Intruz/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Zbliżała się godzina próby, godzina, której się obawiałem i pragnąłem zarazem.
Juliana była gotową. Oparła się stanowczo kaprysowi Mani; chciała pozostać sama w swoim pokoju, tam na mnie oczekując, ja jej powiem? Co ona mnie powie? Jakie stanowisko zajmę względem niej?“ Wszystkie moje przewidywania, wszystkie plany rozproszyły się, poszły w niwecz. Pozostała mi tylko męczarnia nieznośna, nieopisany niepokój. Kto zdołałby przewidzieć wynik tej rozmowy? Nie czułem się bynajmniej panem ani siebie samego, ani moich czynów. Czułem tylko w sobie ferment jakichś uczuć niejasnych i przeciwnych sobie wzajem, który za najlżejszem potrąceniem wybuchnąć może. Nigdy jak w tej chwili nie miałem świadomości jasnej i rozpacznej rozterki, która mnie rozdzierała, po czucia żywiołów niepogodzonych, które poruszały się w głębinach mojej istoty, które tam wzięły się za bary, niweczyły po kolei w wieczystym konflikcie, buntownicze wobec wszelkiej władzy, opierające się wszelkiemu panowaniu. Do wstrząśnienia umysłu dołączył się jeszcze szczególny niepokój zmysłów, wywołany obrazami, które mnie prześladowały przez dzień cały bez wytchnienia.
Znałem go dobrze, znałem aż nadto dobrze ten niepokój, podatniejszy nad wszystko inne do poruszenia w człowieka wszelakiego kału, wszelkich mętów, leżących na dnie ludzkiej natury; znałem ją aż nadto dobrze tę nizką chuć, przed którą nic nas nie może obronić, tę straszliwą gorączkę płciową, która przez miesiące całe przykuwała mnie do kobiety wzgardzonej i ohydnej, do Teresy Raffo. I w chwili obecnej uczucia dobroci, litości i siły, które były mi potrzebne do wytrzymania stanowczej rozmowy z Julianą i wytrwania w moim zamiarze pierwotnym, rozpraszały się we mnie, jak opary ruchome na tle naczynia pełnego wrzeń głuchych, zdradzieckich.
Niewiele brakło do północy, kiedy opuściłem mój pokój udając się do Juliany. Wszelkie hałasy ustały. Badiola odpoczywała, pogrążona w głębokiej ciszy. Zatrzymałem się nasłuchując i zdawało mi się, że z pośród tej ciszy wybija się wyraźnie oddech spokojny mojej matki, mego brata, moich córek, tych istot bezświadomych i czystych. Zdawało mi się, że widzę przed sobą znowu twarz Mani uśpioną, taką, jaką widziałem ją nocy poprzedniej; zdawało mi się także, że z wyrazem spokoju, odpocznienia, dobroci malującym się na każdej z nich. Ogarnęło mnie nagłe rozrzewnienie. Szczęście, ujrzane na chwilę w dniu poprzednim, potem zaćmione, zabłysło w umyśle moim światłem niezmiernej jakiejś błyskawicy. Gdyby nic nie było zaszło, gdyby mi pozostało złudzenie, jakąś nocą byłaby ta noc! Biegłbym do Juliany, jak do istoty boskiej. I czegóż słodszego mógłbym pragnąć nad tę ciszę, coby ogarnęła niepokój mojej miłości?
Mijałem pokój, gdzie wieczorem dnia poprzedniego otrzymałem z ust matki mojej odkrycie niespodziewane. Ponownie posłyszałem dźwięki zegara znaczącego godzinę i nie wiem, dlaczego te uderzenia wahadła niezmienne, jednakie, wzmogły jeszcze mój niepokój. Nie wiem dlaczego wyobraziłem sobie, że czuję niepokój Juliany, odpowiadający mojemu poprzez przestrzeń, która nas rozdzielała jeszcze i że bicie serc naszych przyspieszało się w zgodnym takcie. Szedłem wprost przed siebie, nie zatrzymując się już, nie starając się tłumić odgłosu kroków. Nie zapukałem do drzwi; otworzyłem i wszedłem. Juliana stała, oparta jedną ręką o róg stołu, nieruchoma, sztywniejsza jak posąg.
