo wszystko... I pełna rozpaczy, chorobliwie rozdrażniona, mówi ciągle, przerywając sobie słowa łkaniem, wydzierającem się z jej piersi. Nie zwraca uwagi na Rózię, która na wzmiankę o ożenieniu wzrusza ramionami, ale wylewa z siebie całą tę bezbrzeżną rozpacz, którą nosi w sobie od chwili upadku. Teraz cała jej myśl koncentruje się na znalezieniu nowej kochanki Jana i na rozprawieniu się z nią w sposób jej właściwy. Jest przekonaną, że gdy usunie ją ze swej drogi, Jan dotrzyma przyrzeczenia i zaprowadzi ją przed ołtarz. To pewnie ta niegodziwa wstrzymuje go — nic innego.
— Marna jej godzina! marna jej godzina!... — wykrzykuje w rozżaleniu, schodząc po wąskiej drabince, prowadzącej na strych.
I dziwna jakaś energja budzi się w niej razem z podejrzeniem o zdradzie kochanka; chce, bądź-co-bądź, odzyskać Jana, uważając go jako swą prawą własność. Dlatego z niezmierną gorliwością zaczyna śledzić kroki stróża. Wie, o której godzinie wydala się z domu, i niewidocznie postępuje za nim, chcąc dowiedzieć się, dokąd zdąża. Napróżno przecież śledzi go, bo Jan najregularniej udaje się przed południem do szynku, gdzie siedzi całą godzinę, a wieczorem odbywa tę samą drogę. W szynku niema nawet posługaczki, tylko za szynkwasem stoi sama właścicielka, niemłoda już kobieta, którą Kaśka nie może posądzić o stosunki z Janem. Oprócz tych dwóch godzin, Jan pozostaje w obrębie kamienicy, zamiatając dziedziniec, lub naprawiając popsuty dach ponad górą do wieszania bielizny.
Początkowo Kaśka bała się bardzo, że sprowadzeni dekarze odkryją Rózię w jej schronieniu, ale Jan z wielką uprzejmością podjął się sam naprawić niewielkie zresztą uszkodzenia. Kaśka serdecznie mu była wdzięczną za troskliwość o bezpieczeństwo jej przyjaciółki, i odtąd Jan długie chwile spędzał na strychu, pracując zapewne nad załataniem i poprawieniem dachu. Kaśka przeto łamała sobie głowę, nie mogąc odkryć swej rywalki, o której istnieniu była jednak przekonaną. Kobiety mają dziwny w tych wypadkach instynkt, jakiś głos tajemniczy ostrzega je zwykle i nie zawodzi nigdy.
Nie mogąc nic odkryć na zewnątrz, Kaśka zwróciła swe poszukiwanie wewnątrz kamienicy. Ale nic ją nie mogło naprowadzić na ślad istotny. Sługi pani hrabiny nie patrzyły na stróża, — jedna zbyt była zajęta zakrystją i kościołem, druga zwróciła właśnie uwagę samego hrabicza i z aprobatą pobożnej hrabiny szczyciła się względami wybladłego młokosa. Sługi tapicerów i inne kobiety, pełniące funkcje pokojówek lub kucharek w oficynie, były prawie wszystkie stare, lub miały kochanków, którym oddawały bez podziału swe serce i całe garnki rosołu, barszczu lub innych delikatesów.
Pozostawała jeszcze Marynka, ale ta od pewnego czasu zmieniła się znacznie. Zbladła, zmizerniała i kaszlała ciężko. Włóczyła się po dziedzińcu dziwnie osowiała, bez tej wesołej pustoty, która dawniej śmiała się z całej jej postaci. Suchy, urywany kaszel rozdzierał jej piersi, rozlegając się, jak dzwon pogrzebowy, wśród ciasnej klatki schodów, po których wolno, trzymając się poręczy, schodziła. Snadź gorączkowe życie, pełne podniecających likierów, później nocnej hulanki; wyniszczyło ten młody organizm, kładąc w piersi dziewczyny zaród śmiertelnej choroby. Chwilami zrywała się jeszcze do życia, biegnąc za rogatki i pijąc „bruderschaft“ z ułanami, ale kieliszek wypadał z drżącej ręki, a ciemne, wielkie oczy zasłaniała mgła, poza którą majaczyło widmo strasznego zgonu. Na Jana nie zwracała już uwagi, przesuwając się koło niego chmurna i zamyślona. Powoli przestała uczęszczać i za rogatki i usunęła się od towarzystwa mężczyzn, które pierwej przenosiła nad wszystko. Rzec można, że jakaś głucha nienawiść powstała w jej piersi do tych wszystkich ludzi, którym kolejno padała w objęcia, bez troski o jutro, o to co, później z nią będzie. Roztrwaniała z nimi skarby zdrowia i młodości, rozrzucając hojnie swe pocałunki i palące pieszczoty; oni czerpali tę młodość i siłę bez najmniejszych skrupułów, śmiejąc się poza jej plecami, lub rzucając jej za chwilową rozkosz posrebrzany pierścionek lub inne cacko. Dziś, gdy pozostała sama ze swem cierpieniem, żałowała gorzko zmarnowanych sił, a straszna nienawiść i bezmierny żal budził się w niej na widok dawnych swych kochanków. Oni byli ciągle zdrowi, silni, żądni zabaw, rozkoszy, nowych pieszczot i hulanek, — ona włóczyła swe wychudłe ciało, kaszląc ciężko i męcząc się wśród bezsennych nocy.
Teraz innym już wzrokiem spoglądała na Kaśkę. Zawsze była przekonana o uczciwości tej dziewczyny i przeczuwała, jaki obrót przybierze jej stosunek z Janem. Wiedziała, że czy prędzej czy później, Jan porzuci Kaśkę, bo co do tej ostatniej, to posądzić ją nie można było o opuszczenie kochanka. Marynka w swej długiej praktyce doszła do następującej konkluzji. Jeśli kobieta się nie pośpieszy i nie porzuci mężczyzny, to z pewnością zostanie w krótkim czasie porzuconą. Kaśka nie pośpieszyła się, — i została zdradzoną. Marynka, w swej pogardzie dla mężczyzn, przewidziała to wszystko i patrzyła na Kaśkę z pewnem politowaniem. Mimo tej całej złości, jaką pierwej „zionęła“ ku „tłumokowi“, śledziła zmianę na twarzy Kaśki i rozumiała powód tejże zmiany. Co więcej, wypadkiem odkryła Rózię w objęciach Jana i z dziwną zmiennością zaczęła sympatyzować ze zdradzoną Kaśką. Kilkakrotnie chciała ją przestrzedz i wskazać jej, gdzie przebywa obecna kochanka Jana, ale wrodzona każdej kobiecie delikatność nie dozwalała jej przyjść do słowa. Wypadek wszakże podburzył ją i nakłonił do sprowadzenia katastrofy. Jan od pewnego czasu stał się dla niej bardzo opryskliwym. Gdy z najwyższym wysiłkiem niosła konewkę wody, wylewała często całe strugi, które ściekały daleko po stopniach schodów. Jan wpadał wtedy w złość wielką i nie oszczędzał wcale swej dawnej kochanki, nazywając ją „latawcem“ i Bóg wie jakiemi nazwy. Marynka zaciskała usta i wchodziła wolno na górę, trzymając się konwulsyjnie poręczy. W głowie jej rodziła się myśl gorzka. Ot — co zyskała, włócząc się z mężczyznami! Zdrowie straciła i dobrego słowa usłyszeć nawet nie może. Och! gdyby raz jeszcze wróciły jej siły, wiedziałaby, jak się zachować i co robić!
Tymczasem jej głucha nienawiść do wszystkich mężczyzn koncentrowała się głównie na Janie. Innych swych kochanków nie widywała prawie, wychodząc teraz mało. Ale on był ciągle koło niej, kręcił się przed jej oczami, uosabiając cząstkę jej zguby, jej obecnego nieszczęścia. Ta napaść Jana, to nazwanie jej „latawcem“ wtedy, kiedy on sam ją na to „latanie“ namawiał i wyciągał, zdało się jej niesprawiedliwością wielką. Całą więc swą sympatję zwróciła na Kaśkę, którą widziała wybladłą i cierpiącą. Odkąd sama zachorowała, odczuwała lepiej cierpienie drugich. Ona sama upadała na siłach, a przyczyną jej zguby byli mężczyźni; Kaśka słabła także z tegoż samego powodu, a w dodatku była zdradzoną.
Nie! Marynka na to obojętnym wzrokiem patrzeć nie mogła.
I raz zeszły się koło studni te dwie dziewczyny, przed rokiem kwitnące zdrowiem, zbytkiem sił i młodzieńczej krasy. Wiosna śmiała się dokoła, ścieląc zieleń i promienie słoneczne. Poza sztachetami, oddzielającymi dziedziniec od spadzistej powierzchni placu, zieleniła się młoda trawa, przysypana lekko pyłem miejskim. W dali żołnierze biegali szybko, formując równe linje, lub łamiąc się w dziwaczne zygzaki. Wał kolejowy nie zazielenił się jeszcze, tylko wznosił się szary, kręcąc się, jak wąż olbrzymi, połyskujący gdzieniegdzie nowemi, świeżo układanemi szynami.
Marynka spojrzała pierwsza na nienawidzoną dawniej przez siebie dziewczynę. W tem słońcu wiosennem twarz Kaśki zdawała się jeszcze żółciejszą, a oczy bardziej zapadłemi. Od zajścia na strychu obie dziewczyny nie rozmawiały ze sobą zupełnie. Niemniej i Kaśka dostrzegła zmianę w twarzy Marynki. I obudziła się w ich sercach wzajemna litość wielka, litość prawdziwie kobieca. Marynka z wysiłkiem chwyciła za pompę, aby utoczyć trochę wody, ale silny napad kaszlu przeszkodził jej w dopełnieniu tej pracy. Chwilę stała oparta o żelazo pompy, z głową pochyloną, z twarzą wykrzywioną od kaszlu, wydzierającego się z jej piersi. Wtedy Kaśka zbliżyła się do kaszlącej dziewczyny i, usunąwszy ją łagodnie, zabrała się do pompowania wody.
Marynka, milcząc, przyjęła tę pomoc. Ułatwiało jej to znacznie zbliżenie się do Kaśki, czego gorąco pragnęła. Kaśka, napełniwszy konewkę, odstawiła ją na bok i przysunęła swój dzbanek, który z kolei napełnić chciała. Ale i jej zabrakło siły, a serce zaczęło w niej bić tak gwałtownie, że zmuszoną była odpocząć chwilę, a nawet usiąść na studni.
Marynka pierwsza przerwała milczenie.
— Panna także coś niezdrowa — zaczęła powoli, — a taka panna była rosła i tęga, jak tutaj nastała.
Kaśka, zdziwiona, podnosi głowę.
