Inteligencja kwiatów/Inteligencja kwiatów

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Tytuł Inteligencja kwiatów
Pochodzenie Inteligencja kwiatów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L'Intelligence des fleurs
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




INTELIGENCJA KWIATÓW.



I.

Pragnę zwrócić tu uwagę na kilka, znanych zresztą dobrze botanikom, szczegółów. Nie dokonywam żadnych odkryć, a przyczynek mój skromny ogranicza się do elementarnych jeno faktów. Nie zamierzam, oczywiście, czynić przeglądu wszystkich dokumentów inteligencji, jaką spotykamy u roślin, albowiem są one niezliczone. Napotykamy je ciągle, zwłaszcza pośród kwiatów, w których skupia się pęd życia wegetatywnego ku światłu i świadomości.
Zdarzają się kwiaty i rośliny niezręczne i niefortunne i te jednak nie są pozbawione w zupełności rozsądku i sprytu, wszystkie zaś zmierzają do spełnienia swego zadania, wszystkie pałają bohaterską żądzą ogarnięcia całej powierzchni globu, mnożąc do nieskończoności te formy bytu, których są przedstawicielami. Z racji praw natury wiążących je nierozerwalnie z ziemią, z powodu swej nieruchomości mają rośliny do zwalczenia nierównie więcej trudności w rozmnażaniu się niż zwierzęta. To też zazwyczaj uciekają się do sztuczek, podstępów i forteli, a nawet do wynalazków mechanicznych, które uprzedzają niejednokrotnie wynalazczość ludzką i każą przypuszczać znajomość balistyki, awjacji oraz trafną obserwację zwyczajów i budowy organicznej owadów.


II.

Zbyteczną jest tutaj rzeczą kreślić ponownie obraz wielkiego systemu zapładniania roślin, mówić o zachowaniu się pręcików i słupka, uwodzicielskiej roli zapachu i optycznem działaniu barw harmonijnych i jaskrawych, oraz produkcji nektaru, zgoła niepotrzebnego roślinie, a służącego jeno dla zwabiania obcych wyswobodzicieli i posłanników miłości, a więc pszczół, trzmieli, much, motyli i ciem, przynoszących kwiatowi pocałunek dalekiego, nieznanego, niewidzialnego i nieruchomego oblubieńca.
Korona rośliny to kwiat, z pozoru przepojony pokojem, rezygnacją, gdzie wszystko godzi się z koniecznością, trwa w ciszy, posłuszeństwie i skupieniu. Tymczasem jest zgoła inaczej, nigdzie bowiem może niema tyle buntu i upornej walki z losem, jak właśnie pośród roślin. Przedewszystkiem główny organ, narząd odżywczy rośliny, a więc korzeń jej łączy ją nierozdzielnie z podłożem gleby. Jeśli trudno nam, ludziom powiedzieć które z najrozmaitszych praw natury nęka nas najdotkliwiej, to dla rośliny, nie ulega żadnej kwestji, najokrutniejszą jest konieczność nieruchomości bezwzględnej od urodzin do śmierci. Roślina wie lepiej od nas, którzy rozpraszamy wysiłki swoje, przeciw komu buntować się przedewszystkiem, to też niezrównane jest widowisko owej walki, w której wyzwala się cała energja idei zasadniczej korzeni, celem zorganizowania całej budowy i rozpostarcia w pełnem świetle listowia i kwiatów. Wydobycie się z fatalizmu, jakiemu podlega dół rośliny przez rozwój górnych jej części, oto cel jej główny, bowiem idzie tu o obejście ciężkiego prawa mroków, wyzwolenie się zeń, przekroczenie ciasnego obrębu, stworzenie sobie skrzydeł lub ziszczenie na pośredniej drodze sposobu wydostania się jak najdalej w przestrzeń z więzienia natury i zbliżenia się do innego, odmiennego zgoła królestwa ruchu i życia.
Zadziwia nas wielce, iż czyn taki udaje się roślinie, albowiem jest to dzieło równie trudne, jak byłoby dla nas wydobycie się z szranków czasu, które nam los narzuca, lub sięgnięcia w sferę wolną od najuciążliwszych praw materji. Przekonamy się, że roślina daje człowiekowi zdumiewający przykład nieposłuszeństwa, odwagi, wytrwałego uporu i pomysłowości. Gdybyśmy użyli część bodaj energji, na jaką zdobywa się kwiat w ogrodzie dla zwalczenia różnych utrapień życia, które nas gnębią, a więc cierpień starości, czy śmierci, los nasz zmieniłby się niezawodnie.


III.

Potrzeba ruchu i łaknienie przestrzeni przejawia się jednocześnie w kwiatach i owocach różnych roślin. Odnośnie do owocu, formę, w jakiej przejawia się owo pożądanie, dostrzegamy stosunkowo dosyć łatwo, nie natrafiając na komplikacje problemu. Przeciwnie jak się rzecz ma w królestwie zwierzęcem, roślina macierzysta jest skutkiem nieubłaganego prawa bezruchu, pierwszym i najgorszym wrogiem nasienia, a przeto potomności własnej. Znajdujemy się w dziwnem państwie żywych istot, gdzie niezdolni do ruchu rodzice uświadamiają sobie w pełni, iż są zmuszeni ogłodzić i wytępić dzieci swoje. Nasienie padające u stóp drzewa, czy jakiejkolwiek rośliny skazane jest na śmierć, lub co najmniej, na nędzne wegetowanie w niedostatku. Stąd bierze swój początek niezmierny wysiłek, skierowany ku zrzuceniu jarzma i zdobyciu ekspansji przestrzennej, stąd też biorą się wszystkie, przedziwne systemy rozsiewania, rozrzucania nasion i przenoszenia ich powietrzem, napotykane ustawicznie w lasach i po łąkach. To właśnie jest punktem wyjścia śmigi powietrznej drzew z gatunku klonowatych, skrzydełka lipy, spadochronów wszelkich ostów, kaczyńca i salsifji, przedziwnych sprężyn eufrobjum, bomb tryskających momordyki, haczyków włoskowych wełnianki łąkowej, oraz mnóstwa innych przyrządów mechanicznych, budzących podziw. Niema, powiedzieć można, nasienia, któreby nie wytworzyło specjalnych, właściwych sobie, narządów w celu wydostania się jak najdalej poza cień rośliny macierzystej.
Ten, kto nie zapoznał się potrochu bodaj z botaniką, nie uwierzy, ile twórczości wprost genjalnej mieści się w zieleni, którą lubują się oczy nasze. Spójrzmy bodaj na naczyńko nasienne kurzyślepu, pięć plewek balsaminy, pięć strzelających kapsułek geranjum itp. Zwrócić należy uwagę na zwyczajną, znaną nam dobrze, główkę maku. Owa poczciwa, wielka głowa mieści rozsądek i ideje godne najwyższych pochwał. Wiemy, iż zawiera tysiące krągłych, maleńkich czarnych ziarnek. Idzie o rozrzucenie posiewu tego w sposób tak zręczny, by ziarnka padły jak najdalej. Gdyby głowa rozłupała się od dołu, albo spadła na ziemię, cały ten cenny zapas utworzyłby jedną kupę u stóp łodygi i zmarniał niewątpliwie. Ziarnka mogą wydostawać się atoli tylko otworami, umieszczonemi u góry, pod daszkiem nakrywkowym. Makówka po dojrzeniu schyla się na bok, wiotczeje i za lada powiewem wiatru wykonywa wahadłowe ruchy, przypominające do złudzenia rzut ręki siewcy. W ten sposób ziarna rozsypują się szeroko na wsze strony.
Przelotnie wspomnieć tu trzeba o ziarnach, liczących się z możliwością roznoszenia przez ptaki i otoczonych, jak to czyni jemioła, jałowiec i jarzębina, osłonką zawierającą słodki sok. Widzimy tu tak wielki zakres rozumowania, takie zrozumienie skutków ostatecznych, że nie będziemy się zatrzymywali dłużej nad tym tematem z obawy popadnięcia w naiwne błędy de Saint-Pierra. Dodamy jeno, że trudno sprawę inaczej wyjaśnić, bowiem osłonka, mieszcząca cukier, nie jest zgoła potrzebną ziarnu, podobnie jak nektar, przywabiający pszczoły, zgoła niczem jest dla samego kwiatu. Ptak zjada owoc, ponieważ jest słodki i połyka jednocześnie ziarno, nie podlegające strawieniu. Potem leci i wydala z żołądka częściowo nasienie w stanie, w jakim je połknął, a ziarnko uwolnione z obsłonki pada zdala od niebezpiecznych dlań miejsc rodzinnych, w stanie gotowym do kiełkowania.


IV.

Powróćmy jednak do urządzeń prostszych, zasadniczych. Zerwijmy jakiekolwiek dźbło rosnące przy drodze, w pierwszej lepszej kępie trawy, a przekonamy się, że mamy przed sobą mikroskopijny intelekt, zajęty pracą wytrwałą, świadomą celu, nieznużoną i zdumiewającą w rezultatach. Mamy w ręku dwie marne roślinki pełzające, napotykane tysiące razy i to wszędzie w najjałowszych zakątkach, gdzie leży bodaj szczypta gleby. Są to dwie odmiany lucerny (medicago) dzikiej, dwa zielska w najskromniejszem tego słowa znaczeniu. Jedna posiada kwiatostan różowawy, druga coś w rodzaju żółtej czapeczki wielkości grochu. Patrząc, jak się trwożnie prześlizgują po zagonie, kryjąc pomiędzy pysznemi, wyniosłemi odmianami traw, nie przypuścilibyśmy nigdy, że one to, wcześniej niż słynny syrakuzański geometra i fizyk odkryły i wprowadziły śrubę Archimedesa nie tylko do podnoszenia cieczy, ale także do lotnictwa. Układają nasiona swe w lekkie spirale o trzech, czy czterech skrętach, subtelnie skonstruowane, wiedząc że to opóźni ich spadek na ziemię, a tem samem przy pomocy wiatru przedłuży znacznie ich podróż powietrzną. Jedna z nich, żółta, udoskonaliła jeszcze nawet ten mechanizm, dodając na zewnętrznej stronie śruby szereg ostrych haczyków w zamiarze przyczepienia całego aparatu do ubrania przechodniów, czy sierści zwierząt. Najwyraźniej chciała w ten sposób połączyć zalety zoofilji, to jest rozsiewania ziarn przez owce, kozy, króliki itp. z zaletami anemofilji, czyli rozsiewania przez wiatr.
Wzruszającem jest tutaj, że cały ten wielki wysiłek jest bezpożyteczny. Biedna, różowa zarówno jak i żółta lucerna omyliły się najzupełniej, a śruby nie przynoszą im żadnego pożytku. Aparat mógłby funkcjonować, spadając z pewnej, znacznej wysokości, naprzykład z drzewa, lub przynajmniej smukłej trawy. Skonstruowany nisko, dotyka ziemi, uczyniwszy zaledwo ćwierć obrotu. Mamy tu ciekawy przykład błędów, pomyłek, szukania omackiem, zawodów i rozczarowań przyrody. Zdarzają się one tak często i są tak oczywiste, że tezę o nieomylności natury przypisać musimy tym, którzy jej nie badali wcale.
Dodać należy, że inne odmiany lucerny, nie mówiąc już o koniczynie, inne pastewne motylkowate rośliny, bardzo zbliżone do opisywanych powyż, nie przyjęły wcale aparatu lotniczego lucerny i trzymają się dalej zwykłych strączków. U pewnej z nich, medicago aurantiaca, widać wyraźnie formę przejściową aparatu rozsiewczego od krętego strąka do śmigi aeroplanowej, u innej zaś, medicago scutellata, śmiga ta przybiera kształt maczugi czy granatu ręcznego. Mamy tedy przed oczyma zdumiewające widowisko całego gatunku, pracującego wynalazczo, widzimy, jak członkowie jednej rodziny wysilają się, by celowo i świadomie zapewnić swemu rodowi najkorzystniejsze warunki przyszłości. Prawdopodobnie lucerna żółta, zawiódłszy się w ciągu ustawicznych prób na śmidze aeroplanowej, dorzuciła do wynalazku swej siostry ząbki i haczyki włoskowate, rozważywszy z racją zupełną, że skoro owce pasą się chętnie jej listowiem, to winny podjąć również sprawę bytu potomstwa. Może też właśnie temu nowemu wysiłkowi zawdzięcza lucerna żółta swe, nierównie większe rozpowszechnienie po świecie, czem przewyższa znacznie silniej zbudowaną kuzynkę swą o różowawym kwiecie.


V.