Widzę wszystko jeszcze. Nic z tej godziny nie uszło mojej uwagi; nic nie zapomniałem. Świat rzeczywisty zniknął gdzieś zupełnie. Istniał tylko świat fikcyjny, pośród którego ja dyszałem niepokojem z sercem ściśniętem, niezdolny do wymówienia ani jednego słowa a niemniej przeto osobliwie przytomny, jakbym byt widzem sceny jakiejś w teatrze. Na stole paliła się świeca, która nadawała rodzaj rzeczywistości widocznej temu pozorowi fikcyi scenicznej, ponieważ płomyczek ruchomy zdawał się otaczać ją tą nieokreśloną grozą, którą aktorzy dramatu rozlewają w otaczającem powietrzu szerokiemi gestami rozpaczy lub groźby.
Dziwne to wrażenie rozproszyło się, kiedy wreszcie niezdolny do zniesienia dłużej tej ciszy i nieruchomości marmurowej Juliany, wymówiłem pierwsze słowa. Mój głos nie miał bynajmniej dźwięku, jaki sądziłem, że mieć będzie w chwili, gdym otworzył usta. Mimowolnie przemawiałem głosem słodkim, drżącym, prawie nieśmiałym:
— Czekałaś na mnie?
Powieki miała spuszczone. Nie podnosząc ich, odpowiedziała:
— Tak.
Patrzałem na jej ramię, to ramię nieruchome, jak lina masztu, które zdawało się wyprężać z każdą chwilą na ręce, opartej o róg stołu. Lękałem się, że ta wątła podpora, na której opierało się całe ciało, ulegnie lada chwila i że ona upadnie, niby bezwładna masa.
— Wiesz, dlaczego przyszedłem? — ciągnąłem dalej z powolnością niezmierną, wyrywając sobie z serca słowo po słowie.
Milczała.
— Czy to prawda? — mówiłem dalej — czy to prawda?... to, czegom się dowiedział od matki?
Milczała wciąż jeszcze. Powiedziałbyś, że zbiera wszystkie siły. Rzecz dziwna! Podczas tej przerwy nie wydawało mi się absolutnie niemożliwem, by odpowiedziała: „Nie“.
Odpowiedziała i posłyszałem mniej dźwięk jej słów, jak raczej zobaczyłem je, zarysowujące się na wargach bezkrwistych:
— To prawda.
Otrzymałem prosto w piersi cios cięższy może nad ten, który mi zadały słowa matki. Bezwątpienia, wiedziałem już wszystko, przeżyłem już dobę całą z tą pewnością; a przecież to potwierdzenie tak jasne, tak stanowcze, powaliło mnie o ziemię, jak gdyby po raz pierwszy odsłonięto przedemną prawdę, niedąjącą się już naprawić.
— To prawd! — powtórzyłem instynktownie, mówiąc sam do siebie, z wrażeniem podobnem do tego, którego doświadczyłbym, gdybym żywy i przytomny znalazł się w głębi przepaści.
Wtedy Juliana podniosła powieki i utkwiła swe źrenice w moich z rodzajem gwałtowności spazmatycznej.
— Tullio — rzekła — posłuchaj.
Głos zadławił jej się w gardle.
— Posłuchaj. Wiem, co powinnam uczynić. Byłam zdecydowana na wszystko, ażeby oszczędzić ci chwili obecnej; ale los chciał, ażebym dożyła tej godziny po to, by cierpieć rzecz najokropniejszą, której bałam się szalenie, ach! ty mnie rozumiesz, bałam tysiąckroć więcej, niż śmierci, Tullio, Tullio, twego wzroku...
