Intruz/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

W gwałtowności wzruszeń różnorodnych i wprost przeciwnych sobie, w pierwszym chaosie boleści, pod groźbą blizkiego niebezpieczeństwa, nie miałem jeszcze czasu pomyśleć o „owym drugim“. Zresztą od samego zaraz początku nie powziąłem ani cienia powątpiewania co do słuszności moich podejrzeń owoczesnych. W umyśle moim „tamten drugi“ przybrał natychmiast postać Filipa Arborio i w pierwszym porywie zazdrości cielesnej, która mnie ogarnęła w alkowie sypialnej, jego to obraz wstrętny połączył się w moim umyśle z obrazem Juliany.
Teraz, kiedy Fryderyk i ja dążyliśmy konno do lasu brzegiem tej rzeki krętej, której przyglądałem się z taką boleścią w sercu w owo popołudnie Wielkiej Soboty, „ów drugi“ postępował tuż obok nas. Między moim bratem a mną stawał obraz Filipa Arborio, przywołany do życia moją nienawiścią, moja nienawiść tchnęła weń tak wyraźne życie, że patrzałem na ten obraz z wrażeniem rzeczywistości i doznawałem kurczu fizycznego, roś podobnego do tego dzikiego drżenia, którego doznawałem nieraz na terenie walki wobec obnażonego adwersarza, zadanem do starcia hasłem.
Obecność brata zwiększała jeszcze znacznie moją mękę. W porównaniu z postacią Fryderyka, postawa tego człowieka tak drobna, delikatna, wątła, tak nerwowa i zniewieściała, malała jeszcze, marniała, stawała się w moich oczach godną wzgardy i nikczemną. Pod wpływem nowego ideału siły i prostoty męzkiej, którym mnie natchnął przykład mego brata, nietylko czułem nienawiść ale i gardziłem głęboko tą istotą skomplikowaną i zagadkową, która jednak należała do własnej mojej rasy i która miała kilka właściwości ustroju mózgowego wspólnych ze mną, jak tego dowodziły jego dzieła sztuki. Wyobrażałem go sobie wedle jednego z typów jego kreacyj literackich, dotkniętego najsmutuiejszemi zboczeniami umysłu, krętaczem, zdradzieckim, ciekawym do okrucieństwa, wyjałowionym na skutek nawyknienia do analizy i do chłodnej ironii, wiecznie zajętym zamienianiem najgorętszych namiętności duszy na jasne trzeźwe i lodowate określenia, przyzwyczajonym do uważania wszelkiej istoty ludzkiej za prosty przedmiot do obserwacyj psychologicznych, niezdolnym do miłości, niezdolnym do jakiegobądź szlachetnego czynu, do abnegacyi, poświęcenia, zatwardziałym w kłamstwie, odartym ze złudzeń, przesyconym, pełnym wstrętu do wszystkiego, lubieżnym, cynikiem, tchórzem.
I to był człowiek, który uwiódł Julianę, ale który z pewnością jej nie kochał. Sposób wychodził jawnie przecież choćby już w tej dedykacyi, wypisanej na okładce „Tajemnicy“, w tej dedykacyi emfatycznej, jedynym dokumencie mnie znanym, który miał związek z przeszłemi stosunkami między powieściopisarzem a moją żoną. Wziąć wstępnym bojem „Wieżę z kości słoniowej“, skazić charakter, którego nietykalność sławiła opinia ogółu, zrobić eksperyment metody uwodzenia na przedmiocie tak rzadkim, było to przedsięwzięciem trudnem, ale pełnem powabu, godnym w każdym razie wyrafinowanego artysty, myśliciela na polu psychologii, który napisał „Prawdziwą katoliczkę“ i „Angelikę Doni“.