Mnóstwo śladów inteligencji żywej i świadomie działającej znajdujemy nie tylko w nasieniu, czy kwiecie rośliny, ale również w niej całej, w łodydze, liściu i korzeniu. Wystarczy schylić się i spojrzeć na tę skrytą, skromną, a ustawiczną pracę. Wspomnijmy bohaterskie wysiłki gałęzi, która walczy o wydostanie się na światło, lub genjalne i zacięte boje drzew, wystawionych na niebezpieczeństwo. Nie zapomnę nigdy przedziwnego przykładu heroizmu stuletniego drzewa laurowego, jakiego byłem świadkiem w dzikich, a zarazem przepięknych wilczych jarach Prowancji, rozkwieconych fiołkami i przepojonych zapachem. Konwulsyjnie, desperacko powykręcane konary lauru mówiły wyraźnie o mękach życia, spędzonego w trudnej, upornej walce ze śmiercią.
Ptak, czy wiatr, władcy losów zaniosły ziarno w szczelinę skały, spadającej prostopadle w przepaść, niby dekoracja kamienna, i drzewo tutaj się zrodziło, na wyżynie dwustumetrowej, zawieszone ponad dzikim potokiem górskim pośród rozpalonych i jałowych głazów. Od pierwszej zaraz chwili laur wysłał ślepe korzenie swoje na długą i znojną wędrówkę po wodę i glebę, jakieby gdzieś odkryć mogły. Ale troska owa była jeno dziedzicznie przekazywanem przez pokolenia zadaniem gatunku, oswojonego z jałowizną południa. Młodą roślinkę czekał problem znacznie poważniejszy i zgoła niezwykły. Ziarno zakiełkowało w szczelinie pionowej skały, przeto wierzchołek miast wznosić się w niebo, zwisał nad przepaścią. Należało tedy wbrew wzrastającej wadze konarów prostować ciągle pień, przyciskając go rozpacznie do boku skały i podtrzymywać ciężką koronę listowia nieustannem napięciem woli i skurczem tkanek strony wewnętrznej, podobnie jak płynący głowę zadziera w górę.
Wkoło tej zasadniczej, żywotnej kwestji zgrupowały się wszystkie wysiłki rośliny, w jej rozwikłaniu przejawiła się cała energja i świadoma jej inteligencja. Skręt pnia utworzył potężny, gruby, potwornie wybujały łokieć, a poszczególne jego zwoje były miarą pełnych niejako strachu myśli, wzbudzonych w roślinie przez burze i wichry. Korona stawała się z roku na rok coraz to cięższa, zajęta tem jeno by bujać coraz to świetniej w słońcu i cieple, tymczasem jednak ramię, dźwigające ją rozpacznie w przestrzeni, uległo straszliwemu rakowi, który wżerał się coraz to głębiej, zamieniając w próchno jedną wiązkę tkanek po drugiej. W tym momencie stała się rzecz dziwna, oto utajone gdzieś pod korą dwa silne korzenie boczne, pod wpływem niepojętego instynktu ukazały się nagle i, rosnąc szybko, przywiązały pień silnemi sploty do wyskoku skały w wysokości około dwu stóp ponad chorem miejscem łokcia drzewnego. Niewiadomo czy czyn ten wywołany został rozpaczną sytuacją, czy może w przewidywaniu tego, co się stanie, korzenie owe zdawien dawna czekały godziny ostatecznego niebezpieczeństwa, by pospieszyć z ratunkiem. A może był to jeno szczęśliwy przypadek? Oko ludzkie nie dojrzy zapewne nigdy zawiązku i rozwoju owych cichych dramatów, bowiem przebieg ich trwa za długo w porównaniu z krótkiem życiem naszem.[1]


VI.

Gdy mowa o roślinach, które dają najoczywistsze dowody inicjatywy, te, które możnaby nazwać uduchowionemi, lub wrażliwemi, zasługują na obszerniejszą wzmiankę. Poprzestanę na przypomnieniu, jak reaguje na wrażenie znana wszystkim sensytywa, mimosa pudica. Mniej wiemy o innych gatunkach, obdarzonych ruchem dowolnym, jak n. p. o hedysarum gyrans, esparcecie, czyli koniczynie francuskiej, poruszającej się w sposób zdumiewający. Ta mała strączkowa roślina, pochodząca z Bengalu, a u nas zaaklimatyzowana, wykonywa rodzaj wiekuistego, wielce skomplikowanego tańca ku czci słońca. Liście jej dzielą się na trzy, z których pierwszy jest długi, kończysty, zaś dwa boczne siedzą u nasady pierwszego. Każdy porusza się oddzielnie i w inny sposób, wszystkie zaś drgają bez przerwy rytmicznie, z regularnością zegarka. Są one tak wrażliwe na światło, iż zwalniają tan swój, lub go przyspieszają, stosownie do tego, czy chmury słonią niebo, lub też się rozchodzą. Możnaby je nazwać fotometrami roślinnemi, lub oteoskopami, skonstruowanemi przed wynalazkiem Crooka.


VII.

Rośliny te, do których zaliczyćby trzeba jeszcze rosiczkę i muchołówkę, oraz mnóstwo innych, są istotami nerwowemi, przekraczającemi już próg tajemniczy i zdaje się fikcyjny jeno, dzielący królestwo roślin od państwa zwierząt. Nie mamy jednak potrzeby sięgać aż tam, albowiem znajdujemy niemal tyleż samointeligencji i oczywistej swobody ruchu celowego na drugim krańcu świata, który nas zajmuje, na niżu, gdzie roślinę odróżnić można zaledwie od kupki śluzu, czy kamienia. Mam na myśli wielką rodzinę skrytopłciowych; że jednak badać je można jeno pod mikroskopem, przeto pominę je, mimo iż funkcje sporangjów grzyba, paproci i skrzypu są wprost zdumiewające w pomysłowości.
Cuda nie mniejsze dzieją się również u roślin wodnych, krzewiących się po rzekach i stawach. Ponieważ zapylanie ich kwiatu nie może się odbywać pod wodą, każda z tych roślin wynalazła odrębny system dla rozsiewania na sucho pyłku pręcików. Alga, czyli zwyczajna trawa morska, z której robią materace, zamyka swój kwiat starannie w istnym dzwonie nurkowym, nenufar zaś wysyła swój kwiat na powierzchnię, gdzie rozkwita, dowożąc mu soki niesłychanie długiemi łodygami, które się przedłużają w miarę podnoszenia się stanu wody. Nenufar fałszywy (villarsia nymphoides), nie posiadając wydłużalnych łodyg, wyrzuca poprostu swe kwiaty na wierzch, gdzie pękają niby bańki. Kasztan wodny (trapa natans) wyposaża je w pęcherzyki powietrzne. Kwiaty wydostają się na powierzchnię, otwierają się, a po zapłodnieniu pęcherzyki miast powietrza nabierają śluzowatego płynu, cięższego od wody i cały aparat zanurza się z powrotem do szlamu, gdzie odbywa się owocowanie.
System, stworzony przez utricularję, jest bardziej zawiły. H. Bocquillon opisuje go w ten sposób w swojej „Vie des plantes“.
— Żabiskrzek jest nader pospolity i spotykamy go w stawach, rowach, młakach wszelkiego rodzaju, oraz torfiastych bagnach. Roślina ta spoczywa przez zimę na dnie, w szlamie. Długie, poplątane łodygi okryte są liśćmi zredukowanemi do rozgałęzionych bardzo włókien. U nasady tak przetworzonych liści spostrzegamy małe woreczki w kształcie gruszki z górną częścią koniczną, zaopatrzoną w otwór. Otwór ten zamknięty jest klapą, otwieralną z zewnątrz do środka. Brzegi tego woreczka obłożone są drobnemi włoskami, tworzącemi coś w rodzaju tkaniny uszczelniającej. Również i wnętrze wysłane jest taką tkaniną aksamitną. Gdy nadchodzi czas kwitnienia, woreczki napełniają się powietrzem, które tem silniej przyciska klape, im większe jest jego ciśnienie. Nadaje ono wielką lekkość roślinie i wydobywa ją na powierzchnię wody. Wtedy to rozkwitają żółte kwiatuszki, naśladujące małe pyszczki o wydętych wargach, a podniebieniu prążkowanem pomarańczowo, lub rdzawo. Przez czerwiec, lipiec i sierpień żywa ich barwa czyni powabną powierzchnię błotnych kałuż, pokrytych gnijącemi szczątkami roślin. Ale po dokonaniu zapłodnienia, w chwili kiedy owoc zaczyna się rozwijać, następuje zmiana roli. Woda naciska klapy woreczków, otwiera je, napełnia wydrążenia i roślina, nabrawszy ciężaru, zanurza się na dno.
Czyż nie jest rzeczą nadzwyczaj interesującą patrzeć jak przyrząd ten, którego powstanie sięga czasów prastarych, łączy w sobie kilka najświeższych wynalazków ludzkich? Widzimy tu funkcjonowanie cylindrów, napełnionych sprężystemi gazami, wentylów, współzależność ciśnienia powietrza i płynu, słowem, poza prawami Archimedesa jeszcze mnóstwo zdobyczy czasów nowych. Cytowany powyż autor dodaje:

— Inżynier, który pierwszy użył ciśnienia powietrza w celu wydobycia na wierzch zatopionego statku, nie wyobrażał sobie pewnie, że przyrząd jego jest w użyciu od setek tysięcy lat. Wydaje nam się, że my właśnie sami, siłą inteligencji i twórczego genjuszu stwarzamy rzeczy nowe w świecie nieświadomym i biernym. Tymczasem, przyjrzawszy się zbliska, dochodzimy do przypuszczenia, że wogóle trudno jest nam stworzyć coś nowego. Przybłędami jeno jesteśmy, niedawno przybyłymi na ziemię, to też odnajdujemy tylko to, co istniało dawno i powtarzamy, niby olśnione nowością dzieci, wszystko czego dokonało od wieków życie. Taki stan rzeczy jest nawet konieczny, winien on napełnić nas otuchą, a do problemu tego powrócimy jeszcze.
VIII.

Nie możemy rozstać się z roślinami wodnemi, nie wspomniawszy bodaj pokrótce życia romantycznej vallisnerji z rodziny hydrocharidów, której zabiegi miłosne stanowią epizod najtragiczniejszy może w państwie roślinnem.
Nie odznacza się ona niczem, nie posiada wdzięku tajemniczego nenufaru, ani też przepychu listowia niektórych podwodnych okazów flory. Przyroda wypowiedziała się jednak w niej ideą niezwykłą. Całe życie tej skromnej rośliny odbywa się na dnie wody, w pewnego rodzaju półśnie i stan ten trwa aż do chwili zaślubin, która napełnia ją nową, nieznaną energją. Wówczas to roślina żeńska rozwija zwolna długą spiralę swej łodygi, wznosi się, wynurza i rozwiera kielich na powierzchni stawu. Na sąsiedniej łodydze drzemią zamknięte pęki kwiatów męskich i patrzą poprzez prześwietloną wodę na to, co się dzieje. Podnoszą się także, zmierzając ku powierzchni, na gody miłosne, w inny świat, ale w pół drogi zatrzymują się, bowiem zbyt krótka łodyga, żywicielka ich, jedyne źródło życia, nie pozwala dostać się na światło słońca, gdzie mogłoby nastąpić zespolenie pręcików ze słupkiem.
Czyż istnieje w naturze dysharmonja większa, lub okrutniejsza próba? Trudno sobie przedstawić w całej pełni, jak tragiczne jest owo pożądanie, owa niesiężność tego, co jest tak blisko, oddzielone przejrzystą, fatalną, niedostrzegalną, a nieprzezwyciężoną przeszkodą.
Podobnie jak nasze dramaty, tragedja miłosna vallisnerji byłaby nierozwiązalną, gdyby nie wmieszał się w nią czynnik zgoła niespodziewany. Kwiaty samcze przeczuwały od początku, zda się, swój zawód i każdy z nich przechował w łonie swem bańkę powietrza, podobnie jak dusza kryje uporną, rozpaczliwą myśl wyzwolenia. Przez czas pewien wahają się, walczą ze sobą, potem zaś niezrównanym, bohaterskim wprost wysiłkiem, zrywają nić łączącą je z życiem, by dosięgnąć szczęścia. Jest to akt najcudowniejszy, jaki znam zarówno w życiu roślin, jak i owadów. Odrywają się od łodygi i z rozmachem pośpiechu, pośród wrzenia baniek powietrza pękają na powierzchni. Śmiertelnie ranne, ale radosne i wolne pływają przez czas jakiś obok niewiedzących o niczem oblubienic swoich, następuje zapłodnienie, straceńcy giną jeden po drugim, a małżonka, matką już będąc, zamyka koronę, w który tkwi ostatnie tchnienie kochanków, zwija spiralę łodygi i zstępuje na dno, gdzie dojrzewa owoc bohaterskiego uścisku miłosnego.
Ten wierny, dosłowny obraz, oglądany ze strony słonecznej, ukaże nam pewne luki, braki i cienie, jeśli nań spojrzymy ze strony odwrotnej. Ale właśnie od strony ciemnej dostrzega się nieraz prawdy co najmniej równie interesujące. Owa tragedja uwypukla się doskonale, gdy patrzymy na nią pod kątem interesów i nadziei gatunku. Jeśli weźmiemy atoli pod uwagę indywiduum, to przekonamy się, że często zachowuje się niezdarnie i wprost wbrew swym celom idealnym. Kwiaty męskie wypływają nieraz na powierzchnię mimo, że niema w pobliżu kwiatów żeńskich, gotowych do zapylenia, a zdarza się też, iż stan wody jest tak niski, że mogłyby z łatwością dosięgnąć swych oblubienic, nie zrywając łączności z życiem. Czynią to jednak zawsze, całkiem mechanicznie i bez potrzeby. Stwierdzamy tu raz jeszcze, że cały genjusz tkwi w gatunku, przyrodzie, czy życiu, a osobnik jest niemal bezrozumny. Jedynie u człowieka istnieje współzawodnictwo realne tych dwu intelektów z tendencją coraz to wybitniejszą, coraz to żywotniejszą do osiągnięcia równowagi, która jest właśnie najistotniejszą treścią naszej przyszłości.


IX.

