Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczy rzucać. Nie jest już teraz niczem więcej, tylko tem samem co ona, Marynka, tak znieważona przez Jana i sponiewierana dlatego tylko, że ośmieliła się złe słowo na Kaśkę powiedzieć.
O! Marynka wiedziała, czem się to skończy. Takie pyszne dziewki, jak Kaśka, spadają zawsze bardzo nisko: Za mąż się wydać chciała! Ma teraz wydanie bez ślubu!
Przynajmniej ona, Marynka, wiedziała, dla kogo się zaprzepaścić. Jej pierwszym kochankiem był przystojny, szykowny student, a nie stróż jakiś. Że później już zeszła, toć zwykła kolej, ale przynajmniej początek miała uczciwy.
A Kaśka od stróżów zaczyna! — no! zresztą, znajdzie swój swego...
Tymczasem nadeszła zima, mroźna, pełna zawiei i śniegu. Miasto całe pokryło się bielą, a na dachach piętrzyły się stosy śniegu, grożąc stoczeniem się po śliskiej pochyłości.
Na ulicach stróże, owinięci w kożuchy, ostrymi kosturami siekali pokłady lodu, pokrywające zamarznięte chodniki; przechodnie mijali się, nie zwracając wzajemnie na siebie uwagi, śpiesząc do celu tak szybko, o ile pozwalały zziębnięte stopy i śliskie trotuary Kobiety nie zatrzymywały się nawet przed wystawami sklepów, lecz zziębnięte wpadały do kościołów, aby tam w ustronnej kaplicy rozgrzać się trochę. Żebraczki ustawiały swe nadszczerbione garnki, pełne żarzących węgli, a dorożkarze co chwilę zaglądali do pobliskich szynków, skąd wychodzili rozgrzani chwilowo, lecz coraz więcej odurzeni siłą alkoholu.
Z otwierających się co chwila sklepów, szynków lub restauracji buchały kłęby białej pary, zastygającej w powietrzu, a nad miastem unosiło się niebo szare, niepewne, oświetlone żółtą, bladą plamą, niewydającą ze siebie ani odrobiny ciepła.
Na ulicach panowała jakaś dziwna cisza; rzec można, że zimno mroziło ten zwykły gwar, jaki z wnętrza ulic wybiegał ponad dachy; słaby i zachrypły odgłos dzwonka, przyczepionego do dyszla sanek, jęczał nieraz samotnie wśród ciszy, a krzyk żydówki, wołającej: