Intruz/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Kiedy zbudziłem się ze snu ciężkiego i, powiedziałbym, zwierzęcego, który w ciągu nocy pochwycił mnie niespodziewanie, z trudem tylko zdołałem przywołać napowrót świadomość dokładną rzeczywistości.
Wkrótce jednak umysł mój, oswobodzony od nocnego szału, spojrzał wprost w oczy tej rzeczywistości zimnej, nagiej, nieubłaganej. Czemże były wszystkie poprzednio doznane udręczenia w porównaniu z przerażeniem, które mnie ogarnęło teraz? Trzeba żyć! I ta myśl sprawiała mi takie wrażenie, jak gdyby podano mi czarę głęboką, powiedziawszy; „Jeśli chcesz pić z niej, jeśli chcesz żyć dzisiaj, trzeba ci wlać w tę czarę aż do ostatniej kropli wszystką krew twego serca“. Wstręt, obrzydzenie, odraza nieokreślona zbudziły się w najtajniejszej głębi mojej istoty. A przecież żyć trzeba było; trzeba było i tego rana jeszcze przyjąć dar życia. Ale przedewszystkiem należało działać.
Porównanie, które uczyniłem w duszy między tem przebudzeniem się rzeczywistem a tem, jakie marzyłem i jakiego spodziewałem się wczoraj w willi Bzów, przyczyniło się jeszcze do tego buntu, który się podniósł we mnie. „Niepodobieństwem jest, myślałem, abym przyjął taką sytuacyę; niepodobieństwem, bym wstał, ubrał się, bym wyszedł ztąd, zobaczył znów Julianę, mówił z nią, bym w dalszym ciągu udawał przed matką moją, bym czekał na chwilę sposobną do rozmowy stanowczej, żebym w tej rozmowie ułożył warunki przyszłych naszych stosunków wzajemnych. To niepodobieństwo. Ale w takim razie? Położyć w jednej chwili i radykalnie koniec tym wszystkim cierpieniom... wyswobodzić się, ratować ucieczką... Niema innego wyjścia“. I rozważając łatwość przeprowadzenia czynu, wyobrażając sobie szybkość wykonania, spuszczenie cyngla broni, bezpośredni skutek kuli, ciemność, która po wystrzale ogarnęłaby mnie, doznałem po całem ciele dziwnego dreszczu, pełnego trwogi a przecież pomieszanego z pewnego rodzaju wrażeniem ulgi, przyjemności niemal. „Niema innego wyjścia“. I mimo całej męczarni, którą sprawiała mi niepokój tej świadomości, myślałem z pewną ulgą, że już odtąd nic a nic zgoła nie będę potrzebował wiedzieć, że sam niepokój ten ustanie natychmiast, że koniec końcem wszystko jut będzie skończone.
Posłyszałem pukanie do drzwi i głos mego brata, wołający:
— Jeszcze nie wstałeś, Tullio? Czy mogę wejść?
— Wejdź, Fryderyku.
Wszedł.
— Czy ty wiesz, że to już po dziewiątej?
— Późno zasnąłem i byłem bardzo zmęczony.
— Jakże się czujesz?
— Tak sobie...
— Matka już wstała. Mówiła mi, że Juliana dość jest dziś zdrową. Czy nie otworzyć ci okna? Dziś pogoda jest cudowna.
Otworzył okno. Fala powietrza świeżego zalała pokój; firanki wzdęły się u okna, jak dwa żagle; w próżni pomiędzy niemi widać było lazur.
— Widzisz!
Żywe światło dzienne ukazało niezawodnie na mojej twarzy oznaki zmartwienia; bo dodał zaraz:
— Ale i ty chyba chory byłeś dzisiejszej nocy?
— Zdaje mi się, że miałem cokolwiek gorączki...
Fryderyk patrzał na mnie przezroczami swemi jasnemi oczyma; i w tej chwili wydało mi się, że miałem na duszy cały ciężar kłamstw i udawań przyszłych.
O! gdyby on to wiedział! Ale, jak zawsze, przed obecnością jego pierzchła wszelka podłość, małoduszność wszelka i tchórzostwo, które poczęły już może przygnębiać. Energia sztuczna, jak ta, którą darzy haust mocnego napoju, przywróciła mi pewność siebie. Myślałem teraz: „Jak on zachowywałby się w mojem położeniu?“ Moja przeszłość, moje wykształcenie, sama treść mojej natury, zadawały kłam wszelkiemu prawdopodobieństwu podobnego przypadku; ale przynajmniej to było pewnem: w razie nieszczęścia podobnego lub niepodobnego, on byłby zachował się, jak człowiek silny i litościwy, byłby odważnie stawił czoło boleści, byłby przeniósł niż poświęcić kogoś innego, poświęcić raczej samego siebie.
— Pokaż, niech zobaczę — rzekł, zbliżając się.
I dotknął mego czoła dłonią, pomacał puls.
— Już minęła gorączka, o ile mi się zdaje. Ale jaki ty masz puls nierówny!
— Pozwól, że wstanę, Fryderyku; już późno.
— Dziś popołudniu jadę do lasu Assoro. Może pojedziesz ze mną, to każę ci osiodłać Orlanda. Przypominasz sobie ten las? Co za szkoda, że Juliana nie jest zdrowa! Inaczej zabralibyśmy ją z sobą. Zobaczyłaby młyny w ruchu.
Skoro wspominał Julianę, zdawało mi się, że głos jego stawał się serdeczniejszym, słodszym i, powiedziałbym, więcej jeszcze braterskim. O! gdybyż on wiedział!
— Do widzenia, Tullio. Idę do mego zajęcia. Kiedyż rozpoczniesz mi dopomagać?
— Choćby dziś, jutro, kiedy tylko zechcesz.
Roześmiał się głośno.
— Co za zapał! Ale to dobrze; zobaczę. Jakim będziesz przy pracy. Do widzenia, Tullio.
Wyszedł rzeźkim swoim, pewnym krokiem, zawsze mu bowiem przyświecała zasada, wyryta na kompasie słonecznym: Hora est benefaciendi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.