Rośliny pasorzytnicze dają nam również mnóstwo przykładów takiej genjalności. Na pierwszy plan wybija się tu cuscuta, czyli kanianka, zwana też mniszą bródką. Nie posiada ona liści, a zaledwo łodyga jej dosięgła kilku centymetrów długości, kanianka zrywa wszelką łączność z korzeniem swoim i owija się wokół upatrzonej ofiary, wpijając w nią swe ssawki. Odtąd żyje wyłącznie kosztem swego życiodawcy. Daremnąby było rzeczą chcieć zmylić jej czujną baczność, nie zgodzi się na żadne podłoże, które jej nie odpowiada i odbędzie raczej długą wędrówkę, by znaleźć łodygę konopi, chmielu, lucerny lub lnu, które odpowiadają jej gustom i usposobieniu.
Cuscuta zwraca uwagę naszą na rośliny pnące, odznaczające się obyczajami szczególnemi i o nich to trzeba tu słów parę powiedzieć. Każdy z nas, kto żył potrochu bodaj na wsi, miał niejednokrotnie sposobność podziwiać instynkt, czy coś w rodzaju spostrzegania wzrokowego, przy pomocy którego witki chwytne, czyli wąsy winorośli lub powoju kierują się ku podporze. Może nią być nawet rękojeść łopaty lub motyki, opartej o mur. Przesuńmy to narzędzie, a nazajutrz spostrzeżemy, że wąsy odwróciły się w inną stronę i znalazły poszukiwany przedmiot. Mnóstwo obserwacyj odnośnych i doświadczeń tego rodzaju znajdziemy w pracy A. Schoppenhauera, p. t.: „Uber den Willen in der Natur“, w rozdziale traktującym o fizjologji roślin. Nie mogąc ich tu zamieścić, odsyłam czytelnika do wspomnianego rozdziału, gdzie znajdzie rozliczne wskazówki i źródła. Nie potrzebuję także chyba dodawać, że od lat pięćdziesięciu, czy sześćdziesięciu dowodów tych i faktów przybyło bardzo dużo, a wszystko świadczy o nieustannym wzroście materjału.
Pozwolę sobie dla zilustrowania podstępu i przezorności roślin, przytoczyć przykład sprytu hyoseris radiata, roślinki o kwiatach żółtych, podobnych do kaczyńca, spotykanej bardzo często na starych murach Riwiery. W celu zabezpieczenia sobie jednocześnie mnożenia gatunku i jego trwałości, wydaje dwa rodzaje ziarn. Jedne, odpadające łatwo, zaopatrzone są w skrzydełka celem przenoszenia przez wiatr, drugie zaś, pozbawione tego narządu, tkwią wewnątrz korony kwietnej aż do czasu jej rozkładu i potem dopiero dostają się do ziemi.
Inna roślina, Xantium spinosum, świadczy, do jakiej doskonałości doprowadzone zostały niektóre systemy rozsiewcze i jak wybornie funkcjonują. Chwast ten obrzydliwy, najeżony barbarzyńskiemi kolcami, do niedawna był jeszcze nieznany w Europie zachodniej, a nikomu się oczywiście nie śniło nawet aklimatyzować go u nas. Triumf swój zawdzięcza haczykom, mieszczącym się na powierzchni plewek ziarnistych, czepiającym się sierści zwierząt. Ta pochodząca z Rosji roślina dostała się do nas wraz z ładunkami wełny ze stepów rosyjskich i możnaby wyznaczyć na mapie pochód zdobywczy tej wielkiej wędrowczyni, która zagarnęła dla siebie nowe kraje o doskonałych warunkach klimatycznych.
W innym kierunku poszły ideje i wysiłki małej roślinki o białych kwiatach, rosnącej obficie pod drzewami oliwnemi, zwanej silene italica. Będąc bardzo trwożliwą i delikatną, zaopatruje swe łodyżki w gruczoły, wydzielające ciecz kleistą i w ten sposób chroni się od drapieżnych i natrętnych owadów. Ciecz ta tak doskonale spełnia swe zadanie, że chłopi umieszczają łodygi po stancjach jako łapki na muchy. Niektóre odmiany uprościły bardzo ten system ochrony. Obawiały się przedewszystkiem mrówek, a doświadczenie nauczyło je zapewne, że wystarczy przy każdem kolanku łodygi umieścić klejki pierścień. W ten sposób chronią sadownicy drzewa owocowe przed liszkami, malując krąg smołą na pniu.
To nam zwraca uwagę na środki ochronne roślin. Henryk Coupin w swej doskonałej, popularnej książce p. t. Les plantes originales, do której odsyłam czytelnika żądnego szczegółów i faktów, rozwija temat tych nieraz dziwacznych środków obronnych. Przedewszystkiem tedy kwestje kolorów, co do których prof. Sorbony, Lothelier, poczynił dużo ciekawych odkryć. Roślina zatraca kłujące organa swoje w cieniu i wilgoci. Przeciwnie, im jałowsze i bardziej spalone żarem słońca jest miejsce, na którem rośnie, tembardziej najeża się zbroją obronną, jakby pojmując konieczność wielkiego wysiłku celem uchronienia się przed wrogiem, który poza nią nie ma innego łupu wśród piasczystej, czy wapiennej pustaci, lub skał pustyni. Podkreślić należy, że większość roślin owych zatraca w stanie kultury swe kolce i inne narządy odporu, przelewając obronę swą na Opatrzność nadprzyrodzoną, wyobrażoną w człowieku, który otoczył je swą opieką[2]
Inne rośliny miast kolców mają bardzo twarde uwłosienie. Inne znów, jak pokrzywa, parzą jadowitą trucizną, lub wytwarzają ostre zapachy, by odstraszyć napastników, jak geranjum, mięta i ruta. Ale najszczególniejsze są te, które bronią się w sposób mechaniczny. Zacytuję choćby skrzyp, otaczający się prawdziwą zbroją maleńkich ziarneczek krzemiennego piasku. Poza tem wszystkie niemal rodzaje traw wprowadzają do tkanek swych wapno, dla odebrania gustu ślimakom i małżom wszelkiego rodzaju.


X.

Zanim przystąpimy do badania narządów skomplikowanych, koniecznych dla celu krzyżowania, wspomnijmy o niektórych genjalnych idejach skromnych kwiatów, o tych, których małżonkowie i małżonki rodzą się, kochają i umierają w obrębie jednego kwiatostanu. Typ ten wyróżnia się z pośród tysiącznych form miłosnych kwiatów ogrodów naszych i znany jest dobrze. Pręciki, organa męskie, zazwyczaj drobne i liczne otaczają słupek silnie rozwinięty i cierpliwy wielce. — Mariti et uxores uno eodemque thalamo gaudent — powiada wielki Linneusz. Ale układ, kształty i obyczaje tych organów są różne w każdej poszczególnej odmianie, jakby przyroda miała plan nie dający się dotąd zrealizować, lub też jakby nią władała ambicja nie powtarzania się w poszczególnych aktach twórczych. Zazwyczaj pyłek, dojrzawszy, spada z pylników pręcika na znamię słupka. Ale często pręciki i słupek mają ten sam wzrost, albo też zbyt są oddalone od siebie, a nakoniec zdarza się, że słupek ma dwukrotną wysokość pręcików. W takich razach muszą one czynić ogromne wysiłki, by dosięgnąć znamienia.
Czasem znowu, jak u pokrzywy, pręciki tkwią zwinięte w koronie kwiatu. W momencie zapłodnienia korona się rozkłada nagle, a woreczki pyłkowe czyli antery pylników, rzutem ich porwane, ciskają chmurę pyłku na znamię słupka. Kwaśnica kolczasta może dokonać zapłodnienia tylko w dniu pogodnym i słonecznym. Pręciki oddalone od słupka przytrzymywane są na wewnętrznej peryferji korony za pomocą dwu woreczków napełnionych cieczą. Słońce powoduje wyparowanie cieczy, a pręciki zwolnione z uwięzi rzucają się na słupek i dokonywają zapylenia. U innych kwiatów n. p. pierwiosnków słupek bywa czasem wyższy, czasem niższy od pręcików, stosownie do odmiany. U lilji, tulipana i im podobnych zbyt wysmukła oblubienica czyni co może, by pochwycić pyłek i przykleić go do znamienia. Najoryginalniejszym atoli i najfantastyczniejszym jest system ruty (ruta graveolens). To niemile woniejące ziele lekarskie odznacza się niesłychaną metodą zapładniania. Pręciki czekają spokojnie we wnętrzu żółtej korony, otaczając pękaty, przysadkowaty słupek. W momencie zapłodnienia, posłuszne wezwaniu samicy, przyzywającej ich, rzec można, po imieniu, zbliżają się. Pierwszy dotyka znamienia i cofa się, potem przychodzi kolej na trzeci, na piąty, siódmy, dziewiąty i tak sprawa się toczy dalej, póki nie spełnią swych funkcyj wszystkie nieparzyste. Następnie zaczyna drugi, czwarty, szósty itd. aż do końca. Jest to miłość na zawołanie, a kwiat umiejący liczyć, wydał mi się tak dziwacznym, że, nie dowierzając botanikom, obserwowałem rzecz sam kilka razy, zanim zdecydowałem się potwierdzić owe arytmetyczne zdolności ruty.
Niema celu nużyć czytelnika przytaczaniem dalszych przykładów. Zwyczajna przechadzka po polu, czy lesie nastręczy sposobność mnóstwa obserwacyj równie ciekawych, jak fakty cytowane przez botaników. Jednak przed zakończeniem niniejszego rozdziału chcę pomówić o jednym kwiecie i to nie dlatego, by miał objawiać niezwykłą jakąś pomysłowość, ale dlatego, że jego gest miłosny jest powabny i łatwo dostrzegalny. Mam na myśli nigellę damasceńską (nigella damascena), zwaną popularnie w najrozmaitszy sposób. Lud nadaje jej nazwę: „włosów Wenery“, „djablika w krzaku“, „dziewczęcia o rozpuszczonych włosach“, słowem nigella stała się przedmiotem rozmaitych poetyckich zakusów. Roślinka ta znajduje się w dzikim stanie w okolicach południowych, rosnąc wzdłuż dróg, lub pod drzewami laurowemi, na północy hodują ją dotąd po ogrodach, chociaż wyszła już nieco z mody.
Kwiat ma jasną barwę błękitną i kształt nader prosty i prymitywny. „Włosy Wenery“ i „włosy rozpuszczone“ są to listki drobne, liczne, wąskie i delikatne, tworzące „krzaczek“ subtelnej zieloności. Pośrodku promienistej korony tkwi pięć słupków, bardzo długich, prostych, podobnych pięciu królowym, odzianym w zielone szaty, dumnym i nieprzystępnym. Wokół nich ciśnie się tłum niezliczonych, pozbawionych nadziei, kochanków, nie sięgających im nawet kolan. W obrębie onego pałacu z turkusów i szafirów rozgrywa się w pogodny, słoneczny dzień dramat bez słów, którego zakończenie nie odpowiada jednak przypuszczeniom, jakiebyśmy snuć mogli, patrząc na owo czekanie bezsilne, daremne i nieruchome. Mijają godziny, będące latami dla kwiatu, świetność jego znika zwolna, płatki korony opadają i smutne one objawy zdają się oddziaływać poskramiająco na pychę dumnych królowych. Poddają się nakoniec konieczności życia i w danym momencie, jakby na rozkaz tajemny i nieodporny miłości, która chce położyć koniec męczarniom czekania, wszystkie słupki razem przechylają się wstecz ruchem jednolitym, symetrycznym, przypominającym parabolę spadku wody w cysternę i z wdziękiem biorą z ust swych pokornych kochanków pył złoty małżeńskiego pocałunku.


XI.

Niespodzianek nie brak tu, jak widzimy i trzebaby o inteligencji kwiatów napisać grubą książkę, podobną do dzieła Romanesa o inteligencji zwierząt. Ale szkic mój nie ma zgoła aspiracji stania się podręcznikiem tego rodzaju. Pragnę jeno zwrócić uwagę na kilka interesujących rzeczy, jakie dzieją się tuż obok nas, w tym samym świecie, gdzie uważamy się z taką pychą za istoty uprzywilejowane. Nie czynię w faktach tych wyboru, ale przytaczam je jako przykłady, brane wprost ze spostrzeżeń czynionych w różnych okolicznościach. Chcę w szkicu tym zająć się przedewszystkiem kwiatem, gdyż utajone są w nim największe cuda. Pomijam narazie kwiaty mięso-żerne, a więc droserje, nepencje, saracenje itp., zbliżone do świata zwierzęcego i domagające się studjum szczegółowego i specjalnego. Poprzestaję na kwiecie, posiadającym wyłącznie znamiona kwiatu, uważanego przez wszystkich za niewrażliwy i bezduszny.
W celu odróżnienia faktów od teorji, mówił będę o kwiecie, jakby przewidział i obmyślił, wzorem człowieka, to wszystko, czego dokonał. Dojdziemy później do wniosku, co mu przyznać należy, a ile odmówić trzeba. Narazie sam jeden występuje na scenie, niby królewicz wspaniały, wyposażony rozumem i wolą. Nie da się zaprzeczyć, że wszystko za tem przemawia, a chcąc go pozbawić owych cech, uciekać się musimy do mętnych dopiero hipotez. Tkwi nieruchomy na łodydze, kryjąc w świetnej obsłonie płatków organy reprodukcyjne rośliny. Zdawałoby się, że dość mu przyzwolić na tajemnicze zespolenie miłosne pręcików i słupka we wnętrzu swego przybytku i wiele kwiatów na tem poprzestaje. Innym atoli jawi się problem zapładniania krzyżowego, czyli krzyżowania, normalnie nierozwiązalny, a jednocześnie brzemienny w groźne skutki. Niewiadomo na skutek jakich doświadczeń i prób prawiekowych kwiaty zdobyły pewność, iż samozapylenie, czyli zapylenie znamienia słupka przez pyłek woreczków pylnikowych, czyli anter, mieszczących się w tejże samej koronie, powoduje szybką degenerację gatunku. Przyrodnicy powiadają, że kwiaty nie doszły do żadnych wniosków i nie skorzystały z doświadczeń wiekowych, ale poprostu sama przyroda wyeliminowała zwolna ziarna i rośliny, osłabione przez samozapylenie, tak że wyginęły. Przyszedł czas, kiedy pozostały przy życiu te jeno, które skutkiem pewnej anomalji, n. p. słupka zbyt wysokiego, niedostępnego pręcikom, nie mogły zapylać się same w łonie jednej korony. Wyjątki te pozostały przy życiu same tylko jedne, a po tysiącznych przejściach, zmianach i przystosowaniach, dziedziczność utrwaliła wreszcie dzieło przypadku, zaś typ normalny zaginął.


XII.

