Kaśka-Karjatyda (1922, powieść)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka-Karjatyda
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Literacki „Lektor”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Matka Julji rzeczywiście umarła tej nocy. Nie zostawiła po sobie wszakże żadnego majątku, co Budowskiego doprowadziło do szalonej rozpaczy. Dręczył więc coraz więcej żonę, która śmiercią matki wyrwana na chwilę z apatji, w jakiej drzemała, nosiła teraz swą żałobę z bezwzględną obojętnością bezkrwistej blondynki.
Zawiedziony w swych nadziejach Budowski zaczął zwracać baczniejszą jeszcze uwagę na wydatki domowe, a skąpstwo jego przeszło wszelkie granice. Obecnie już Kaśka nie mogła popełnić swych drobiazgowych kradzieży, gdyż Budowski najczęściej, idąc do biura, sam zakupywał całodzienną żywność; Kaśce pozostawało chodzić tylko za nim z koszykiem i odnosić zakupione wiktuały do domu.
Julja, pozbawiona swych tanich perfum, trociczek i chińskich papierków, wzdychała od czasu do czasu i leżała teraz prawie ciągle z przymkniętemi oczami, jak istota nawpół żywa. Z kochankiem nie widziała się od kilku tygodni. Po śmierci matki nie miała pretekstu wychodzenia wieczorami z domu. Bez kochanka i trociczek — ta kobieta wegetowała do reszty.
Kaśka, po swym upadku, doznała dziwnego uczucia trwogi i wstydu, a uczucie to potęgowało się z każdą chwilą.
Każda kobieta, nawet najniżej postawiona, przychodzi na świat cnotliwą; z chwilą, gdy cześć swą zatraca, rzucając się w objęcia mężczyzny, uczuwa żal wielki, choćby nawet ten upadek został spełniony w najnormalniejszych warunkach, to jest usankcjonowany małżeństwem. Cóż jednak mogła powiedzieć o sobie ta dziewczyna, którą Jan wziął, nie poprowadziwszy wprzód przed księdza i rzuciwszy jej tylko jedno słowo:
— Ożenię się!
I Kaśka w chwilach strasznego niepokoju, jaki szarpał jej duszę, powtarzała sobie to słowo, mające dla niej tak doniosłe znaczenie.
— Ożenię się!
Zapewne, on ożenić się powinien teraz, kiedy ją unieszczęśliwił na całe życie.
Wydaje się porządnym człowiekiem, a ona mu wytłumaczyła, że ów „cylinder“ nie był nigdy jej kochankiem. Nie powiedziała wprawdzie, że to pani wysłała ją do niego, ale przecież Jan powinien się tego domyśleć. On zapewne jej uwierzył, bo sam się przyznał, że to Marynka, spotkawszy go koło śmietnika, opowiedziała mu o schadzkach Kaśki z jakimś „z miasta“.
On nie chciał wierzyć temu latawcowi, ale gdy się sam przekonał, toć Kaśka nie powinna mu być krzywa, że ją trochę poturbował. Teraz już niechże tak będzie, jak Kaśka mówi, ale on sobie wyprasza takie po nocach chodzenie.
Kaśka przyrzeka poprawę, ale mimo złagodzenia się Jana, niepokój nie opuszcza jej ani na chwilę. Dziwno jej jakoś; czasem zdaje się, że jest zupełnie inną istotą, że tamta Kaśka — to była dobra znajoma, która umarła, a ona sama była na jej pogrzebie. Na święte obrazy spojrzeć nie może; gdy klęknie do pacierza, żegna się czemprędzej i wstaje; chwilami zdaje się jej, że ktoś za nią krok w krok chodzi i coś jej do ucha szepcze. Boi się, ciemności, a gdy lampka zgaśnie, chowa się z głową pod przykrycie — stanowczo, zrobiło się z nią coś dziwnego.
Stan ten męczy ją nad wyraz wszelki. Nadomiar złego, Jan zmienia się od owej pamiętnej nocy do niepoznania.
Przybiera znów ton drwiący i spogląda na Kaśkę z miną zwycięscy. To ją onieśmiela do reszty. Zdaje się jej, że Jan poprostu ją lekceważy i tym sposobem daje do poznania wszystkim, co pomiędzy nimi zaszło.
Pod tym względem nasza Kaśka nie myli się wcale.
Jan, jak prawdziwy mężczyzna, nadużywa swej przewagi i odniesionego zwycięstwa.
Nie pamięta walk, jakie stoczyć musiał z Kaśką, zanim mu uległa, wie tylko, że jest jego kochanką — i to mu wystarcza. Widok Kaśki sprawia mu zawsze przyjemność, zbliżenie się do niej rozbudza namiętność, ale brak mu tej gorączki, jaką czuł zwykle wobec opierającej się dziewczyny. Zepsuty powodzeniem u innych kobiet, znajdował dziwną podnietę w tym oporze Kaśki, i to go wiązało głównie i przytrzymywało w upartem staraniu się o jej względy; gdy osiągnął cel upragniony, widział już w Kaśce zwykłą, upadłą kobietę, niepomny, że ją sam doprowadził do tego upadku.
Gdy zbita, zmęczona, bezsilna usuwała się do jego stóp, jak ofiara, — porwał ją brutalnie w ramiona, z triumfem istoty świadomej o swej fizycznej i moralnej wyższości. Tą jedną chwilą spadła ta kobieta w oczach Jana do poziomu, skąd wybierał zwykłe swe miłostki; teraz Kaśka była dlań tem samem, czem Marynka lub każda inna z dawnych jego kochanek.
Stąd pochodził ten dziwaczny ton, który takim strachem przejmował Kaśkę, i cała zmiana w zachowaniu się Jana.
Zresztą — Jan pragnął pochwalić się otrzymanem zwycięstwem. Zbyt długo „chodził“ około „tłumoka“, ażeby cała służba zamieszkująca kamienicę, nie dostrzegła tego. Marynka przytem nie zaniedbała opowiadać o niezwykłej „miłości“ Jana do „grenadjera od Budowskich“. Fałszywa pozycja stróża do Kaśki nie dozwalała Janowi zająć pewnego stanowiska wobec tych wszystkich przedrwinek, jakie rozlegały się po ciemnych kątach bramy lub klatek schodowych. Podniecony nienasyconą namiętnością, głuszył w sobie próżność, którą dotykały owe bezustanne docinki co do powierzchowności Kaśki i jej ubogich sukienek. Pod połatanym kaftanikiem przeczuwał jędrne, silne ciało dziewczyny, którego pożądał z uporem mężczyzny. Gdy wszakże dotknął się tych wspaniałych ramion i poczuł chłód gładkiej skóry, przypomniał sobie łaty na kaftaniku i wstydził się tak ubogiej kochanki. Chciał jednak, aby nikt go nie posądził o porażkę i dlatego usiłował jaknajszerzej rozgłosić upadek Kaśki. Wolał przyznać się do ubóstwa kochanki, niż mieć w czemkolwiek nadwerężoną sławę uwodziciela.
Zresztą — po cóż się opierała, skoro czy prędzej czy później miała tak skończyć?
Ona — przywiązała się do niego z chwilą upadku jakąś zwierzęcą, bezwzględną miłością, uznając w nim pana, władcę stworzeń wszystkich, a siebie w szczególności; życie swe, przyszłość, rzuciła pod stopy tego człowieka, tracąc jedyne dobro, jakie posiadała na ziemi, to jest niewinność swoją.
On — po spełnieniu tej zbrodni, pozostał znaczniej wystygłym, pełnym jakiejś ukrytej złości za ten długi opór, który tak rozlicznymi fortelami zwalczać musiał.
I była wielka różnica w uczuciu dwojga tych ludzi.
Ona kochać zaczęła, on — przestał, a przynajmniej zdawało mu się, że przestał.
O dopełnieniu przyrzeczenia, które tak niebacznie, rzucił w chwili szału, nie myślał. Przypomniał sobie, że powiedział coś podobnego, ale to się gada każdej dziewczynie, a czyż żenić się zaraz trzeba!
Głupia ta, która uwierzy.
Zresztą, gdyby mężczyźni chcieli dotrzymywać podobnych zobowiązań, mieliby przynajmniej po dziesięć tuzinów żon. Oho! Jan wie już, jak tam się z tego wywinąć; z wielką fantazją przekręca czapkę i powtarza swoją ulubioną przypowiastkę:
— Okręt z głupiemi zatonął...
Nie mówi tego wszakże do Kaśki. O! nie — on umie „politykować“.
Choć Kaśka nie jest „furjatka“, ale mogłaby mu dobrze „przyśpilić“ — a on tego wcale nie pragnie. Owszem, uśmiecha się do niej, gdy przechodzi przez dziedziniec, i nieraz poszuka jej na strychu lub w piwnicy. Ona za jego zbliżeniem drży jak liść i z nieśmiałością wielką poddaje się jego pieszczotom. W tej wysokiej, tęgiej dziewczynie przebija się zalęknienie drobnej dziewczynki — i to ją czyni nad wyraz powabną.
Nie dla Jana wszakże. On, w swem zepsuciu i rozproszonem życiu brukowego zdobywcy, znajduje to zalęknienie nadzwyczaj głupiem, a rumieńce Kaśki drażnią niemile jego trywjalną naturę.
Cóż, u djabła, za miny jezuitki przybiera teraz jeszcze, gdy powinna zrzucić ze siebie skromność, jak niepotrzebną już szmatę? Przedtem, to jeszcze uchodziło, — ale teraz, to się już na nic nie przyda.
I powoli zaczyna Jan oglądać się za nową zdobyczą, zaglądając w oczy dziewczynom, biegnącym po wodę z konewkami, lub śpieszącym na targ z pustym jeszcze koszykiem. To bezustanne pragnienie nowości, które drzemie w krwi każdego mężczyzny, nie dozwala Janowi zadowolnić się jedną na dłuższy czas kochanką.
Zresztą — cóż go wiąże?
Sumienie?