Czyż to rzeczywiście Marynka odzywa się do niej tak przyjaznym głosem? Przyzwyczajona słyszeć od tej dziewczyny tylko drwiny i dokuczliwe żarty, nie może zrozumieć przyczyny tej zmiany. Nie wchodzi jednak w szczegóły, widzi tylko przed sobą twarz przychylną, słyszy uprzejmy dźwięk głosu i, uszczęśliwiona, odwraca się ku swej nieprzyjaciółce, zapominając o doznanych zniewagach. Jest teraz tak nieszczęśliwą, że każde słowo, wypowiedziane przychylniej, rozrzewnia ją i napełnia wdzięcznością wielką.
Marynka dostrzega wrażenie, jakie jej odezwanie się wywarło na Kaśce, nie dozwala więc upaść tej rozmowie.
— Panna bardzo się tu zmarnowała — odzywa się, zbliżając do Kaśki, — a to wszystko bez swoją głupotę. Kto widział, tak się w jednym chłopie zaprzepaścić, to zawsze taki koniec być musi!
Kaśka uznaje za stosowne obronić się przed podobnie śmiałymi zarzutami.
— Ja się tam w nikim nie zaprzepaszczałam — odpowiada; — zmarniałam, sama nie wiem czemu. Może mnię kto urzekł...
Marynka uśmiecha się ironicznie.
— Oj! urzekł pannę taki djabeł, który nas wszystkie urzeka. Nie nowina to dla mnie, ale dla panny, ja wiem, że to pierwszyzna. Dlatego mnie się dziwi, że panna nie wynalazła sobie kogoś z honorem na pierwszego, a padła odrazu w ręce takiemu nicponiowi, jak Jan. Jak spadać z konia to niechaj z dobrego!
Twarz Kaśki pokryła się ciemnym rumieńcem.
Uśmiecha się z przymusem i, biorąc konewkę, gotuje się do odejścia.
— Panna Marynia sobie żartuje — mówi wolno. — Jan nic memu zmizerowaniu nie winien; haruje dzień cały po trzeciem, to bez to harowanie zmarnowałam się na nice.
Ale Marynka zatrzymuje ją, chwytając za fałdy spódnicy. Sama jest już bezsilną, ale chce drugą kobietę użyć za narzędzie swej zemsty. A może — kto wie — lituje się nad Kaśką i pragnie otworzyć jej oczy i ukazać zdradę Jana w całej nagości. Nerwowe fantazje kobiet są tak niedoścignione, a sługa ma jednakową ilość nerwów, jak każda inna kobieta.
— Panna Kaśka nie spostrzegła, że Jan się sprzeniewierza, że musi mieć inną za którą lata?
Kaśka, słysząc to pytanie zatrzymuje się nagle. Czy ona nie spostrzegła chłodu swego kochanka! Ależ tak, oddawna myśl ta dręczy ją dniami i nocami całemi. Marynka musi wiedzieć bliższe szczegóły, ona jej powie całą prawdę. Szybko więc obraca się ku dawnej rywalce, która drżącemi z osłabienia rękami trzyma ciągle fałdy jej spódnicy. Gwałtownym ruchem Kaśka wydziera spódnicę z rąk dziewczyny i staje tuż przed nią, schylając twarz swoją tak blisko, że gorący jej oddech owiewa Marynkę.
— Panno Marynko! — zaczyna cicho, urywanym prawie głosem; — panno Marynko, jeśli panna ma Boga w sercu, proszę, gadaj... gdzie się ta psia krew chowa... Już ja szukałam wszędzie... chodziłam za nim... po szynkach, po ulicy, i nic znaleźć nie mogłam...
Oddychała ciężko, serce biło w niej tak gwałtownie, że aż uderzenia te odbijały się jej w głowie, w skroniach, w uszach.
Marynka patrzyła na nią długą chwilę, a na jej wybladłej twarzy zaczęła się malować litość wielka. Nie mówiła wszakże nic — zdawała się walczyć ze sobą.
Ale Kaśka na nowo zaczęła prosić gorąco i teraz przyklękła już prawie, aby się zrównać z siedzącą na studni dziewczyną.
— Panna Marynka nie wie — mówiła, gorączkowo zaciskając pięście, — Jan obiecał się ze mną żenić. I byłby dotrzymał, gdyby nie ta szelma, co mi go zabrała... Ja mam do niego prawo, jak do ślubnego, bo inaczej nie byłabym się nigdy zgodziła na niepoczciwe kochanie i na ludzką poniewierkę... Panno Marynko złota, powiedz mi, kogo on ma teraz, a ja sobie z nimi radę dam i Jana napowrót dostanę. Ale niech ino wiem, która!... niech wiem, która!... niech wiem!
Rozpacz szalona ją ogarniała. Tego ranka była głodniejsza niż kiedykolwiek, to ją doprowadzało także do wściekłości i podbudzało w dziwny sposób. Rozdrażnienie jej doszło do punktu kulminacyjnego; prosiła jeszcze Marynkę o wyjawienie tajemnicy, zniżała się do prośby, gdyby jednak ta odmówiła uczynić zadość jej błaganiom, gotowa była rzucić się na nią i siłą zmusić do odkrycia prawdy.
Ale Marynka nie miała zamiaru doprowadzić do tej ostateczności. Teraz już była zdecydowana powiedzieć wszystko. Gdy Kaśka przyznała się, że Jan uczynił obietnicę ożenienia się, Marynka poruszyła się niecierpliwie. Choć wiedziała, że mężczyźni czynią często podobne obietnice i nie dotrzymują równie często, oburzała się na postępek Jana, który doprowadził do zguby łatwowierną Kaśkę. Teraz — gdy razem z cierpieniem fizycznem zaszła w niej zmiana moralna, gdy inaczej zaczęła patrzeć na kobiety, a znienawidziła mężczyzn, doszła do przekonania, że Kaśka musiała być uczciwą dziewczyną, a Jan oszukał ją haniebnie, „nabrawszy na żeniaczkę“. Postanawia więc nie oszczędzać stróża i, pochylając się ku klęczącej Kaśce, wskazuje wysoko, aż na trójkątne okienka strychu, czerniące się pustymi otworami na tle szarawego dachu.
— A tam! — mówi szybko, — tam nie ma to panna Kaśka przyjaciółki, co to cały dzień siedzi w schowanku, jak takie, co ryje i tylko je a pije, co jej panny Jan po całych dniach znosi. To panna się nie domyśliła, że oni się zwąchali i tam romanse wyprawiają...
Kaśce wszystka krew uderzyła do głowy. Rózia? — ależ to być nie może! Jakto? więc wtedy, gdy ona odejmowała sobie chleb od ust i głodziła się, aby tylko ją ocalić od hańby, tamta zabierała jej kochanka, męża... Nie! to chyba kłamstwo! Marynka albo kłamie, albo się jej zdaje tylko... To byłoby zanadto podłe! zanadto niegodziwe. Ale Marynka teraz pragnie dowieść, że ma słuszność, że się nie myli wcale i wie dobrze, co mówi. I z całą okrutną szczerością opowiada Kaśce wszystko, co podsłuchała, co podpatrzyła w ciągu tych ostatnich tygodni.
Zresztą, niech tylko Kaśka uda, że nie wie o niczem, przyczai się a pilnie śledzi — odkryje sama całą prawdę i przekona się, że ona, Marynka, wcale nie kłamie. Ale Kaśka już nic nie słucha. Wierzy teraz wszystkiemu, zasłona spada jej z oczów, przypomina sobie teraz wiele rzeczy dokładnie i rozumie, dlaczego Rózia nie chce opuścić strychu, a Jan zawsze ucieka, skoro go Kaśka u przyjaciółki zastanie. I to ona! ona sama wprowadziła Rózię do domu i prosiła Jana, aby pozwolił jej nocować na strychu...
I nagle, jak zranione dzikie zwierzę, porywa się Kaśka z ziemi i rzuca ku schodom. Nie zważa na wołanie Marynki, która pragnie ją uspokoić, biegnie jak szalona po schodach, czepiając się murów, poręczy, drąc w przystępie szału odzież, wyrywając włosy...
Jak burza wpada na poddasze, kierując się prosto ku schowanku. Marynka nie kłamała. Choć drzwi schowanka zamknięte, ale ona przez szczeliny desek widzi doskonale Rózię, opartą poufale na piersi Jana. Siedzą tak spokojnie, zatopieni w trywjalnych pieszczotach, których oboje nigdy nie są syci, rozumiejąc się bardzo dobrze w swej chorobliwej namiętności. Ale gwałtowne wstrząśnienie całej ściany przerywa im niczem dotąd niezakłócony spokój; jakaś pięść konwulsyjnie bije w cienkie, źle pospajane deski... Oboje zrywają się, tknięci jedną myślą. To nikt inny, tylko Kaśka musi być z tamtej strony ściany. Tak! to ona, w przystępie szalonej rozpaczy czepia się desek i wstrząsa niemi, pragnąc rozwalić ścianę i dostać się do wnętrza schowanka. Straszny, urywany krzyk wydobywa się z jej piersi. Jest coś zwierzęcego w tym głosie, który z przerażającą ostrością rozlega się po pustym strychu.
Jan decyduje się otworzyć schowanko, gdyż słusznie obawia się, że krzyk Kaśki i wstrząsanie ściany sprowadzić mogą przerażonych lokatorów. Otwiera drzwiczki i posuwa się ku Kaśce, która nieprzytomna prawie, zsiniała, z poszarpaną odzieżą, rzuca się ku niemu ze zdwojoną wściekłością. On wysuwa ręce, pragnąc się zasłonić przed spodziewanymi razami, ale ona odtrąca go z nadzwyczajną siłą i wpada do schowanka, gdzie stoi drżąca i przelękniona Rózia.
W jednej chwili Kaśka chwyta swą przyjaciółkę za włosy i obala o ziemię. Rozpacz, zawód doznany, dodają jej siły. Grad uderzeń spada na głowę i plecy Rózi, Kaśka traci miarę i świadomość swych czynów. Cały ból i cierpienie dni ostatnich odzywają się w niej ze zdwojoną gwałtownością.
Tę kobietę, którą szukała dniami i nocami całemi... ma ją! ma teraz pod ręką, nie wypuści ją żywą! spełni swą groźbę — zabije!... zabije!...
Jęki kaleczonej Rózi rozlegają się dokoła. Jan usiłuje oderwać Kaśkę od jej ofiary. Jakkolwiek jest silny, przychodzi mu to z trudnością. Krzyk Kaśki przemienia się w ryk prawdziwie zwierzęcy; kobieta cicha, łagodna, pod wpływem cierpienia zamienia się w hienę; Kaśka robi w tej chwili wrażenie dzikiego zwierzęcia, drażnionego w jego własnem gnieździe.