Zobaczymy w dalszym ciągu, co wyjaśniają te wyjaśnienia, narazie udajmy się do ogrodu, lub na łąkę celem przyjrzenia się zbliska kilku ciekawym odkryciom wynalazczego genjuszu kwiatu.
Tuż przy domu spostrzegamy wonny pęczek roślin, obsiędziony przez pszczoły, będący domostwem nader zdolnego mechanika. Każdy z nas, nawet najmniej mający skłonności rustykalnych, zna poczciwą szałwję naszą. Jest to członkini rodziny wargowych bez żadnych pretensyj, a skromny jej kwiat rozwiera paszczę szeroko, łaknąc, zda się, promieni słońca. Istnieje mnóstwo odmian szałwi, a nie wszystkie... co jest szczegółem ważnym... przyjęły ten sam system zapylania, który mamy badać, lub też nie doprowadziły go do tego samego stopnia rozwoju.
Na razie idzie nam jednak tylko o najzwyklejszą szałwję, pokrywającą fioletową draperją całe podmurowanie mej terasy z drzewami oliwnemi, jakby chciała rozesłać dywan pod nogi nadchodzącej wiosny. Zaręczam, że żadne pałace marmurowe, czekające przybycia władców, nie miały nigdy wabniejszego, wonniejszego, ni świetniejszego przystroju. Zdaje się, że światłość słoneczna pachnie w godzinie najsilniejszego żaru, kiedy bije dwunasta...
Wracając do szczegółów, zaznaczmy, że słupek, czyli organ żeński zawarty jest w wardze górnej, tworzącej rodzaj kapturka, w którym mieszczą się również dwa pręciki organu męskiego. Słupek jest dwa razy od nich wyższy, a to dlatego, by przeszkodzić zapyleniu, mimo że organy obustronne znajdują się razem, w jednej małżeńskiej komnacie. Stąd też pręciki skazane są na zupełną beznadziejność. Celem zabezpieczenia się przed wszelkim przypadkiem, kwiat jest pozatem protenandryczny, to znaczy, pręciki jego dojrzewają przed słupkiem, tak, że w chwili, gdy samica osiąga dojrzałość płciową, samcy już znikli z horyzontu. Musi się tedy zjawić siła zewnętrzna dla dokonania zapylenia, przynosząc pyłek z kwiatu innego na osierocone znamię słupka. Kwiaty wiatropylne (anemofiliczne) powierzają wiatrom tę funkcję, ale szałwja, jak większość roślin posługuje się owadami, jest owadopylna (entomofiliczna). Powołując do współpracy owady, szałwja nie zapomina, że żyje wśród świata, gdzie niepodobna liczyć z całą pewnością na sympatję i litosną pomoc czyjąkolwiek. Nie poprzestaje tedy na używaniu pszczół i nie polega na ich uczynności. Pszczoła, jak wszystkie twory walczące ze śmiercią na tej ziemi, ma na celu samą jeno siebie i swój gatunek i ani jej w głowie oddawać przysługi kwiatom, których nektarem żyje. Jakże ją tedy zmusić, by wbrew woli swej, lub przynajmniej nieświadomie spełniła zadanie matrymonjalne? Oto przedziwna zasadzka milosna, wymyślona przez szałwję. W głębi dna kwiatowego mieści się kilka kropel słodkiego nektaru. Jest to przynęta. Tuż przed dostępem do onej studzienki tkwią dwa równoległe pręciki, podobne do ruchomych dźwigni spuszczonego, holenderskiego mostu i tamują drogę. U szczytu każdego z nich mieszczą się woreczki czyli antery, pełne pyłu, u dołu, dwie mniejsze ampułki służą za przeciwwagę, całość zaś porusza się lekko, za dotknięciem. Pszczoła, sięgając po nektar, popycha głową wstecz ampułki dolne, które cofają się, przechylając tem samem antery górne, które obsypują głowę i cały przód ciała owada pyłem zapładniającym.
Gdy pszczoła opuści kwiat, cały mechanizm przybiera położenie pierwotne i czeka zjawienia się nowego gościa.
W ten sposób rozpoczęty dramat rozgrywa się dalej w innem otoczeniu. Na sąsiednim kwiecie, którego pręciki zwiędły już, słupek czeka zapylenia. Zwolna wynurza się z kapturka, pochyla, nagina i rozdwaja w ten sposób, że tworzy rodzaj widełek tuż ponad dostępem do dna kwiatowego z nektarem. Pszczoła przesuwa swobodnie głowę popod ową bramą i wpuszcza ssawkę w dno kwiatowe, ale przy tej sposobności dotyka głową i bokami rozszczepionego słupka i to dokładnie w tych samych miejscach, które zostały obsypane pyłkiem pręcików. Rozwarte szeroko znamię pochłania chciwie srebrzysty proszek i zapylenie odbywa się. Łatwo zdać sobie sprawę z przedziwnego, zdumiewającego, precyzyjnego funkcjonowania mechanizmu, wprowadzając w głąb kwiatu słomkę, lub koniec zapałki.
Odmiany szałwji są bardzo liczne i znamy ich około pięciuset. Darujemy sobie wyliczanie wszystkich, wspomnimy jeno niektóre, a więc: salvia praetensis, officinalis, hodowana w ogrodach, dalej, salvia horminum, horminoides, glutinosa, salarea, Roemeri, gzurea, Pitsheri, oraz salvia splendens, wspaniała odmiana szkarłatna, używana do bukietów. Pośród tych odmian każda niemal z nich wprowadziła pewne nowe szczegóły i modyfikacje do opisanego powyż mechanizmu. Jedne, co uważam za udoskonalenie wątpliwej wartości, podwoiły, a nawet potroiły długość słupka, tak że nie tylko wychyla się z kapturka, ale tworzy łuk występujący daleko poza płatki korony. Przez to usuniętą zostaje możliwość, istniejąca mimo wszystko, zapylenia słupka pyłkiem pręcików tego samego kwiatu w kapturku, natomiast, o ile protenandrja nie jest doskonałą, pszczoła opuszczająca kwiat, może dotknąć obsypanem pyłkiem ciałem znamienia kwiatu, który dąży do krzyżowania z innym.

Niektóre odmiany rozsuwają tak dalece antery, czyli woreczki pyłkowe pręcików, że dotykają z wielką precyzją boków ciała pszczoły, pomijając głowę, inne natomiast nie zdołały doprowadzić do wysokiego stopnia organizacji mechanizmu. W pobliżu szałwji fiołkowej, koło studni rośnie w mym ogrodzie odmiana o kwiatach białych, znaczonych smugami liljowemi. Niema u niej śladu dźwigni, ani żadnego planu mechanicznego. Pręciki i słupek mieszczą się w koronie kwiatowej obok siebie, a cała sprawa jest pozostawiona przypadkowi i nie uregulowana żadną myślą przewodnią. Pewny jestem, że, gromadząc wielką ilość odmian szałwji, możnaby odtworzyć całą historję i cały rozwój mechanizmu zapylania poprzez poszczególne jego etapy, zacząwszy od bezładu pierwotnego szałwji białej, aż do końcowych udoskonaleń odmiany oficynalnej. Jakież stąd jednak wnioski? Czyżby ludek ten czynił ciągle nowe wysiłki i podejmował próby, podobnie jak to czyni esparceta ze śrubą Archimedesa? Czyż doskonałość dźwigni automatycznej nie została jednogłośnie stwierdzona? Jeśli tak, to, zaprawdę, niema rzeczy niezmiennych i apriorycznych, nie podlegających próbom i rozwojowi w tym świecie, który nawykliśmy uważać za skończony i poddany fatalizmowi rutyny organicznej.[3]


XIII.

Pomijając to, cośmy powiedzieli wyżej, stwierdzić musimy, że kwiat szałwji rozwiązał w sposób genjalny wielki problem krzyżowania. Ale podobnie jak wśród ludzi każdy nowy wynalazek bywa zaraz podjęty, upraszczany i doskonalony przez mnóstwo niestrudzonych badaczy i poszukiwaczy, tak samo w świecie roślin, które możnaby nazwać „mechanicznemi“ patent szałwji został pochwycony i przetworzony na różne sposoby, oraz udoskonalony w szczegółach. Modyfikacje nader interesujące wprowadziła doń pewna roślina, napotykana często w gęstwie drzew i krzewów, nosząca nazwę gnidosza leśnego (pedicularis sylvatica). Kształt korony podobny ma do szałwji, słupek, oraz dwa pręciki z pylnikami mieszczą się razem w jednym kapturze. Atoli samo wypukłe, wilgotne znamię słupka wystaje poza kaptur, zaś pręciki schowane są w jego wnętrzu. Organy płci obojga są blisko siebie, dotykają się nawet bezpośrednio w ciasnocie swego mieszkania, mimo to jednak samozapylenie jest zgoła wykluczone dzięki urządzeniu odmiennemu jak u szałwji. Pylniki pręcików tworzą dwie ampułki, pełne pyłku i posiadają każdy po jednym otworze siewnym, ale otwory te padają na siebie tak, że się wzajemnie zakrywają. Osadzone na sprężystych pręcikach, przygiętych i gotowych do odskoku, przytrzymane są w tej pozycji przez specjalne ząbki. Pszczoła, lub trzmiel, dostając się do kwiatu, odsuwa owe ząbki, a ampułki pylnikowe, zwolnione z nacisku, wyskakują przy pomocy sprężystych pręcików i rzucają się na grzbiet owadu.
Nie poprzestaje na tem jednak genjalny kwiat. H. Mueller, który pierwszy zbadał dokładnie przedziwny mechanizm gnidosza, powiada:
— Gdyby pręciki dotykały owadu przy zachowaniu swego uprzedniego położenia wzajemnego, nie dobyłoby się na wierzch ani jedno ziarno pyłku, albowiem otwory siewne ich pylników zakrywają jeden drugi. Złemu zaradziło urządzenie zarówno proste, jak genjalne. Dolna warga korony nie jest symetryczna i pozioma, ale nieregularna i w ten sposób pochylona, że jedna jej strona sięga na kilka milimetrów wyżej niż druga. Trzmiel, siadając na niej, zachowuje z konieczności pozycję skośną. Wynika z tego, że głowa jego potrąca wypukłości korony, poza któremi czekają sprężyste pręciki, jedną po drugiej, nie zaś jednocześnie. Zwolnienie pręcików z nacisku odbywa się w tenże sam sposób, przez wolny otwór wyskakuje naprzód jeden, potem dopiero drugi i każdy zosobna obsypuje owada zapładniającym pyłem.
Kiedy trzmiel zjawia się przy sąsiednim kwiecie, zapłodnić go musi niezawodnie, bo pierwszą rzeczą, jaką napotyka na zewnątrz korony, jest znamię słupka, znamię zaś to ociera się o jego grzbiet podczas sięgania ssawki ku dnu kwiatowemu. W chwili następnej na tenże grzbiet spadają pylniki i to dokładnie w miejscu, gdzie go dotknęły pylniki kwiatu poprzedniego.


XIV.

Możnaby cytować w nieskończoność przykłady takie, każdy kwiat posiada swój sposób, system i nabytki doświadczenia, które mu służą w sprawie dla istnienia jego tak ważnej. Przyglądając się zbliska drobnym tym wynalazkom i urządzeniom, mamy wrażenie, że znajdujemy się na wystawie narzędzi maszynowych, będących wyrazem twórczego, mechanicznego genjuszu człowieka. Tylko nasze zdolności tego rodzaju są wytworem dnia wczorajszego zaledwo, zaś mechanika kwiatów funkcjonuje od tysięcy tysięcy lat. Kwiat, zjawiając się na ziemi, nie miał żadnego modelu, któryby mógł naśladować i czerpać musiał wszystko z samego siebie. W czasach, kiedy my władaliśmy maczugą, łukiem, czy potem, niedawno jeszcze, gdyśmy wynaleźli kółka do kusz, bloki, liny, tarany, a wreszcie wczoraj niemal jeszcze, gdy arcydziełem naszem była katapulta, zegar, czy warsztat tkacki, szałwja znała już dźwignię automatyczną, działającą precyzyjnie zapomocą przeciwwagi, zaś gnidosz ukończył dawno fabrykację swych kryjących się wzajem ampułek, tak dokładnie, jakby szło o naukowy eksperyment, wprawiany w ruch zapomocą sprężyn, działający na zasadzie równi pochyłej. Któż z nas wiedział przed stu laty o właściwościach spiralnej śruby, albo śmigi, mimo że klon i lipa posługiwały się niemi od czasu pojawienia się drzew na ziemi? Kiedyż zdołamy skonstruować spadochron, lub przyrząd lotniczy tak silny, lekki, subtelny i pewny, jak to uczynił kaczyniec? Kiedyż nauczymy się wycinać z materjału tak kruchego jak jedwab płatków korony, sprężyny równie potężne, jak te, które wyrzucają w przestrzeń pyłek zarodnikowy janowca hiszpańskiego? Któż nam objaśni cudowną siłę momordyki, zwanej „pistoletem damskim“, o której wspomniałem na początku tego szkicu? Wszakże znamy momordykę, jest to skromna roślinka z rodziny dyniowatych, pospolita w okolicach śródziemno-morskich. Sękaty owoc jej, podobny do małego ogórka, obdarzony jest żywotnością i energją niepojętą. Za najlżejszem dotknięciem, w porze dojrzałości, wstrząsem konwulsyjnym odrywa się od łodygi i miota przez otwór powstały strugę cieczy kleistej, zmieszanej z nasieniem, z taką gwałtownością, że ziarna padają w odległości czterech do pięciu metrów od rośliny macierzystej. Skurcz ten jest tak niezwykły, że porównaćby go można, oczywiście zachowując stosunek, do wyrzucenia przez człowieka jednym ruchem spazmatycznym wszystkich wnętrzności, organów i całej krwi na półkilometrową odległość. Poza tem, pewna liczba ziarn nasiennych stosuje w balistyce i zużytkowuje źródła energji, nieznane nam dotąd zgoła. Przypomnijmy sobie choćby pękanie strączków rzepaku, albo janowca. Ale największym mistrzem artylerji roślinnej jest stanowczo ostromlecz lekarski (euphorbia purga). Ten typowy przedstawiciel swego rodu, to zielsko naszych okolic o liściach dosyć ornamentalnych, dochodzące wysokości człowieka. W chwili, kiedy piszę te słowa, patrzę na gałązkę tej rośliny, tkwiącą w wazonie. Posiada wypukłe, zielonawe klapy nasienne, pełne ziarn. Co chwila pęka z trzaskiem jedna z nich, a ziarna, wyposażone niezwykłą energją rzutu, odbijają się od mebli i ścian, oraz skaczą po posadzce. Gdy padnie na twarz takie ziarno, doznaje się wrażenia silnego ukłucia żądłem, taką jest niezwykła siła pędu w owych maleńkich nasionkach, zbliżonych rozmiarami do łebka szpilki.
Gdy jednak zbadamy klapy nasienne, przekonamy się, że niema w nich zgoła sprężyn ani innych przyrządów, a siła wydająca tak doniosłe skutki jest równie niedostrzegalna jak siła naszych nerwów. Janowiec hiszpański (spartium junceum) ma nie tylko strąki, ale także kwiaty sprężynowe. Może który z czytelników miał sposobność podziwiania tej wspaniałej rośliny. Jest ona przystosowana do twardych warunków życia, skromna, wstrzemięźliwa, silna, nie gardzi żadną glebą i nie cofa się przed żadnem zadaniem. Rośnie wzdłuż dróg w górzystych okolicach południa, tworząc ogromne kępy, klomby, gęstwy, nieraz trzy metry wysokie, obsypane przez maj i czerwiec wspaniałem, złocistem kwieciem, którego zapach, zmieszany z wonią sąsiadującego zazwyczaj z janowcem przewiertnika, czyli koziego powoju, przepaja gorące, rozpalone powietrze tak rozkosznie, że przypominają się róże nieba, elizejskie pola, oraz rzeźwy powiew grot błękitnych.
Kwiat janowca, podobnie jak kwiaty wszystkich strączkowych, motylkowatych, przypomina nasz groszek ogrodowy, a dolne płatki korony zwarte w ostrogę, czy dziób okrętowy mieszczą w sobie zamknięte hermetycznie pręciki i słupek. Dopóki organa te nie są dojrzałe, pszczoła dostać się do nich nie może. Gdy jednak wybije godzina wyzwolenia dla oblubieńców, wówczas, pod ciężarem siadającego owadu, ostroga obniża się, komora zawierająca pyłek pęka, a złota chmura świetlistego proszku pędzi daleko, zasypując gościa oraz pobliskie kwiaty. Ponad to szeroki płatek korony zwieszony od góry kieruje pyłek na znamię, które ma zostać zapylone.


