Przejdź do zawartości

Cztéry wesela/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.
Śmierć i życie.

Ona żyje jeszcze — rzekł poważnie lekarz, gdy trup pana młodego, oderwano od ciała żony, serce choć słabo, bije jednak. Śpieszny ratunek może mieć skutek, jeśli nie wzięła trucizny — Co się tycze tego pana, dodał poglądając na trupa — o tém już niéma co gadać, nieboszczyk.
Działo się w saméj sypialni — W oknie wyłamaném stał zapłakany Sędzia, w pokoju było kilka kobiet, kilku mężczyzn, krewnych, przyjaciół. Pod oknami, w dziedzińcu, w ogrodzie cisnęły się tłumy ciekawych, zwabionych straszną wiadomością, o nagłéj śmierci nowożeńców.
Nie słychać tam było tych pytań, wykrzykników, tego szmeru, jakie towarzyszą pomniéjszym wypadkom — cichość panowała, wszyscy osłupieli, zaledwie jeden drugiego, śmiał półgłosem pytać, nie dosłyszane tylko szepty przelatywały.
Lekarz wlał Julij w usta krople jakieś, kazał skronie i pulsa naciérać, krew puścił i po półgodzinném takiém męczeństwie, serce jéj mocniéj bić zaczęło, puls regulować się zaczął, cóś nakształt rumieńca zaświtało na twarzy, oczy otwarły się powoli, westchnienie wyrwało się z piersi. Doniesiono o tém ojcu, który płakał, nie wiadomo z rozczulenia czy z bolu zębów, którego nagle dostał. Julja coraz się lepiéj miała, lekarz zaręczył za jéj życie, trupa tym czasem wyniesiono nie bez wielkich ceregielów, bo słudzy bali się go dotykać. Usunęli się natręci, zostali krewni i lekarz.
Julja wróciła do przytomności zupełnie, z ust jéj nawet wyrywały się, jakby cienie słów, jakby ułomki wyrazów, niezrozumiałych nawet dla lekarza, który wprawdzie nie mozoląc się nad ich pojęciem, pulsu tylko macał. — Gdy pamięć jéj wróciła, zaczęła się rzucać i o ratunek wołać, zdawała się na chwilę obłąkana, gorączka, nieodstępna towarzyszka każdéj słabości, każdego wypadku działającego na ciało, objawiła się natychmiast. Rzucała się chora po łożu, przewracała oczyma, zgrzytała zębami, groziła, odpychała od siebie. Taki stan trwał do wieczora, w nocy ujął ją przecie sen twardy, któren miał siły stargane przywrócić.
Tym czasem wypadek ten okropny, sprowadził urzędowe figury zjawiające się przy każdéj szkaradzie, jak wilcy przy padle — Zaczęto śledzić przyczyn, pobudek, roztrząsać życie obojga nowożeńców, notując najmniéjsze zdarzenia. Nic jednak tym sposobem nie docieczono; nikt się nic domyślał prawdy, oczekiwano wyzdrowienia zupełnego Julij, któréj zeznanie miało wyjaśnić to dzieło tajemnicze i okropne.
Tym czasem schowano sztylet, xiążkę, filiżankę z fusami napoju, uznanego za niedokwas arszenniku, i inne dowody zbrodni. Trupa wniesiono do sklepu, rozkazawszy pilnować, aby robactwo i zgnilizna nie wdały się weń, bez pozwolenia wyższéj władzy.
Nazajutrz i w dni następne, Julja miała się co raz lepiéj, uważano jednak za niestosowne wypytywać ją zaraz, aby świeżém przypomnieniem wypadku, znów ją w obłąkanie gorączkowe nie wtrącić. Od dnia do dnia polepszało się wdowie, lecz dotąd z ust jéj ani słówka o wypadkach okropnéj nocy weselnéj, nie słyszano.
Unikała ona najdalszego nawet o tém wspomnienia; gdy się zaczęła przechadzać, przewieziono ją do domu Pana Sędziego. Dozwalała robić z sobą co chciano, zimna, milcząca, zamyślona, czasem tylko nieznacznie uśmiechała się do siebie i niespokojnie poglądając na drzwi, za każdém ich otwarciem, zdawała się czyjegoś ukazania obawiać.
Dość długo tak, troskliwość i obawa o jéj zdrowie, wszystkim usta zamykały; lecz przyszedł czas nareście; musiano, już dla zaspokojenia ciekawości, już dla obalenia dziwnych pogłosek szarpiących jéj sławę, spytać wreście jéj saméj o wypadki strasznéj nocy. Chodziło o wyjaśnienie, kto przygotował, kto dał truciznę Hilaremu, lub, jeśli ją sam wziął, to z jakiéj przyczyny? Położenie trupa, sztylet i inne poznaki dowodziły, że pan młody chciał żonie odebrać życie, domyślano się więc, nie bez przyczyny, czy żona nie podała mu trucizny, czy to nie była zemsta? Jakkolwiek nie pojmowano coby Julją spowodować mogło do tego, rzucona raz myśl, rozchodziła się.