Na tego robaka najlepsza pestkówka, przekręcenie czapki i splunięcie w rynsztok! To zaraz ulży, gdy człowieka taka zmora opadnie. A jak pestkówka nie pomoże, to jest waniljówka, goldwaserka, miętówka i wiele innych kordjałów. A zresztą, po cóż sama mu w ręce lazła? Kiedy taka głupia, to niech ją tam! A wreszcie, cóż złego się stało? — nie umarła przecież. Ba! żeby wszystkie dziewczyny z tego umierały, to zabrakłoby kobiet na świecie.
Teraz już cała służba, przepełniająca kamienicę, wiedziała o upadku Kaśki.
Kucharka pani hrabiny bardzo wymownie przewracała oczami i usuwała demonstracyjnie brzeg swej szarej tercjarskiej sukni, gdy zmuszoną była na schodach otrzeć się o przechodzącą Kaśkę. Pokojówka, blada blondynka o podsiniałych od nieprzespanych nocy oczach, znalazła na swych zgniecionych wargach dowcipną uwagę, ile razy wysoka postać Kaśki przesunęła się po dziedzińcu. Tapicerka, jej dwie sługi, właścicielka sklepiku — wszystkie te kobiety, pełne jeszcze wspomnień występnych miłostek, dorzucały słowa pogardy, które jak grad osypywały plecy dziewczyny.
Ona szła wolno, napozór spokojna, blednąc przecież pod naciskiem tych obelg, których odrzucić wszakże nie miała już prawa.
Czuła to dobrze; te obelżywe słowa należały do niej, — z upadkiem swoim przybrała te nazwy, które dawniej byłyby wstrząsły całą jej istotę...
Nie miała prawa zaprzeczyć obelgom, właściwie siły nie miała.
Gdyby w tej duszy mniej było niezwykłej prawości, z bezczelną śmiałością mogłaby Kaśka zaprzeczyć brutalnym domysłom swych przeciwniczek. Nieraz już chciała się odwrócić i zawołać wielkim głosem „nieprawda!“ ale gdy przyszło to wykonać, siły ją opuszczały i, zwiesiwszy głowę, szła wolno, przyjmując zasłużone cierpienie.
Czuła się teraz bardzo nieszczęśliwą; względem Jana stała się nieśmiałą, i z trudnością przyszłoby jej powiedzieć, ile przykrości sprawiają jej te śmiechy i obelgi, które słyszy naokoło siebie.
Wyśmiałby ją może. Ach! nie — woli już znosić w milczeniu te upokorzenia, tembardziej, że sama na nie zasłużyła. Najwięcej wszakże cierpiała ze strony Marynki. Dziewczyna ta, do gruntu już przegniła w atmosferze kilkudniowych miłostek, szybko odczuła i zrozumiała upadek swej rywalki.
A więc i ta dumna dziewka musiała przejść wreszcie przez to!... Nie będzie więcej nosa zadzierać i jak pawica się nadymać, a uczciwością innym przed oczy rzucać. Nie jest już teraz niczem więcej, tylko tem samem co ona, Marynka, tak znieważona przez Jana i sponiewierana dlatego tylko, że ośmieliła się złe słowo na Kaśkę powiedzieć.
O! Marynka wiedziała, czem się to skończy. Takie pyszne dziewki, jak Kaśka, spadają zawsze bardzo nisko: Za mąż się wydać chciała! Ma teraz wydanie bez ślubu!
Przynajmniej ona, Marynka, wiedziała, dla kogo się zaprzepaścić. Jej pierwszym kochankiem był przystojny, szykowny student, a nie stróż jakiś. Że później już zeszła, toć zwykła kolej, ale przynajmniej początek miała uczciwy.
A Kaśka od stróżów zaczyna! — no! zresztą, znajdzie swój swego...
Tymczasem nadeszła zima, mroźna, pełna zawiei i śniegu. Miasto całe pokryło się bielą, a na dachach piętrzyły się stosy śniegu, grożąc stoczeniem się po śliskiej pochyłości.
Na ulicach stróże, owinięci w kożuchy, ostrymi kosturami siekali pokłady lodu, pokrywające zamarznięte chodniki; przechodnie mijali się, nie zwracając wzajemnie na siebie uwagi, śpiesząc do celu tak szybko, o ile pozwalały zziębnięte stopy i śliskie trotuary. Kobiety nie zatrzymywały się nawet przed wystawami sklepów, lecz zziębnięte wpadały do kościołów, aby tam w ustronnej kaplicy rozgrzać się trochę. Żebraczki ustawiały swe nadszczerbione garnki, pełne żarzących węgli, a dorożkarze co chwilę zaglądali do pobliskich szynków, skąd wychodzili rozgrzani chwilowo, lecz coraz więcej odurzeni siłą alkoholu.
Z otwierających się co chwila sklepów, szynków lub restauracji buchały kłęby białej pary, zastygającej w powietrzu, a nad miastem unosiło się niebo szare, niepewne, oświetlone żółtą, bladą plamą, niewydającą ze siebie ani odrobiny ciepła.
Na ulicach panowała jakaś dziwna cisza; rzec można, że zimno mroziło ten zwykły gwar, jaki z wnętrza ulic wybiegał ponad dachy; słaby i zachrypły odgłos dzwonka, przyczepionego do dyszla sanek, jęczał nieraz samotnie wśród ciszy, a krzyk żydówki, wołającej: „Marrony! pieczone, świeże“, rozlegał się z dziwną dokładnością po zasypanym śniegiem placu.
Zima ta była bardzo ciężką dla Kaśki. Oprócz wełnianego kaftanika, za całe okrycie posiadała tylko starą, czarną kamlotową chustkę.
Ta chustka przecież w jesieni okazała się niedostateczną ochroną od zimna, cóż dopiero gdy mrozy nadeszły! Przyszedłszy do Budowskich, Kaśka miała ciepłą wełnianą chustkę, ale podczas choroby Budowskiego Jan tak często przychodził wieczorami! Trzeba go było uczciwie przyjąć, i choć z „koszykowego“ nieraz porządny grosz się uskubał, toć jeszcze trzeba było dokupić tego i owego, bo wstydu przez skąpstwo jeść przecież nie można.
I chustka przewędrowała do handlarki za sumę jednego guldena, który to gulden posłużył na wyprawienie dwóch uczt wieczornych, po których aż Jan głaskał się po żołądku.
Kaśce wtedy było bardzo przyjemnie. Z wilgotnemi od wzruszenia oczami, patrzyła na zadowolnienie Jana, nie myśląc o smutnych następstwach swej gościnności.
Teraz, drżąc od zimna i kryjąc odziębione ręce pod podartą szmatę, nie żałowała również zmarnowanego ciepłego okrycia. Tak być musiało — byle co Janowi na talerz położyć nie mogła.
Zresztą, nie była przyzwyczajona do futer i watówek, nieraz do fabryki biegła boso, w perkalowym kaftaniczku, a zimna nie czuła. Tylko że od kilku tygodni czuje się trochę niezdrową, zmęczoną nad wyraz, i jakaś senność ją dręczy. Zapewne dlatego, że nic jeść nie może, — zapach potraw sprawia jej nudności. Żywi się chlebem, maczanym w occie, a na mięso patrzeć nie może. Nie rozumie, co się dzieje. Dawniej wiecznie była głodna, dziś na myśl o przełknięciu strawy gardło jej zaciska kurcz, a usta ma pełne śliny.
Przy tem ręce, nogi, ciężą jej, jakby z ołowiu. Spałaby chętnie dnie całe, a robota jej zupełnie nie idzie.
Bardzo, bardzo osłabła; wodę nosi z trudnością najwyższą, podłogę, szoruje prawie ze łzami w oczach.
Przytem ma odziębione ręce i nogi.
Buciki podarły się zupełnie i przez szczeliny nabierają do wnętrza śniegu, czepiającego się z uporem zsiniałej z zimna skóry. Ręce jej spuchły jak poduszki i świecą się niby wysmarowane olejem. Kaśka, powróciwszy z miasta, długo musi trzeć palce, zanim poczuje, że do niej rzeczywiście należą. Pod wieczór ręce i nogi palą w nieokreślony sposób, poprostu utrzymać żelaza nie może.
Co chwila tylko wzdycha przyciszonym głosem:
— O Matko Najświętsza!
Są to drobne męczarnie, nieznane zupełnie kobietom, noszącym rękawiczki i buciki na flaneli. W ciasnej tej kuchence dręczy się istota piękna, młoda, wznosząca się wśród trywjalnego otoczenia jak posąg, pełen doskonałych form i harmonji kształtów. A przecież kształty te, poranione, zsiniałe, skurczone cierpieniem, przedstawiają się jak masa, jak maszyna bezduszna, psująca się coraz więcej nadmiarem pracy i zaniedbaniem właścicielki.
W bezustannem zajęciu, zziębnięta lub rozgrzana do potęgi, z rękami poranionemi, z podeszwami spuchniętemi, z grzbietem złamanym, Kaśka stanowi istotny typ tak zwanej „sługi do wszystkiego“, sługi źle płatnej, źle odżywianej, ale zaprzęgniętej do roboty, jak prawdziwe zwierzę. Dawniej zbiegła przynajmniej na dół i na pogawędce z Janem spędziła kilka chwil przyjemnych — dziś i tej rozrywki wyrzec się musi.
Jan staje się coraz mrukliwszym, a chwilami patrzy na nią z podełba, z jakimś złośliwym uśmiechem...
Co więcej — spotkała go kilkakrotnie rozmawiającego z Marynką. Pomimo swej wrodzonej łagodności, zacisnęła pięście i chciała poczęstować Marynkę dobrym kułakiem; ale opamiętała się w czas.
Jakiś wstyd skrępował jej ręce i odeszła pełna smutku i zazdrości.
A więc Jan pogodził się z tą dziewczyną, którą sam „latawcem, wiercipiętą“ przezywał? O! Kaśka dobrze pamięta, jak to było na strychu, i widzi jeszcze, z jaką wściekłością Jan bronił ją przeciw docinkom Marynki.
Teraz wszakże rozmawia z nią po kątach i śmieje się, jakby nic pomiędzy nimi nie zaszło. To źle ze strony Jana, boć chłop winien zawsze ciągnąć za swą dziewczyną.
I z wielką nieśmiałością Kaśka, po rozmaitych omówieniach, zwraca uwagę Jana na niewłaściwość tego kroku.
On wszakże nie próbuje usprawiedliwić się nawet.
— A bo co? — odpowiada zuchwale, naciągając na ręce grube rękawice z czerwonej włóczki; — a bo co? Cóż to, bez pozwolenia nie mogę z dziewczynami rozmawiać?... Owa, to ci zajechała!
I z pyszną obojętnością ujmuje miotłę, służącą mu do zamiatania sieni, i tak macha w prawo i lewo, że Kaśka musi ustąpić i wyjść na dziedziniec.
Kaśka chciała dziś jeszcze wspomnieć i o ożenku, ale jakoś nie śmiała.
Jan tą arogancją swoją zbił ją zupełnie z tonu i onieśmielił. Choć jej przyrzekł, że się ożeni, — teraz nie wspomina nawet o tem.
Dlaczego?
I w głowie Kaśki powstaje wielki chaos. Miałżeby zapomnieć? O! nie, takich rzeczy się nie zapomina.
Kaśka z trwogą zaciska ręce na piersiach. Od chwili swego upadku, myśl o niedotrzymaniu danej przez Jana obietnicy dręczy ją jak zmora. Nie sformułowała jej jednak jasno — bała się tej myśli, jak jakiegoś upiora, który miał jej serce z piersi wydrzeć.
Stoi tak na dziedzińcu zziębnięta, smutna, zgnębiona, maczając swe źle obute stopy w rozmakającym śniegu. Twarz jej nosi ślady bezsennych nocy i wielkiego znużenia. Oczy, ciemnemi obwódkami podkreślone, mają wyraz szczególnej tęsknoty i głębokiego smutku. Policzki zaczynają się zapadać zlekka, a twarz cała przybrała odcień więcej żółtawy, niezdrowy.
Wielka zaszła zmiana w tej pięknej i niegdyś błyszczącej zdrowiem dziewczynie, okrągłe linje podbródka znikły, natomiast gors wypełnił się jeszcze i teraz niemal rozrywa zniszczoną tkaninę kaftanika. Tylko wzrost pozostał niezmieniony, kształtne linje czoła i nosa rysują się jeszcze dokładniej przez wydelikaconą skórę, — a ramiona, wspaniałe choć pochylone, biodra jeszcze więcej rozrośnięte i cały szkielet tej kobiety, szkielet olbrzymki, niedający się zwalczyć ani moralnemu, ani fizycznemu cierpieniu, doprasza się koniecznie jednego tylko słowa — „Karjatyda“.
Ponad nią, ponad tą gnębioną ciężkimi warunkami powszedniego bytu Karjatydą, wznosi się szmat nieba szarego, bezbarwnego jak całe życie tej istotnej nędzarki. Czem jest i dokąd dąży podobne jej stworzenie? Jakiż cel nakreślono tam w górze istnieniu tej kobiety wiecznie głodnej, zziębniętej i zmęczonej nadmiarem pracy?
I oczy jej z wyrazem wielkiego smutku błądzą po szarych murach domu i wybiegają wreszcie na rozległy plac, spowity w biały całun, a kończący się długim budynkiem, nazwanym Tandetą.
Czarne barjery, odgraniczające miejsce, na którem się mustrują żołnierze, z dziwną dokładnością rysują się na białem tle śniegu. Żółte mury koszar wznoszą się poważnie z tej puchowej bieli, a wał kolejowy, osrebrzony śniegiem, zatacza swą drogę w śmiałem półkolu.
Kaśka zna dobrze to wszystko! och, nieraz patrzyła na przebiegające pociągi, a Jan tłumaczył jej, czy to sznelcug, czy bombelcug nadchodzi.
Wydało się to jej wtedy bardzo ładne i bardzo wesołe, a świst zbliżającej się lokomotywy wywabił ją nieraz z kuchenki. I ot, teraz nadchodzi właśnie „towarowy“ z niezliczoną ilością wagonów. Wlecze się, jak olbrzymi wąż, a turkot kół najdokładniej słychać.
Kłęby pary wznoszą się w powietrze i, zda się, marzną w zimnej atmosferze. Kaśka ze ściśnionem sercem patrzy na przelatujący pociąg! Miły Boże! gdy szedł „towarowy“, Jan zwykle wychodził na dziedziniec i szybko liczył ilość wagonów. Bywało ich nieraz do pięćdziesięciu ba! czasem i więcej. Kaśka nie mogła wtedy wyjść z podziwu, jak jedna maszyna może tyle wagonów uciągnąć naraz, ale Jan zapewniał ją, że to rzecz nienadzwyczajna. Ba! on by sam to potrafił, gdyby zechciał. To szyny „bestje“ wszystko, według niego, robią; szyny to ci same koła pchają, a zdrowy chłop uciągnie tak jak maszyna, a czasem i więcej. Kaśka dziwiła się bardzo tak wielkiej sile Jana i zapewniła, że ona by nigdy się nie odważyła na podobną próbę nawet z pomocą szyn.
Jan śmiał się swym szczerym, serdecznym śmiechem, a wyciągając żylaste ręce, odwijał rękawy koszuli, dla pokazania Kaśce, jakie ma silne muskuły.
Było im wtedy bardzo wesoło i Kaśka czuła się bardzo szczęśliwa.
Teraz Jan nie wychodzi już na dziedziniec, choć słyszy dobrze gwizd lokomotywy. Nie lubi długo jednej i tej samej rozrywki, tak jak nie może znosić jednego rodzaju wódki. Potrzebuje zmiany, w czem zresztą nie wyróżnia się od wszystkich mężczyzn.
Kaśka wszakże, wierna dawnemu zwyczajowi, smutnemi oczami spogląda na znikający w oddaleniu pociąg. Chciała przeliczyć wagony, ale nie mogła. Zaprędko biegły, a przytem ścisnęła ją żałość tak wielka, że w oczach się jej zaćmiło. Mimowoli obraca głowę, szukając Jana, i spostrzega go w zagłębieniu bramy, rozmawiającego z jakąś kobietą.
Nie jest to wszakże Marynka, ani żadna ze służących, zamieszkujących kamienicę. Kaśka zna tę głowę i plecy, proste jak deska, które, okryte jasnym perkalowym stanikiem, migoczą na tle sieni. Tak! Kaśka się nie myli, to ona! to Rózia przychodzi ją szukać, może przeprosić za wyrządzoną niesłusznie krzywdę.
I niepomna doznanej urazy, podchodzi szybko ku przyjaciółce, zasięgającej widocznie bliższych informacji u Jana, jako stróża. Rózia odwraca swą płaską twarz i patrzą tak chwilę na siebie, nie mówiąc ani słowa. Kaśka pierwsza wyciąga rękę i serdecznym, poczciwym głosem wita Rózię, dziwiąc się zmianie, jaka zaszła w tej dziewczynie.
I rzeczywiście, Kaśka ma słuszność, dziwiąc się tak bardzo. Twarz Rózi nosi takie piętno nędzy i niedostatku, że Kaśka, jakkolwiek mizerną, wydaje się różą, kwitnącą zdrowiem i dobrobytem. Cała postać Rózi niezwykle płaska spłaszczyła się jeszcze więcej, jeśli można tu użyć tego słowa. Tylko ramiona i łokcie sterczą szpiczastymi kątami pod perkalem podartego kaftanika. Na chudej szyi widać ślady palców o długich, krogulczo zagiętych paznogciach. Palce te widocznie wpiły się niedawno w szyję tej kobiety i podarły skórę, wyrywając nawet w jednem miejscu kawałeczek ciała. Rana ta czerwona, świeża, niezagojona jeszcze, jątrzy się, jak po ukąszeniu niedobrego zwierzęcia. Pod lewem okiem mieni się skóra żółtawo-niebieskim cieniem, unosząc wychudły policzek w dość znaczną wysokość. Rózia brudną ręką zasłania to podbite oko i blademi ustami usiłuje uśmiechnąć się do witającej ją serdecznie Kaśki.
— Mam do ciebie interes — mówi nakoniec, a głos jej drży od zimna i wewnętrznego wzruszenia; — czy nie można iść do kuchni!
Mówiąc, ogląda się ciągle trwożliwie na drzwi sieni, prowadzące na ulicę, — rzec można, że się bardzo czegoś lęka: może jakiejś pogoni, może właśnie tej ręki, której palce czerwonemi brózdami poorały żółtawą skórę jej szyi.
Kaśka milczy wszakże przez chwilę. Budowski nie pozwala, aby ktokolwiek, oprócz Kaśki, znajdował się w kuchni.
Ale Rózia patrzy błagalnie na Kaśkę i drży z zimna, źle okryta swym podartym perkalikiem. Spódnica, zmaczana na dole, wlecze się zczerniałym od błota kawałem po obu bokach. Poddarta z przodu, odsłania prunelowe buciki podarte, powiązane tasiemką i zbyt krótkie, aby osłonić gołą, zaczerwienioną od zimna nogę.
Kaśka uczuwa litość wielką nad swą przyjaciółką. Ona wie, co to jest zimno, bo sama drży, jakkolwiek jest cieplej ubrana, i z nagłą determinacją chwyta Rózię za rękę.
— Chodź! pójdziemy na górę!
Nagle z ciemnego kąta wysunęła się postać mężczyzny. Był to Jan, który podczas przywitania dwóch przyjaciółek usunął się na stronę. Ze swego kąta wszakże obserwował dobrze Rózię. Wydała mu się nędzną, obszarpaną włóczęgą, ale instynktem zwierzęcym odgadł w niej kobietę namiętną, pełną żądzy i nigdy niezaspokojonych pragnień. W tej dziewczynie płaskiej, źle zbudowanej, o przytłoczonym korpusie i szpiczastych ramionach, była jakaś siła, przyciągająca mężczyzn, — magnes, kryjący się w fałdach jej obszarpanej sukni lub źle uczesanych włosach. Jan ocenił wprawnem okiem to zniszczone, a mimo to niezużyte ciało, i zbliżył się ku Rózi z miłym uśmiechem na ustach.
— Panna w odwiedziny do Kaśki? panna pewnie przyjaciółka?
I wsunąwszy ręce w kieszenie, kołysze się, patrząc na Rózię przymrużonemi oczami.
Ona wszakże nie zwraca baczniejszej uwagi na Jana. Zapewne — rosły i tęgi mężczyzna, ale ona ma teraz co innego na głowie: radaby jaknajprędzej być już w kuchni u Kaśki. I odwraca się szybko, zakrywając ciągle podbite oko zsiniałą ręką.
Ale Jan nie daje tak łatwo za wygranę. Z głośnym śmiechem obserwuje, że „pannie musiał ktoś nadeptać na oko“, ale on zna niezawodne lekarstwo w postaci kieliszka waniljówki.
— Mocna wódka, tęga, a mimo to damska — dodaje z pewną galanterją, uśmiechając się dwuznacznie.
Widząc przecież, że wszystkie zaproszenia nie odnoszą żadnego skutku, trąca Kaśkę, aby ona poparła jego prośbę.
— Ty! zaprośże głupia pannę, pójdziemy na kieliszek!
Rózia, słysząc to, spogląda na Kaśkę. Ten kułak, ta nazwa „głupia“, toć dowodzi już bliskiej znajomości. Miałażby Kaśka przejść już przez to? Byłżeby to jej kochanek?
I z ciekawością zaczyna się przyglądać Janowi, nie ma jednak czasu do dalszych obserwacji, bo Kaśka nagle porywa się z miejsca i pociąga za sobą przyjaciółkę.
— Pójdziemy do kuchni! ogrzejesz się!
I przeszedłszy przez dziedziniec, obie znikają w ciemnem wnętrzu klatki schodowej. Chwilę jeszcze stał Jan, wpatrzony w miejsce, które przed chwilą zajmowała Rózia.
Swoją drogą — dobrze się stało, że nie zgodziły się pójść z nim na kieliszek. Obie były nadto obszarpane i brudne. Nie miały nawet ciepłych chustek, a Jan już jak kogo ze sobą prowadzi, to nie może znów psu oczów zaprzedać. Tylko, że ta nieznajoma dziewczyna wydała mu się dość przyjemną, pomimo podsiniałego oka i zaszarganej sukni. Musi mieć jakiegoś djabła w skórze, bo Janowi mrowie chodzi po żyłach, jak sobie ją przypomni. To są takie kobiety! O, trafiają się, choć nieczęsto, — od razu coś ciągnie i krew burzy. Jan już znał takie dziewczyny, nic w nich niema napozór, bo to chude i mizerne, ale zbliżyć się do nich — już człowiekowi dziwnie się robi.
I dwie te natury pokrewne sobie, wiecznie pragnące zadowolnienia zmysłów, tonące jedynie w nienasyconej namiętności, odczuły się i zrozumiały w mgnieniu oka. Zresztą, Jan potrzebował nowości, a na to przecież są kobiety, aby je często przemieniać.
Kaśka dobra — byle niedługo.
I Jan z wielką fantazją przekrzywiwszy czapkę na lewe ucho i zmrużywszy oczy, wyszedł przed bramę, aby tam, przybrawszy pozę zwycięscy, zaczepiać przechodzące dziewczyny.
Gdy Kaśka wprowadziła do kuchni swą przyjaciółkę, pomieściła ją koło pieca, pragnąc przedewszystkiem, aby Rózia rozgrzała się trochę. Potem zakrzątnęła się koło komina, a odstawiwszy garnek z kośćmi, mającemi naśladować mięso do rosołu, przystawiła koło fajerki imbryczek z resztą zimnej herbaty. Pragnęła bowiem poczęstować przyjaciółkę czemś gorącem; widziała, że Rózia drży cała, a szczęki zacinają się jej z konwulsyjnem drganiem. Ciekawą jest, co też mogło Rózię doprowadzić do stanu takiej nędzy i opuszczenia.
Nie śmiała wszakże pytać.
Rózia, usiadłszy na niskim stołku, oparta plecami o rozpalone kafle pieca, oddychała ciężko, przychodząc do siebie pod wpływem gorąca, panującego w kuchence. Teraz już nie zasłaniała podbitego oka, wobec Kaśki nie żenowała się wcale, odsłaniała całą nędzę swoją fizyczną, jak przed kilku miesiącami nie kryła swego moralnego ubóstwa.
Gdy Kaśka podała jej szklankę gorącej esencji, zabielonej odrobiną mleka i kawałek zczerstwiałego chleba, — chwyciła jadło z jakąś łapczywością. Widocznie dawno nie jadła.
Piła herbatę, parząc sobie język i gardło, a chleb przełykała całymi kawałkami, nie przeżuwszy go pierwej.
Kaśka stała przed nią, wpatrzona ze zdziwieniem w ten szkielet wygłodniały, zziębnięty, posiniaczony.
Mój Boże! ona myślała, że niema na świecie nieszczęśliwszej nad nią istoty, — teraz przekonała się, że są jeszcze większe nędze, większe utrapienia na świecie. Czyż ta żebraczka może być rzeczywiście tą pyszną Rózią, którą Kaśka ostatni raz widziała w mantynowej sukni, przy skrzynce, zastawionej całej resztkami rozlicznych specjałów? Tak jak wtedy nie umiała sobie wytłumaczyć tego dobrobytu, tak teraz nie może zrozumieć przyczyn nagłej nędzy.
O swej urazie już zapomniała; widzi przyjaciółkę nieszczęśliwą, zgłodniałą, obdartą — to jej wystarcza. I w nagłem uniesieniu porywa swą zniszczoną, podartą chustkę, jedyne swe przed zimnem okrycie, a zarzucając na szpiczaste ramiona Rózi, mówi dobrym, pełnym uczucia głosem;.
— Na! ogrzej się!
Ale Rózi jest teraz ciepło zupełnie. Teraz tylko pragnie mówić. Gorąca esencja rozgrzała jej gardło — cały potok zamarzniętych słów przepełnia jej usta. Czyni więc sobie ulgę, zaczynając swą spowiedź od słów:
— Wiesz, ten psubrat wygnał mnie.
Wygnał ją?
Dobrze, ale kto? Kaśka tego zrozumieć nie może. Któż mógł wygnać Rózię z jej własnego mieszkania? Przecież to ona płaciła komorne, a sprzęty także były jej własnością. I pełna naiwnego zdziwienia zapytuje:
— Kto cię wygnał? Dlaczego?
Rózia niecierpliwie wzrusza ramionami.
— A któż, jak nie ten włóczykij, ten utrapieniec, to boże pomiotło, ten rabuśnik Feliks. Wygnał mnie i obił. O pobicie — to mniejsza, ale stancję zaparł i nazad wetknąć się nie mogę.
Kaśka z wielkiego zdumienia aż przysiadła na ziemi. Więc do tego doszła zuchwałość tego mężczyzny, żeby aż w mróz swoją kochankę na dwór wypędzał? Jakże się to stało?
Nie potrzebuje wszakże pytać, bo Rózia, rozpocząwszy swą opowieść, nie daje się prosić z określeniem bliższem całej katastrofy.
— Cholernik to, a nie człowiek — mówi, trąc plecy o rozpalone płyty; — z łatyndy przerobiłam na pana, na grzbiet przywdziałam szmaty, a ta kanalja, niedość że dnie całe do góry brzuchem leżał i dziury w suficie rachował, tak mnie teraz opiłował, że ani do świata, ani do porządku dostępu mieć nie mogę... Z mleczarni ci mnie wyciągnął, do kawiarni iść kazał; a że czasy były psie, to namówił, aby zmienić papiery: no! wiesz, te z glipotecznego banku! Zrobiłam ja tak i łapciuchowi sprzedałam, bo mi tak już kanalja dozierał za to, że mam składankę, a on po kotłach jada. Myślę sobie: na! weź, zatkaj pysk. Ta i wziął, sprawił sobie garnitur; ledwom wydarła na tę jedwabną suknię, coś mnie w niej widziała. Z kawiarni już wystąpiłam, bo on sam chciał, abym z nim używała państwa. I bumblowaliśmy też! bumblowali...
Urwała nagle, a mętnemi oczami zapatrzyła się przed siebie. Widocznie to „bumblowanie“ było niezmiernie miłem wspomnieniem i wymagało trochę rozwagi. Kaśka, zasłuchana, nie przerywała tego milczenia. W religijnem skupieniu słuchała słów przyjaciółki, kiwając tylko od czasu do czasu głową na znak zdziwienia.
Sąd o tej całej sprawie zostawiła na później.
— Aleśmy się naużywali — ciągnęła dalej Rózia, uśmiechając się; — jedliśmy u mej dawnej pani, żeby poznała psia jucha, kogo to miała w służbie. Wszystko na maśle, bo Feliks taki ci się wybrednik zrobił, że smalcu by w gębę nie wziął. A po obiedzie kazał sobie dawać czarną kawę i wyciągał nogi, jak jaki hrabia, a zęby wykłuwał... pedam ci! jak się na niego patrzyłam, to mnie podziwienie brało, skąd mu się taka pańskość wzięła. Po obiedzie to czasem wołaliśmy dryndę i hajda na spacer. A Feliks bestja nogi zakładał dryndziarzowi za kołnierz i tak jechał, a tylko pluł, jak kto nas mijał. Wieczorem tośmy szli na kufel i tam się zabawiali nieraz do rana. Oj! to ci było życie!...
Kaśka uznaje za stosowne wtrącić uwagę:
— A za cóż cię wygnał, kiedyś mu takie dogodzenie sprawiała?
— Za co mnie wygnał? — woła Rózia; — psia wiara! pieniędzy nie stało, a on nabrał pańskich nawyczek i chciał sobie cięgiem zęby smarować miodem. Wydziwiał codzień, namawiał, aże...
Urwała nagle, oglądając się na wszystkie strony.
— Ty wiesz, czy nas kto nie słucha? — zapytała nagle, a niepokój marszczył bladą i zgniecioną maskę jej twarzy.
Kaśka obejrzała się mimowoli.