XV.

Ktoby chciał przestudjować gruntownie te wszystkie problemy, niech zwróci się do dzieła Krystjana-Konrada Sprengla, który pierwszy jeszcze w roku 1793 poddał badaniu funkcje różnych organów storczyków i rezultaty ich zawarł w książce p. t.: „Das entdeckte Geheimnis der Natur“. Należy również przeczytać odnośne prace Karola Darwina, H. Muellera, Lippstadta, Hildebrandta, Delpina, Hookera, Roberta Browna i wielu innych.
U storczyków występują ze szczególną wyrazistością przejawy doskonałej i sharmonizowanej inteligencji roślin. W tych dziwacznie ukształtowanych, chorobliwie wyglądających kwiatach, genjusz wegetalny osiągnął punkt kulminacyjny i przekroczył zwycięsko granice dzielące państwo roślin i zwierząt. Nie należy jednak wiązać miana storczyka z pojęciem kwiatu rzadkiego i cennego, nie trzeba się ograniczać do owych królowych cieplarni, które zdają się być raczej wytworem sztuki złotniczej, niż produktem roślinnym. Pośród naszej flory krajowej znajduje się dosyć dzikich chwastów, będących storczykami, a odmian ich naliczyć można około dwudziestu pięciu. Te skromne zielska odznaczają się właśnie urządzeniami organicznemi największej doskonałości i budowa ich przejawia ogromną inteligencję. Te właśnie storczyki nasze badał Karol Darwin, pisząc swe wiekopomne dzieło: „O zapylaniu storczyków przez owady“, będące cudowną historją najbardziej bohaterskich wysiłków duszy kwiatu. Nie sposób oczywiście skreślić tu w kilku wierszach owej obfitej wielce, cudownej jak bajka biografji. Jednak, ponieważ zajmuje nas kwestja inteligencji kwiatów, musimy przeto dać pojęcie dostatecznie jasne o metodach i właściwościach umysłowych, jakie wchodzą w grę, gdy idzie o to, by zmusić pszczołę, czy motyla do spełnienia należycie wszystkich życzeń kwiatu i to w żądanej formie i właściwym czasie.


XVI.

Niełatwą jest rzeczą bez przenośni pouczyć jakim jest, niezwykle skomplikowany w budowie i funkcjach swych, mechanizm storczyków, spróbuję atoli dać o nim wyobrażenie jasne, posługując się porównaniami mniej, lub więcej odpowiedniemi, unikając, o ile to możliwe, wyrażeń technicznych jak: retinaculum, labellum, rostellum itp. nie dających obrazu dokładnego osobom nieobeznanym z botaniką.
Weźmy storczyk najpospolitszy w naszym kraju n. p. orchis maculata, albo lepiej orchis latifolia, storczyk szerokolistny, który jako większy ułatwia znacznie obserwację. Jest to roślina trwała, dosięgająca trzydziestu, a nawet sześćdziesięciu centymetrów wysokości, pospolita po lasach i mokrych łąkach i posiada kiść małych, różowawych kwiatków, rozkwitających w maju i czerwcu.
Kwiat typowy storczyków naszych przedstawia się jakby rozwarta paszcza fantastycznego smoka chińskiego. Warga dolna wydłużona i spadająca ma kształt koronkowego, czy potarganego fartuszka i służy za miejsce spoczynku dla owadu. Warga górna, krągła, tworzy coś w rodzaju kaptura, mieszczącego w sobie organa płciowe, zaś na grzbiecie kwiatu zwiesza się ku łodydze ostroga, czy trąbka ostro zakończona, zawierająca nektar. Znamię słupka, czyli organ żeński, u większości kwiatów wygląda jak mała kitka mniej lub więcej mazista i lepka, umieszczona na szczycie kruchej łodyżki, czekająca cierpliwie na pyłek nasienny. U storczyków ta forma klasyczna, rzec można, znamienna, zmieniła się nie do poznania. W głębi paszczy kwiatu, w miejscu nasady języka w gardle człowieka, tkwią dwa znamiona mocno spojone ze sobą, a. ponad niemi trzeci słupek, przetworzony w organ niezwykły. Ma u szczytu rodzaj kieszonki, czyli mówiąc dokładniej, półokrągłej miseczki, zwanej rostellum. Miseczka ta jest napełniona cieczą lepką, w której pływają dwie maleńkie kulki, a z kulek owych zwieszają się krótkie niteczki, obłożone w wyższej części starannie przytwierdzonemi pęczkami pyłku nasiennego.
Gdy owad siądzie na kwiecie, dzieją się rzeczy następujące: Siedząc na wardze dolnej, pociągnięty wonią nektaru, stara się dostać do ostrogi, czy trąbki, która go zawiera. Ale dostęp jest z umysłu bardzo ciasny, tak że głowa owadu musi potrącić miseczkę słupka górnego. Miseczka ta, wrażliwa na dotknięcie, rozdziera się natychmiast w miejscu właściwem i odsłania dwie kuleczki pokryte cieczą mazistą. Kulki, dotknąwszy głowy owada, przyklejają się do niej silnie, tak że opuszczając kwiat, zabiera z sobą dwie niteczki, obarczone pęczkami pyłku. Owad ma teraz na głowie dwa rożki sterczące, podobne do minjaturowych butelek szampana, obróconych dnem do góry.
Nieświadomy współpracownik w trudnem dziele leci do następnego kwiatu. Gdyby rożki zakończone pęczkami pyłku sterczały ciągle w górę, owad trąciłby niemi o nitki z pyłkiem, zwisające z miseczki zmetamorfizowanego słupka drugiego kwiatu, a z zetknięcia dwu pyłków nie wynikłoby nic. Tutaj przejawia się właśnie genjusz i doświadczenie storczyka. Obliczył on skrupulatnie czas potrzebny owadowi na wyssanie nektaru i dolecenie do kwiatu następnego, co wynosi przeciętnie trzydzieści sekund.
Mówiliśmy, że pęczki pyłku przyczepione są do dwu krótkich niteczek tkwiących w kulkach, otoczonych cieczą mazistą. Otóż w nasadach znajduje się pod każdą niteczką krążek błoniasty, którego jedynem zadaniem jest ściągnąć się po upływie trzydziestu sekund i pochylić każdą niteczkę w ten sposób, by górny jej koniec zatoczył łuk, odpowiadający kątowi 90. Jest to wynik osobnego obliczenia, tym razem nie w czasie, ale w przestrzeni. Dwa pęczki pyłku, tkwiące na głowie posłannika miłości, przybierają teraz położenie poziome i zwrócone są naprzód, tak, że w chwili wsunięcia głowy owada w kwiat następny, muszą dotknąć dwu spojonych ze sobą znamion znajdujących się pod rostellum.
Nie koniec na tem, bowiem genjusz storczyka nie osiągnął szczytu swej przezorności. Znamiona dotknięte pęczkami pyłku okryte są cieczą mazistą. Gdyby substancja ta posiadała klejkość tak znaczną jak ciecz miseczki rostellum, to pęczki pyłku zatonęłyby w niej, oblepiły się i nie spełniły swego przeznaczenia. Do tego dopuścić nie można, lekkomyślnością byłoby narażać drogocenny pyłek na przypadek podobny, a przeciwnie należy podnieść szanse jego powodzenia i uwielokrotnić je. Kwiat, umiejący liczyć sekundy i mierzyć kąty, potrafi także jako znakomity chemik sporządzić dwa rodzaje płynu klejkiego. Jeden, niezwykle przyczepny, schnący zaraz na powietrzu, służy do przyklejenia rożków z pyłkiem na głowie owadu, drugi zaś rzadki i nieschnący ułatwia pracę znamionom, a przyczepność jego starczy do celu rozluźnienia nitek otaczających pyłek. Przyczepić się doń może odrobina, ale cała masa zaczyna zaraz działać zapładniająco i dokonywa swego dzieła, gdy tymczasem owad udaje się w drogę do następnego kwiatu.
Skreśliłem pokrótce cały tok zapylania, pominąłem atoli mnóstwo godnych uwagi, a cudownych iście szczegółów. Wspomnę tedy o ruchu miseczki rostellum, wznoszącej w górę swój dolny brzeg bezpośrednio po rozdarciu błony i odsłonięciu kulek mazistych. Ruch ten ma na celu utrzymanie w należytym stanie zanurzonych w kleju pęczków pyłku, którychby owad przypadkowo nie zabrał z sobą. Nie należy także pominąć nader sztucznego rozstawienia nitek z pyłkiem na głowie owada, oraz chemicznych środków zapobiegawczych, wspólnych zresztą wszystkim roślinom. Najnowsze badania Gastona Bonnier stwierdziły, że każdy kwiat wydziela toksyny, zabijające i sterylizujące pyłek obcy, a czyni to w celu utrzymania w stanie nietykalnym swojego gatunku. Tyle dostrzec jesteśmy w stanie, ale jak wszędzie tak i tu prawdziwy, wielki cud zaczyna się tam, gdzie nasz wzrok nie sięga.


XVII.

W tej chwili znalazłem w zaniedbanym kącie oliwkowego gaju wspaniały pęd loroglossu, wydającego odór capiego łoju (loroglossum hircinum). Jest to odmiana storczyka, której nie badał Darwin dlatego może, iż rzadko ją bardzo napotkać można w Anglji. Z pośród krajowych storczyków loroglossum jest najdziwaczniejszy i najbardziej zdumiewający. Gdyby posiadał wielkość storczyków amerykańskich, możnaby twierdzić, że ziemia nie posiada drugiego, równie chimerycznego kwiatu. Wyobraźmy sobie kiść piramidalną skrętoległych kwiatów, podobną do hiacyntu, tylko nieco dłuższą. Ustawione symetrycznie kwiaty o trzech narożach mają barwę zielonawo-białą, popstrzoną plamami blado-fioletowemi. Płatek dolny kwiatu, ozdobiony u nasady mięsistemi gruczołami koloru bronzu, olbrzymiemi wąsami godnemi Merowingów, posiada jeszcze narośle fioletowe o złowrogim wyglądzie. Płatek ten wydłuża się bez końca, wprost szaleńczo, przechodzi potem w kilka wstążek, skręconych spiralnie, a kolor ich przypomina topielca, którego po miesiącu wydobyto z wody. Całość przywodzi na myśl straszliwą jakąś chorobę i zda się należy do krain, kędy żyją złośliwe, ironiczne potwory, czy zjawy nieludzkie. Kwiat wydaje ponadto silny, odrażający odór starego capiego łoju i woń ta zdala wieści jego obecność. Opisuję ten storczyk dlatego specjalnie, że pospolity jest we Francji, łatwo go rozpoznać i z racji swej wielkości, oraz precyzyjności organów nadaje się doskonale do prób i doświadczeń wszelakich.
Wystarczy wetknąć ostrożnie koniec zapałki tak, by znalazł się w pobliżu ostrogi z nektarem, a niezwłocznie można zobaczyć gołem okiem wszystkie stadja zapylenia.
Dotknięte rostellum pochyla się, odsłaniając mały klejki krążek (loroglossum ma jeden tylko) z dwiema niteczkami pyłkowemi. Krążek przykleja się mocno do drzewa, dwie miseczki, zawierające kulki, pękają wzdłuż i po wyjęciu na zapałce widać dwa rozchylone rożki, zakończone złotemi kulkami. Nie można tu niestety obserwować stopniowego i precyzyjnego pochylania się rożków, jak to ma miejsce u orchis latifolia. Dlaczego się tak dzieje, zobaczymy, wtykając zapałkę z rożkami w sąsiedni kwiat. Ruch ten byłby zbyteczny, bowiem kwiat jest dużo większy od orchis maculata i posiada ostrogę z nektarem umieszczoną w ten sposób, że gdy owad wtyka głowę, pęczki pyłku dotykają precyzyjnie znamienia, które ma zostać zapylone.
Dodać należy, że powodzenie eksperymentu zależy od dojrzałości płciowej kwiatu. My, ludzie, nie wiemy kiedy dojrzewa, ale wie to dobrze owad i kwiat, który zaprasza na kropelkę nektaru gościa, wówczas dopiero, kiedy aparat jego funkcjonuje należycie.


XVIII.

Taki jest system zapylania storczyków w kraju naszym, ale każda rodzina, każda odmiana udoskonala szczegóły wedle poczynionych doświadczeń, swych wymagań i nawyknień specjalnych. Naprzykład orchis, czyli anacamptis pyramidalis, jedna z najinteligentniejszych odmian, umieścił na swej wardze dolnej, czyli labellum dwa małe wałki i pomiędzy niemi posuwa się ku nektarowi ssawka owada, który jest zmuszony w ten sposób dopełnić wszystkiego, czego się odeń żąda. Darwin przyrównywa to urządzenie słusznie do maszynki, służącej do nawlekania igły. U innej odmiany dwie kulki, dźwigające nitki pyłkowe, zanurzone w cieczy klejkiej, zastąpione są krążkiem w kształcie siodełka. Wsuwając igłę lub szczecinę w łożysko, którem ślizgać się ma ssawka owada, stwierdzić możemy dowodnie wyższość tego prostszego i praktyczniejszego urządzenia. Zaledwo szczecina dotknęła miseczki, pęka ona po linji symetrycznej, a odkryte siodełko przykleja się natychmiast do włosa. Gdy szybko cofniemy szczecinę, spostrzeżemy ruch bocznych skrzydełek siodełka, obejmujących mocno przedmiot, do którego przywarło. Ruch ten ma na celu utrwalić przyleganie siodełka do podłoża, a zarazem spowodować dokładniejsze niż u orchis latifolia i precyzyjniejsze rozchylenie nitek pyłkowych. Zaledwo siodełko przywarło, a nitki pyłkowe, tkwiące w niem, rozchyliły się przez ruch skrzydełek bocznych należycie, natychmiast zaczyna się ruch drugi, mianowicie pochylanie się tychże nitek ku końcowi szczeciny, podobnie jak się to dzieje u storczyków, opisanych poprzednio. Te dwa skombinowane ruchy trwają przez trzydzieści do trzydziestu czterech sekund.


XIX.

W ten sam sposób rozwijają się wynalazki ludzkie, a składają się na nie drobiazgi, próby, zmiany, nawroty i niepowodzenia. W naszym przemyśle mechanicznym czasów ostatnich odegrały rolę decydującą drobne, znikome, rzec można, ale ustawiczne ulepszenia w zapalaniu gazów, zwęglaniu materjału, hamowaniu i zmianie chyżości. Zdawałoby się, że pomysły przychodzą kwiatom w zgoła ludzki sposób. Idą omackiem przez tę samą ciemń, napotykają te same przeszkody i walczą z tą samą uporną, złą wolą niepoznawalnych sił. Ulegają tym samym prawom, doznają podobnych nam rozczarowań i odnoszą podobne naszym powolne i mozolne triumfy. Obdarzone są naszą niemal cierpliwością, wytrwałością i miłością własną, posiadają takie jak my odcienie inteligencji i tę samą nadzieję i ideały. Walczą jak my z wielką, obojętną siłą i zmuszają ją, by im była pomocną. Wynalazcza twórczość kwiatów nie tylko posługuje się temi samemi metodami rozsądnemi i skrupulatnemi, nie tylko stąpa temiż samemi żmudnemi, ciasnemi drożynami, ale wykazuje podobne naszym skoki niespodziane, które w jednej chwili tworzą rzecz zasadniczo nową z nikłego, niepewnego odkrycia.

W ten sposób: postąpiła pewna rodzina wielkich wynalazców-storczyków, przedziwna, bogata rodzina amerykańska Catasetidów, obalając śmiałym pomysłem wielką część nawyków i zwyczajów, które im się wydały zbyt prymitywnemi. Przedewszystkiem rozdzielone zostały stanowczo płci, a każda otrzymała kwiat oddzielny. Poza tem pęczki pyłku nie tkwią tam na nitkach zanurzonych w mazi, czekających w bezwładzie, pozbawione inicjatywy, przypadku, który im pozwoli przylepić się do głowy owada. Pyłek tkwi na szczycie silnej sprężyny, zgiętej w kabłąk i zamkniętej w małej komórce. Nic nie pociąga owada specjalnie ku tejże komórce. Widocznie dumni Catasetydzi nie liczyli się wcale z takim, czy innym ruchem gościa, jak storczyki zwyczajne, które kierują tym ruchem, nie mogąc jednak zapewnić mu nieomylności. Owad nie wkracza tu do przedziwnie urządzonego warsztatu mechanicznego, ale wchodu we wnętrze kwiatu żywego, obdarzonego wrażliwością i posiadającego duszę. Zaledwo dotknął świetnego progu, zasłanego miedzianym, połyskliwym dywanem, zaledwo dotknął płatków ruchliwemi rożkami, robi się alarm w całym budynku, pęka komórka, więżąca sprężynę z dwoma pękami pyłku i wielkim krążkiem mazistym i sprężyna ta wyskakuje na zewnątrz. Wybornie obliczony ruch ciska krążek, który, uderzając w głowę owada, przykleja się do niej. Owad, oszołomiony niezwykłem powitaniem, zabiera się co prędzej do odwrotu i, porzucając napastliwą koronę kwiatu, zmyka do innego. A właśnie o to szło amerykańskiemu storczykowi.
XX.

Wspomnieć się godzi jeszcze o nader interesujących uproszczeniach praktycznych systemu, dokonanych przez inną rodzinę egzotyczną, mianowicie przez Cypripedów (Cypripedaceae).
Mamy tu przejaw, zdarzający się nader często w dziejach wynalazków ludzkich. Pomocnik w pracowni, preparator w laboratorjum, słowem ktoś młody, pomysłowy i energiczny radzi mistrzowi: — Zmieńmy kierunek ruchu! — Zacznijmy od końca! — Postawmy wszystko na głowie! — I oto z rzeczy nieznanych, nie zbadanych wyłania się nowość.
Wydaje się zaprawdę, że Cypripedy postanowiły przewrócić wszystko do góry nogami. Znamy wszyscy cieplarniany storczyk, Cypripedium, noszący miano pantofelka Wenery. Posiada olbrzymie podgardle w kształcie pantofla, wygląda złośliwie i jadowicie, słowem kwiat ten uznany został za storczyk wzorowy i nienaganny. W sposób iście zuchwały pozbył on się typowych urządzeń mechanicznych, pęczków pyłku, nitek, krążków mazistych, misternie preparowanego lepu, słowem wszystkiego. Jego trzewikowaty podbródek jest to pylnik jałowy i zagradza drogę w ten sposób, że zmusza owad do wetknięcia ssawki swej w przewód, koło którego mieszczą się dwie kupki pyłku. Ale nie jest to jednak rzecz główna. W przeciwieństwie do wszystkich innych odmian, sam pyłek tego storczyka jest mazisty, nie zaś znamię słupka. Miast posiadać konsystencję proszkowatą, pyłek ten zatopiony jest w materji klejkiej i tak plastycznej, że można ją wyciągać w nitki. Jakież płyną korzyści i niedogodności z tego nowego urządzenia? Zachodzi obawa, że zabrany przez owad pyłek może przyczepić się nie do znamienia, ale do każdego innego przedmiotu, natomiast znamię nie potrzebuje już wydzielać cieczy przeznaczonej do niszczenia i sterylizowania pyłku obcego. Problem ten w każdym razie zasługuje na skrupulatne zbadanie. Zdarzają się patenty na wynalazki, których użyteczność nie rzuca się odrazu w oczy.


XXI.

Chcąc skończyć z przedziwnym ludem storczyków, muszę powiedzieć słów kilka o tym organie pomocniczym, który wprawia w ruch cały mechanizm, to jest o nektarze. Genjusz gatunku wysilał się, by go sporządzić jak należy, a w próby te i doświadczenia włożył tyleż samo inteligencji co w ustawiczne modyfikacje organizacji swych organów zasadniczych.
Zbiornik nektaru, czyli nectarium jest zazwyczaj rodzajem ostrogi, lub długiej, ostrokończystej trąbki z otworem na dnie kwiatowem, tuż obok nasady łodygi i stanowi mniej więcej przeciwwagę korony. Mieści w sobie słodki płyn, nektar, którym się żywią motyle, owady błonkoskrzydłe i inne, a który pszczoły przerabiają na miód.
Celem nektaru jest przywabianie potrzebnych kwiatom gości, to też zbiornik ukształtowany bywa wedle ich rozmiarów, nawyknień i upodobań, z tem, że nie mogą wsunąć ni wysunąć ssawki, czy trąbki swojej, nie dopełniwszy najdokładniej i najtroskliwiej wszystkich obrzędów, przepisanych prawem organizacji kwiatu.
Poznaliśmy już w mierze dostatecznej charakter twórczej wyobraźni storczyków, by się domyślać, że i w tym wypadku praktyczny ich wynalazczy zmysł, badawczy i niestrudzony w poszukiwaniach, da sobie folgę i pomknie śmiałym lotem. Tutaj ma on większą nawet swobodę, gdyż delikatny organ ów nadaje się specjalnie do zmian i modyfikacyj rozmaitych.
Pewna odmiana, nosząca miano sarcanthus teretifolius, nie zdoławszy widocznie wytworzyć mazi dostatecznie gęstej i szybko schnącej na powietrzu, celem przyklejenia mocno pyłku do głowy owada, ominęła tę trudność, starając się zatrzymać ssawkę gościa jak najdłużej w ciasnym kurytarzyku, wiodącym do nektaru. Labirynt ów jest tak skomplikowany, że Bauer, zdolny rysownik Darwina, musiał złożyć broń i zrezygnował z utrwalenia go rysunkiem.
Niektóre odmiany, wychodząc z założenia, że każde uproszczenie jest postępem ku doskonałości, porzuciły zupełnie wytwarzanie nektaru, i ostroga ich zanikła. Zastąpiły ją wyrostkami dziwacznemi, mięsistemi i widocznie smacznemi, bowiem owady gryzą je chciwie. Nie potrzebujemy dodawać, że wyrostki te są umieszczone w ten sposób, iż raczący się niemi gość musi wprawić w ruch cały mechanizm.


XXII.

Nie zatrzymując się na wyliczaniu tysiącznych drobnych chytrostek i podstępów, zakończymy baśń o storczykach skreśleniem obyczajów odmiany zwanej coryanthes macrantha. Niewiadomo tu już, z jakim rodzajem tworu mamy do czynienia. Zdumiewający storczyk ten wymyślił rzecz następującą: warga dolna, czyli labellum, tworzy rodzaj wiaderka, w które padają ustawicznie krople czystej niemal wody, wydzielane przez dwa rożki umieszczone powyż, gdy zaś wiaderko to napełni się w połowie, woda wycieka z jednej strony rynienką. Sama ta instalacja hydrauliczna zdumiewa już, atoli to dopiero początek kombinacji przedziwnej, rzec można, szatańskiej niemal. Płyn, wydzielany przez rożki, gromadzący się w wiaderku, nie jest nektarem i nie ma na celu przywabiania owadów, misja jego jest nierównie ciekawsza i odpowiada planom. iście machiawelicznym kwiatu. Naiwne owady zwabia zapach słodkawy, wydzielany przez rogate wyrostki, o których wspominaliśmy już. Znajdują się one ponad wiaderkiem w rodzaju komnatki, opatrzonej dwoma otworami bocznemi. Nadlatuje wielka pszczoła (tylko największe owady zwiedzają olbrzymie kwiaty tego storczyka, zaś małe unikają go, jakby się wstydziły pokazywać w tak rozległym salonie) tedy wielka pszczoła siada na kwiecie i Zaczyna gryźć wonne, soczyste wyrostki. Gdyby była sama jedna, po skończeniu uczty, wróciłaby spokojnie do ula, nie tknąwszy wiaderka z wodą, znamienia, ani pyłku. Ale mądry storczyk obserwował długo i dobrze obyczaje pszczół i wie, że jest to ludek liczny, chciwy i skrzętny, że zawsze latają tłumnie i że starczy w słonecznej chwili ciepłego dnia odrobiny zapachu rozwijającego się kwiatu, by zbiegły się ze wszystkich stron na ucztę przysposobioną pod małżeńskim namiotem. Zaraz jawi się kilka miodziarek w komnatce, zawierającej słodycze. Miejsce to jest szczupłe, ściany jego śliskie, a pszczoły łapczywe i brutalne. Cisną się jedna przez drugą, popychają i zawsze któraś spaść musi do wiaderka zdradliwie podstawionego tuż pod stół biesiadny. Biedaczka zanurza się, kąpie należycie, zwilża skrzydełka i mimo wszelkich wysiłków nie może już odlecieć. Na to właśnie czyha kwiat przewrotny. Jedna jeno prowadzi droga z wiaderka, mianowicie przez rynnę, która odprowadza nadmiar wody. Jest ona dość obszerna, by się w niej zmieścił owad, którego grzbiet dotknąć przytem musi naprzód mazistej powierzchni znamienia, potem zaś również mazistej masy pyłku, czekającej nań u wylotu korytarza. Pszczoła wydostaje się w ten sposób obarczona lepkim pyłkiem, wchodzi do kwiatu następnego i tam rozpoczyna się na nowo dramat uczty, bójka, upadek, kąpiel i ratunek, który z konieczności doprowadza do zetknięcia pyłku z chciwemi wargami znamienia.
Jak widzimy, storczyk ten zna i umie wykorzystać namiętności owadów. Nikt nie będzie chyba utrzymywał, że wszystko jest jeno romantyczną interpretacją faktów, bowiem każdy podany szczegół jest oparty na precyzyjnej obserwacji naukowej i niepodobna w sposób inny wytłumaczyć celowych urządzeń organicznych kwiatu. Musimy zgodzić się z rzeczywistością. Owa niepojęta, a tak skuteczna chytrość tembardziej zdumiewa, że nie zmierza tu do zaspokojenia żądzy jadła, potrzeby bezwzględnej i nieodzownej, która wyostrza zawsze inteligencję najtępszą nawet. Idzie tu o ideał daleki, o utrzy-manie i rozmnożenie gatunku.
I na cóż, spyta ktoś, wszystkie owe fantastyczne komplikacje, które zwiększają jeno niebezpieczeństwa przypadku? Nie bądźmy zbyt pochopni w wydawaniu sądów ostatecznych, nie znamy bowiem wszystkich racyj kwiatu. Czyż znane nam są przeszkody, na jakie natrafia? Czyż znamy dokładnie jedno bodaj prawo organiczne jego istnienia i wzrostu? Podobnie dziwiłby się ktoś, patrzący na nas z Marsa, że czynimy aż tak wielkie wysiłki i szukamy dróg tak trudnych by opanować powietrze. — Na cóż te wszystkie: niekształtne przyrządy, te potworne balony, aeroplany, spadochrony? — pytałby — Czyż niewystarczy poprostu przypiąć do ramion skrzydeł: odpowiedniej wielkości?