Nowy spazm łez zatrzymał ją w chwili, kiedy głos jej stawał się tak bolesnym, że sprawiał mi wrażenie fizyczne wydzierania najtajniejszych fibrów. Upadłem na krzesło, ująłem głowę w dłonie, czekałem, by mówiła dalej.
— Powinnam była umrzeć przed chwilą, do której doszliśmy. Tak już dawno należało mi umrzeć! Bezwątpienia, lepiej byłoby, gdybym nie była przyjeżdżała do Badioli; lepiej byłoby, żebyś za powrotem swym z Wenecyi nie był już mnie zastał. Umarłabym a ty nie znałbyś tej hańby, byłbyś mnie żałował, może uwielbiał zawsze. Może byłabym pozostała na zawsze wielką twoją miłością, twoją miłością jedyną, jak to powiedziałeś wczoraj... Nie lękałam się śmierci, ty to wiesz; nie lękam się jej. Tylko myśl o naszych dwu córeczkach i o naszej matce, kazała mi odkładać wykonanie zamiaru z dnia na dzień. I to było konaniem, Tullio, konaniem okrutnem, w którem strawiło się we mnie nie już jedno życie, ale całe ich tysiące. A jednak żyję jeszcze!
Po chwili przerwy dodała;
— Jakim sposobem jest to możliwem, że ze zdrowiem tak nędznem mam tyle odporności na cierpienie? I to także moje nieszczęście. Pomyśl: zezwalając na towarzyszenie ci tutaj, myślałam: „To pewna, że się rozchoruję; zaraz za przybyciem trzeba będzie położyć się do łóżka i nie powstanę już z niego więcej.. Sądzić będą, że umierać będę śmiercią naturalną. Tullio nie będzie nigdy nic wiedział, nie będzie podejrzewał nic nigdy. Wszystko się skończy“. Tymczasem przeciwnie, jestem jeszcze dotąd na nogach a ty wiesz wszystko i wszystko jest stracone bez wyjścia.
Mówiła głosem cichym, bardzo słabym a przecież rozdzierającym, jak krzyk ostry i ponawiany. Ja ściskałem sobie skronie i czułem uderzenia w nich tak silne, że nieomal przejmowały mnie lękiem, jak gdyby arterye rozsadziły skórę i jakby błona ich mięka i gorąca dotykała się obnażona ścian czaszki.
— Jedyną moją myślą, jedynem staraniem było ukryć przed tobą prawdę, nie ze względu na mnie bynajmniej, ale dla ciebie, dla twego dobra. Nie dowiesz się nigdy, jakie obawy przejmowały mnie lodowatym dreszczem, jakie niepokoje ściskały mnie za gardło. Od dnia, w którym przybyliśmy tutaj aż do wczoraj, ty miałeś nadzieję, marzyłeś, byłeś niemal szczęśliwym. Ale czy ty możesz sobie wyobrazić moje życie w tym domu błogosławionym u boku twej matki, z moją tajemnicą w duszy, czy ty je możesz sobie wyobrazić? Wczoraj, w willi Bzów, kiedy siedzieliśmy u stołu, w tej pogadance tak słodklej, która dla mnie była męczarnią, powiedziałeś mi: „Tyś nie wiedziała o niczem, nie spostrzegałaś niczego“. Och! nie, to fałsz; wiedziałam wszystko, odgadywałam wszystko; a kiedy spostrzegałam w twych oczach rozrzewnienie, czułam, jak dusza moja słabnie. Słuchaj, Tullio. W ustach moich tylko prawda, szczera prawda. Oto jestem przed tobą, jak konająca. Niepodobieństwem byłoby dla mnie kłamać. Wierz temu, co ci mówię. Nie myślę bynajmniej usprawiedliwiać się, nie myślę bynajmniej się bronić. Odtąd wszystko jest skończone. Ale chcę ci powiedzieć jedno, ponieważ to rzecz prawdziwa. Wiesz, jaką miłość miałam dla ciebie od pierwszego dnia, kiedyśmy się poznali. Przez lata całe i lata miałam dla ciebie przywiązanie ślepe i nietylko przez lata szczęścia, ale także przez ciąg lat niedoli, wtedy, kiedy miłość twoja dla mnie osłabła. Ty to wiesz, Tullio. Zawsze mogłeś zrobić ze mną wszystko, co chciałeś. Zawsze znajdowałeś we mnie przyjaciółkę, siostrę, żonę, kochankę gotową do każdego poświęcenia dla twej przyjemności. Nie sądź, Tullio, nie sądź, że ci tu przypominam długie me przywiązanie po to, by cię oskarżać. Nie, nie. Nie mam w duszy ani jednej kropli żółci, ani odrobiny goryczy względem ciebie, słyszysz? ani jednej kropli żółci. Ale pozwól, że w tej godzinie przypomnę ci przywiązanie i miłość, które ozłociły lat tyle, że ci mówię o miłości, o nieprzerwanej mej miłości, bez przerwy, rozumiesz? bez najmniejszej przerwy. Zdaje mi się, że namiętność moja dla ciebie nigdy nie była tak płomienną, jak w ciągu ostatnich tygodni. Wczoraj opowiadałeś mi tyle rzeczy... Ach! czemuś ja nie mogę opowiedzieć ci mego życia tych dni ostatnich! Wiedziałam wszystko, odgadywałam wszystko; a zmuszoną byłam uciekać przed tobą. Ileś razy już, już miałam upaść w twoje ramiona, zamknąć oczy i pozwolić, byś mnie wziął, w chwilach słabości i niezmiernego znużenia! Wówczas rankiem, w ten ranek sobotni, kiedy to wszedłeś z kwiatami, wydało mi się, patrząc na ciebie, że widzę przed sobą kochanka lat minionych, taki ożywiał cię zapał, taki sam uśmiech był na twych ustach, taki sam blask rozświecał twe oczy. I pokazałeś mi podrapane twe dłonie! Wtedy poczułam poryw pochwycenia tych dłoni i ucałowania ich... Gdzie znalazłam siłę powstrzymania się od tego. Nie czułam się godną. I w jednej błyskawicy ujrzałam całe szczęście, które ofiarowałeś mi razem z temi kwitnącemi cierniami, całe szczęście, którego miałam się wyrzec na zawsze! Ach! Tullio, moje serce jest wypróbowanem, skoro mogło ścisnąć się tak a nie pęknąć. Życie we mnie jest dziwnie trwałem.
Wymówiła ostatnie to zdanie głosem głuchszym jeszcze, z akcentem nieokreślonym, w którym mieszały się ironia i gniew. Nie śmiałem podnieść twarzy i popatrzeć na nią. Jej słowa sprawiały mi dziką boleść a przecież drżałem, ilekroć się zatrzymała. Lękałem się, by nagle nie opuściły ją siły, by nie stało się dla mej niemożebnem mówić dalej. I oczekiwałem z ust jej innych zwierzeń, innych strzępów duszy.
— Wielki to, wielki błąd — podjęła — że nie umarłam przed powrotem twoim z Wenecyi. Ale biedna Mania, biedna Natalka, czyż je mogłam opuścić?
Zawahała się na chwilę.
— I ty także; nie byłoby może dobrem, gdybym cię opuściła w ten sposób... Byłabym pozostawiła ci wyrzut sumienia. Byłbyś wystawiony na oskarżenia świata. Nie moglibyśmy ukryć wszystkiego przed naszą matką. Byłaby zapytała cię; „Dlaczego Juliana chciała umrzeć?“ Byłaby doszła prawdy, którą ukrywaliśmy przed nią do tej chwili... Biedna, święta kobieta!
Krtań jej ścisnęło łkanie, głos zachrypł, nabierał drżenia powstrzymywanego płaczu. Mnie tak samo ściskało się gardło.
