Intruz/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Była dziesiąta, kiedy wyszedłem z mego pokoju. W ten poranek kwietniowy wielkie światło, co zalewało Badiolę, wdzierając się przez wszystkie okna i balkony otwarte, onieśmielało mnie dziwnie. Jakże tu przywdziać maskę w blasku takiego światła? Zanim wszedłem do pokojów Juliany, chciałem zobaczyć się z matką.
— Wstałeś dziś późno — rzekła, spostrzegając mnie. — Jakże się czujesz?
— Dobrze.
— Jesteś blady.
— O ile mi się zdaje, miałem cokolwiek gorączki dziś w nocy. Ale teraz już to przeszło.
— Widziałeś Julianę?
— Jeszcze nie.
— Chciała wstać, biedaczka! Powiada, że nic już jej nie jest; ale jak wygląda...
— Idę do niej.
— Nie trzeba tylko zaniedbywać tego i nie odkładając zaraz napisać list do doktora. Nie zważaj na to, co ci mówić będzie Juliana. Napisz sam do niego dzisiaj.
— Czy powiedziałaś jej, mamo, że już wiem?
— Tak, powiedziałam jej, że już wiesz.
— Idę tam, mamo.
Pozostawiłem ją przed wieikiemi orzechowemi szafami, pachnącemi zdała irisem, w których dwie kobiety układały wspaniałą bieliznę stołową, zbytek domu Hermilów. Mania w pokoju, gdzie stał fortepian, miała lekcyę z miss Edytą a gamy chromatyczne następowały jedna po drugiej, szybkie i równe. Piotr, najstarszy i najwierniejszy z naszej służby, osiwiały, nieco przygarbiony, szedł niosąc wielką tacę, na której ustawione były kryształy brzęczące, ponieważ ręce jego drżały ze starości. Cała Badiola zalana falą powietrza i światła, miała pozór radości jakiejś spokojnej. Wszędzie, zda się, rozlanem tu było uczucie jakiejś dobroci; coś jakby uśmiech niedojrzany a nigdy nie gasnący bogów Lasów.
Nigdy uczucie to, ten uśmiech nie przejmowały mnie równie głęboko do dna duszy. I pomyślić, że wielki ten spokój, wielka ta dobroć osłaniały sromotną tajemnicę, którą Juliana i ja skazani byliśmy taić w sobie, nie umierając z tego jednak.
— A teraz? — myślałem w najwyższem strapieniu, błądząc po korytarzach, jak obcy człowiek, co się w nich zgubił, niezdolny skierować kroki w te miejsca, których się lękałem, jak gdyby ciało moje sprzeciwiało się słuchać poszeptów woli. Między nami odtąd udawanie jest niepotrzebnem. Konieczność staje przed nami spojrzenia sobie prosto w twarze i mówienia o tej rzeczy przerażającej. Ale niepodobieństwem jest, żeby to spotkanie i ta rozmowa miały miejsce tego rana. Konsekwencye tej rozmowy są nieprzewidziane a teraz więcej niż kiedykolwiek trzeba, trzeba koniecznie, aby żaden z naszych uczynków nie wydał się osobliwszym lub niewytłomaczonym ani dla matki mojej, ani dla brata, ani dla nikogo w tym domu. Moje pomieszanie wczorajszego wieczora, moją niespokojność, mój smutek można było wytłumaczyć obawą niebezpieczeństwa, którem ciąża grozić może Julianie; ale logicznie biorąc, w oczach innych ta świadomość w połączeniu z taką obawą winny mnie uczynić czulszym jeszcze dla niej, gorliwszym, bardziej uprzedzającym niż kiedykolwiek. Dziś ostrożność moja musi być nadzwyczajną. Dziś winienem bądź co bądź unikać wszelkiej sceny z Julianą. Dziś powinienem omijać wszelką sposobność znalezienia się z nią sam na sam. Ale trzeba również, bym natychmiast znalazł sposób, dający jej do zrozumienia, jakiego rodzaju uczucie wpływa na to moje względem niej stanowisko, intencyę kierującą mojem postępowaniem. A jeśli trwać będzie w zamiarze odebrania sobie życia? Jeśli odroczyła tylko wykonanie tego zamiaru o kilka godzin? Jeśli teraz już tylko opatruje doń sposobnej chwili?
Ta obawa przerwała moje rozmyślania i popchnęła mnie do działania. Podobny byłem do owych żołnierzy wschodnich krajów, których do bitwy popędzają kijami.
Zwróciłem się ku salonikowi, w którym stał fortepian. Mania, zobaczywszy mnie, przerwała natychmiast ćwiczenia i pobiegła do mnie, rozradowana, jak do wyswobodziciela. Miała ona wdzięk, zwinność i lekkość istot skrzydlatych. Podniosłem ją do góry, aby ucałować.
— Czy zabierzesz mnie z sobą? — pytała. — Jestem już zmęczona. Od godziny przeszło miss Edyta trzyma mnie tutaj... Nie mogę już wysiedzieć dłużej. Zabierz mnie z sobą na spacer, Let us take a walk before breakfast.
— Dokąd?
— Where you please, it is the same to me.
— A więc najprzód pójdziem do mamy.