Wprędce poddasze zaczyna się napełniać ludźmi. Krzyki dziewczyn rozległy się po kamienicy i podwórku, a przytem Marynka, widząc biegnącą ku schodom Kaśkę, domyśliła się, że cała ta sprawa nie załatwi się w spokoju. Pobiegli więc wszyscy, i sługi pani hrabiny, i sklepiczarka, i niańka od tapicerów, mamka od stolarza, nawet sama stolarka i tapicerka. Poddasze pełne było samych prawie kobiet, dlatego nikt nie odważał się zbliżyć do schowanka, w którem wił się kłąb, złożony z trzech ciał ludzkich, maltretujących się wzajemnie. Nakoniec udało się Janowi oderwać Kaśkę od Rózi i wywlec ją na środek strychu. Z wielkim swym wstydem, zobaczył cały tłum ciekawych i pobladłych ze strachu kobiet, tłoczących się przy wejściu i patrzących szeroko rozwartemi oczami na poszarpaną i krwią oblaną Kaśkę. Rózia, broniąc się, oddawała Kaśce wszystkie uderzenia, używając w potrzebie paznogci, a nawet zębów. Jan miał także odzież porwaną i ślady krwi na twarzy. Teraz jego ogarnęła wściekłość i niepowstrzymana chęć zbicia Kaśki. Jakto? więc ona śmiała go wystawić na pośmiewisko ludzkie? ten tłumok, od którego nie wie, jakim sposobem odczepić się... I z całą furją rzuca się ku swej kochance, a schwyciwszy ją za szyję, okłada pięścią w głowę, wołając przytem:
— Na tobie ślub, ty psia krew sobacza!... żenić się będę może? na tobie żeniaczkę!...
Ale, rzecz dziwna, Kaśka nie oddaje mu razów — ręce jej opadły wzdłuż korpusu, a głowa, pod siłą uderzeń, przechyla się to na jedno, to na drugie ramię. Usta jej szepczą teraz cicho, ze łkaniem, ze łzami:
— Janie! nie bij! nie krzywdź mnie tak ciężko!...
Ale on nie słyszy tego głosu, nie widzi jej łez. Ta dawna uległość w przyjmowaniu jego brutalności, zamiast ułagodzić, podnieca go tylko w nadzwyczajny sposób. Znów gra „jezuitkę“, ale on wie, czem jej ten „jezuityzm“ wygnać z głowy.
U drzwi gromada kobiet patrzy, nie rozumiejąc przyczyn całej tej historji. Rózia zamknęła się w schowanku i, upadłszy na siennik, skryła się zupełnie w cieniu. Widzą więc tylko Jana, bijącego Kaśkę, wiedzą, że w schowanku jest jeszcze kobieta, ale kto ona i skąd się wzięła — nie rozumieją tego zupełnie.
Teraz Kaśka pod razami Jana upadła na podłogę strychu, a on kilkoma kopnięciami nogą zadowolniwszy swą zemstę, obciera twarz skrwawioną i przyprowadza odzież do porządku. Przerywanym jeszcze głosem mruczy ciągle:
— Na tobie ślub! ty jezuitko! — gdy nagle urywa i, zmarszczywszy brwi, spogląda ku wejściu.
Pomiędzy tłumem kobiet ukazują się nagle dwa ciemne mundury, błyszczące podwójnym rzędem guzików i złotą blachą półksiężyców policyjnych. To Marynka, w przystępie gorliwości, pobiegła po policję, widząc w rządowej interwencji najwłaściwsze rozwiązanie całej tej sprawy. Kobiety rozsunęły się ze szmerem, a obaj „policaje“ postąpili na środek strychu. Jan, w pierwszej chwili niezmiernie zmieszany, odzyskał przytomność. Policaje byli jego dobrzy znajomi i nieraz wypili bruderschaft, pomimo odmiennych zapatrywań Jana. Kieliszek jednak godził ich wyznania wiary — cesarsko-królewscy słudzy przyznawali się do przyjaźni w wiecznej opozycji będącego stróża.
Ponieważ jednak „skandal“ miał miejsce, a oni byli reprezentantami władzy, trzeba było wymierzyć sprawiedliwość i zabrać kogoś na „inspekcję“. Taki był naturalny bieg rzeczy.
Jan wprędce zrozumiał, co mu czynić wypada. Szybko wskazał na leżącą na ziemi Kaśkę, dodając, że ta dziewczyna, upiwszy się, przyszła na strych, wszczęła z nim kłótnię i porwała się do bicia...
— Niech pan podkomisar weźmie ją do bezyrku, to się wytrzeźwi, bo to taka psia noga, że ludziom spokojnie przejść nie da — zakończył, trafiając w słabą strunę starszego policjanta, którego zatytułował nieistniejącą nazwą „podkomisara“.
Pogłaskany w swej próżności policjant skinął uprzejmnie głową w stronę stróża i, kopnąwszy Kaśkę, nakazał jej podnieść się natychmiast.
Ona usłuchała w milczeniu i podniosła się z najwyższy wysiłkiem, zwracając ku swemu kochankowi pobitą i pokrwawioną twarz, na której nie pozostało już śladu niedawnej wściekłości. Tylko najwyższy ból i cierpienie zarysowały się w jej oczach, gdy policjanci, otoczywszy ją, popchnęli ku wyjściu. Zrozumiała wprędce, że prowadzić ją będą „na policję“ — prowadzić wśród zbiegowiska gawiedzi, jak pijaczkę, jak ostatnią z ostatnich, wziętą z bójki ulicznej!
I z całą trwogą i resztą dobrej wiary w serce mężczyzny, któremu oddała wszystko, co miała najdroższego w życiu, wyciągnęła ręce, jakby szukając ratunku i pomocy u tego, który przed chwilą katował ją nielitościwie.
— Janie! zawołała drżącym od wysiłku głosem, — Janie, nie daj mnie brać!... ja nie mogę iść na policję, nie daj mnie!...
Ale głos jej zamarł prędko i łkanie ucichło pod strychem.
Policjanci gwałtownymi środkami przymuszali ją do opuszczenia poddasza i uderzając ją to w plecy, to kopiąc bez litości, przepchnęli przez tłum zgromadzonych kobiet. Jeszcze u progu Kaśka obróciła zbolałą głowę w stronę Jana. Ale on stał wściekły z gniewu, ścierając ciągle krew z twarzy. Miał w swych oczach i upornie zaciętych ustach tę zaciekłość mężczyzny, który rozumie podłość swego postępku, a mimo to nie chce przyznać się do własnej winy. Słyszał dobrze wołanie Kaśki; nawet ten jęk oporny, to błaganie o pomoc szarpnęło nim w pierwszej chwili, ale szybko się opamiętał — głucha nienawiść zajęła miejsce chwilowego odezwania się serca i dlatego stał na środku poddasza głuchy i ślepy na wszystko, co się dokoła niego działo.
Strącona ze schodów Kaśka posłyszała poza sobą cichy szmer kobiet, szmer jej wrogi, pełen ironji i niedwuznacznych żartów. Cała nienawiść, żywiona ku uczciwej dziewczynie przez tę gromadę pobladłych od rozpusty kobiet, zawrzała w szmerze, wlokącym się poza nieszczęśliwą, maltretowaną przez policjantów.
We drzwiach kuchennych, otwartych szeroko, stała Budowska, przerażona, wpółsenna, bledsza niż kiedykolwiek. Kaśka, zobaczywszy ją, krzyknęła radośnie. O! pani obroni ją przed policją, nie pozwoli poprowadzić do cyrkułu, nie odda na inspekcję. I pełna ufności wyrywa się z rąk policjantów, pragnąc czemprędzej dostać się do kuchni. Ale wyrachowanie ją zawodzi. Budowska szybko cofa się w głąb, zamykając drzwi wchodowe, drżąc z trwogi i obrzydzenia przed pokrwawioną i zbitą dziewczyną. Kaśka z jękiem przypada do drzwi i wstrząsa klamką.
Napróżno!
Budowska zasunęła rygiel i w ten sposób zniweczyła nadzieje zrozpaczonej Kaśki.
Policjanci już są przy niej — chwytają ją za ramiona. Jeden z nich, szarpiąc, odrywa cały przód i rękaw kaftanika. Nagie ramię Kaśki bieleje wśród ciemności. Szybko przecież czarne linje przecinają to białe tło. Krew płynie obficie z szyi i twarzy i zalewa ciemną strugą cały tors dziewczyny. Ona nie broni się teraz, sama kieruje się ku wyjściu — zrozumiała, że w nieszczęściu kobieta nie ma obrońców.
Przyjęła tę prawdę — i gdy wiosenne słońce oblało złotemi strugami jej zakrwawioną postać, zakryła tylko twarz rękami, aby nie widzieć ludzi, słońca i wiosny, bo ta rozkosz życia, rozlana dokoła, zdawała się urągać jej nędzy i rozpaczy.
Bandy uliczników, jakby wyrosłe z pod ziemi, otaczają ją dokoła. Obszarpane żydziaki biegną przed nią, wykrzykując z radością:
— Hajde! łajde! zy a pijaczkes!
Na progach sklepów zjawiają się przekupnie, przechodzący przystają, patrząc na ten tłum niesforny, hałaśliwy, zalewający szeroką falą ulicę. Jakaś dama delikatnych nerwów przymyka szybko okno i zapuszcza błękitne firanki. Z wysokości pierwszego piętra dostrzegła pomiędzy tłumem zakrwawioną, obszarpaną kobietę — i zrobiło się jej słabo. Nie wie, czy zdoła skończyć swoją czekoladę. Policjanci tymczasem nie próżnują. W tej chwili czują się bohaterami. Wysuwają naprzód wąskie klatki piersiowe i przechylają czarne czaka na lewą stronę. Rzucają groźne spojrzenie dokoła i nie szczędzą kułaków chwiejącej się z osłabienia Kaśce.
— Oto frajla (panna) — mówi jeden z tych ulicznych rycerzy, — poszlagowała ludzi, a teraz myśli, że będziemy z nią kunirować....
— Feca jedna! — dodaje drugi, szarpiąc odzież Kaśki.
Ona idzie pomiędzy nimi niepewna, drżąca, nie widząc drogi, tak oczy ma łzami zalane. Słyszy przecież wszystko, czuje każde szarpnięcie, posiada całą świadomość swej niedoli. Wiosenne słońce oblewa jej schyloną głowę, z której spływają gęste, ciemne włosy, pozlepiane przy czaszce ciemną posoką krwi. Olbrzymim swym wzrostem przerasta tłum cały i ponad tą falą głów ludzkich widnieje jej kształtna, pełna wdzięku głowa, zmaltretowana i schylona ku ziemi.
Przejeżdżający dorożkarze z głośnym śmiechem wskazują na Kaśkę, obsypując ją gradem obelg; jeden z nich nawet, dostawszy się w sam środek tłumu, uderzył dziewczynę batem po plecach.
Dlatego Kaśka doznała ulgi, gdy wtrącono ją w ciemną bramę policyjnego gmachu. Wrzeszczące żydowstwo pozostało poza bramą, czepiając się ciężkich łańcuchów i kamiennych lwów, którymi gmach jest obstawiony. Kaśkę poprowadzono na tak zwaną „inspekcję“, mającą swe gniazdo w dolnej części lewego skrzydła kamienicy.