— Myślałam o tem wszystkiem; a kiedy chciałeś mnie przywieźć tutaj, pomyślałam jeszcze, że nie jestem już jej godną, że nie jestem godną składanych przez nią pocałunków na mojem czole, niegodną, by mnie nazywała swą córką. Ale ty wiesz, jak bardzo jesteśmy słabi, jak łatwo poddajemy się sile rzeczy. Nie miałam już żadnej nadziei; wiedziałam, że prócz śmierci, nie pozostało dla mnie innej ucieczki; wiedziałam, że z każdym dniem to koło zacieśnia się coraz więcej, A przecież pozwalałam dniom mijać za dniami, nie mogąc powziąć postanowienia. A miałam sposób tak pewny śmierci!
Zatrzymała się. Ulegając nagłemn popędowi, podniosłem oczy i wpatrzyłem się w nią nieruchomie. Silny dreszcz nią wstrząsnął; a przykrość, jaką jej sprawiał mój wzrok, była tak widoczną, że pochyliłem napowrót czoło i przybrałem pierwotną pozycyę.
A żdo tej chwili stała wyprostowana. Teraz usiadła.
Nastąpiła przerwa ciszy.
— Czy sądzisz — spytała mnie z wyrazem twarzy nieśmiałym i nieszczęśliwym — czy sądzisz, że wina jest tak bardzo ciężką, kiedy dusza nie brała w niej udziału?
Ta aluzya do winy wystarczyła, by poruszyć natychmiast we mnie ten ferment, który się już ułożył i gorycz jakaś cierpka wybiegła mi na usta. Sarkazm mimowolny wydarł się z nich. Wyrzekłem, kłamiąc uśmiech:
— Biednaż dusza!...
To słowo wywołało na twarz Juliany wyraz boleści tak głębokiej, że poczułem natychmiast ostre ukłucie skruchy. Zrozumiałem, że niepodobna mi było zadać jej cios okrutniejszy i że w tej chwili wobec tej istoty uległej ironia była najgorszą z podłości.
— Przebacz mi — rzekła.
W tej chwili wyglądała, jak człowiek raniony śmiertelnie. I wydało mi się, że wzrok jej miał zupełnie tęż samą słodycz smutną, niemal dziecięcą, którą widziałem u rannych, składanych na nosze.
— Przebacz mi. Wczoraj ty również mówiłeś o duszy... Myślisz teraz: „Te rzeczy mówią zwykle kobiety, chcąc otrzymać przebaczenie“. Ale ja nie staram się otrzymać przebaczenia. Wiem, te przebaczenie jest niepodobieństwem, te niepodobieństwem jest zapomnienie. Wiem, że tu już niema wyjścia. Rozumiesz mnie? Chciałam tylko uzyskać przebaczenie za pocałunki odbierane od twej matki...
Mówiła ciągle głosem cichym, nadzwyczaj słabym a przecież rozdzierającym, jak krzyk ostry i ponawiany.
— Czułam na czole mojem ciężar cierpienia tak wielki, że nie dla mnie, Tullio, ale dla mojej boleści, tylko dla mojej boleści, przyjmowałam na czoło pocałunki twej matki. Ja nie byłam ich godną; ale boleść moja na nie zasługiwała. Możesz mi udzielić przebaczenia.
Doznałem porywu dobroci, litości; ale nie uległem mu. Wzrok mój unikał jej oczu i czyniłem niezmierne wysiłki, by nie wić się w napadzie konwulsyjnym, by nie popełnić jakiegoś dziwacznego postępku.