Cóż, u djabła, ma do ukrywania ta Rózia? dlaczego się obawia ludzkich uszów? Musiała zrobić coś złego. I mimowoli Kaśkę przejmuje trwoga, — licho wie, co popełnić mogła ta dziewczyna za namową takiego utrapieńca, jak Feliks.
Mimo to zapewnia Rózię, że są bezpieczne zupełnie. O! pan dawno wyszedł, a o panią niema strachu. Ta leży jak martwa i tylko od czasu do czasu westchnie, jak małe dziecko. Ona nic nie posłyszy.
I ciągle strwożona przysuwa się do Rózi, przyklękając tuż przy niej, aby lepiej dosłyszeć mogła. Tak jej Rózia może się zwierzyć zupełnie bezpiecznie. Ona nikomu nie wygada, — wpadnie, jak w ucho księdza na św. spowiedzi.
— Nie miałam już pieniędzy — zaczyna Rózia, kurcząc mimowoli całą swą postać. Feliks harmiderował, poszłam do grubej i... chciałam ściągnąć jej z szufladki. Gruba się w czas spostrzegła, a ja uciekłam, tylko kawałek spódnicy w rękach pana został. Mogą mnie złapać i zamknąć, nie chciałabym użyć tej frajdy, bo to się na zawsze do człowieka przylepi i nigdy już nie odstanie.
Skończyła, patrząc zdziwiona na Kaśkę, milczącą i patrzącą chmurnie w ziemię. Spodziewała się potępienia ze strony przyjaciółki, która w jej wyobrażeniu pozostała jeszcze ciągle z piętnem uczciwej głupoty na czole. Dlaczegóż dziś właśnie Kaśka nie gani jej postępku, tej chęci okradzenia dawnej swej chlebodawczyni, za co ją dawniej tak surowo gromiła?.
Czyżby i ona sama?..
Ale Kaśka przecina jej domysły. Zdrowym, chłopskim rozumem ogarnia całą sytuację i reasumuje ją w kilku słowach:
— Przecież teraz nie możesz wyjść na ulicę.
Prawda, Rózia nie pomyślała o tem. Po nieudanym zamachu na kasę grubej właścicielki mleczarni, uciekła wprost do Kaśki, pędzona jakimś niewytłumaczonym dla niej instynktem zachowawczym. Zdawało się jej, że ta wielka, silna dziewczyna zdoła ją obronić od wszystkich „policajów“ świata całego.
Teraz jednak zrozumiała całe swoje położenie, w uszach ciągle brzmiał jej wykrzyk pełen groźby i obiecujący spełnienie zawartej treści:
— Zgnijesz w kryminale.
Cóż teraz począć? Wyjść i oddać się tem samem w ręce policji? O! nie, Rózia woli się raczej oblać naftą i podpalić. Tak przynajmniej zapewnia, łkając rozpaczliwie.
Kaśka jednak zbiera całą energję; zapomina o swych własnych troskach i myśli jedynie o zapewnieniu bezpiecznego schronienia swej przyjaciółce.
Tak będzie najlepiej. Rózia ukryje się na strychu, za małem ogrodzeniem, w którem są schowane rozmaite graty, stare dachówki i tym podobne przedmioty.
Jan, gdy go Kaśka poprosi, pozwoli na to z pewnością.
I pełna najlepszych chęci, chwyta za klucz od strychu, zachęcając Rózię do udania się dla zajęcia nowego lokalu. Rózia wszakże ociąga się chwilkę, uprzejmość Kaśki budzi w niej wspomnienie krzywdy, wyrządzonej tej dobrej dziewczynie owego popołudnia niedzielnego, gdy Kaśka przyszła do niej w odwiedziny. Dziś Rózia padła na jej ręce, a ona, zapomniawszy urazy, ocala ją od ohydnej kary, jaka jej grozi. Czem się wypłaci za tyle dobroci?
Mówi jej to z pewnem zakłopotaniem, bojąc się, czy przypomnieniem gradu obelg, jakiemi obsypała Kaśkę, nie zmieni w tej ostatniej dobrego postanowienia.
Ale Kaśka zatrzymuje się przy drzwiach po to tylko, aby łagodnie zapytać się, czem właściwie zasłużyła na ten „despekt“, jaki ją spotkał.
Rózia odzyskuje nagle rezon.
— To Feliks gadał, że jakeś przyszła po kufer, to się do niego brałaś, a na mnie suchej nitki nie ostawiłaś, takeś mnie przed nim malowała.
Kaśka zdziwiona patrzy chwilę, poczem rusza ramionami.
— Ot, plecenie bez ładu — odpowiada; — durna byłaś, żeś w to uwierzyła, a teraz chodź na strych, bo pan wróci i będzie wtedy godzina!
Mogła przecież powiedzieć Rózi, że to Feliks właśnie namawiał ją sobie, ale z delikatnością, właściwą poczciwym kobietom, milczy na tym punkcie, nie chcąc sprawić przykrości przyjaciółce.
Za chwilę wchodzą obie na strych, gdzie panuje zgniłe zimno, wpadające do wnętrza przez otwory dachu i powybijane szybki strychowych okienek. Kaśka lokuje Rózię w małej przedziałce, utworzonej z desek, dość szczelnie zbitych i zamkniętych na drzwiczki, opatrzone zawiaskami. Kaśka obiecuje przynieść niebawem kłódkę i zamknąć Rózię w tem schronieniu.
— Będzie ci tu przespiecznie, tylko jakby kto wieszać bieliznę przyszedł, to się nie ruchaj — upomina przyjaciółkę; — siedź jak umarła; ja ci tu przyniosę jaką pościółkę, a tymczasem weź moją chustkę i owiń się dobrze.
Mówiąc to, ściąga z pleców zrudziały i zniszczony szal, którym owija Rózię; nie pamięta w tej chwili, że jest to jedyne jej przed zimnem okrycie, — widzi tylko drżącą od zimna istotę i stara się ją ogrzać, narażając się sama na przeziębienie i inne gorsze następstwa.
Rózia pragnie jej podziękować serdecznie, ale Kaśka nagle blednie i, chwiejąc się, opiera o szalowanie. Cichym głosem zapewnia Rózię, że to przejdzie, bo teraz często napada na nią takie „stumanienie“, tylko że prędko przechodzi. I teraz przejdzie z pewnością, tylko wyjdzie trochę na powietrze.
Rózia okiem doświadczonej kobiety spogląda na przyjaciółkę. Te „stumanienia“ bywają zwykle u dziewczyn podejrzane. Ona sama nie przechodziła tego nigdy, ale napatrzyła się nieraz na takie historje. Nie mówi jednak nic, tylko uśmiecha się dwuznacznie, nie rozumiejąc, dlaczego sprawia jej zadowolenie ten jawny dowód upadku Kaśki. Nawet odbierając dobrodziejstwa z rąk tej dziewczyny, radaby ją widzieć nad przepaścią, jeśli nie na dnie przepaści. Ma w swym charakterze tę trochę zgnilizny, jaką nosi zielonawa cera jej twarzy. Rada wciąga w siebie woń rozkładu swego i drugich, choćby dobrze jej czyniących osób.
Gdy Kaśka zeszła na dziedziniec, znalazła Jana opartego o ścianę śmietnika i wpatrzonego w dal z wyrazem znudzenia na twarzy. Na głos Kaśki odwrócił się niechętnie i słuchał jej słów z widocznem niezadowoleniem. Ona początkowo starała się ułagodzić go i rozruszać, uśmiechając się doń łagodnie, pomimo bezustannych mdłości, które ją trapiły. On pozostał ciągle zachmurzony; dopiero gdy Kaśka zaczęła nieśmiało prosić go, aby pozwolił Rózi przesiedzieć jakiś czas na strychu, rozjaśnił się widocznie.
Owszem, dlaczegóż nie ma pozwolić tej dziewczynie przenocować w schowanku? Cóż to, czy one sądzą, że on z kamienia i na biedę ludzką nie ma wyrozumiałości? On wie, co się należy dla kobiet, i chętnie nie tylko pozwala, ale i siennika nawet pożyczy. Kaśka, pełna wdzięczności, głaszcze go po ramieniu. Mój Boże! ona się tak bała, że Jan ją ofuknie i Rózi precz iść każe; teraz go przeprasza za to posądzenie, — myślała, że jest o wiele niepoczciwszy — ot, jak każdy chłop, który dziewczynami poniewiera.
I chętnie odpowiada na pytania Jana, jakie ten ostatni jej zadaje. Pytania te tyczą się głównie Rózi, — kto jest skąd przybyła, czy ma jakiego kochanka.
Kaśka przedstawia swą przyjaciółkę w jaknajlepszem świetle. Milczy o jej wadach, nie może jednak pominąć opowieści o Feliksie. Jan śmieje się, podbudzony nagle obrazem zwierzęcego przywiązania tej płaskiej dziewczyny dla starego, żonatego człowieka.
— A to ci kawalarka! — mówi; — ja zaraz poznałem, że to musi być rarytny ananas, bo ma takie świdrujące ślepie...
I za oddalającą się Kaśką posyła jeszcze wybuch śmiechu i „to ci kawalarka!“
Wróciwszy do kuchenki, zastała Kaśka Budowską, oczekującą na nią niecierpliwie. Na żółtej twarzy Julji widniało jakieś rozpaczliwe postanowienie, chęć dopięcia, bądź-co-bądź, zamierzonego celu. W ręku trzymała list zapieczętowany, z nakreślonym ukośnie adresem. List ten wręczyła Kaśce, nakazując jej iść natychmiast do Politechniki, odszukać tam rzeźbiarza Wodnickiego i temu wręczyć list, dla przesłania go wiadomej osobie.
— Idź prędko — mówi, zbliżając się do komina, ja obiadu dopilnuję, ty idź i dopytaj się mądrze o tego pana. To jest młody pan, co z kamienia ludzi robi — tłumaczy, podnosząc z nerwowym pośpiechem pokrywki od garnków; — pokażą ci, gdzie on lepi; ty jesteś rozumna dziewczyna, trafisz z pewnością.