Ciemna i brudna izba, pełna zaduchu i stęchlizny, zastawiona była cała szafami i stołami i założona masą papierów, połamanych krzeseł, pustych kałamarzy i zniszczonemi a nieużytemi paczkami gęsich piór.
Kilku żydów i dwóch chłopów, zabranych na targu, — jakaś kobieta w łachmanach, wybladła i wynędzniała, — młody, może czternastoletni chłopak w niebieskim fartuchu, — zapełniali niewielkie wnętrze inspekcyjnej izby. Przez uchylone drzwi widać było widny i czysty pokój, wyfroterowany, w którym siadywał zwykle urzędnik dyżurny.
W pierwszej izbie panowała wzorowa cisza. Sama obecność kilku policjantów zmuszała zgromadzonych do milczenia. Nawet wymowni zwykle żydzi przylepili się do pieca, czerniąc się jak plamy atramentu na sinawem tle kafli. Chłopi pozdejmowali czapki i stali pokornie, patrząc z nienawiścią czystej krwi Rusinów na pejsatych swych nieprzyjaciół. Blada kobieta dość obojętnie przypatrywała się brudnej podłodze, a terminator od czasu do czasu pociągał nosem, dając do zrozumienia, że chustkę wykluczył oddawna ze swej garderoby. Z drugiego pokoju dolatywał głos kobiecy, dźwięczny i miły.
Pan urzędnik przyjmował właśnie jedną z dam, zamiłowanych w hodowaniu piesków. Piesek owej damy, olbrzymi dog o tygrysich pręgach, rzucił się na dziecko stróża i obalił je tak nieszczęśliwie, iż dziecko zraniło się ciężko w głowę. Wskutek tego urzędnik został zmuszony zawezwać osobiście właścicielkę Cezara, dla ściągnięcia z niej kary za puszczanie psa bez kagańca. Uczynił to z przyjemnością wielką — dama była ładna, wiedział o tem. Widywał ją często na ulicy, gdy szła wolno, szeleszcząc czarnymi jedwabiami i prowadząc na rzemiennym pasku Cezara.
Pan urzędnik lubił kobiety. Nosił rzadką grzywkę, jeszcze rzadszą bródkę i bardzo białe gorsy u koszul. Był małego wzrostu, ale miał za to olbrzymie uszy. Uszy te sterczały po obu stronach głowy, jak dwa olbrzymie, żółte wachlarze, i czyniły z pana Rimotata osobistość wielce oryginalną i zwracającą uwagę ogólną. On jednak był z siebie zadowolniony. Lubił fiołki i miał zawsze kilka bukiecików w zapasie. Nawet w tej chwili ofiarował wiązankę tych kwiatków siedzącej przy jego biurku kobiecie. Wysuwał naprzód pierś, zdobną w nieposzlakowanej białości koszulę, i chudemi rękami igrał to z węzłem krawatki, to z grzywką, to z uszami. Ponad nim, na ścianie, wylepionej jasnem obiciem, rozkładały się dwa wyblakłe oleodruki. Mężczyzna w mundurze, przepasany błękitną szarfą, a kobieta, strojna w białą suknię, z brylantowym djademem na czarnych włosach. Oba te obrazy przysłonięte były kawałkiem żółtej gazy. Natomiast na biurku, na ceratowej sofce i takichże fotelach, nie było ani śladu pyłu lub brudu.
Właścicielka Cezara, uśmiechając się złośliwie, gryzła listki fiołków i słuchała banalnych komplementów cesarsko-królewskiego urzędnika. Dokoła niej unosiła się delikatna woń heljotropu i tysiące dżetów błyskało w obszyciach okrycia. Wszystko to zachwycało niezmiernie pana Rimotata, a wskutek tegoż zachwytu uszy jego zabarwiały się lekko różową barwą. Woniejąca i dżetami obsypana dama z jakąś przekorną złośliwością wpatrywała się w zmiany kolorytu tych nadzwyczajnych uszów i nie myślała tak prędko opuszczać kancelarji. Bawiła się, czy obserwowała. Jedno z dwojga.
Urzędnik podwajał grzeczności. Z uprzejmością najwyższą wyjął pudełeczko kapsułek smołowych, częstując niemi damę.
— Niech pani weźmie, proszę — nalegał ze staropolską gościnnością; — mnie to zawsze dobrze robi. Gdy mam po przepiciu katzen-jammer i uczuję się mat, zaraz wezmę kapsułkę. To może się zdawać żart, ale to już tak jest. Zresztą, ja pani nie sekuję, niech pani weźmie, albo nie...
A przechylając się, dodał ze znaczącem zmrużeniem oczu:
— Czasem się człowiek zalampartuje, cóż robić? to nie grzech...
Tymczasem w pierwszej izbie powoli zaczął wzrastać szmer wcale niedwuznaczny. Znudzeni długiem milczeniem żydzi poczęli szeptać pomiędzy sobą, a słowo „cham“ brzęczało jak natrętna mucha w powietrzu.
Stojący w pobliżu chłopi, jakkolwiek pełni rezygnacji i apatji, która im nadawała wszelkie kwalifikacje na posłów sejmowych, zaczęli strzyc uszami i obruszać się na szwargotanie żydowskie, którego głównej treści domyślali się łatwo. Zresztą słowo „cham“ we wszystkich żargonach ma jedno znaczenie, a ton pogardliwy nie uszedł ich baczności. Policjanci nie zwracali w tej chwili wielkiej uwagi na gromadę swych jeńców. Wchodzili i wychodzili, trzaskając drzwiami i potrącając co chwila Kaśkę, która przytulała się do ściany, pragnąc zajmować jaknajmniej miejsca.
Jeden z chłopów, dotknięty wreszcie do żywego, wpakował czapkę na kudłaty łeb i, wziąwszy się pod boki, postąpił ku żydom.
— A z widkiż tobie żydu przyszło mene chamom nazywaty? — począł groźnie, zaciskając pięście w sposób wcale niedwuznaczny.
Zainterpelowany w ten sposób Polak wyznania mojżeszowego poskoczył naprzód, machając dziwacznie rękami:
— A ty kudłaty paskudnik! ty rusiu proklaty! ty nawet kaiserliche Policei się nie boisz? ny ty będziesz i tu na mnie następować... Herr Policei! herr Policei, der cham macht a kłótnies!
Wezwani policjanci wkroczyli pomiędzy „dzieci jednej matki ziemi“, używając dozwolonej w tym wypadku interwencji kułakowej, a chcąc zaznaczyć, że wyznają równouprawnienie, jednakową dozą kułaków obdarzyli tak Polaka wyznania mojżeszowego, jak i Rusina.
Żydzi jednak nie dawali za wygranę — rozpoczęli gwarliwą rozmowę i Bóg wie, na czemby się skończyło, gdyby nie drzwi, otwierające się z impetem i wpuszczające do wnętrza izby całą gromadę jakichś mężczyzn i policjantów.
Jeden ze świeżo przybyłych zwraca ogólną uwagę swą komiczną powierzchownością. Krótki, gruby, z twarzą jowjalną, oblaną purpurową falą krwi, zda się tryskającą z poza sinego naskórka, idzie na czele całej gromady, gestykulując i rozprawiając żwawo.
Czarne jak smoła włosy i takież oczy, biegające pośród zakrwawionych białek, nos krogulczo zakrzywiony, nadawały mu postać włoskiego bandyty. Ale olbrzymia tusza, a zwłaszcza wyraz dobroduszności i jowjalnej wesołości, rozlanej na wygolonej twarzy, przeczyły krwiożerczemu powołaniu. Śmiał się nawet głośno, serdecznie, szerokim, porywającym śmiechem, odsłaniając dwa rzędy zczerniałych zębów i trzymając się za boki. Wszedł z gołą głową, bez kapelusza, a teraz, nie przerywając śmiać się, wyciągnął z kieszeni olbrzymią, ponsową w kraty chustkę i zawiązał ją sobie koło głowy, tworząc w ten sposób rodzaj turbana.
Drugi z pojmanych był zupełnem przeciwstawieniem wesołego jegomościa. Długi, chudy, rasowy, z energicznie markowaną maską twarzy, starannie wygolony, wyglądał na człowieka dobrego rodu, strąconego chwilowo w kałużę pijaństwa i rozpusty. Blady jak ściana, wodził błędnemi oczami po obecnych i chwiał się na nogach, nie mogąc odzyskać utraconej równowagi. Na twarzy miał ślady ceglastej, tłustej farby, a na jednym policzku rudy, ze scenicznej krepy, nalepiony mastyksem kawałek brody.
Suknie tych obydwóch ludzi zniszczone, powalane kurzem i tysiącem plam nieokreślonego pochodzenia, ręce brudne, pokryte sinawą barwą na zgięciach palców, świadczyły dowodnie o zamiłowaniu w spędzaniu nocy na miłych i użytecznych rozrywkach, które przeważną część artystycznej drużyny tego miasta do obłędu, nędzy i strasznego końca doprowadzały. Ludzie ci widocznie należeli do inteligencji umysłowej, a mimo to nie wahali się maczać swych rąk w brudzie szynkownianym, tarzać się w błocie rynsztoków, pełnych nocnych ścieków, i tracić talent, godność osobistą, zapierać się swego „ja“ człowieczego, aby narówni ze zwierzęciem rzucać się w grożące śmiercią płomienie.
Dama w dżetach przemknęła teraz szybko przez zbitą gromadę policjantów, dozwalając w ten sposób urzędnikowi inspekcyjnemu zająć się wymierzaniem sprawiedliwości w imieniu cesarsko-królewskiej policji.
Pan Rimotat odprowadził damę aż do drzwi, uśmiechając się i wysuwając zapadłe piersi tak, że aż sztywny gors od koszuli zatrzeszczał ze zdziwienia.
Gdy Kaśka ujrzała tę wspaniałą postać męską, zadrżała z bojaźni, sądząc, że jej ostatnia godzina się zbliża. Powaga, nieodłączna od policyjnego austrjackiego urzędnika, zaimponowała jej niezmiernie. Lecz on z najwyższem podziwieniem zwrócił się ku świeżo wprowadzonym, a serdecznie pijanym więźniom i grzecznym gestem zaprosił ich do swego gabinetu. Gdy weszli, p. Rimotat pośpieszył do biurka, a siadając z powagą na fotelu, podsunął nieznacznie pod siebie grubą księgę, zawierającą przepisy policyjne. Pragnął wydać się wyższym i zaimponować niezwykłym gościom, zapomniał przeto o uszanowaniu, należnem prawu i traktującym o niem księgom.
Poza pojmanymi stanął tłum policjantów, widocznie wzburzonych, zaalarmowanych, niezwykle poruszonych. Tworzyli oni w ten sposób gęstą, ciemną ścianę, na której tle rysowały się dwie dziwaczne postacie, chwiejące się lub podtrzymujące się wzajemnie.