— Bywały dnie, że odkładałam z godziny na godzinę wykonanie mego zamiaru; myśl o tym domu, o tem wszystkiem, co następnie zaszłoby w tym domu, odejmowała mi odwagę. I oto w jaki sposób w końcu utraciłam wszystko, do nadziei, bym mogła przed tobą ukryć prawdę, bym mogła zapewnić ci ocalenie; bo od pierwszych dni zaraz twoja matka odgadła stan mój. Czy przypominasz sobie ten dzień, kiedy stałam u okna i kiedy woń fijołków tak mnie raziła. Wtedy to twoja matka spostrzegła coś. Wyobraź sobie moje przerażenie! Myślałam:, Jeśli się zabiję, on dowie się tajemnicy mojej od matki. A kto wie, jak daleko sięgną konsekwencye błędu, popełnionego przezemnie?“ Dniem i nocą gry złam się w duszy, chcąc odkryć sposób ocalenia ciebie. W niedzielę kiedyś mnie spytał: „Czy chcesz, żebyśmy pojechali we wtorek do wilii Bzów?“ — przystałam bez zastanowienia, poddałam się przeznaczeniu, powierzyłam się potędze przypadku i losu. Byłam pewną, że ten dzień będzie ostatnim dniem moim. A ta pewność unosiła mnie, wprawiała w pewien rodzaj szału. Ale, Tullio, przypomnij sobie twoje słowa wczorajsze i powiedz mi, czy obecnie rozumiesz moje męczeństwo?... Czy je rozumiesz?
Pochyliła się, wyciągnęła ku mnie, jak gdyby dla zagłębienia mi w duszę swego pytania bolesnego i załamała splecione swe palce.
— Tyś nigdy nie przemawiał do mnie takim językiem, tyś nigdy nie miał tego głosu! Kiedyś tam, na ławce, spytał mnie: „Może to już zapóźno?“ — popatrzałam na ciebie i ulękłam się twojej twarzy. Mogłażem odpowiedzieć ci: „Tak, już jest zapóżno?“ Mogłażem złamać ci serce odraza? Co byłoby stało się z nami? Wówczas powzięłam zamiar zgodzenia się na ostatnie jeszcze upojenie, ogarnął mnie szał, nie widziałam już nic, prócz śmierci i mej namiętności.
Głos jej zachrypł dziwnie. Patrzyłem na nią i zdawało mi się, że jej już nie poznaję, tak była przeobrażoną. Konwulsyjny spazm skrzywił wszystkie linie jej twarzy; warga dolna drżała bardzo silnie; oczy płonęły gorączkowym blaskiem.
— Potępiasz mnie? — spytała głosem chrypliwym i cierpkim. — Pogardzasz mną za to, co uczyniłam wczoraj? Ukryła twarz w dłoniach. Potem, po chwili milczenia, tonem nieokreślonym, który wyrażał rozterkę, rozkosz i grozę, tonem, który pochodził z nie wiedzieć jakiej głębi istoty, dodała:
— Wczoraj wieczorem, ażeby nie zniweczyć tego, co mi pozostało z ciebie we krwi, waha łam się zażyć truciznę.
Ręce jej opadły. Ale otrząsnęła się z swej słabości energicznym ruchem. Głos jej wzmocnił się.
— Los chciał, ażebym żyła do chwili obecnej. Los chciał, ażebyś dowiedział się od matki twojej o prawdzie. Od twojej matki! Wczoraj wieczorem, kiedy powróciłeś do tego pokoju, wie działeś wszystko a nie powiedziałeś nic i w obecności matki ucałowałeś twarz, którą ci podałam. Zanim umrę, pozwól mi ucałować twe ręce. To jedyna łaska, o którą cię błagam. Teraz oczekuję twoich rozkazów. Gotowa jestem na wszystko. Mów.
Rzekłem:
— Potrzebnem jest, abyś żyła.
— Niepodobna, Tullio — zawołała — niepodobna! Czy pomyślałeś o tem co się stanie, jeśli ja dalej żyć będę?
— Pomyślałem. Potrzebnem jest, abyś żyła.
— Co za okropność!
I drgnęła gwałtownie, z gestem instynktownego przestrachu: może w tej chwili właśnie poczuła w swych wnętrznościach inne życie, życie tego dziecka, co się miało narodzić.
— Słuchaj, Tullio. Teraz wiesz już wszystko; odtąd samobójstwo nie może mi już posłużyć na ukrycie przed tobą mej hańby. Wiesz wszystko i jesteśmy razem i możemy jeszcze patrzeć na siebie, możemy jeszcze z sobą mówić. Chodzi tu o coś innego zupełnie. Nie myślę bynajmniej o odwróceniu twej czujności po to, by sobie śmierć zadać. Przeciwnie, żądam od ciebie, byś mi dopomógł zniknąć ze świata w sposób najnaturalniejszy, nie budzący niczyich podejrzeń. Mam dwie trucizny: morfinę i sublimat gryzący. Ale może to nic nie warte: trudno jest ukryć otrucie. A trzeba, aby śmierć moja wydała się mimowolną, spowodowaną jakimś przypadkiem, nieszczęściem. Rozumiesz? To jedyna droga, prowadząca do celu. Tajemnica pozostanie między nami...
Poczęła mówić szybko, z wyrazem stanowczości i namysłu, jak gdyby rozumowała, chcąc mnie skłonić do jakiejś użytecznej dla stron obu umowy a nie do układu o śmierć, o wspólnictwo w wykonaniu dziwacznego zamiaru. Pozwoliłem jej mówić.
Rodzaj szczególniejszego uroku przykuwał mnie do miejsca, zmuszał do słuchania i patrzenia na tę istotę tak wątłą, tak bladą, tak chorą, ogarnioną falą tak porywającą energii moralnej.
— Słuchaj, Tullio. Mam pewną myśl. Fryderyk opowiadał mi twój szalony postępek dzisiejszego wieczora, niebezpieczeństwo, na jakie narażałeś się na urwistem wybrzeżu Assora. Opowiedział mi wszystko. I myślałam sobie z dreszczem: „Kto wie, jaki napad boleści kazał mu narażać się na to niebezpieczeństwo?“ Potem myśląc o tem ponownie, wydało mi się, że cię zrozumiałam. Było to dla mnie coś, jakby objawienie prorocze. Dusza moja miała wizyę wszystkich tych cierpień, które cię oczekują, cierpień, od jakich nic cię ustrzedz nie będzie mogło, cierpień, które zwiększałyby się z dniem każdym, bez pociechy, nie do zniesienia. Ach! Tullio, wydaje mi się, że tyś je już przeczuwał i przewidujesz dziś już, że nie będziesz miał sił z niesienia ich w przyszłości. Na to jest jeden tylko sposób zbawienia dla ciebie, dla mnie, dla dusz naszych, dla naszej miłości. Tak, pozwól mi powiedzieć: naszej miłości; pozwól mi wierzyć jeszcze we wczorajsze twe słowa; pozwól mi powtórzyć, że cię kocham w tej chwili tak, jak cię nie kochałam nigdy jeszcze. I to dlatego właśnie, dlatego, że się kochamy tak bardzo, trzeba mi usunąć się z tego świata, trzeba, byś mnie już nie zobaczył więcej.
Nadzwyczajna jakaś podniosłość moralna wzmocniła w tej chwili głos jej i wyprostowała całą postać, urastającą, rzekłbyś. Mnie przeszedł dreszcz silny; złudzenie przelotne przejęło mój umysł. Przez jedną chwilę zdawało mi się, że miłość moja i miłość tej kobiety szły z sobą w parze, szczytne jakąś wysokością idealną bez miary, wyzwolone z wszelkiej nędzy ludzkiej, czyste i wolne od wszelkiej winy, bez zarzutu. Odnalazłem na chwil kilka toż samo wrażenie, jakiego doznałem na początku, kiedy świat rzeczywisty rozwiał się w mojem pojęcia zupełnie. Potem, jak zawsze, objaw nieunikniony, miał znów miejsce: ten stan świadomości przestał być moim, stał się przedmiotowym, stał mi się obcym.