— Dobrze, wczoraj byliście w willi Bzów a my, my zostałyśmy w Badioli. To ty, ty jeden tylko nie chciałeś nas zabrać, ponieważ mama już się zgadzała. Niegodziwy! We should like to go there. Tell me how you amused yourselyes...
W tym języku, który nie był jej ojczystym, śpiewała ona jak ptaszek, rozkosznie. Ten szczebiot bezprzestanny towarzyszył mojej męczarni przez cały czas, kiedyśmy szli do pokojów. Juliany. Zawałem się, ale Mania zapukała do drzwi, wołając;
— Mamo!
Nie podejrzewając mojej obecności, Juliana przyszła otworzyć nam sama. Zobaczyła mnie. Drgnęła gwałtownie i cofnęła się, jakby na widok upiora, widma, czegoś przejmującego trwogą.
— To ty? — szepnęła głosem tak cichym, że zaledwie zdołałem go dosłyszeć.
A kiedy wymawiała te słowa, wargi jej pobladły. Po tem nagłem cofnięciu się, stała teraz nieruchoma jak posąg.
I stojąc tak na progu patrzyliśmy sobie w twarze; przez chwilę dusze nasze nawet patrzały na siebie. Dokoła wszystko zniknęło; między nami wszystko zostało wypowiedzianem, wszystko zrozumieliśmy, wszystko zdecydowali w ciągu jednej sekundy.
Co stało się potem? Nie wiem dobrze, dobrze sobie nie przypominam. Pamiętam tylko, że przez czas pewien miałem o tem, co zaszło świadomość, że tak powiem, przepuszczającą, peryodyczną, z następującemi po sobie przerwami. Był to, jak mi się zdaje, obraz analogiczny z tym, jaki wynika z osłabienia dobrowolnego uwagi u niektórych chorych. Straciłem zdolność zwracania uwagi; nie widziałem nic, nie pojmowałem, znaczenia słów, nie rozumiałem już nic. Potem w chwilę później, odzyskiwałem znów tę zdolność, badałem dokoła siebie rzeczy i osoby, stawałem się uważnym i świadomym wszystkiego.
Juliana siedziała i trzymała Natalkę na kolanach. Ja także wziąłem sobie krzesło. Mania zaś biegała od niej do mnie, odemnie do niej, bezprzestanie w ruchu, szczebiocząc bez wytchnienia, drażniąc się z siostrą, zarzucając nas tysiącem pytań, na które odpowiadaliśmy tylko skinieniem głowy. Ten szczebiot ruchliwy zapełniał naszą ciszę. W jednym z urywków zdań, które doszły do mego pojęcia, Mania mówiła do siostry:
— Ach! tej nocy tyś spała z mamą? Czy to prawda?
A Natalka:
— Tak, bo ja jestem mała.
— O! wiesz, że na przyszłą noc będzie kolej na mnie. Nieprawdaż, mamo? Weźmiesz mnie do swego łóżka tej nocy...
Juliana nie uśmiechała się, milczała, siedziała zatopiona w myślach.
Trzymała na kolanach Natalkę, odwróconą do niej plecami i otaczała ją wpół ramionami; ręce jej splecione spoczywały na kolanach dziecka, bielsze niż biała sukienka dziewczynki, na której leżały, smukłe, bolesne, tak bolesne, że same w sobie już odsłaniały przedemną cały bezmiar smutku. Juliana miała głowę pochyloną a ponieważ główka Natalki dotykała jej podbródka, zdawało się, że przyciska usta do jej pukli; tak, że kiedy spojrzałem na nią, nie mogłem dojrzeć wyrazu jej oczów, ale ciągle widziałem powieki spuszczone i zaczerwienione nieco i zawsze spotykając się z niemi, czułem pewien niepokój wewnętrzny, jak gdybym po przez nie rozróżniał nieruchomość jej źrenic.
Czy oczekiwała na to, że jej coś powiem? Czy na te przysłonięte usta cisnęły się słowa niedające się wypowiedzieć?
Kiedy nareszcie wysiłkiem doszedłem do przezwyciężenia tego stanu obezwładnienia, w którym kolejno następowały po sobie to chwile jasności, to znów zupełne zaćmienia władzy pojmowania, tonem, którego, zdaje mi się, użyłbym w dalszym ciągu prowadząc rozpoczętą rozmowę i dodając tylko nowe słowa do słów już wypowiedzianych, wymówiłem powoli:
— Matka życzy sobie, żebym zawiadomił do która Vebesti. Przyrzekłem jej napisać i na piszę.
Nie podniosła wcale powiek; nie odezwała się ani słowem. Mania w głębokiej swej nieświadomości popatrzała na nią ze zdziwieniem; potem obróciła się ku mnie.
Podniosłem się, by wyjść.
— Dzisiaj, po śniadaniu, jadę do lasu w Assoro z Fryderykiem. Czy zobaczymy się wieczorem, za powrotem?
Nie zdawała się chcieć odpowiedzieć. Wtedy powtórzyłem głosem, który mieścił w sobie tysiące rzeczy niedomówionych:
— Czy zobaczymy się wieczór za powrotem?
Z jej ust, między lokami Natalki, wydarło się jakby westchnieniem:
— Tak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.