Mniejszy jegomość śmiał się ciągle. Śmiech jego przeciągły, serdeczny, jest szczerze zaraźliwy. W pierwszej izbie zaczynają śmiać się chłopi, nawet blady wyrostek zatyka sobie usta zatłuszczoną czapką. I Kaśka czuje, że gdyby nie była tak smutną i nieszczęśliwą, śmiałaby się z tym czerwonym jegomościem, tak łaskotliwie działa na nią szeroki, wspaniały, śmiech, rozlegający się jak dzwon pod brudnym sufitem izb policyjnych.
Pan Rimotat zmuszonym został skryć się na chwilę za biurko. Czuje, że nie zdoła utrzymać dłużej swej powagi i wybuchnie w oczach policjantów głośnym śmiechem, porwany zaraźliwą wesołością tej twarzy czerwonej, śmiesznej, wykrzywionej, jak rozbawieni mnisi na karykaturalnych obrazkach.
Policjanci jedni nie śmieją się wcale. Mają wzburzone twarze, a jeden z nich dość energicznie wstrząsa trzymanem w ręku czakiem, którego sukno, kulą przedziurawione, ma stanowić corpus delicti całego przestępstwa. To zastanawiające wzburzenie całej trupy cesarsko-królewskich stróżów porządku przywołuje pana urzędnika do przytomności.
Przymruża oczy, nakłada binokle i rozpierając się w fotelu, obejmuje obowiązki.
Dla formy pyta o nazwiska. Dla formy tylko, bo obu tych ludzi zna dobrze. Ileż razy śmiał się szczerze serdecznie razem z tym wesołym aktorem, który, stojąc koło budki suflera, wstrząsał tłumy i doprowadzał do szalonych wybuchów wesołości. A ten drugi, blady, ponury, czyż wczoraj jeszcze, jako Uriel Acosta, nie miotał piorunujących przekleństw, z całą potęgą olbrzymiego talentu, wspartego niepospolitem wykształceniem i inteligencją?
Urzędnik poznaje nawet jeszcze szczątki brody, które w dzień biały martwotą swoją odbijają dziwnie od żywej, choć wybladłej skóry.
Na zapytanie urzędnika niema wszakże stosownej odpowiedzi.
Uriel Acosta milczy chwilę, poczem grobowym głosem wygłasza co następuje:
— Ja się nazywam Warschauer, a to mój przyjaciel, Bamberger; pan dyrektor wie, ten, co wyszedł ze szpitala.
Nazwany Bambergerem śmieje się tak głośno, że fioletowe pręgi występują mu na twarz.
— Psiaga! — woła wśród spazmów, wstrząsających jego rozlanem ciałem; — ja jestem Ziomek, pan Buli, której wczoraj u Pańkowskiego w łeb strzeliłem. Już i ta suka niczemby więcej na tej ziemi nie była, więc namyśliłem się i psiaga tylko oczami łypnęła... Zawsze, panie komisarzu, lepiej niech zdycha, niż żeby się miała z nami do rana włóczyć... To nie wypada dla uczciwej suki... jak pan komisarz myśli?.. ha?!
Uriel Acosta nie przerywał wcale.
Teraz z niezmierną uwagą wpatrywał się w uszy pana Rimotata, mrucząc od czasu do czasu:
— Nadzwyczajnie! parole d’honeur, nadzwyczajne!
Wówczas, na rozkaz urzędnika, wystąpił z gromady policjant, kładąc na stole przedziurawione czako, i rozpoczął akt oskarżenia.
Według tegoż aktu, obaj artyści, przepędziwszy noc całą na zwykłej hulance, powracali do domu, aby na łonach rodziny odpocząć po całonocnych trudach. Pomięszane trunki podziałały przecież w niezwykły sposób na ich mózgi, tak, że w ostatniej kawiarni wszczęli pomiędzy sobą zajmującą rozmowę, rozbierając swą wartość moralną i szacując się wspólnie, z dokładnością taksatorów bankowych. Zapewne, był to rozrzewniający dowód pokory chrześciańskiej, ale alkohol nie wpływa nigdy umoralniająco. Dlatego, gdy obaj skruszeni koledzy wyszli z knajpy i, zataczając się skierowali swe kroki w stronę policyjnego gmachu, powstała w umyśle Uriela myśl niezwykła, mogąca się zrodzić w przekrwawionym mózgu szaleńca.
— Słuchaj — wyrzekł ponuro, zatrzymując się przed bramą policyjną, — namyśliłem się; tacy grandziarze, jak my dwaj, nie warci żyć na świecie. Mam przy sobie rewolwer sześciostrzałowy; odmów litanję, palę ci w łeb, jak ty wczoraj twej suce; potem palnę sobie i będzie już raz koniec...
I dla dowiedzenia szczerości swego zamiaru, z bocznej kieszeni palta wyciągnął rewolwer, istotnie nabity, rewolwer, który od pewnego czasu nie opuszczał go dniami i nocami całemi.
Wesoły kolega zastanowił się chwilkę. Był bardzo pijany, ale mocą przyzwyczajenia zachował pewną świadomość tego, co się wkoło niego działo. Zakrwawionemi oczami spojrzał na błyszczącą lufkę rewolweru, połyskującą w porannem słońcu błękitnawym blaskiem stali. Wiedział, że Uriel Acosta jest w prywatnem życiu dziwnie upartym, a zwłaszcza, w nietrzeźwym stanie. Jakkolwiek sam przed chwilą ze łzami w oczach dziwił się, dla czego święta ziemia ma tyle cierpliwości i nosi tak pełną wad figurę na swym grzbiecie, to przecież, gdy lufa zamigotała tuż przed oczami, zapragnął instynktowo ochronić swe życie. Z najwyższą więc łagodnością wskazał koledze spokojnie opartego o bramę policjanta i zaproponował usunięcie ze świata podobnie szkodliwego indywiduum. Poczem miał odmówić żądaną litanję i spokojnie wyczekiwać słusznie wymierzonej kary.
Uriel nie dał sobie powtórzyć po raz drugi tak niezwykłej propozycji. Postąpiwszy zaledwie o pięć kroków, wymierzył rewolwer w głowę policjanta i... strzelił. Drżąca od trunku ręka chybiła i kula, prześwidrowawszy sukno czaka, uwięzła w bramie.
Zrobił się alarm nieopisany. Przy pomocy nadbiegłych ze wszystkich stron policjantów ujęto obu artystów i zaprowadzono na inspekcję. Rewolweru jednak nie znaleziono. Uriel zręcznie rzucił go w tłum; i teraz, stojąc przed urzędnikiem policyjnym, spokojny, podziwia wspaniałe uszy pana Rimotata i zapewnia, że nosi nazwisko jednego z bohaterów wesołej opery, noszącej tytuł „Trójka hultajska“.
Sytuacja pana urzędnika stała się cokolwiek trudną. Wzburzeni policjanci tłoczyli się przez otwarte drzwi, powtarzając ciągle wyraz „attentat“, nadając całemu zajściu pozór strasznej zbrodni. Głównego dowodu, to jest broni, nie znaleziono, zachowanie się zaś obu przestępców zdradzało stan tak zwany „niepoczytalny“, co głównie odnosiło się do tak zwanego Ziomka, którego śmiech bezustannie całą kaskadą tonów oblewał głowę i uszy zakłopotanego komisarza. Puścić jednak bezkarnie winnych nie dozwala powaga urzędu i szacunek, należny reprezentantom władzy. Pan Rimotat zatem, wezwawszy Boga na pomoc, zawołał swego sekretarza i nakazał ściągnąć z obwinionych protokół.
Manipulacja ta przedwstępna pobudziła jednak Ziomka do takiej wesołości, że trzymając się za boki, usiadł na podłodze, powtarzając bezustannie swoje zwykłe:
— Psiaga!...
Nazwiska podyktował pan komisarz, obcierając spoconą twarz, gdyż takie jawne naigrawanie się z jego władzy zaczynało go drażnić w dziwny sposób. Niezaprzeczenie obaj pojmani byli nadzwyczaj zabawni, ale pan Rimotat pragnął zachować w oczach swych podwładnych należny mu szacunek i winny respekt. Marszcząc więc czoło i gładząc grzywkę, zwrócił się do Uriela, który nie przestawał przypatrywać się bacznie uszom pana komisarza.
Niezwykle rozwinięte członki, rozkładające się żółtą masą w szarawem świetle zimowem, zdały się przykuwać całą uwagę pojmanego i absorbować go zupełnie.
Pan Rimotat przybrał już dostatecznie imponującą pozę i zabierał się do rozpoczęcia badania, gdy nagle, jak piorun, spadło na niego następujące pytanie, w dość zresztą grzecznej uczynione formie.
— Za pozwoleniem pana komisarza — mówił Uriel, zbliżając się z ukłonem i wskazując w kierunku uszów nieszczęśliwego urzędnika, — czy to pana własne?...
— Jakto? co pan przez to rozumiesz? — wołał w oburzeniu, zrywając się z fotelu, Rimotat.
— Nic, nic! drobnostka — wyrzekł, nie tracąc kontenansu artysta, — myślałem, że to przyprawne, ale skoro pan komisarz twierdzi, że własne, mogę powinszować!... Wspaniałe okazy! parole d‘honeur, wspaniałe!...
Rozpacz Rimotata dosięgła punktu kulminacyjnego. W oczach własnych podwładnych został wyszydzony i ośmieszony w taki sposób. Jak wściekłe zwierzę, rzucił się na fotelu, i nie patrząc na policjantów nakazał sekretarzowi spisać akt oskarżenia.
Pojmani zachowywali się przez ten czas dość spokojnie. Ziomek tylko zapragnął się podnieść z ziemi, czyn ten jednak okazał się połączony z niektóremi trudnościami. Wreszcie, przy pomocy Uriela, dwóch policjantów i biurka pana Rimotata, dźwignięto tę masę cielska rozkładającego się już za życia, pełnego zepsutych soków i alkoholu.
Pan sekretarz, wodząc nosem po papierze, pisał zawzięcie protokół, dyktowany przez samego pana Rimotata, a uzupełniany komentarzami policjantów. Już cała stronica, zapisana gęstem pismem, szarzała na stole, lśniąc świeżym jeszcze atramentem, gdy nagle Ziomek, odbywszy krótką a cichą naradę z Urielem, przystąpił do biurka.
— Panie komisarzu dobrodzieju, psiago łaskawa — zaczął, przewracając oczami, — po kiego djabła pan komisarz tak brzydką sprawę każe rozmazywać?
— Panowie wszczęliście burdę uliczną! — odpowiedział Rimotat, prostując się majestatycznie, — naruszyliście spokój uliczny i godziliście na życie cesarskiego sługi. Nie mogę puścić podobnych rzeczy bezkarnie!.
Ziomek machnął ręką.
— Ha! psiaga, może to i prawda, ale według mnie, zamiast rozmazywać, należy taką sprawę lepiej... zamazać!
I szerokim, brudnym palcem, umaczanym w ślinie, zamazał szybko całą stronicę, czyniąc z pięknego pisma pana sekretarza wspaniałą plamę szaro-brudnego koloru.