— Posłuchaj — mówiła dalej, zniżając głos, jak gdyby obawiała się, że ją ktoś może posłyszeć. — Objawiłam Fryderykowi wielką ochotę obejrzenia tego lasu, tych węglarek, całej tej okolicy. Jutro rano Fryderyk nie będzie miał czasu towarzyszenia nam, ponieważ musi jechać do Casa Caldore. Pojedziemy oboje, sami tylko. Fryderyk powiedział mi, że mogę pojechać na Favilli. Skoro dojedziemy do nadbrzeża... zrobię to, coś ty zrobił tego ranka. Przytrafi się nieszczęście. Fryderyk powiedział rai, że niepodobieństwem jest uratować się z nurtów Assora... Dobrze?
Jakkolwiek był pewien ciąg w jej słowach, zdało się, że zostawała pod wpływem rodzaju jakiegoś szału. Rumieniec niezwykły wybił się na górnej części jej policzków; oczy pałały nadzwyczajnym blaskiem.
Wizya rzeki złowrogiej przebiegła mi szybko przez myśl.
Powtórzyła, pochylając się ku mnie:
— Dobrze?
Podniosłem się, ująłem ją za ręce. Chciałem uspokoić jej gorączkę. Udręczenie, litość bezmierna ścisnęły mi serce. I głos mój stał się słodki, stał się dobry, drżał wzruszeniem serdecznem.
— Biedna Juliano! Nie dręcz się tak. Zanadto cierpisz; boleść odejmuje ci rozum, biedna moja! Trzeba ci wiele odwagi; nie trzeba myśleć nawet o rzeczach, o których tu mówiłaś... Myśl o Mani, o Natalce... Ja przyjąłem na siebie z poddaniem tę karę. To kara słuszna, na jaką zasłużyłem za wszystko złe, którem w życiu popełnił. Przyjąłem ją na siebie i będę znosił. Ale do tego koniecznem jest, byś żyła. Czy przyrzekniesz mi to, Juliano, w imię Mani, w imię Natalki, w imię tego uczucia serdecznego, które masz dla matki mojej, w imię tego wszystkiego, com ci powiedział wówczas w willi Bzów, czy mi przyrzekasz, że żadnego nie użyjesz sposobu na odebranie sobie życia?
Głowę miała schyloną na piersi. I nagle wydarłszy ręce, pochwyciła moje dłonie, poczęła je całować w uniesieniu namiętnem; i poczułem na mem ciele ciepło jej ust, ciepło jej łez. A ponieważ próbowałem się oswobodzić, osunęła się z krzesła na kolana, nie puszczając rąk moich z łkaniem, z twarzą zmienioną okropnie, oblaną potokiem łez.
A ja niezdolny ją podnieść z ziemi, niezdolny do wypowiedzenia jednego bodaj słowa, przejęty okrutnym niepokojem na widok bolesnego kurczu, co wykrzywiał tę twarz bladą śmiertelnie, zapominający o wszelkiej urazie, wszelkim żalu, zapominający wszelkiej dumy, wolny od innego uczucia, prócz ślepej trwogi przed życiem, nie widzący ani w sobie, ani w tej kobiecie przybitej do ziemi, nic więcej, prócz odwiecznej nędzy ludzkiej, prócz wielkiej klęski przekroczeń nieuniknionych, ciężaru zwierzęcego ciała, prócz grozy bezlitosnego fatalizmu, który oplata sam już rdzeń naszych istot i tego nieskończonego smutku fizycznego wszystkich naszych miłości, upadłem także przed nią na kolana, wiedziony instynktowną potrzebą padnięcia przed czemś czołem, ukorzenia się tak samo, jak ta kobieta, co cierpiała i mnie zadawała boleść. I wybuchnąłem łkaniem i raz jeszcze po tak długim czasie zmieszały się łzy nasze, łzy palące, ale niestety! nie mające mocy odwrócenia od nas losu, na który odtąd byliśmy skazani.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.