XXIII.

Naiwna nieco próżność człowieka czyni wszystkim tym dowodom inteligencji stale zarzut, że chociaż kwiaty stworzyły cuda istotne, to cuda owe trwają niezmiennie i nie objawiają żadnej tendencji rozwoju. Każdy gatunek, każda odmiana posiada, mówią, swój system, a z pokolenia na pokolenie nie dostrzegamy w nim żadnych ulepszeń. Przyznać należy, że w ciągu lat pięćdziesięciu, bo od tak dawna trwają badania nasze, ani coryanthes macrantha, ani żaden z Catasetydów nie wymyśliły nowej sztuczki, czy pułapki. Tyle jeno stwierdzić możemy, a jest to, oczywiście, dowód zgoła niedostateczny. Wszakże nie dokonaliśmy doświadczeń najelementarniejszych i nie wiemy zgoła, jakby się zachował storczyk, sprawiający kąpiel pszczołom po latach, choćby stu, przeniesiony w zgoła inne warunki, w okolice, gdzie żyją nieznanemu dotąd owady. Cóż dopiero mówić o próbach na większą skalę?
Zresztą mylimy się bardzo, nadając nazwy gatunkom i odmianom, gdyż w ten sposób stwarzamy zgoła sztuczne i fantastyczne typy. Istnieją one w głowie naszej jeno, choć wydają się stałe. Prawdopodobnie mamy przed sobą poprostu różnych przedstawicieli tego samego kwiatu, którzy usiłują modyfikować zwolna swe organy, przystosowując je do danych okoliczności.
Kwiaty zjawiły się na ziemi przed owadami, musiały przeto od czasu wystąpienia tychże dostosowywać się do obyczajów swych niespodzianych współpracowników i wytwarzać zgoła nowe urządzenia mechaniczne. Sam ten fakt, niezaprzeczalnie stwierdzony przez geologję, starczy, by uznać rozwój, a słowo to, nieco mętne, nie może oznaczać nic innego, jak analizę, przystosowywanie, modyfikowanie i celowy, świadomy postęp.
Nie uciekając się zresztą do owych prehistorycznych założeń, łatwo jest zgrupować wielką ilość faktów, świadczących, że zdolność przystosowania i postępu nie przysługuje wyłącznie rodzajowi ludzkiemu. W mojem „Życiu pszczół“ poświęciłem tej sprawie kilka rozdziałów, nie powtarzając ich tutaj, przypomnę jeno parę szczegółów dowodowych, tam zamieszczonych.
Pszczoły stworzyły ul, jednak w stanie dzikim, w macierzystym kraju dokonywają swych prac pod gołem niebem. Niepewny, surowy klimat i znaczna różnica pór roku naszej szerokości geograficznej naprowadził je na myśl ukrycia się w grocie skalnej, lub pniu drzewa. Ten genjalny pomysł zwolnił od pracy wylęgania mnóstwa miodziarek dawniej unieruchomionych na plastrach i ogrzewających poczwarki. Zdarza się jednak nawet dosyć często, zwłaszcza na południu podczas wyjątkowo ciepłych lat, że powracają do tropikalnych zwyczajów swych przodków.[4]
A oto inny przykład. Nasza czarna pszczoła, przesiedlona do Australji, albo Kalifornii, zmienia zupełnie swe obyczaje. Spostrzegłszy w drugim zaraz, lub trzecim roku, że lato trwa stale, a kwiatów nie brak nigdy, zaczyna żyć z dnia na dzień, poprzestając na zbieraniu nektaru i pyłku, starczącego na codzienny użytek. W ten sposób wyrozumowane doświadczenie osobiste bierze górę nad nawykiem dziedzicznym i zmienia cały tok życia pszczoły. Buchner cytuje na ten sam temat pewien fakt, świadczący o zdolności przystosowawczej pszczoły i to nie tylko w ciągu wieków, a więc fatalistycznej i nieświadomej, ale inicjatywy niezwłocznej i rozumnej. Oto pszczoły na wyspie Barbados zaprzestały całkiem nawiedzać kwiaty od chwili, kiedy powstały tam liczne cukrownie i przez cały rok mogą się żywić kradzioną ludziom słodyczą.
Przypomnę nakoniec nader zabawne dementi, jakie dały pszczoły dwu uczonym entomologistom angielskim. Kirby i Spence żądali jako dowodu jednego bodaj faktu, gdzie pszczoły pod naciskiem konieczności zastąpiłyby wosk swych komórek oraz pierzgę innym materjałem budowlanym, n. p. gliną, czy wapnem, oświadczając w tym wypadku gotowość przyznania im zdolności rozumowania.
Zaledwo uczeni wyrazili to życzenie, zuchwałe zresztą i nierozsądne, inny uczony, Andrzej Knight uczynił ciekawe spostrzeżenie. Chcąc zalepić uszkodzenia kory drzew, sporządził on rodzaj cementu z wosku i terpentyny. Niedługo po zakitowaniu drzew zauważył, że pszczoły przestały zbierać pierzgę i zwróciły się do tej nowej, nieznanej substancji, której wielkie ilości znajdowały bez trudu w pobliżu swego domostwa. Ponadto bartnicy wiedzą dobrze, że w razie, gdy zbraknie pyłku kwietnego, wystarczy rozsypać opodal ula kilka garści mąki, a pszczoły dorozumieją się zaraz, iż materjał ten odda im te same usługi i użyty być może zamiast proszku zawartego w pylnikach pręcików. Czynią to zaś, mimo że zapach, smak i kolor mąki są zgoła odmienne.
To, co przywiodłem na korzyść pszczół, może się, jak sądzę, stosować mutatis mutandis również do kwiatów. Starczyłoby poddać obserwacji i eksperymentom metodycznym, których profan, jakim jestem, dokonać nie może, rozliczne odmiany szałwji, a wynikłyby stąd niezmiernie interesujące wnioski odnośnie do jej przedziwnych wysiłków ewolucyjnych. Zanim to nastąpi, przytoczę pośród innych wskazówek spostrzeżenia Babineta nad różnemi odmianami zbóż. Uczony ten przekonał się, że rośliny te, przeniesione w odmienne zgoła warunki klimatyczne, dostrzegają zaszłą zmianę i dostosowują się do niej w sposób równie natychmiastowy i rozsądny, jak pszczoły. Zboże nasze, zasiane w najgorętszych okolicach Azji, Afryki i Ameryki, gdzie go zima nie niweczy corocznie, staje się z powrotem tem, czem było przed wiekami, w początkach swego istnienia, to znaczy rośliną trwałą, trawą, podobną do rosnącej na gazonach. Jest ciągle zielone i rozmnaża się przez korzenie, nie tworząc kłosa ni ziarna. Przesiedlone w czasach niepamiętnych ze swej dzikiej, tropikalnej ojczyzny w nasze zimne, lodowe okolice, musiało porzucić niezwłocznie odziedziczone nawyknienia i wynaleźć nowy sposób utrzymania i rozmnażania gatunku. Babinet powiada: — Organizm rośliny przeczuł, cudem jakimś niepojętym, konieczność przejścia przez stan ziarna, by nie wyginąć doszczętnie podczas mroźnej pory roku.


XXIV.

Sądzę, że gdyby w jednym bodaj przypadku stwierdzono akt rozwoju intelektualnego poza ludzkością, fakt ten starczyłby w zupełności dla usunięcia raz na zawsze zarzutu, o jakim mówiliśmy powyż. Pomijając jednak przyjemność odparcia argumentu nieuzasadnionego zgoła i wynikającego z pychy ludzkiej, musimy przyznać, że cała kwestja osobistej inteligencji kwiatów, owadów, czy ptaków jest w gruncie dosyć błaha. Jakież znaczenie mieć może dla nas jeśli ktoś powie, że to nie storczyk ani pszczoła, nie roślina i owad, ale sama przyroda liczy, kombinuje, odkrywa, rozumuje? Ponad te szczegóły wznosi się kwestja nierównie wyższa, większej stokroć godna uwagi i badawczości. Idzie o ujęcie charakteru, cech, metod, a może nawet celu inteligencji ogólnej, z której wyłaniają się wszystkie akty rozumne. zachodzące na ziemi naszej. Z tego to właśnie i wyłącznie z tego tylko względu najbardziej pociągającem badaniem, jakie istnieć może, jest studjum mrówek, pszczół, kwiatów, to znaczy istot, w których, poza człowiekiem, przejawia istnienie owej siły twórczej.
Reasumując wszystko, cośmy powiedzieli, dochodzimy do wniosku, że tendencja i metody intelektualne są u storczyków co najmniej tak złożone, skomplikowane, tak daleko posunięte, a zarazem tak oczywiste, jak u błonkoskrzydłych, żyjących w zespole socjalnym. Dodać należy, iż nie znamy wielkiej liczby motywów, racyj, oraz logiki tych ruchliwych owadów, z któremi doświadczenia są tak trudne, a natomiast rozumiemy z łatwością wszystkie motywy, racje i całe, ciche, konsekwentne, mądre rozumowanie kwiatu.


XXV.

Cóż tedy dostrzegamy w królestwie kwiatów, chwytając na uczynku naturę, inteligencję powszechną, czy genjusz świata, gdyż o nazwę nam nie idzie wcale? Rzuca nam się w oczy dużo faktów, których pomieścić w tak małym szkicu nie sposób, w pierwszej zaś linji stwierdzamy ponad wszelką wątpliwość, że idea piękna, radości życia, środki czarowania, oraz upodobania estetyczne kwiatów zbliżone są bardzo do naszych. Niezawodnie ściślejszem byłoby twierdzenie, że nasze poglądy są podobne do zapatrywań kwiatów. Jest to rzecz zgoła niepewna, czy zdołalibyśmy sami przez się odkryć piękno, będące wyłącznie naszą własnością. Wszystkie nasze motywy architekturalne i muzyczne, całą harmonję barw i światła, słowem wszystko zaczerpnęliśmy z przyrody. Nie wspominając morza, gór, firmamentu, nocy, zmierzchu, czegóżby naprzykład powiedzieć nie można o pięknie drzew? Nie mam na myśli drzew w pojęciu lasu, będącego jedną z wielkich potęg ziemi, głównem może źródłem naszych instynktów i odczuwania wszechświata, mówię o drzewie samotnem, które na zielonej wiecznie głowie starca dźwiga tysiące pór roku. Któż z nas nie chowa w pamięci wspomnienia kilku bodaj pięknych drzew, pośród wrażeń, tworzących, choć tego nie wiemy, ową toń przeźroczą, ową istotną głąb szczęścia i pokoju życia całego? Wraca do wspomnień nader prostych człowiek, który przeżył połowę dni swoich i stanął u kresu pory zachwytów, człowiek, który wyczerpa wszystkie niemal dary sztuki, genjuszu, kultury wieków i ludzi, a potem rozmyślał, porównywał i wyciągał wnioski. Wspomnienia owe to dwa, czy trzy czyste, niewinne obrazy, rysujące się na niepokalanem niebie, niezmienne, wieczyście świeże, a tak ponętne, że pragnęłoby się zabrać je na sen ostatni, o ile prawdą jest, że obraz może przekroczyć próg, dzielący dwa nasze światy.
Nie mogę sobie wyobrazić raju, ni życia poza grobem tak wspaniałego, tak cudownego, by nie był mu prawdziwą ozdobą wspaniały buk z Saint-Baume, cyprys, pinja florentyńska, lub sosna skromnego dworku tuż pod moim domem, będąca przechodniom pierwowzorem majestatycznych ruchów, koniecznej odporności, spokojnej odwagi, rozmachu, powagi bezsłownego zwycięstwa i wytrwałości.


XXVI.

Odszedłem zbyt daleko od tematu, chciałem zaś powiedzieć jeno, że przyroda, wydając kwiat, chce być piękną, podobać się, rozweselać i pokazać, że umie być szczęśliwą, czyli czyni dokładnie to samo, co czynilibyśmy sami, mając do dyspozycji jej skarby. Zdaję sobie sprawę, że słowa moje przypominają owego biskupa, który wyrażał podziw dla Opatrzności, sprawiającej, iż wszystkie wielkie rzeki przepływają w pobliżu wielkich miast, ale nie sposób ujmować tych rzeczy inaczej jak z ludzkiego stanowiska. Trwając na niem dalej, stwierdzić musimy, że, nie znając kwiatów, mieli byśmy nader mało znaków i wyrażeń dla określenia. szczęścia. Chcąc należycie ocenić potęgę ich piękna i wesela, trzęba żyć w kraju, gdzie panują niepodzielnie, to jest w Prowancji, gdzie piszę te uwagi moje. Tutaj kwiat jest jedynym władcą łąk i pól. Wieśniacy zatracili tu zwyczaj uprawy zboża, zupełnie jakby mieli zaspakajać potrzeby: jakiejś ludzkości subtelniejszej, żyjącej rozkoszą zapachu i ambrozją. Pola to jedna fala kwietna, odnawiająca się w coraz to innej postaci, a wonie zmieniając się ciągle, tańczą jakby sarabandę wokół pór roku. Anemony, lewkonje, mimozy, fiołki, gwoździki, narcyzy, hiacynty, żonkile, rezeda, jaśminy, tuberozy, pełnią dni i noce, miesiące zimy, lata, wiosny i jesieni. Najwspanialszy jednak okres, to władztwo róż majowych. Wówczas, jak okiem sięgnąć, wszędzie, po stokach wzgórz, po rozłogach dolin, pośród tam, przez winnice i gaje oliwne przelewają się fale kwietnego morza, z pośród których sterczą jeno szczyty domów i drzew, a barwa onych fal jest tą właśnie, jaką połyska młodość, radość i zdrowie. Zapach gorący i rzeźwy zarazem, rozkoszny, otwierający zda się bramy nieba, płynie jakby wprost z praźródła szczęśliwości. Drogi i ścieżki wycięte są w samym, rzec można, puchu kwietnym. Ma się wrażenie, że po raz pierwszy w życiu daną nam została dostatecznie wielka i szczytna wizja szczęścia.