Ujrzawszy bohaterski czyn swego kolegi, i Uriel wybuchnął szalonym śmiechem i rzucił się w objęcia przyjaciela. Ziomek zawtórował mu triumfująco i tem samem dał znak do ogólnej wesołości.
Śmieli się policjanci, zatykając przez uszanowanie usta czakami; śmieli się w drugiej izbie żydzi, nie wiedząc, o co chodzi; rechotali się chłopi, mnąc czapy w czerwonych łapach; uśmiechała się blada kobieta, zanosił się od śmiechu wyrostek, nawet sam pan Rimotat ukrył się poza stosy książek, ażeby nie stracić swej powagi.
Tylko Kaśka nie śmiała się wcale. Przytulona do ściany, dziwiła się niepomału tej wielkiej wesołości, panującej w tych ponurych izbach, które, według jej wyobrażenia, same łzy i smutek mieścić powinny.
Gdy w kilka minut później, po spisaniu nowego protokółu, wyprowadzono aktorów, ostatnie gamy śmiechu skonały wraz z ich wyjściem, cisza i pleśń wysunęły się z ciemnych kątów, w które się skryły przed niezwykłym gościem — wesołością, jaka się z czelnością intruza w te wilgotne mury wcisnęła.
Pan Rimotat był teraz w szalenie złem usposobieniu. Uriel Acosta zepsuł mu dużo krwi swem dziwacznem zapytaniem, odnoszącem się do uszów pana urzędnika. Wyjął więc z kieszeni małe lusterko i zaczął przyglądać się tym nieszczęśliwym wachlarzom, z których jedno dostatecznie zakrywało całą przestrzeń zwierciadełka. Odbywszy ten przegląd, nakazał zawołać dalszych winowajców — i srogi, groźny, z grzywką rozczochraną, postanowił być nieubłaganym i pełnym niewzruszonej surowości.
Na dany znak przez jednego z policjantów, podniosła się z ziemi Kaśka i, drżąc z trwogi, gotowała się stanąć przed srogim obliczem komisarza. Ale policjant, opiekujący się wyrostkiem, odepchnął ją i, wziąwszy za kark swego protegowanego, zawlókł go do drzwi i wepchnął do pokoju pana Rimotata. Chłopak, skrzywiony, blady, z wypiętnowanym na twarzy występkiem i przedwczesną dojrzałością, stanął nagle przed groźną fizjognomją urzędnika, garbiąc się dziwacznie i dusząc w brudnych rękach obszarpany fartuch, który na jednej szelce zawieszony, nie zakrywał łachmanów, stanowiących odzież chłopca. Było to uosobienie nędzy fizycznej i moralnej, nędzy dziedzicznej, przekazywanej z ojca na syna, a znanej światu pod nazwą... terminatora! Chłopak domagał się swym wyglądem i wewnętrznym ustrojem odzienia, pożywienia, logicznej i odpowiedniej nauki — słowem, tego wszystkiego, co z istoty poniewieranej przez policjantów człowieka uczynić może. Tak — było to tylko zwierzę, zniszczone już, nawet niezdatne jako siła robocza, źle wyrośnięte i znające doskonale drogę do gmachu cesarsko-królewskiej policji.
— Nazwisko i imię? — zapytał ostro pan Rimotat, wlepiając swe małe oczka w idjotyczne źrenice chłopca i starając się nadać swemu wzrokowi przenikliwość, właściwą najbystrzejszym agentom policyjnym.
— Piotrek Szarzak.
— Lat?
— Piętnaście.
— Żonaty? wolny?
— Ale skądże, panie komisarzu!
— Karany policyjnie?
— A jakże!
— Za co?
— Nie wiem!
Indagacja, prowadzona w ten sposób, trwała dość długo. Szarzak uparcie wypierał się kradzieży postronków, którą mu zarzucano, — pan Rimotat z równym uporem wmawiał weń ten występek, obsypując chłopca gradem obelg i wymysłów.
Wreszcie Szarzak umilkł. Błędnym wzrokiem powiódł po ścianach i nakoniec wyrzekł zmęczonym głosem:
— Niech tak!
Od wczoraj nie jadł nic, ginął ze znużenia i głodu. Pod wpływem tych dwóch czynników wziął na siebie czyn, którego może nie popełnił. Kradzież kilku łokci zbutwiałych postronków nie była tak ciężkiem przestępstwem, ażeby przez nie młody chłopak zatracał poczucie godności osobistej, będąc traktowany przez urzędnika i policjantów narówni z dojrzałymi, zatwardziałymi przestępcami. Nie pytano go o powód kradzieży, nie badano przyczyny, którą, kto wie, może był głód, — ale mówiono mu: „łajdaku! złodzieju!“ bito go w kark, jak zwierzę, popychano, nadawano mu piętno kryminalisty — pasowane na zbrodniarza.
Wśród panującej teraz w obu izbach ciszy słychać było tylko skrzyp pióra pana sekretarza, spisującego akt oskarżenia, wraz z dodatkiem, że przestępca przyznał się do winy.
Blady chłopak nie oponował, nie przeczył. Powiedział „niech tak!“ i nie cofał tego słowa. Nagle, pod oknem zagrała katarynka. Wesoły walczyk wdarł się przemocą przez zamknięte okno.
Małoletni przestępca rozjaśnił twarz. Uśmiechnął się na odgłos tej melodji. Nawet usta złożył jakby do gwizdania, ale gwizdać nie śmiał.
W tej samej chwili komisarz podpisywał protokół i surowym głosem nakazał odprowadzenie „złodzieja“ do więzienia karnego, gdzie miał, według już woli sędziów, przebywać czas dłuższy lub krótszy, stosownie do humoru i stanu organów trawienia tychże reprezentantów sprawiedliwości.
Chłopak z najwyższą obojętnością przyjął ten rozkaz. Chwilę jeszcze słuchał głosu katarynki, pokręcił głową, jak szczygieł, spojrzał z pode łba na pana Rimotata, a mruknąwszy przez zęby:
— A to piernik! — zwrócił się ku wyjściu.
Za chwilę znikł we drzwiach, popychany i potrącany przez policjanta, który się śpieszył na nową obławę.
Teraz nadeszła kolej na Kaśkę.
Z ciemnego kąta podniosła się straszna, wstrętna od smug krwi, zasklepionych na szyi i twarzy. Gdy stanęła przed panem Rimotatem, obracając ku niemu swą twarz pokrwawioną, wzdrygnął się cesarsko-królewski urzędnik i sięgnął czemprędzej po kapsułkę Guyota.
Szybko rozpoczął badanie.
Ona odpowiadała cicho, gdyż nerwowe kurcze zaciskały jej gardło. Powiedziała przecież, jak się nazywa i gdzie mieszka. Gdy wszakże pan Rimotat zapytał o przyczynę kłótni i bijatyki, zamilkła, patrząc ponuro w ziemię.
Dokoła niej snuli się policjanci, wprowadzając coraz to nowych jeńców. Miałaż ona wobec tego całego tłumu opowiadać o swej niedoli, o nieszczęściu, jakie ją spotkało, — o zdradzie Jana i nikczemności Rózi?
Pan Rimotat doszedł do kulminacyjnego punktu rozdrażnienia nerwów. Dziś wszystko sprzysięgało się przeciw niemu. Teraz jeszcze ta dziewka milczy jak skała i draźni go swym uporem. I bez namysłu nazywa Kaśkę „włóczęgą, łajdaczką...“ nakazując policjantom odprowadzenie dziewczyny do „furdygi“ i zamknięcie jej na trzydzieści sześć godzin o chlebie i wodzie. Jest to dość łagodna kara, ale pan Rimotat musiał uwzględnić poprzednie przyzwoite prowadzenie się Kaśki, która do tej chwili nigdy nie była karaną.
Furdyga była to długa i wąska izdebka, opatrzona maluchnem, zakratowanem okienkiem. Tam umieszczano tymczasowo przestępców, którzy nie kwalifikowali się do więzień, lub mieli wyznaczoną karę kilkugodzinną. Oprócz trzech tapczanów, pokrytych zniszczonemi derkami, dzbanka z wodą i drewnianego zydla w kącie, nic więcej w izdebce nie było.
Przez okienko wpadał gwar miasta, zbudzonego na dobre do życia, do ruchu. Pod tem okienkiem przesiedziała Kaśka cały dzień i noc następną, nieruchoma, zapatrzona w przestrzeń, z ustami spalonemi gorączką, z rękami splecionemi w nerwowem skurczeniu. Przestała myśleć, czuć, nawet cierpieć. Odrętwiała pod wpływem nieszczęścia i fizycznej niemocy, która nękała ją w przykry sposób. Tylko w lewym boku, więcej ku środkowi, czuła ból dojmujący, jakby jedną wielką ranę, która bolała ją strasznie przy każdem nabraniu oddechu. Reszta cierpień łączyła się ze sobą i zlewała w chaos, którego Kaśka rozróżnić nie mogła. Piła tylko wodę, nie dotykając chleba zczerniałego, suchego, który rozkładał się ciemną masą na poplamionym i brudnym zydlu.
Szczęśliwym trafem dla Kaśki, nie wpuszczono nikogo więcej do furdygi. W ciszy i milczeniu zaczęła powoli przecież uspakajać się i rozumieć swoje położenie. W tej chwili żałowała już swego postępku. Uniosła ją niepohamowana złość — i nie zyskała nic, a straciła wiele. Postanowiła więc złe naprawić. Nawet czuła, że mogłaby przebaczyć Janowi zdradę i oddanie na pastwę policjantów. Całą nienawiść zwróciła ku Rózi — z tą dziwaczną, a niczem nieuzasadnioną wściekłością, jakiej doznają wszystkie opuszczane kobiety. Kochanek u nich zyskuje łatwiejsze przebaczenie, natomiast rywalka staje się przedmiotem zaciekłej zemsty. Kaśka była kobietą, więc i postępowaniem nie różniła się od płci swojej.
Gdy wypuszczona z furdygi znalazła się wreszcie na ulicy, doznała nagle jakby olśnienia. Początkowe odrętwienie, które ustąpiło cichemu przeżuwaniu myśli ukołysało ją stopniowo. Zrywała się wprawdzie chwilami z bolesnym jękiem, zwłaszcza gdy obraz Rózi stanął jej przed oczami, ale to odosobnienie od światła ulgę jej wielką czyniło.
Na ulicach panował ruch wielki, prawdziwy ruch popołudnia niedzielnego. Ściemniało się już nawet, a podwójna fala ludzi płynęła w stronę gmachu teatralnego. Jedni powracali z popołudniowego przedstawienia, drudzy dążyli na wieczorne. Szli śmiejąc się, pełni, pustoty, zaczerpniętej z wesołej operetki, której walce drgały, gwizdane w powietrzu.
Kaśka stała chwilę na środku ulicy, niepewna, w którą iść stronę, wychodząc z więzienia, obmyła twarz i starła ślady krwi zakrzepłej na skroniach. Pomimo to jednak wyglądała odrażająco, posiniaczona i podrapana, a poszarpana odzież odbijała dziwnie od świątecznej czystości przeciągającego tłumu. Ten i ów popatrzył na tę wielką, barczystą dziewkę, zbitą i obszarpaną, stojącą samotnie na środku ulicy. Niektórzy śmieli się, inni krzywili znacząco. Kaśka uczuła, że zejść tym ludziom z drogi musi i że iść powinna. Ale gdzie? dokąd?
Policja zrobiła swoje. Zapewne — wzięła kobietę, robiącą burdy, i zamknęła ją dla poprawy w ciemnej izbie, dając za pożywienie cuchnącą wodę i chleb twardy. Poczem wyrzucono winowajczynię na ulicę, a na pożegnanie dano tęgiego kułaka i posłano za nią jedno słowo, dla wzmocnienia i utrwalenia w dobrem:
— Łajdaczka!
Słowo to brzmiało dokoła jej głowy, wciskało się natrętnie w uszy i pozostawało w niej uparcie. Uczuła się bardzo spodloną i sponiewieraną tą pierwszą publiczną chłostą, jaką otrzymała. Spojrzenia przechodniów dopełniały reszty. Nie miała nawet chustki, aby ukryć swe potargane włosy, zlepione krwią, która się zimną wodą zmyć nie dała.
Z wnętrza szynku wychodzili lub wchodzili bezustannie mężczyźni, kobiety, dzieci, niosąc ze sobą pragnienie rozpusty, pijaństwa, zniżenia się do rzędu bydląt. Ten i ów potrącił Kaśkę, nazywając „pijaczką“. Ona kurczyła się coraz bardziej, nie mając siły powstać i pójść dalej. Ale i do tego została zmuszoną.
Szynkarz, wyszedłszy przed próg swego sklepu, dostrzegł siedzącą na ziemi kobietę. Zbliżył się ku niej i nakazał jej ostro, aby wstała i nie „zawalała wejścia porządnym gościom...“
Przebijając się przez tłumy, skierowała się w bardziej opuszczoną i mniej zaludnioną dzielnicę miasta. Z początku szła szybko, gromadząc w sobie resztki silnej woli i energji, powoli przecież siły ją opuściły i nogi zaczęły uginać się pod ciężarem korpusu. Wlokła się więc wzdłuż nędznych domostw, na progu których siedziały wybladłe kobiety lub nędznie odżywiane dzieci. Tu nikt się już nie dziwił obszarpanej dziewczynie. Była to jedna nędzarka więcej. Czemuż się dziwić miano?
Powoli zmrok zmienił się w ciemną noc, która chłonęła w siebie resztki słonecznych blasków. Kaśka upadła ze znużenia przed drzwiami jakiejś brudnej szynkowni i tak przesiedziała długą chwilę. Odurzająca woń prostej, ordynarnej wódki wybuchła z drzwi otwartych. Kaśka przez samo wciąganie tego zapachu uczuła się pijaną; skurczona w bezkształtną masę, kryła się w cieniu; doznając dziwnego uczucia, jakby nagłego zmniejszenia się, zejścia do wieku dziecięcego. Chciała płakać i skarżyć się, jak małe dziecię, i tulić zbolałą głowę do jakiejś przychylnej piersi. Każdy człowiek, przechodzący ciężkie chwile, ma takie pragnienie. Najbardziej zahartowane natury upadają czasem pod brzemieniem niedoli, a kobieta, choćby miała najwspanialszy tors i najsilniejszy szkielet, nie stanowi pod tym względem wyjątku.
Ponieważ Kaśka nie mogła odrazu uczynić zadość żądaniu szynkarza, kilka uderzeń oraz energiczne kopnięcie nogą zmusiły ją do powstania. Drżąc cała, skierowała się ku rogatce, której wysoko podniesiona barjera widniała już zdaleka w mdławem świetle latarni. Powoli przebyła tę drogę i wydostała się na pola, ciągnące się wzdłuż miejskich wałów. Odetchnęła swobodnie, nie widząc ludzi, i powlokła się w stronę ogrodu Inwalidów. Poczem zwróciła się w bok i, idąc wciąż krętemi ścieżkami, znalazła się w krzakach, pokrywających stromy brzeg Wysokiej Góry.
Ciemno już było zupełnie. W gęstwinie trzeszczały suche gałęzie pod ostrożnie stawianemi stopami. Szepty, urywane słowa, niekiedy przekleństwa, wydobywały się z szczelnie posplatanych gałęzi, okrytych nocnemi cieniami. U stóp góry miasto połyskiwało tysiącem świateł, strzelając w górę czarną masą wież lub krzyżów. Gdzieniegdzie, na stromym stoku góry, bielał jeszcze śnieg nieroztopiony, a gęsto ustawione pnie drzew tworzyły miejscami formalne kryjówki, zasnute bezlistnymi jeszcze krzakami. Wilgoć i przenikliwe zimno wydzielało się jeszcze z tej ziemi rozmokłej, nieogrzanej promieniami słońca. A przecież co chwila Kaśka potykała się o jakąś istotę ludzką, przytuloną do wilgotnej ziemi, drżącą w podartych łachmanach, skurczoną pod pniem drzewa. Czasem była to większa grupa ludzi, szeptających między sobą, naradzających się wśród tej nocnej ciszy nad sposobami zdobycia może... kęsa chleba. Pomiędzy drzewami błąkały się postacie kobiece, schylone, obszarpane, straszne w swem zbydlęceniu, ohydne, niegodne miana kobiety. Od czasu do czasu przeciągał patrol, złożony z kilku zaspanych żołnierzy. Patrol ten był ślepy i głuchy na to, co się dokoła niego działo. Pomijał rzeczywistych zbrodniarzy, napadając na istoty mniej szkodliwe, a nędzą i głodem do włóczęgi zmuszone.
Była to jedna wielka jaskinia zbrodni i rozpusty której za płaszcz służyły nocne cienie, a za siedlisko krzaki leszczyny. Złodzieje, rozpustnice, nędzarze, tłoczyli się, kłócili, zabijali, kochali nawet w tych kryjówkach, staczając ze sobą walkę o byt, o kawałek chleba, o suchsze miejsce dla złożenia głowy...
Kaśka wsunęła się także w te krzaki i usiadła na obalonym pieńku. Głodna była i dopiero teraz głód poczuła. Nie miała ani grosza, a zresztą, gdyby nawet miała pieniądze, czuła, że trudno jej będzie wstać i pójść dalej. Do Budowskich wrócić nie mogła; czuła, że straciła miejsce, do którego wstyd nie dozwalał jej powracać. Nie znała więcej nikogo i nie miała żadnych drzwi, do których zapukaćby mogła. Przechodzący patrol przejmował ją strachem, przytulała się do pnia drzewa, kryjąc się o ile możności w cieniu. Wiedziała, co ją spotka, gdy policja zastanie ją obszarpaną, samą, siedzącą wśród gęstwiny. Dojmujące zimno przenikało całe jej ciało, zęby dzwoniły, uderzając o siebie. Włożyła w usta palec, pragnąc umniejszyć przykrość podobnego drżenia. Z głodu chwytały ją mdłości i ślina płynęła do ust. Oddałaby w tej chwili kilka lat życia za kawałek chleba.
Siedziała tak długą chwilę, gdy nagle drgnęła, zobaczywszy wysoki cień przed sobą. Była to kobieta chuda, okryta szmatami, z rozczochraną głową i strasznym wyrazem twarzy. Tylko dwa rzędy wspaniałych, białych zębów błyskały z warg bezkrwistych, zeschłych, jak całe ciało, przeświecające z pod dziurawej odzieży.
— Czego tu chcesz, wiedźmo jedna? — wyszeptała ochrypłym głosem; — idź stąd, to mój plac...
Kaśka podniosła głowę.
— Pozwólcie mi trochę posiedzieć, pniaka wam nie ugryzę — odpowiedziała wolno, z najwyższym wysiłkiem; — chora jestem, jak odejdzie ode mnie, to pójdę...
Kobieta wzięła się pod boki.
— Jakeś chora, to gnaj do śpitala, a porządnym ludziom drogi nie zawalaj!
Kaśka nie usuwała się przecież, pomimo braku gościnności, jakiego doznała.
— Jesteście przecież kobieta, to musicie mieć litośne serce — wyszeptała; pniak duży, pomieścimy się obie.
Kobieta postała chwilę, jakby namyślając się nad tem, co zrobić miała. Wreszcie litość przemogła złe usposobienie, bo machnąwszy ręką, nieznajoma usiadła koło Kaśki, maczając swe źle obute nogi w roztopionej ziemi.
— A skądżeście się tu wzięli, boście frajerka, widać to zaraz, bo mordy dobrze użyć nie potraficie. Inna toby dopiero na mnie peronelę wywarła. No, gadaj, kiedy dobrze z tobą kuniruję, co cię tu naniosło?
Kaśka wahała si z odpowiedzią. Ta cuchnąca kobieta, od której zalatywała ostra woń wódki i błota, budziła w niej odrazę. Odór alkoholu wzmacniał jej nudności i odurzał do reszty. Trzeba jednak było coś odpowiedzieć.
— Jestem teraz przez miejsca i nie mam gdzie spać...
— Owa! — odparła nieznajoma, — to ci termedyja! Ja tu cztery roki nocuję, a dobrze mi. Lokal fraj, a pościeli prać nie trza.
Zamilkła na chwilę, poczem, wyjąwszy chleb z za pazuchy, jeść żarłocznie poczęła.
Kaśka odwróciła szybko głowę. Nie mogła spojrzeć na jedzącą. Doznawała strasznych cierpień; zdawało jej się, że wszystkie wnętrzności skręcają się w niej w jeden węzeł. Łzy oczy jej zaciągały mgłą, przez którą nic rozróżnić nie mogła.
— Ja to znam, że cię taka pierwsza nocówka w pięty trze — mówiła dalej kobieta, — ale jak się nie ma zatabaczonego krajcara, to dobry psu i gnat. A byłaś już w furdydze?...
— Byłam — odparła cicho Kaśka.
— Ha! no, to bez stalunku już masz prawo do placu. Jakby cię jaki hetnik chciał stąd gnać, to zaraz gadaj, coś w furdydze była. Nikt cię już nie ruszy!...
Kaśka ukryła twarz w obu rękach. Tak! niezaprzecznie, była już włóczęgą nocną, karaną policyjnie; ta straszna, obszarpana kobieta przyznała jej to stanowisko, a bytność w policji nadawała jej prawo do zajmowania kryjówek na Wysokiej Górze. A więc i tam były prawa, był próg, który trzeba było przekroczyć, zanim się dostało kawałek ziemi wilgotnej i szmat nieba nad głową!
Kobieta patrzyła teraz na pochyloną Kaśkę, nagle trąciła ją w bok, mówiąc:
— A cóżeś ty zmalowała? świstnęłaś co? sujkę komu dałaś? grzebnęłaś kogo? no, gadaj, morowa lalu!