Kaśka wychodzi szybko, ogarnąwszy się trochę. Włożyła lepszą spódnicę i stary flanelowy kaftanik. Chciała wstąpić po chustkę, ale cofnęła się już od drzwi strychu. Ona się zagrzeje, idąc; Rózia, siedząc pod strychem, może zziębnąć gorzej. Woli więc zostawić chustkę przyjaciółce.
Wyszedłszy na ulicę, zatrzymuje się, orjentując powoli.
Politechnika! — trudna nazwa — i Kaśka z pewnością by nie trafiła, gdyby nie to, że dawno już, wtedy jeszcze, gdy była u Pinkusów Lewi, przechodziła z niańką przez ulicę, prowadzącą za miasto. Kończyli właśnie budować jakiś wielki budynek i Kaśka stanęła chwilę, aby się dobrze tej masie przypatrzyć. Jeden z robotników, który nawet wyglądał na „starszego“, wytłumaczył zaciekawionym dziewczynom cel, na jaki gmach ten ma być przeznaczony. Tłumaczenie to nie było nader jasne, a Kaśka i Franka nie odznaczały się widocznie bystrością umysłu, skoro odeszły tak mądre, jak się zatrzymały. Wpadła im tylko do uszów nazwa „Politechniki“, którą przekręcały na swój sposób. Nazwa jednak w pamięci została. Dlatego Kaśka, po chwilowym namyśle, skierowała się na prawo i szybkim krokiem zapuściła się w labirynt wąskich i żydowstwem zapchanych uliczek. Koło Pocztowej ulicy przestrzeń zaczęła się rozszerzać, domy czyściejsze, wolne od żydowskich szyldów i szafek wznosiły swe mury, zdobne w balkoniki, przystrojone pasami śniegowego puchu.
Wprędce Kaśka wydostała się na szeroką ulicę, pełną rusztowań lub świeżo ukończonych kamienic. Zdala widniał już gmach Politechniki. Sam biały, występował ze śniegu, jak olbrzymia kobieta, stojąca w śnieżnej, miękkiej pościeli. Przed nim mały placyk roztaczał się niepokalanie biały, puszysty, jak futerko królika. Czarne sztachety, okalające ogród, miały na załamaniach swych strzał na bronzowych ozdobach pełno tej śnieżystej, koronkowej bieli. Kaska od razu poznała gmach. Tak, istotnie, to był ten sam dom, którego rozmiary zastanowiły ją nawet, gdy jeszcze rusztowaniem w części zasłonięte były. Tylko teraz imponował jej nieposzlakowaną czystością murów. Mimowoli zatrzymała się u głównego wejścia... wszystko aż świeci z czystości, — jakże ona tam wejść może!
Nie puszczą ją z pewnością.
Ale w przedsionku nie było szwajcara, ani żadnego ze służby. Kaśka weszła więc, unosząc swą zamoczoną spódnicę. Ta piękna, taflowa posadzka onieśmielała ją bardzo. Wolno bardzo skierowała się ku schodom, które wysuwały ku niej swe płaskie, szerokie flizy, szare niezdecydowanej prawie barwy, zapożyczonej od zimowego, posępnego nieba. Schody, te umieszczone niewłaściwie, za olbrzymie w porównaniu z obszarem, w którym się mieściły, zdawały się być przygniecione zbyt niskim sufitem, który niesmaczną masą zwieszał się nad nimi. Kaśka jednak, mało wrażliwa na błędy architektury, stąpała wolno i ostrożnie po kamiennych flizach. Ten przedsionek robił jej wrażenie kościoła; religijna cisza, panująca dokoła, potęgowała tę iluzję. Dokoła kurytarze wyciągały się w prostych linjach, zabierając w swe wnętrze wąski pas wojłokowego dywanu.
Na szczycie schodów kurytarze te plątały się w istny labirynt. Szklanna kopuła oświecała jasno szeroką przestrzeń, pokrytą ciemnymi i jasnymi flizami. Dokoła, jak promienie gwiazdy, rozsnuwały się głębie kurytarzy, chłonąc w siebie światło i ginąc w cieniu. Wielka kamienna statua stała zimna i niewzruszona w głębi, opierając się plecami o nagą ścianę. Była to wielka, muskularna kobieta, ubrana w togę i przystrojona w laurowy wieniec. Oczy jej szeroko rozwarte patrzyły bez źrenic, z tym upornym, smutnym wyrazem, tylko posągom właściwym. W jednej ręce trzymała rylec, w drugiej tabliczkę. Stała tak samotna, znudzona, w niepewnem świetle, lejącem się z szyb górnego okna kopuły. U stóp jej wąskie i niewygodne ławeczki nie zapraszały zbyt gościnnie do wypoczynku. I wszystko w tym przedsionku było smutne, szare, milczące, tchnące jakimś niezdrowym, szpitalnym spokojem.
Kaśka zatrzymała się, niepewna, w którą stronę skierować kroki. Z poza wysokich, ciemno pomalowanych drzwi nie dobiegał żaden szmer, żaden głos ludzki. Zdały się wrotami jakichś tajemniczych grobowców, więżących w sobie trupy, spowinięte w płótna kryte hieroglifami.
Kaśka nie śmiała dotknąć się którejkolwiek klamki. Błyszczały w szarem świetle, jak ostrza sztyletów, jak końce dzid, ukrytych poza drzwiami strażników.
I Kaśka stała tak długo, oddychając cicho, bojąc się, aby głośniejszem westchnieniem nie zakłócić religijnej ciszy, płynącej wzdłuż tych zimnych, szarych murów.
Nagle, z głębi kurytarza wysunął się młody chłopak w płóciennych podartych spodniach i kortowej kurtce na grzbiecie. Była to dziwaczna istota, wysoka, chuda, przygarbiona. Czoło wypukłe zakryte było w połowie kosmykiem rudawych włosów. Nos prosty, regularny, zakończony cienkiemi nozdrzami, usta szerokie, o wąskich, zaciśniętych wargach, cała ta twarz, będąca mieszaniną najpiękniejszych linji z nieforemnościami i skurczeniami zupełnie nieregularnemi, uderzała na pierwszy rzut oka. Klasyczny nos, prawdziwy nos Napoleona I, zabłąkał się widocznie pomiędzy dwoje drobnych, prawie chińsko rozciętych oczu. Oczy te miały chwilami błysk stali; było w nich coś ze źrenic kota, gdy je nadmierne światło razi. Owal twarzy harmonizował z pięknością nosa, lecz kształt głowy psuł to wrażenie. Szyja długa i chuda, ramiona olbrzyma, piersi wklęsłe, nogi długie i prawie w pałąk zgięte, nadawały temu chłopcu piętno szpetoty, pomimo pojedyńczych idealnie pięknych rysów.
Chłopiec szedł wolno, kołysząc się na krzywych nogach. W jednej ręce trzymał młotek, ubielony cały gipsem. Zresztą, gipsu tego miał na sobie podostatkiem. Na włosach osiadły całe tumany, tak, że gdzieniegdzie tylko przeświecały rude kosmyki.
Plecy, rękawy, buty nawet, wszystko ginęło pod białą powłoką. Na twarzy także miał białe plamy, co mu nadawało podobieństwo do clownów cyrkowych.
Szedł z przymrużonemi oczami, wymachując młotkiem i rozsypując dokoła tumany kurzu. Dostrzegłszy Kaśkę, zatrzymał się chwilę. Obecność tej dziewczyny zastanowiła go widocznie. Podobne odwiedziny nie powtarzały się zbyt często pod oszkloną kopułą. Kaśka stała także, nie śmiejąc się ruszyć z miejsca. Ukośne oczy tego chłopca nie budziły w niej zaufania. Przytem machał ciągle młotkiem w sposób dwuznaczny. Kto wie, jakie miał zamiary!
Ale on porwał się nagle z miejsca i przysunął się ku niej z szybkością błyskawicy. Zrenice błyszczały dziwacznie, a z jego piersi dobył się krzyk nieludzki, zwierzęcy, krzyk ostry jak nóż myśliwski i przejmujący do szpiku kości.
Kaśka przerażona cofnęła się kilka kroków ku schodom. Głos tego człowieka przerznął nagle powietrze i triumfalnie wzbił się aż pod szklanne sklepienie. W krzyku tym drgały całe setki niewypowiedzianych wyrazów, jakieś rozpaczliwe pragnienie, aby zostać zrozumianym. W ciszę, panującą dokoła, wpadł nagle ten krzyk wpół ludzki, wpół zwierzęcy i zakołatał do wszystkich zamkniętych drzwi, wznoszących się dokoła przedsionka.
Ale nikt, oprócz Kaśki, nie zastanowił się nad znaczeniem tego głosu. Drzwi niewzruszone, szczelnie zamknięte, połyskiwały klamkami, a kamienna kobieta nie drgnęła na swym piedestale. I powtórnie znów się rozległ ten wrzask, jeszcze silniejszy, groźniejszy niż przedtem. Chłopak patrzył ciągle na Kaśkę, a na czole jego wystąpiły dwie sinawe pręgi. Widocznie wydobycie głosu kosztowało go wiele siły.
Teraz Kaśka zrozumiała, że ma do czynienia z głuchoniemym. Wprędce pozbyła się obawy. Postąpiła kilka kroków, a znalazłszy się przed kaleką, usiłowała gestami wytłumaczyć, o co jej chodzi. Nie szło jednak łatwo. Chłopiec nie mógł zrozumieć, o co chodzi, a Kaśka mało miała wyobrażenia o podobnym sposobie porozumiewania się.
Stali tak długo naprzeciw siebie, czyniąc najrozmaitsze gesta i nie mogąc się porozumieć wzajemnie. Nagle głuchoniemy schwycił Kaśkę za rękę i pociągnął ją w głąb jednego z kurytarzy. Wydając dzikie krzyki, biegł po wojłokowym chodniku, ciągnąc za sobą przerażoną dziewczynę. Na prawo i na lewo migały przed nią drzwi takie same, jakie okalały przedsionek.