XXVII.

Nie schodząc ze stanowiska człowieczego i trwając dalej w koniecznej złudzie, dorzucimy uwagę drugą do pierwszej; będzie ona ogólniejsza, a przytem nie tak ryzykowna i brzemienna w skutki. Oto, zdaniem mojem, genjusz ziemi, będący prawdopodobnie zarazem genjuszem całego świata, zachowuje się w walce o byt zupełnie podobnie do człowieka. Stosuje te same metody i posługuje się tą samą logiką. Osiąga cel środkami, jakich się imamy, idzie omackiem, waha się, zawraca, zaczyna po kilka razy jedno, dodaje szczegóły, eliminuje je, poznaje i naprawia błędy, słowem czyni wszystko, co mybyśmy czynili na jego miejscu. Dalej czyni on wysiłki, z trudem robi powolne, drobne odkrycia i wynalazki, zupełnie jak inżynierowie i robotnicy po pracowniach. Ponadto walczy, jak my, z ciężką, ogromną, ciemną i bezwładną materją własnego jestestwa. Równie, jak my, nie wie dokąd zdąża, szuka siebie samego i odnajduje powoli i potrochu. Ideał jego często mętny jest, ale dostrzec w nim można mnóstwo wielkich dróg, zmierzających stromo ku wyżom życia płomienniejszego bardziej rozczłonkowanego, nerwowszego i bardziej uduchowionego. Materjalnie dysponuje środkami nieograniczonemi, zna tajemnicę sił cudownych, która nam jest zakryta, ale intelektualnie, rzec można, tkwi ściśle w tej samej co my sferze, bowiem dotąd nie stwierdziliśmy, by przekroczył jej zakres. Jeśli zaś nie czerpie nic z poza tych granic, czyż nie znaczy to jednocześnie, iż niema tam co czerpać, że „tam” niema wogóle nic? Tak, jest to dowodem oczywistym, że metody ludzkie są jedynemi możliwęmi metodami, że człowiek nie pomylił się, że znajduje się na dobrej drodze, że nie jest ani wyjatkiem, ani potworem, ale istotą, przez którą płyną i w której się przejawiają najpotężniej wielkie moce i wielkie pożądania wszechświata.


XXVIII.

Punkty wytyczne świadomości naszej wynurzają się z ciemności zwolna i bardzo skąpo. Nie starczy dziś już może dla porównania ów słynny obraz Platona, owa grota, na której ścianach majaczą niepochwytne cienie zjaw nieznanych. Jeśli jednak zmodernizujemy ową alegorję, nie stanie się bardziej pocieszającą. Wyobrazić sobie możemy jeno, że grota owa rozszerzyła się dziś znacznie, ale mimo to dotąd nie przeniknął do niej ni jeden nawet promień słońca. Poza światłem wyposażono ją we wszystkie zdobycze cywilizacji współczesnej, a ludzie żyją tam od urodzenia jako więźniowie. Nie żałują światła, albowiem nie widzieli go nigdy, nie są ślepi, oczy ich nie zagasły, tylko, nie mając na co patrzeć, przeistoczyły się prawdopodobnie w, najczulszy organ zmysłu dotyku.
Chcąc wyrozumieć ich ruchy i czyny, wyobraźmy sobie tych nieszczęsnych, pogrążonych w ciemni, otoczonych mnóstwem przedmiotów nieznanych. Ileż dziwnych pomyłek, zboczeń niepojętych, tłumaczeń nieprzypuszczalnych! Najbardziej wzruszającym byłby widok wytrwałych, genjalnych nieraz wysiłków dostosowania do użytku codziennego rzeczy nie stworzonych dla ciemności. Ileż męki mieściłoby się w pościgu za drogą właściwą i jakiemże byłoby ich zdumienie, gdyby naraz światłość słońca objawiła im rzeczywiste przeznaczenie narzędzi i aparatów, któremi o ile można najlepiej posługiwali się w niepewności nocy?...
Tragiczny to obraz, a jednak sytuacja tych ludzi wydaje się jasną i łatwą w porównaniu z położeniem naszem. Tajemnicza ciemń, po której chodzą omackiem, posiada ściśle określone granice. Pozbawieni są jednego jeno zmysłu, podczas kiedy oznaczyć niepodobna ilości brakujących nam narządów poznania. Przyczyna ich błędów jest tylko jedna, zaś przyczyn pomyłek naszych nikt zliczyć nie jest w stanie.
Skoro już żyjemy w jaskini tego rodzaju, stwierdzić winniśmy, że siła, która nas w niej uwięziła, działa często jak my sami działamy, zwłaszcza gdy idzie o rzeczy ważne. Skonstatowanie tego faktu, to rodzaj światełka w naszem podziemiu, przy którego blasku spostrzegamy, że nie pomyliliśmy się w stosowaniu przedmiotów tam nagromadzonych, zaś kilka promieni światełka tego przyniosło nam w darze owady i kwiaty.


XXIX.

Uniesieni głupią pychą, przez czas długi trwaliśmy upornie przy wierze, iż jesteśmy tworami cudownemi, jedynemi i specjalnie uprzywilejowanemi, które spadły na ziemię poprostu z nieba, a przeto nie mają nic wspólnego z resztą życia. Uważaliśmy się za posiadaczy uzdolnień niesłychanych, niezrównanych, poprostu potwornych. Okazało się jednak później, że korzystniejszem jest nie zaliczać się do cudów, albowiem przekonaliśmy się, że wszelkie cuda rozpływają się bez śladu w normalnej ewolucji natury. Bardziej pocieszającą jest myśl, że kroczymy tą samą drogą co całokształt świata, że posiadamy te same ideje, nadzieje, a nawet i uczucia, o ile pominiemy nasze specyficznie ludzkie marzenia na temat sprawiedliwości i miłosierdzia. Uspakaja wielce owa pewność, że dla naprawy losu, dla zużytkowania sił, wykorzystania sposobności, lub obrócenia na swą korzyść praw materji, używamy środków ściśle tych samych, jakich używa przyroda dla uświadomienia i uporządkowania dziedzin nieopanowanych i ciemnych. Dobrze jest także wiedzieć, że niema środków innych, że mamy rację, że zajmujemy właściwe stanowisko, oraz, że domem naszym jest wszechświat utworzony z substancyj nieznanych, których jednakże idea twórcza nie jest nieprzenikalna i obca, ale przeciwnie analogiczna ż naszą i do niej podobna.
Możnaby się naprawdę bać i tracić otuchę, wówczas, gdyby przyroda wiedziała wszystko, nie popełniała omyłek, gdyby okazywała się doskonałą i nieomylną we wszystkich przedsięwzięciach swoich, a zwłaszcza, gdyby wszędzie przejawiała inteligencję niewspółmiernie wyższą od naszej. Mielibyśmy prawo uważać się za ofiary, za łup potęgi wyższej, bez jakiejkolwiek nadziei poznania jej i zmierzenia. Daleko lepszą rzeczą jest dojść do przekonania, że potęga ta, przynajmniej pod względem intelektualnym, jest blisko spokrewniona z nami. Umysł nasz czerpie z tychże samych co ona źródeł. Jesteśmy istotami z tego samego świata, a przeto znajdujemy się pośród równych sobie. Nie stajemy już do: walki z miedostępnemi bóstwami, jeno z okrytemi coprawda zasłoną, ale mimo to bratniemi siłami, które należy poznać, a potem pokierować: niemi.


XXX.

Nie będzie, zdaniem mojem wielką zuchwałością twierdzić, że niema istot mniej i więcej inteligentnych, jeno, że istnieje inteligencja kosmiczna, rodzaj fluidu wszechświatowego, przenikającego napotykane istoty w stopniu rozmaitym, stosownie do tego, czy są dobrymi, czy złymi przewodnikami ducha. Do tej pory, na ziemi naszej istota ludzka jest formą bytu najmniej oporną na działanie owego fluidu, nazwanego boskim przez rozmaite religie. Nerwy nasze to przewody, któremi rozchodzi się ta nad wyraz subtelna elektryczność. Zwoje naszego mózgu stanowią coś w rodzaju cewki indukcyjnej, wzmacniającej prąd, który jednakże sam co do istoty swej nie różni się wcale od prąd, uprze pływającego przez kamień, gwiazdy, kwiat, czy zwierzę i nie pochodzi z odmiennego źródła.
Tajemnic tych badać niema celu narazie dlatego, ponieważ nie posiadamy dotąd organu, którymby uchwycić można odpowiedź. Zadowolnijmy się przeto tym faktem, żeśmy zaobserwowali poza sobą pewne przejawy tejże inteligencji. Wszystko co dostrzegamy w sobie, jest z natury rzeczy podejrzane, gdyż jesteśmy jednocześnie sędzią i pozwanym i odczuwamy zbyt silną skłonność zaludniania świata naszych wyobrażeń zwidami złud i uroczych mamideł nadziei. Za to najdrobniejszy nawet ślad zewnątrz nas cenić należy wysoce i miłować wielce. Przejawy, jakie dają nam kwiaty, są minimalne w stosunku do danych, jakichbyśmy zaczerpnąć mogli od gór, morza i gwiazd, w razie podchwycenia zagadki ich życia. Mimo to jednak dają nam one prawo przypuszczania z niejaką otuchą, że duch, ożywiający wszystko, lub odszczepiający się od tego, co żyje, w istocie swej jest tym samym duchem, który ożywia ciało nasze.
Jeśli zaś podobny jest naszemu, jeśli jesteśmy jednej z nim istoty, jeśli wszystko co zawiera. mieści się także w nas samych, jeśli stosuje metody nasze, jeśli ma nasze upodobania, przedsiębierze te same środki ostrożności, ma te co nasz tendencje i pragnienia doskonałości, czyż wobec tego można nazwać nielogiczną nadzieję naszą instynktowną i nieposkromioną, która jest zarazem jego nadzieją? Czyż można przypuścić, że życie nie jest dziełem inteligencji, skoro spostrzegamy w niem taką masę inteligencji? To znaczy, czyż można przypuścić, by życie nie zmierzało do takich celów jak: szczęście, doskonałość, zwycięstwo nad tem, co zowiemy złem, pokonanie śmierci, ciemności i wreszcie samej nicości, będącej prawdopodobnie jeno cieniem twarzy, albo może snem własnym świadomości.






  1. Zanotować tutaj należy inny akt inteligencji korzenia, o którym wspomina Brandis w swem dziele Ueber Leben und Polarität“. Korzeń ten napotkał na drodze swej podziemnej starą podeszwę trzewika. Celem przebycia przeszkody, z jaką po raz pierwszy zapewne miał do czynienia, korzeń rozdzielił się na tyle wiązek ile było w podeszwie dziur po kołkach szewskich, a przebywszy zaporę połączył się znowu w jedno ramię, którego budowa nie pozostawiła śladu poprzedniego podziału.
  2. Sałata jest wymownym przykładem roślin nie broniących się przed wrogiem, w stanie kultury. Cytowany wyżej autor pisze: Jeśli zerwiemy liść sałaty dzikiej, spostrzeżemy, że wypływa zeń sok biały, latax, zawierający składniki piekące, którego przeznaczeniem jest odstraszanie ślimaków. Przeciwnie, w sałacie kulturowanej soku tego brak niemal całkiem. To też sałata, ku wielkiemu zmartwieniu ogrodników, pożerana bywa przez ślimaki. — Dodać tu należy, że soku niema jeno w roślinach młodych, natomiast jawi on się w wielkiej obfitości, gdy sałata zabiera się do owocowania i tworzenia nasienia. Tymczasem potrzebowałaby ona obrony od samej młodości, w porze kiedy listki jej są delikatne i wrażliwe. Zdaje się jakby roślina w stanie kultury traciła potrochu głowę, jeśli tak wolno mówić, i nie wiedziała dobrze, co się z nią dzieje.
  3. Od lat kilku czynię doświadczenia nad mieszaniem odmian szałwji. Usuwając wszelkie możliwości działania wiatru i owadów, zapładniam sztucznie odmianę wyposażoną w mechanizm wielkiej doskonałości, pyłkiem odmiany prymitywnej i przeciwnie. Doświadczenla moje nie są jeszcze tak liczne, bym z nich mógł wyciągnąć wnioski, ale ujawniać się już zaczyna prawo ogólne, mianowicie zauważyłem, że szałwia prymitywna ochotnie przyjmuje udoskonalenia postępowe, natomiast ta ostatnia nie łatwo popada w błędy pierwszej. Możnaby poczynić ciekawe uwagi na temat zachowania się, obyczajów, upodobań i doskonalenia się przyrody, ale wszystko to byłoby przedwczesne, bowiem doświadczenia te są z natury powolne î uciążliwe, połączone z trudnościami zgromadzenia potrzebnych odmian, oraz licznych prób i ich kontroli.
  4. Właśnie, kiedy pisałem te słowa, pojawiło się sprawozdanie Bouviera (Spr. Akad. Umiej. z dnia 7. maja 1906) o dwu gniazdach pszczelich w Paryżu pod gołem niebem. Jedno znajdowało się na drzewie Sophora japonica, drugie na indyjskim kasztanie. To drugie zawieszone na małej, rozwidlającej się gałązce zwracało uwagę niewątpliwie inteligentnem przystosowaniem do okoliczności wyiątkowo trudnych. — Pszczoły (cytuję artykuł Parvilla na ten temat w paryskiem Debats z 31 maja 1906) uciekły się do zbudowania belek wzmacniających i w sposób tak niezwykły poczynały sobie, że zdołały powoli przemienić w trwały strop rozwidloną gałązkę kasztana. Człowiek zdolny nawet nie byłby tak dobrze sprawy załatwił. Celem ochrony przed deszczem zrobiły zasłony dachowate bardzo silne, oraz wprawiły w otwory story dla zabezpieczenia się przed słońcem. Trzeba koniecznie obejrzeć te dwa gniazda, znajdujące się obecnie w muzeum, by wytworzyć sobie należyte pojęcie o doskonałości architektury pszczelej i ich zdolności przystosowania się do okoliczności najtrudniejszych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Franciszek Mirandola.