Kaśka potrząsnęła głową.
Nie — nie zabiłam nikogo. Przecież nie chciała się spowiadać ze swoich postępków przed tą kobietą. Tak, jak przed panem Rimotatem w inspekcyjnej izbie, zamilkła, tłumiąc w sobie ból i przyczyny tego bólu. Nieznajoma uczuła się obrażoną.
— Ho! jaka mi marmuzela, sekretnica! nie chce wydusić, boi się! Cóż to ja wyzieram na prześpiegaczkę? A dawnoś wyszła z furdygi?
— Po południu!
— Żarłaś co!
— Nic.
— Na, żryj! a nie obetkaj się zanadto i nie połam zębów: Hu! ha! to ci ananasy taki chleb. Wojtek forspan mi go dał... wiesz, ten Wojtek połamany... to mój kochanek.
Mówiąc to, podawała kawałek zczerstwiałego chleba. Ręce trzęsły się Kaśce, gdy uchwyciła to nędzne pożywienie, które poniosła do ust z żarłocznością wygłodzonej bestji.
Kobieta patrzyła chwilkę, poczem, wyjąwszy z włosów dwie pogięte szpilki, rozrzuciła dokoła resztki zrudziałych kosmyków.
— Łeb boli szelma — zaczęła, wyciągając nogi w kałuży i klapiąc niemi po błocie; — jak służba psia jucha nadejdzie, to każę im ugotować czarnej kawy i podać sobie w łóżku. Tylko taładajstwo się powlokło i dzwonka nie mam!
Nagle poczęła się śmiać serdecznie.
— Wiesz ty, kolko cholerna, że ja miałam ćtery pokojów i sługę. Cały dzień ją po pysku waliłam, a w nocy to ćterdzieści razy kazałam jej wstawać i kawę czarną gotować. Ot tak, prost bez złość. I ja byłam sługą to jak mnie potem los spotkał, to się pomstowałam, na kim wlazło. Potem sama zeszłam na wycierkę, ale com użyła, tom użyła!
Przeciągała się teraz, przechylając w tył głowę. Chude ramiona podawała w tył i przymykała oczy. Poczem trąciła znów Kaśkę i spytała:
— A ty masz kochanka?
Kaśka przestała jeść, bo kurcz nerwowy zacisnął jej gardło, nie była w stanie odpowiedzieć na rzucone sobie pytanie.
Nieznajoma nie czekała na odpowiedź.
— Masz pewnie jakiego smarowoza, co cię w trąbę puści... znam ja to, znam! Weźmie porządną dziewkę, a potem ją wykieruje na śmiecie. I mnie tak jeden maszkara zrobił. Niech go pomsta spotka! Ot, raz to najtrudniej, potem to już się otrzaska i tak już na przepadłe... I ty tak zejdziesz.
Kaśka porwała się z pniaka..
Co? ona miałaby zostać tem samem, czem ta kobieta? Miałażby się zwalać do tego stopnia i upaść bez powstania? Czyż dla niej niema ratunku? niema już wyjścia?
— A patrz, żebyś dziecka nie miała — skrzypiał dalej głos nieznajomej; — to szczenię musiałabyś gdzie zdusić, albo podrzucić, jak ja moje, bo w służbę cię z dzieciakiem nikt nie weźmie, a funduszów na mamkę nie masz. To najgorsza cholera i bez to my wszystkie idziemy na marne.
Na marne! Tak! Kaśka nie pomyślała o tem nigdy. Dziecko. Zimny dreszcz przebiegł ją na to słowo; szukać musi innej służby, boć ją Budowscy już nie przyjmą.
— Chłop każdy łajdak, nawet ci szmaty nie zapłaci — ciągnęła dalej kobieta; — turbacja na twoim łbie, a potem to jeszcze plują i na dziecko sobaczą. Tak to już!...
Kaśka porzuciła trzymany w ręku kawałek chleba i poczęła przedzierać się przez krzaki, kierując się ku miastu. Pędził ją jakiś szalony strach, nieokreślona trwoga... chciała zobaczyć Jana i, upadłszy mu do nóg, prosić o przebaczenie za to, co zrobiła.
Wszystko, byle nie to! byle nie zostać taką kobietą, jak ta której chleb przed chwilą jadła.
— A cóżeś tak wyciągnęła swoje giczały, chorobo czeska? Nawet mi za żarcie nie podziękujesz? — wołała nieznajoma. — Gnaj, gnaj! przyjdziesz nazad! nie takie jak ty stąd drałowały... a nazad lazły, oj, oj!
I rozciągnąwszy się na pniu, gwizdać poczęła.
Kaśka tymczasem, brnąc w błocie i osuwając się na kolana, wydostała się na drogę, okalającą dokoła podstawę góry. Wąskie, ścieśnione uliczki rozchodziły się promieniami, a wszystkie błyskały rzędem jasno oświetlonych okien, przecinających ściany nędznych i zapadłych w ziemię domostw. Bandy obdartych mężczyzn przeciągały przez ulice, zaglądając do tych, okien, z których wydobywały się wybuchy śmiechu i dźwięki rozstrojonych skrzypiec. Był to przedsionek piekła to nagromadzenie jaskiń rozpusty i zbrodni. Otwarte drzwi zachęcały przechodniów. Chwilami wybuchały z wnętrza domostw straszne krzyki. Czasami znów wypadała nagle gromada bijących się mężczyzn i kobiet i napełniała powietrze wrzaskiem i przekleństwami. Cały ten kłąb ciał tłukł się o szpiczaste kamienie, czerwieniąc krwawą posoką nierówny bruk. Poczem nikli znów we drzwiach i za chwilę odzywał się przejmujący głos skrzypiec. Tylko krwawe plamy pozostawały jako ślad świeżo odbytej walki.
Kaśka pędem przebiegła jednę z tych uliczek. Jakaś nadludzka wola wzbudziła się w niej w tej chwili. Niedługo wydobyła się w inną dzielnicę miasta, pozostawiając za sobą zaułki, zionące pijaństwo i zbrodnie. Ciemność nocy kryła jej brud i zaniedbanie, przechodnie nie odwracali już za nią głowy. Ona śpieszyła, nurkując pod murami domów, nabierając powoli przyzwyczajenia skrywania się przed oczami ludzi. Nareszcie stanęła na ulicy, przy której mieszkali Budowscy. Rzęd słabo płonących latarni oświetlał źle szeroką i długą przestrzeń. Tej nocy magistrat zrobił umowę z księżycem, aby dopomógł mu w oświetleniu miasta. Księżyc wszakże zasłoniły chmury i dlatego to ciemności zaległy ulice i zasłały czarną szmatę na brukach ulicznych.
Kaśka przecież pomimo ciemności przebywa szybko przestrzeń. Jest już u bramy; nie namyślając się długo, chwyta za gałkę od dzwonka i szarpie ją z nerwowym niepokojem. Wszakże tu powinna, mimo wszystko, znaleźć przytułek i obronę przed nędzą. Zbiła Rózię, ale Jana mimo to się nie wyrzekła, wyrzec się nie mogła. Dzwoni raz drugi, bo furtka nie otwiera się jeszcze. Miejskie zegary biją pierwszą godzinę urywanym, przeciągłym jękiem, który drga w powietrzu. Spóźniona dorożka wałęsa się, napełniając ulicę turkotem nierównym, szarpiącym uszy hałasem. Po krótkiej chwili poza bramą dają się słyszeć ciężkie kroki bosych nóg. Kaśka ze wzruszenia opiera się o ścianę. Poznaje chód Jana, wie, że to on jest tak blisko niej, oddzielony tylko warstwą drzewa. Furtka otwiera się, a w głębi bieleje postać stróża w nocnej odzieży. Stoi zły i rozespany, klnąc w duszy spóźnionego przechodnia, ale rękę mocą nałogu wyciąga do odebrania należnej szóstki. Tymczasem, zamiast spodziewanego lokatora, zjawia się przed nim wysoka, obdarta istota, w której w mgnieniu oka poznaje Kaśkę.
Czegoż chce jeszcze ta dziewka? czy przyszła robić nowe awantury, drapać go i bić po nocy? Do tego nie dopuści — musi raz z nią skończyć. I zanim Kaśka zdołała wejść do wnętrza bramy, otrzymuje silne pchnięcie, które ją przymusza cofnąć się z progu. Znalazłszy się na ulicy, wyciąga mimo to błagalnie ręce i woła zdławionym głosem:
— Janie! Janie! posłuchaj!...
Ale on nic nie słucha. Potok obelżywych słów, wymówionych, półgłosem, wylewa się z wnętrza bramy. Czuje, że z tą dziewką skończyć musi, inaczej czepiać się go będzie jak rak. Zbił ją, a ona wróciła! Najlepiej ostro, a musi przecież ustąpić.
Drżąc cały ze złości, zatrzaskuje bramę i obraca kluczem z najwyższą pasją i oburzeniem. Tamtę drugą ze strychu wygnał także. Znudziły mu się obie: Kaśka swemi płaczami, Rózia bezustannym chichotem. Jest teraz „wolny“ i dobrze mu z tem.
Poza bramą została teraz Kaśka. Stała chwilę jeszcze, nie zdając sobie dokładnej sprawy z całego położenia. Wprędce jednak zrozumiała, co ją spotkało. Ostatnia nadzieja połączenia się z Janem przepadła razem z łoskotem zamykającej się bramy.
I nagle pod sercem kobiety poruszyło się coś słabo, ale mimo to wyraźnie. Szarpnęło nią to poruszenie w dziwny sposób, drgnęła cała i instynktowo wyciągnęła ręce w stronę bramy. Nowe życie budziło się w niej, druga istota niepewnemi ruchami dawała znać o swem istnieniu... ożywiała się w tę noc chmurną, ciemną, pod wpływem nędzy i cierpienia.
Kaśkę, pomimo zimna, pokrył pot — zęby zacięła konwulsyjnie... pomimo swego niedoświadczenia, instynktem, właściwym samicom, odgadła i zrozumiała, co się w niej działo. Miała zostać... matką!.
Stała tak długo na środku chodnika, czerniąc się, jak słup wbity w ziemię. Nie ona jedna teraz cierpiała nad niegodziwością Jana. Miała towarzysza niedoli, który wstrząsał jej łonem, rwąc się na świat do cierpień i głodu...
Poza bramą zaległa cisza.
Jan, znużony, upadł na posłanie i chrapał, śpiąc smaczno. Kaśka przedstawiała go sobie w tej ciasnej a przecież zacisznej komórce, otulonego w ciepłą derkę, którą się na noc owijał. Ona przecież drżała z zimna i wewnętrznego wzruszenia. Znużona głowa bezwiednie szukała oparcia, ochrony. Szeroko rozwartemi oczami wpatrywała się w czarną masę bramy, ręce jej kurczowo przyciskały drgające łono. Z poza zaciśniętych warg wybiegało tylko jedno słowo, powtarzane z uporem, graniczącym z obłędem:
— Dziecko! dziecko!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.