W miarę tego, im więcej się zastanawiałem, fakty ukazywały mi się w swej tem ohydniejszej jeszcze nagości. Niewątpliwie Filip Arborio zapoznał się z Juliana podczas jednego z tych przesileń, gdzie kobieta, o której powiadają, że „ma duszę“, wycierpiawszy długą epokę wstrzemięźliwości, przejętą bywa aspiracyami poetycznemi, pragnieniami niepochwytnemi, będącemi poprostu tylko maską, pod którą się kryją grube popędy żądz umysłowych. Filip Arborio ze swem doświadczeniem odgadł od razu stan fizyczny specyalny kobiety, którą zapragnął posiąść i użył ko temu metody najlepiej nadającej się i najpewniejszej; to jest mówił o ideałach, o sferach wyższych, o związkach mistycznych w tej samej chwili, kiedy ręce jego zajęte były odsłanianiem innych tajemnic, krótko mówiąc, skombinował cytaty elokwencyi platonicznej z zalotami w celu objęcia w posiadanie. I Juliana, ta Turris Eburnea, kobieta spokojna, istota utkana z giętkiego złota i stali, ta jedyna, złapała się na starą tę komedyę odwieczną, dała się pochwycić w stare sidła i ona — ona także — uległa staremu prawu ułomności niewieściej. Duet sentymentalny zakończył się związkiem fizycznym, który nieszczęściem uwieńczony został potomstwem...
Straszliwa ironia brała na tortury moją duszę, zdawało mi się, że nie już usta, ale serce wykrzywia mi ten kurcz, który wywołuje trawa trująca, co śmierć zadaje w spazmatycznym śmiechu.
Ubodłem konia ostrogą i puściłem się galopem po urwisku nadbrzeżnem rzeki.
Urwisko to było niebezpieczne, nadzwyczaj wązkie na wygięciach, grożące osypaniem się w niektórych miejscach, w innych znów zawalone gałęziami wielkich drzew pokurczonych, w innych wreszcie wystającemi korzeniami, co się wydobywały na powierzchnię. Miałem całą świadomość niebezpieczeństwa, na które się narażam i zamiast ściągnąć uzdę, gnałem wciąż konia, nie z intencyą dążenia naprzeciw śmierci, ale dlatego, że chciałem uprosić u niebezpieczeństwa ulgi w nieznośnej mej męczarni. Znałem już skuteczność takiego szaleństwa. Przed laty dziesięciu, kiedym był bardzo młody jeszcze, zajmowałem miejsce attaché przy ambasadzie w Konstantynopolu, chcąc się uchronić od napadów smutku, wywołanych wspomnieniem niedawnej namiętności, w księżycowe noce wdzierałem się konno na jeden z tych cmentarzów muzułmańskich, zapełnionych zwartemi szeregami grobowców i pozwalałem kroczyć koniowi po ślizkiej pochyłości kamieni polerowanych, narażając się po tysiące razy na upadek śmiertelny. Śmierć siedząca na siodle razem ze mną, oddalała odemnie wszelkie inne troski.
— Tullio, Tuliio! — wołał na mnie Fryderyk. — Stój! Stój!
Nie słuchałem go. Istny to cud, że ze dwadzieścia razy nie roztrzaskałem sobie czoła o gałęzie, sterczące poziomo. Istnym to cudem, że dwadzieścia razy koń mój uniknął zawadzenia się o pień drzew nadbrzeżnych. Po dwadzieścia razy w trudnych przejściach widziałem upadek pewny w nurty rzeki, co połyskiwała mi u stóp. Ale kiedy posłyszałem za sobą drogi tentent pędzącego cwałem konia, kiedy spostrzegłem, że Fryderyk ściga mnie, swobodnie puściwszy cugle, zląkłem się o niego, ściągnąłem gwałtownie wędzidło i zatrzymałem konia, który stanął dęba i przez chwilę stał wyprostowany, jakbyzamierzał rzucić się w nurt rzeki i upadł. Mnie nie stało się nic złego.
— Ale czyś ty oszalał! — wołał Fryderyk, dopadając do mnie nadzwyczaj blady.
— Przestraszyłem cię? Wybacz mi. Nie sądziłem, żeby to było niebezpieczne. Chciałem tylko wypróbować konia... A potem nie mogłem go już utrzymać... Jest cokolwiek twardy w pysku...
— Orlando jest twardy w pysku?
— Nie sądzisz!
Utkwił we mnie oczy z wyrazem niepokoju Usiłowałem uśmiechnąć się. Jego niezmierna bladość sprawiała mi przykrość i rozrzewniała mnie głęboko.
— Nie wiem, jakim sposobem nie rozbiłeś sobie głowy o drzewo; nie pojmuję, jak cię koń nie zrzucił...
— A ty?
Aby mnie dognać wystawiał się na toż samo niebezpieczeństwo, może na większe jeszcze; koń jego bowiem był daleko cięższy i musiał mu zupełnie puścić cugle z obawy, by mnie wczas doścignąć. Obadwaj przypatrywaliśmy się teraz przebytej drodze.
— Prawdziwy to cud — rzekł. — Uratować się z Assoro jest prawie niepodobieństwem. Patrzaj!
I przyglądaliśmy się leżącej u stóp naszych rzece zdradzieckiej. Głęboki, lśniący, bystry, pełen wirów i odmętów płynął Assoro między dwoma urwiskami kredowemi, w cichości, która go czyniła jeszcze bardziej złowrogim. Krajobraz otaczający harmonizował z tym widokiem zdradzieckim i groźnym. Niebo bladło teraz i z długiemi smugami odblasków opuszczało się ciężko na kępy krzaków czerwonawych, co dotąd opierały się potędze wiosny. Uwiędłe liście mieszały się z świeżemi pączkami nowych, uschłe gałązki z zieleniejącemi pędami, trapy z nowonarodzonemi roślinami, w splątaniu symbollcznem. Nad temi rwącemi wodami rzeki, nad tym gąszczem tak różnych krzaków niebo bladło, opadało, zda się, rozpraszało się, rzekłbyś, w przestrzeni.
„Nieprzewidziany upadek tylko a byłbym już przestał myśleć, byłbym przestał cierpieć, byłbym już uwolniony od ciężaru nędznego mego ciała. Ale może byłbym pociągnął za sobą brata w przepaść; a życie mego brata jest wzorem szlachetności, mój brat jest Człowiekiem. Cudem uniknąłem śmierci, jak cudem on jej uniknął. Mój szał naraził go na najwyższe niebezpieczeństwo. Wraz z nim zniknęłyby ze świata piękność i dobroć. Jakaż to fatalność zatem czyni mnie szkodliwym dla osób, które mnie kochają?“
Patrzałem na Fryderyka. Zamyślony był teraz i poważny. Nie śmiałem go rozpytywać, ale doznawałem dojmującego wyrzutu sumienia na myśl, że sprawiłem mu przykrość. Co on myślał? Jakie uwagi podniecały teraz jego pomieszanie? Może odgadnął, że kryłem przed wszystkiemi jakieś cierpienie, nie dające się wyznać, te jedyną przyczyną, co mnie popchnęła do tego śmiertelnego pościgu, było żądło jakiejś myśli uporczywej.
Postępowaliśmy brzegiem urwiska, krok za krokiem. Potem zwróciliśmy się ścieżką, która gubiła się w zaroślach, a ponieważ ścieżka ta była dość szeroką, jechaliśmy obok siebie stępa; konie nasze pochylały ku sobie łby, jak gdyby udzielały sobie wzajem spostrzeżeń.
Od czasu do czasu spoglądałem na Fryderyka a widząc wciąż na czole jego troskę, myślałem: „Z pewnością, gdybym odsłonił przed, nim prawdę, nie uwierzyłby mi nigdy. Nie mógłby uwierzyć w winę Juliany, w hańbę „siostry“. Między jego przywiązaniem a przywiązaniem matki mojej dla Juliany, nie mógłbym rzeczywiście rozstrzygnąć, które było głębszem. Czyliż zawsze na swoim stoliku nie zachowywał dwu razem portretów Juliany i biednej naszej Konstancyi, zjednoczonych w dyptyku, jakby dla jednakiegoż uwielbienia? Tegoż ranka jeszcze, jakież głos jego przybierał łagodne dźwięki, kiedy wymawiał jej imię“. Nagle, prawem kontrastu, obraz ohydny stanął mi przed oczyma w postaci wstrętniejszej jeszcze. Tors, widziany w szatni sali fechtunkowej gestykulował teraz w mojej wizyi. A na postać tę nienawiść moja działała, jak kwas saletrzany działa na płytę miedzianą grawera: rysy wygryzione przezeń stawały się z każdą chwilą wyraźniejsze.
A wtedy, mając jeszcze krew podnieconą ową szaloną jazdą, skutkiem nadmiaru odwagi flzycznej, tego instynktu bojowniczości dziedzicznej, który często budziłs ię we mnie przy starciu z innymi ludźmi, poczułem, że nie miałbym siły wyrzec się sposobności wyzwania Filipa Arborio. „Pojadę do Rzymu, zasięgnę o nim informacji, wyzwę go w jakikolwiek sposób i zmuszę do pojedynku, zrobię wszystko, aby go zabić lub okaleczyć“. Wyobrażałem go sobie tchórzem. Przyszło mi na pamięć śmieszne nieco mimowolne cofnięcie się jego w sali fechtunkowej, kiedy otrzymał w same piersi ślepy cios od fechtmistrza. Przypomniałem sobie również jego ciekawość, kiedy mnie rozpytywał o mój pojedynek, tę ciekawość iście chłopięcą, co to otwiera szeroko oczy tego, który nie był nigdy na polu walki. Przypomniałem sobie, że podczas mego natarcia bezustannie oczy miał utkwione we mnie. Świadomość mojej wyższości, pewność, że go pokonam, podniecały mnie. W mej wizyi sznureczek krwi czerwonej zarumienił długą bruzdą to ciału blade i wstrętne. Jakieś ułamki wrażeń rzeczywistych, doznanych niegdyś wobec innych ludzi, zebrały się na dokładniejsze określenie tego widoku, powstałego w wyobraźni, nad którym zatrzymała się myśl moja. I zobaczyłem go gdzieś w jakiejś wiosce odległej, zbroczonego krwią i bezwładnego na barłogu wieśniaka, z pochylającymi się nad nim dwoma lekarza mi, którzy marszczyli brwi poważnie.
Jakże często ja, ideolog:, analityk, sofista z epoki dekadentyzmu szczyciłem się z tego, że jestem potomkiem tego Rajmunda Hermil de Panédo, który w Goulette dokazywał cudów waleczności i okrucieństwa w oczach Karola V-go! Rozwój nadzwyczajny mojej inteligencyi i mej wieloduszności nie mogły zmienić gruntu mej istoty, w której przechowywały się piętna dziedziczne mej rasy. U brata mego, którego organizm pełen był równowagi, myśl kojarzyła się zawsze z czynem; we mnie myśl przeważała, nie unicestwiając wszakże zdolności do czynu, które bardzo często nawet rozwijały się z niezwykłą potęgą. Ogółem biorąc, był ze mnie człowiek gwałtowny i namiętny, świadomy sam siebie, u którego hypertrofia niektórych ognisk mózgowych czyniła niemożliwem podporządkowanie, konieczne do normalnego życia umysłowego. Umiałem obserwować samego siebie z najdoskonalszą przenikliwością i miałem przynajmniej wszystkie porywy niekarne natur pierwotnych. Nieraz nachodziły mnie pokusy nagłych poszeptów zbrodniczych; nieraz ze zdumieniem dostrzegałem w sobie jakiś instynkt okrutny.
— Otóż i węglarki — ozwał się brat mój, puszczając konia truchtem.
Słychać było w lesie uderzenia siekier i widać ztąd było w górę, prostopadle biegnące obłoczki dymu, z poza gąszczu drzew. Gromada węglarzy pokłoniła nam się. Fryderyk rozpytywał robotników o postępy pracy, dawał im rady, badając równocześnie piece okiem znawcy doświadczonego. Każdy objawiał wobec niego swem zachowaniem szacunek głęboki i słuchał go z uwagą. Wszędy dokoła praca odbywała się z większym zapałem, stawała się, rzekłbyś, łatwiejszą, raźniejszą, weselszą jakąś, a trzask ognisk, jakby rozgłośniejszym. Mężczyźni biegali na prawo lub lewo, zasypując ziemią tam gdzie dym wydobywał się w zbyt wielkiej obfitości, zatykając krążkami otwory powstałe po eksplozyi; biegali, potrącali się z gardłowemi okrzyki. Cała okolica rozbrzmiewała wrzawą, wdali słychać było świst przenikliwy kosów. I wielki las nieruchomy przypatrywał się stosom płonącego drzewa, podsycanym jego życiem.
Przez ten czas, kiedy brat mój przewodniczył przeglądowi prac, ja oddalałem się, pozostawiając memu koniowi wybór drożyn rozchodzących się w różne strony po lesie. Po za mną odgłosy słabły, echa zamierały. Ciężka jakaś cisza zstępowała z szczytów drzew. Myślałem: „Jak tu zrobić, aby odzyskać otuchę? Jakiem odtąd będzie moje życie? Czy będę mógł dalej żyć w domu mej matki z tą tajemnicą w duszy? Będęż mógł zespolić moje istnienie z istnieniem Fryderyka? Jakiż człowiek na świecie, jakież zdarzenie będzie kiedykolwiek w stanie przywołać napowrót do życia zamarłą w mej duszy iskierkę wiary?“ Łoskot i wrzawa pracy cichła poza mną; samotność stawała się zupełną. „Pracować, czynić dobrze, żyć dla innych... Odtąd czyż będę mógł w tem wszystkiem odnaleźć prawdziwą treść życia? I czy rzeczywiście w tych rzeczach tylko, poza obrębem szczęścia indywidualnego, odkryć można prawdziwą treść życia? Któregoś tu dnia, kiedy brat mój rozwijał swe poglądy, zdawało mi się, że go zrozumiałem; wierzyłem w to, że doktryna prawdy odsłoni się przedemną przez jego usta. Doktryna prawdy, wedle mego brata, mieści się nie w prawach, nie w przepisach, ale poprostu, wyłącznie i jedynie w tej treści, w tem rozumieniu, które człowiek nadaje życiu. Zdawało mi się, że zrozumiałem to dobrze. Nagle jednak teraz zapadłem znowu w dawne ciemności; popadłem napowrót w dawną ślepotę. Nie pojmowałem już nic, nic nie rozumiałem. Jakiż człowiek w świecie, jakież zdarzenie będzie mieć kiedykolwiek moc pocieszenia mnie po utracie postradanego dobra?“
I przyszłość ukazała się przedemną straszliwa, beznadziejna. Obraz nieokreślony jeszcze tego dziecka, które miało się urodzić, rósł przed memi oczyma, rozszerzał się, jak te potworne i bezkształtne obrazy, czasami występujące w sennych widziadłach, w końcu pochłonął on i ogarnął wszystko. Nie chodziło tu już o żal, o wyrzut sumienia, o wspomnienie, nie dające się wymazać, nie o jakąś gorycz wewnętrzną, tu chodziło o istotę żywą. Przyszłość moja związaną była z istotą, która żyła życiem uporczywem i wnoszącem złe; była związana z istotą obcą mi, z intruzem, z wstrętnem dla mnie stworzeniem, wobec którego nie już umysł mój, ale cała krew moja, wszystkie fibry wzdrygały się obrzydzeniem brutalnem, dzikiem, nieubłaganem, aż do śmierci i po za krańce śmierci jeszcze. Myślałem: „Któż byłby w stanie wyobrazić sobie gorszą męczarnię, na udręczenie równocześnie ducha i ciała? Najgenialniejszy z tyranów barbarzyńskich nie byłby w stanie wymyślić pewnych okrucieństw szyderczych, które jeden los tylko ma w swem posiadaniu. Można było przypuszczać, że choroba uczyniła Julianę bezpłodną. Dobrze. Oddaje się mężczyźnie, popełnia pierwszy błąd i oto zostaje brzemienną sromotnie, z taką łatwością, jak jedna z tych kobiet gorących, którą wieśniak gwałci przemocą za jakimś krzakiem, na trawie, w okresie bekowiska. I to właśnie w chwili, w której ją napadają mdłości, ja karmię się marzeniami, poję ideałem, odnajduję niewinne uczucia lat młodzieńczych, myślę tylko o zrywaniu kwiatów... O! te kwiaty, te kwiaty mdlące, które jej ofiarowałem z taką nieśmiałością!... A po wielkiem upojeniu wpół sentymentalnem, wpół zmysłowem, otrzymuję tę miłą nowinę; od kogo? od mojej matki! A po tej nowinie mam napad przesadnej wspaniałomyślności, przyjmuję z dobrą wiarą rolę szlachetną, poświęcana się w milczeniu, jak bohater z powieści Oktawiusza Feuilleta! Co za bohaterstwo!“ Ironia udręczała mi duszę, rwała wszystkie fibry. Wówczas po raz drugi naszła mnie ochota szalona ucieczki przed moim losem.
Patrzałem przed siebie. Tuż, blizko, pomiędzy pniami drzew, rysującemi się w niepewnych konturach, niby wizya senna, migotał Assorio. „To dziwne!“ — myślałem, przejęty szczególnym dreszczem. Aż do tej chwili nie spostrzegłem, że koń mój, pozostawiony sam sobie, puścił się ścieżyną, prowadzącą wprost ku rzece. Powiedziałbyś niemal, że dziwną jakąś atrakcyą pociąga mnie Assorio ku sobie.
Zawahałem się na chwilę między dwoma alternatywami: jechać dalej aż do brzegu, czy zawrócić napowrót? Nakoniec przemocą wyrwałem się z pod uroku wody i prześladującej mnie myśli. Zwróciłem konia w przeciwnym kierunku.
Ciężkie przygnębienie nastąpiło po wstrząśnieniu wewnętrznem. Wydało mi się naraz, że dusza moja stała się jakimś przedmiotem marnym, uwiędłym, zgniecionym, czemś zmalałem, nędznem. Rozrzewniłem się; poczułem litość nad samym sobą, litość nad Julianą, poczułem litość nad temi wszystkiemi istotami, na które boleść położyła swój stygmat niestarty, które drżą w uścisku losu, jak drży pokonany w dławiącej pięści zwycięzcy bezlitosnego. „Czem jesteśmy! Co wiemy? Czego chcemy? Nikt nie otrzymał nigdy tego, co mógłby ukochać; nikt nie otrzyma nigdy tego, co mogłoby być jego ukochaniem Szukamy dobroci, cnoty, zapału, namiętności, któreby zapełniły naszą duszę, wiary, coby uśmierzyła nasze niepokoje, idei, której bronilibyśmy całą naszą odwagą, czynu, któremu moglibyśmy poświęcić życie, sprawy, za którą moglibyśmy umrzeć z radością. A rezultatem tylu wysiłków jest znużenie próżne, poczucie sił wyszafowanych i straconych bezpowrotnie i czasu, co minął“... W tej chwili życie ukazało mi się niby wizya oddalona, niejasna, dziwacznie potworna. Szaleństwo, niedołęztwo, ubóstwo, ślepota, wszystkie choroby i wszystkie nieszczęścia, wzburzenie niejasne i bezustanne wszystkich sił bezświadomych, atawicznych i zwierzęcych, leżących w głębi naszej istności, najwyższe objawy umysłu wiecznie zmienne, ulotne, z konieczności podporządkowane stanowi fizycznemu związane z funkcyami jakiegoś organu, odmiany niestałe, spowodowane przez jakąś przyczynę niedostrzeżoną, przez jakąś drobnostkę; nie, bezpożyteczność takiej energii moralnej, skierowanej do celu niepewnego, czczość miłości, którą się uważało za wieczną, kruchość cnoty, która wydawała nam się niezłomną słabość najsilniejszej woli, wszystkie nędze ukazały mi się w tej chwili. „Jakże podobna jest żyć? Jakże podobna kochać?“
Łoskot siekier rozlegał się po lesie; krzyk krótki, urywany, dziki towarzyszył każdemu uderzeniu. Tu i owdzie na polankach dymiły wielkie stosy drzewa, ułożonego w kształt ostrokręgów ściętych górą lub czworokątnych piramid. Słupy dymu, gęste i proste, jak pnie drzew, biegły w powietrzu, nieporuszanem najmniejszym wietrzykiem. Dla mnie wszystko było symbolem w tej chwili.
Skierowałem konia ku węglarce, przy której poznałem Fryderyka.
Zszedł był z konia; rozmawiał teraz z jakimś starcem o postawie wyniosłej i wygolonej brodzie.
— Ach! nareszcie! — zawołał, ujrzawszy mnie. — Obawiałem się, czyś nie zabłądził w lesie.
— Nie, nie byłem tak znów daleko...
— Przedstawiam ci Jana de Scordio, Człowieka — rzekł, kładąc rękę na ramieniu starca.
Spojrzałem na tego, którego nazwisko wymieniał. Uśmiech osobliwej słodyczy okrążał uwiędłe jego usta. Nie widziałem nigdy pod czołem ludzkiem dwojga oczu tak smutnych.
— Do widzenia, Janie i odwagi! — dodał brat mój tym głosem, który chwilami zdał się posiadać własność niektórych likierów: krzepienia tonów żywotnych. — My zaś, Tullio, powracajmy do Badioli. Już jest późno. Czekają na nas.
Wsiadł napowrót na koń. Ukłonił się ponownie starcowi. Przejeżdżając obok hut, udzielał jeszcze przestróg robotnikom co do czynności, które mieli załatwić w ciągu nadchodzącej nocy, w której miał mieć miejsce „wielki ogień“. Oddaliliśmy się, jadąc tuż obok siebie.
Niebo odsłaniało się powoli ponad naszemi głowami. Zasłony oparów unosiły się w górę, rozpraszały, tworzyły znowu, tak, że lazur zdał się blednąć stopniowo, jak gdyby w jego przezroczu rozlał się i ściekał bezprzestannie strumień mleka. Nadchodziła godzina stanowcza, o której wczoraj, w willi Bzów, podziwiałem razem z Julianą ogród falujący w świetle idealnem. Dokoła nas wyręby poczynały się złocić blaskami zachodzącego słońca. Ptaki śpiewały niewidzialne.
— Czy dobrze przypatrzyłeś się temu starcowi, Janowi de Scordio? — spytał ranie Fryderyk.
— Tak — odpowiedziałem. — Zdaje mi się, że nie zapomnę nigdy ani jego uśmiechu, ani oczów.
— Ten starzec, to święty — ciągnął dalej Fryderyk. — Niema chyba człowieka, coby tyle pracował i przecierpiał tyle. Ma on czternastu synów i wszyscy, jeden po drugim, odrywali się od niego, jak dojrzałe owoce opadają z drzewa. Żona jego, rodzaj furyi, zmarła. Pozostał sam. Synowie obdarli go i wyparli się ojca. Wszelka niewdzięczność ludzka pastwiła się nad nim zaciekle. Doświadczył przewrotności nie ze strony osób obcych sobie, ale ze strony tych, którym dał życie. Czy ty to rozumiesz? Własna krew jego zajątrzyła się, zatruła w istotach, dla których on miał tylko miłość i dobroczynność, których nie przestał kochać, których nie umie przeklinać, które z pewnością blogosławić będzie w godzinę śmierci, choćby mu pozwolły nawet umierać samotnie. Nie jestże to rzecz nadzwyczajna i nie do wiary niemal ta uporczywość w dobroci u człowieka? I po tylu cierpieniach zachowuje on jeszcze zawsze ten uśmiech, który widziałeś u niego! Dobrzebyś zrobił, Tullio, gdybyś nie zapomniał tego uśmiechu...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.