Jedne z tych drzwi otworzyły się gwałtownie. W nich ukazała się znajoma Kaśce postać małego rzeźbiarza, który ofiarowywał na podwórku mleczarni dwa szóstaki za pozwolenie oblepienia ją gliną. I on poznaje od razu tę tęgą dziewczynę, ujrzaną wśród letniego popołudnia; wesoły uśmiech igra na jego kształtnych ustach. Z prawdziwą radością, przy pomocy głuchoniemego, wciąga Kaśkę do wnętrza pracowni. Tam — śmieje się z niej, podkręcając wąsa, usiłując nadać swej drobnej, dziecięcej twarzyczce wyraz djabelski. Pozbyła się wreszcie niepotrzebnego „boja“ i namyśliła się. Zrobiła bardzo dobrze, bo dwie szóstki... to zawsze dwie szóstki. I z miną bogacza uderza się po wiecznie pustych kieszeniach, dla wzbudzenia większego zaufania, co jednak nie oddziaływa na głuchoniemego. Widocznie ten „pomocnik rzeźbiarski“ nie daje się brać na tak zwane „kawały“ i energicznymi wrzaskami zaprzecza istnieniu jakiejkolwiek monety w kieszeni swego mistrza.
Ten ostatni przecież nie zwraca uwagi na brak uszanowania, jaki mu jego uczeń w tak donośny sposób objawia; stoi ciągle przed Kaśką uśmiechnięty i pełen radości, że natrafił wreszcie na przyzwoity model dawno obmyślanej Karjatydy. Ale ona przecina szybko te przedwczesne nadzieje. Nie namyśliła się wcale, ani nie przyszła tu po dobrej woli. Pani ją posłała z listem do jakiegoś pana Wodnickiego. Może on zechce ją objaśnić, gdzie można znaleźć tego pana. Pragnie wrócić jaknajprędzej do domu, ale tutaj, to jak na cmentarzu, ot, jakby wszyscy powymierali, — taka pustka, człowieka spotkać i zapytać nie można...
Wesołość małego rzeźbiarza wzrasta. Wszakże to on jest Wodnickim, a ona prosi go o wskazanie, gdzie „ten pan“ przebywa.
— Ach, sztukaterjo jedna! — woła, zanosząc się od śmiechu; — poszukasz niedługo własnej głowy, coś ją zostawiła na dziedzińcu!
Głuchoniemy wydaje coraz przeraźliwsze wrzaski. Nie słyszy śmiechu pana, ale poznaje po składzie ust, że to jakaś „frajda“. W przystępie radości wali z całej siły młotkiem w kawałek blachy i dobywa ze siebie skandaliczne krzyki.
Mistrz uznaje za stosowne położyć koniec tej lubej wesołości.
— Milcz, bryło jedna! — woła, dodając odpowiedni gest, wspaniały gest Cezara, uciszającego tłumy.
Tłum w postaci jednego kaleki milknie i tylko głuche, przyciszone warczenie daje się słyszeć z kąta. Głuchoniemy zasuwa się za stosy płyt gipsowych i stamtąd śledzi uważnie wyraz twarzy swego pana. Tymczasem Kaśka zabiera się do odejścia; skoro doręczyła list, nie ma tu przecież co robić. Ale rzeźbiarz jest innego zdania. List nie jest adresowany do niego; ten pan, dla którego list jest właściwie przeznaczony, może nadejść... dobrze więc, aby Kaśka poczekała i rozmówiła się z nim osobiście. Teraz Kaśka tembardziej opiera się i kieruje się ku drzwiom. Wspomnienie barczystego studenta napełnia ją trwogą. Pamięta go dobrze w tem niepewnem świetle latarni; jego zuchwałe oczy i wydęte wargi sprawiły na niej przykre wrażenie. Instynktem, właściwym kobietom, przeczuła w nim zwierzę, pełne niepohamowanej namiętności, i znienawidziła go bezwiednie. Dlatego teraz pragnie odejść i febrycznie chwyta za klamkę, którą jej mały rzeźbiarz wydrzeć usiłuje.
— Nie pójdziesz tak szybko, ty ornamencie dziki! — woła, śmiejąc się szczerym, serdecznym śmiechem; niechże choć dam ci karteczkę, że list mi oddałaś.
Kaśka decyduje się zaczekać, a Wodnicki zaczyna szukać przyborów do pisania. Dziewczyna tymczasem rozgląda się po pracowni. Nigdy jeszcze nie była w takiem miejscu. Wprawdzie coś podobnego widziała już, idąc na cmentarz, ale zawsze nie było to, co tutaj.
Tam robili prości robotnicy w fartuchach, a z pod ich młotów rodziły się same święte figury. Więc Pan Jezus na krzyżu, z wiecznie jednakowo przechyloną głową; wysokie anioły w fałdzistych spódnicach, z trąbami w spuchniętych rękach; małe dzieci, przewiązane pieluszką i klęczące w bardzo niewygodnej pozie — słowem, cały ten legjon figur kamiennych, ciosanych ręką, drżącą jeszcze od wódki i ulicznej rozpusty, bez śladu natchnienia, pojęcia o prawdzie, o piękności cielesnej lub duchowej. Dla Kaśki przecież tamte wytwory sztuki były o wiele piękniejsze i bardziej przemawiające do jej trywjalnej natury, niż próbki geniuszu, napełniające pracownię Wodnickiego.
Pracownia ta mieściła się w podłużnej, wysokiej salce przeznaczonej pierwotnie do innego użytku, a za staraniem jednego z członków wydziału, a protektora małego rzeźbiarza, oddana Wodnickiemu na tak zwane „atelier“.
Była to biedna pracownia ubogiego polskiego artysty, daleka od wytwornych i bajecznych przepychów, jakimi odznaczać się zwykły pracownie zagranicznych mistrzów. Ale było tam za to bogactwo talentu, przepych próbek genjalnych, śmiałą ręką w jednej chwili tworzonych, i dostatek myśli, zakuwanych w materjał nędzny i skarżący się tem ubóstwem.
Na białych ścianach widniały kontury postaci, kreślone węglem, grzeszące czasem przeciw skrupulatnej anatomji, ale pełne życia już w swych zarysach, dla oczu znawców tylko zrozumiałych. Rysunki te przecinały medaljony gipsowe lub z terracotty, porozrzucane niesymetrycznie, grupami, ot, tak w porządku tworzenia lub w chwili kaprysu. Na medaljonach tych widniały profile rozmaitych ludzi — niekształtne głowy z upartemi czołami, o spłaszczonych czaszkach, lub czyste, klasyczne rysy, ożywione uśmiechem lub pełnem znaczenia sfałdowaniem czoła. Były tam i płaskorzeźby, niewielkie, kwadratowe lub podłużne tablice, z których dopół wysuwały się figury smukłych, nagich kobiet, tańczących z tamburinami lub kąpiących się w lekko marszczonej wodzie.
Na środku pracowni stały dwie olbrzymie postacie, sięgające aż do sufitu nagiemi czaszkami. Dwa te olbrzymy, potworne swą wielkością, ohydne w tem nienaturalnem zwiększeniu, czyniły wrażenie słoni, zamkniętych w ciasnej klatce niemieckich Thiergartenów.
Po odpowiednich emblematach, to jest po kluczach i t. d., poznać było można dwóch apostołów, Piotra i Pawła, przeznaczonych do przyozdobienia jednego z małomiasteczkowych kościołów.
Był to obstalunek, zrobiony ze składek pobożnych parafjan. Pragnęli mieć świętych, tak wielkich, jak żaden kościół w miasteczku; rozmierzyli na łokcie, wytargowali każdy centymetr i co tydzień niemal delegowano deputację dla zbadania, czy święci postąpili we wzroście i czy rzeźbiarz trzyma się ich uwag i wskazówek. Wielkie zmartwienie sprawił tej deputacji ś-ty Paweł, który przynajmniej o czoło zdawał się niższym od ś-go Piotra. Chcieli mieć świętych równych wzrostem, aby nie obniżać żadnego z nich w umyśle wiernych. Przez długi czas nudzili Wodnickiego, aby zrównał głowy apostołów.
— Cóż to panu szkodzi podnieść trochę świętego Pawła. Można go postawić naprzykład na cegiełce, albo na kamieniu.
Wodnicki zaciskał pięście i nie odzywał się wcale, tylko od czasu do czasu rzucał taki wzrok na gromadę „wiernych“, że głuchoniemy, niemylący się nigdy co do natury tego wzroku, chwytał w nadmiarze przestrachu garść gliny i zasmarowywał sobie twarz całą.
Kaśka z trwogą i szacunkiem spojrzała na święte figury. W małej salce zdały się jej olbrzymie, surowe, pełne grozy, nieubłaganie spoglądające na nią szarą powłoką swych źrenic. O podstawę oparte stały części pomnika sławnego historyka, zmarłego przed kilkoma laty. I na tę pamiątkę składał się naród, ale nie garstka kilkuset zfanatyzowanych mieszczan, lecz kilkaset tysięcy ludzi, którzy kroczyli po ciemnej drodze, rozświetlanej pochodnią, płonącą w dłoni wielkiego pracownika.
Pracownik ten zstąpił do mogiły przedwcześnie, ale pochodnia, zapalona jego ręką, płonie na kartach ksiąg, które za życia kreślił. I jednozgodnie rzucono się do znoszenia ofiar na pomnik dla zgasłego historyka. Nikt nie wołał, nie uderzał w wielki dzwon, nie alarmował i nie dzwonił dziadowską puszką. Szli wielcy i mali, a najwięcej mali, i nieśli grosz drobny, z którego to grosza urosła mała stosunkowo sumka, ale dla naszego ubogiego kraju stosowna. Wykonanie pomnika powierzono także jednemu z „małych“, bo zmarły szczególniej tych „małych“ ukochał, pracując dla nich, a ucząc ich „przeszłości“, w nich widział „przyszłość“ kraju.
I Wodnicki odczuł pragnienie zmarłego; dlatego przy pomniku nie stała żadna wpółnaga niewiasta, gasząca pochodnię, lub goły genjusz z pochyloną rozpaczliwie głową. On umieścił u stóp pomnika małe, drobne pacholę, czytające z księgi, zadumane nad nią, zapatrzone w karty, jak w obraz cudowny.
Pacholę to było bose i miało na sobie koszulkę, przepasaną krajką. Rysy tej dziecinnej twarzyczki nie tworzyły greckiego profilu. Była to prosta, trywjalna twarz chłopskiego dziecka, o pomierzwionej, spadającej na oczy grzywie. Tylko w zmarszczeniu brwi, w kurczowem zaciśnięciu ust domyśleć się można było budzącej się w tej głowie myśli. Myśl ta drzemała lat tyle, dlatego wstawała teraz leniwie, boleśnie jakoś, ale wstawała zawsze i, choć wolno, rozwijała się przecież.
Wodnicki, z wrodzoną sobie genjalną obserwacją, cały ten proces budzenia się ludu uwięził w tej chłopskiej dziecinie, siedzącej u stóp pomnika. Księga, z której dziecko czytało, nosiła tytuł jednego z dzieł zgasłego pisarza. I po cóż miał rzeźbiarz stawiać na straży pomnika genjusza z zagasłą pochodnią? Tylko twórcom dzieł znikomych, przemijających, przystoją podobne alegorje. Historyk, odsłaniając przeszłość, pracował dla przyszłości — i ta przyszłość, uosobiona w ludzie, przypadła mu do stóp pomnika.
Wzrok Kaśki zatrzymał się chwilę na tem dziecku bosem, biednem, znędzniałem. Dziewczyna z ludu odczuła mimowolnie prawdę i uśmiechnęła się do tej skamieniałej nędzy, która była jej wiernem odbiciem. I ona, będąc dzieckiem, bosa i w jednej koszuli, włóczyła się po łąkach, okalających przedmieścia. Gdy zaczęła czytać, siadała czasem pod murem fabryki z elementarzem w ręku, skurczona, z brwiami zmarszczonemi, wytężając całą swą uwagę na rozróżnienie czarnych znaczków, zapełniających książkę. Później elementarz rzuciła w kąt, bo do nauki nie miała czasu, ani nawet wielkiej chętki, ale pamięć tych dni pozostała jej na długo. Dlatego teraz stoi uśmiechnięta, wpatrzona w to szare, kamienne dziecko, które odcina się od płaszczyzny i, w wiecznem milczeniu pogrążone, przypomina jej młodość i nędzę dni minionych.
Niedaleko, oparta o drewniany koziołek, stała tablica środkowa, ozdobiona medaljonem historyka. Wodnicki uwiecznił rysy tej twarzy z całem niemal brutalnem podobieństwem. Podobieństwo to przerażało na pierwszy rzut oka, — ciało poszarpane ospą oddane zostało z jaknajdokładniejszą prawdą. Rzeźbiarz nie idealizował, nie poprawiał natury, — miał model brzydki i wiernie go naśladował. Tylko kształt głowy, czoła i wyraz ust wynagradzał sowicie ślady ospy. Było to dzieło drobne napozór, ale traktowane energicznie, śmiało, pełne brzydoty i piękności zarazem, urągające przepisanym formom, zbaczające z wydeptanej ścieżki. Dla Kaśki był to tylko „ospowaty pan...“ widziała tylko poszarpane ciało, nie bacząc na nic innego, nie czując piękności duchowej w profilu tej twarzy o ostrych, nieregularnych rysach.
Po lewej stronie sali stał olbrzymi gipsowy Samson, czekający na marmurową szatę, której prawdopopodobnie nie miał nigdy dostać. Doskonały swą męską, potężną pięknością, bielał w jasnem świetle, jak zjawisko, urągające swą nagością obydwom apostołom, otulonym po same szyje w długie, fałdziste płaszcze. Piękny i strojny tą nagością, rozsiadł się dumnie na odłamku skały, zapatrzony w przestrzeń, podparty na muskularnej ręce. Niedaleko niego, marmurowa Świtezianka, owinięta przejrzystą siatką, znalezioną pewnie w wód głębinie, wznosiła w górę swą postać białą smukłą jak lilja wodna. Poza nią jedna z artystek dramatu uśmiechała się, prezentując małą główkę, strojną w grecką fryzurę, i smukłą szyjkę, tonącą w falach najdelikatniej rzeźbionych koronek. Biuścik, ten powtórzony kilkakrotnie i porozrzucany w rozmaitych punktach pracowni, mienił się czerwonawą barwą terracotty i ożywiał jakby tchnieniem życia trupią białość gipsu lub szarą powłokę kamienia.
Wreszcie dokoła porozrzucane w najwyższym nieładzie leżały rozmaite ornamenta, sztukaterje, linijki, pokruszone medaljony, popiersia kobiece, płaskorzeźby, nogi gipsowe, kawałki rąk lepionych naprędce z gliny, — jakieś twarze, pochwycone w przelocie, — projekta, utworzone w chwili gorączki — słowem, cały ten chaos pełen ułamków, myśli, urywków, próbek talentu, czasem mieszczących w sobie odblask geniuszu, czasem znów zgniecionych potężniejszem nad wszystko działaniem alkoholu. Tylko biust artystki uśmiechał się zawsze poprawny, wykończony, wypieszczony prawie. Ręka, która go tworzyła, musiała być pewna i śmiała, rzec można, że w gorączce, szarpiącej duszę rzeźbiarza, on znajdował odpoczynek, wygładzając te rysy — rzeźbiąc delikatne kontury szyi. I ta uśmiechnięta kobietka, wyglądająca z kącików pracowni, zdawała się tu zapowiedzią jasnej, lepszej przyszłości. Wnosiła ze swym uśmiechem i figlarnem przechyleniem główki woń porządku i perfum do tej ubogiej, a bogatej w talent pracowni młodego chłopca. Była to widocznie Monna Bice Wodnickiego, strojna w koronki, z grzywką przyciętą i starannie zafryzowaną w tysiączne pierścienie.
Kaśka stała długą chwilę na środku pracowni, nie mogąc wyjść ze zdumienia. Ogrom apostołów przerażał ją; nagość Samsona zawstydzała ją niezmiernie; patrząc na Świteziankę, rumieniła się jak wiśnia... Pomimo swego upadku, zachowała wstydliwość dziecięcą; ta naga kobieta, spowinięta w przezroczystą siatkę, zawstydzała ją nad wyraz wszelki. Czegóż się tak rozebrała? czyż była tak biedną, że nie miała nawet koszuli? Ależ koszulę ma każdy, choćby największy biedak na świecie.
Tymczasem Wodnicki stara się ośmielić dziewczynę i proponuje jej znowu pozowanie, ofiarowując jej teraz „trzy szóstki“ za godzinę. Kaśka odmawia; skądże mogłaby znaleźć tyle czasu? a potem ona nie do tego. Wodnicki wskazuje jej Świteziankę, sądząc, że ją tem zachęci.
— Patrz, terracotto — mówi, wykrzywiając się dziwacznie, — to także ulepiłem z jednej dziewczyny, co miała więcej rozumu od ciebie. Postała przede mną parę razy, i cóż jej się stało? Przecież jej nie zjadłem, a kilka ryniów wzięła i ręce mi jeszcze całowała. Tobie chcę dać więcej, ale nie rób ceregieli, bo jak Boga kocham, buchnę taki ornament gdzieindziej, a ty gips wsadzisz do kieszeni.
Kaśce krew uderza do głowy, czemprędzej wychodzi z pracowni, nie żegnając się nawet i pozostawiając drzwi otwarte. Już na kurytarzu słyszy, jak głuchoniemy wydając dzikie wrzaski, zamyka za nią drzwi; ona ucieka z tych zimnych, białych murów, gdzie czuje się prawie nagą, tak jak ta biała, gipsowa kobieta, owinięta tylko w siatkę i ulepiona z takiej jak ona dziewczyny.
I zbiegając po schodach, wyobraża sobie tę drugą sługę, rozebraną, stojącą na środku tej sali, oblaną całą strugami białego, jasnego światła! Jakże ona mogła tak stać ta dziewczyna przed mężczyznami, wystawiając się na taki wstyd dla marnego grosza?! O! ona, Kaśka, nie zrobiłaby tego nigdy, nawet gdyby z głodu jej zamrzeć przyszło. Grzech to ciężki, a nawet nieraz słyszała, że nagich ludzi djabli za głowy chwytają. Ta dziewczyna musiała już być ostatnią z ostatnich, — żadna uczciwa dziewczyna nie puściłaby się na tego rodzaju zarobki.
I w swem dziwacznem pojęciu o moralności, pojęciu, tak szeroko rozgałęzionem pomiędzy niższą warstwą społeczeństwa, kobieta ta nie czuje swego upadku, ale gromem potępienia rzuca na głowę dziewczyny, która śmiała dać się „wylepić“ z gliny, tak, jak stoi, bez żadnej osłony. Z jakąś nieokreśloną odrazą i wstrętem ucieka z tych murów, do których przeznaczenie może zmusi ją powrócić. Ona nie wie, dlaczego, ale zbiegając po szerokich, kamiennych schodach, zdaje się jej, że powraca z trupiarni, w której dostrzegła swe własne ciało nagie, martwe, rozciągnięte obok drugiego ciała kobiety, tej drugiej sługi, która naga, owinięta siatką, bieli się, jak trup przeklętej istoty. I wszędzie idzie za nią ta biała gipsowa kobieta, zdając się urągać jej oburzeniu, wyciągając swe nagie ramiona. Pełna bezczelności, chwaląca się swem ciałem, jakby towarem tanio nabytym lub suknią dobrze uszytą. Kaśka przeciera oczy i pragnie odegnać od siebie tę marę. Napróżno! Mimowoli wyobraża sobie tę dziewczynę ubraną tak, jak ona, w podarty kaftanik i zmoczoną śniegiem spódnicę. Suknie z niej spadają i oto stoi naga, z rękami wyciągniętemi, przed obcym mężczyzną, który śmieje się z niej i szydzi. I Kaśka czuje jakby uderzenie rózgi po ciele, bo teraz już niewie sama, czy to ona, czy ta dziewczyna zawiniła w ten sposób. I jak zranione zwierzę, rzuca się ku wyjściu, bo zdaje się jej, że te ściany zdzierają z niej odzież i gwałtem przymuszają ją do wyciągania rąk, tak, jak wyciągała swe ręce ta druga sługa, ta druga dziewczyna!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.