Lecz i Julja stanęła przed urzędnikami; z zimną, obojętną twarzą, wyraźnie, szczegółowie, opisała wszystko, cały jak był wypadek; przyczyny objaśniła, nie pominąwszy najważniejszéj, pewnego obłąkania, którego i inni w nieboszczyku znaków z trwogą dostrzegali. Opowiadanie Juiij, jakkolwiek prawdziwe, zostawiało jeszcze wiele do życzenia, bo tak niesłychany wypadek, nigdy dostatecznie objaśnić się nie dawał, nie mając jednak innych źródeł, musiano się tém co podawała zadowolnić. Kiwano jednak głowami, nie pojmując jak pomięszanie zmysłów tego człowieka, gdyby je nawet przypuścić, mogło nagle, charakter przybrać tak gwałtowny i tak straszliwym sposobem się objawić. — Skończyło się na tém, przestano na objaśnieniach, danych przez Julją, a zgodnych z tém co okazywały ślady w sypialni nowożeńców.
Odtąd wypadek ten straszny, uczynił Julją przedmiotem powszechnéj ciekawości, i pewnéj zabobonnéj odrazy i wstrętu. Patrzano na nią jak na upiora, który się wyrwał z rąk śmierci. W towarzystwach, kobiéty stroniły od niéj, mężczyźni ciekawość okazywali, ale się nie zalecali jak dawniéj. Nikt nie myślał pozyskać jéj względów, wyglądać uśmiechu, wywabić dwuznacznego słowa zalotnicy; każdy się kłaniał zdaleka, odchodził wzdychając, z politowaniem na twarzy, odrazą w sercu. Jedno dotknięcie, jeden uścisk trupa, pozbawił Julją miłości, roskoszy, szczęścia, przyszłości. Serce jéj wprzódy zimne, teraz zlodowaciało do reszty, wesołość dawna skonała na nieszczęsném małżeńskiém łożu — ponura, zmieniona, nieraz wspomniała słowa Hilarego, w straszną noc wyrzeczone.
— Cóż warto życie??
I do czegożby była posłużyła jéj wesołość? dowcip, uśmiech nikogoby przy niéj nie rozweselił, gdyby i piękność sama nie wabiła — taka to prawda, że wyobrażenia zmieniają całkiem znaczenie przedmiotów, choć cielesnie przedmioty, są takie jak były. Uważano Julję, jako skórkę owocu wyssanego, rzuconą w kąt pogardliwie — Obchodziło ją to z początku, ją tak zalotną dawniéj, potém nawykła do swego nowego położenia, mszcząc się na ludziach szyderstwem głosném lub milczącém, przekleństwem wyrzeczoném w duszy. Żarty jéj coraz ostrzejsze, coraz większym jadem zaprawne, nie przepuszczały teraz ojcu, bratu, siostrze, najbliższym — Szydziła ze wszystkich i ze wszystkiego, był to upior chodzący, uprzykrzony, dokuczny, zgryźliwy, zawsze z piekielnym uśmiechem na twarzy, upior który jakby za karę dręczył ludzi, rzucając im w oczy najlżéjsze i najobrzydliwsze ich przestępstwa, odkrywając tajne a wstydliwe uczynków powody, obnażając ich i okazując sromoty. Wyższe towarzystwo, którego Julja mało widywała, przyjmowało ją zimno; prości ludzie, słudzy, wieśniacy, unikali od niéj, żegnając się gdy padł mrok przechodzili mimo jéj drzwi, lękali się wieczorem spotkać na drodze, zawsze im się zdawało, że to był trup grobom wydarty.
A ona? ona się śmiała z obojętnych, z lękliwych, z pogardzających nią — w duszy jednak, w tym zakątku w którym się chronią najdziksze człowieka nadzieje — karmiła jeszcze drobną, małą, że kiedyś świat, ludzie, szczęście, wszystko do niéj wróci, że po długiém ociéraniu się o ludzi, zetrze się wreście ta plama, którą trup na niéj dotknięciem swém zostawił.



Raz — xiężyc świecił, (był to koniec lata) Julja sama jedna jak zwykle, wyszła na przechadzkę do lasu, do owego pamiętnego lasku, w którym przypominać sobie lubiła przechadzkę z Adolfem, zakończoną tak tragicznym wypadkiem. — Chodziła długo, usiadła wreszcie zmęczona pod drzewem. Tysiące myśli objęły jéj głowę, o zawiedzionych nadziejach, o tém życiu, które młoda jeszcze a odepchnięta przez ludzi, pędzić musiała bez celu, czczo — jednostajnie, nudno: o życiu którego mimowoli wyglądać musiała najprędszego końca, jak widz w teatrze końca sztuki, którą aktorowie odegrywają niezrozumiałym mu językiem.

Szelest jakiś przerwał jéj myśli — patrzy, słucha! — Tentent konia, powolnie, stępo idącego i szum po drodze odchylanych gałęzi, doszły ją. Jeździec się zbliża, zbliża, pokazuje się koń, a na nim — Adolf ze spuszczoną głową, zadumany, blady.
I on zapewne zbliżając się ku temu miejscu, myśleć musiał o psie wściekłym, o Julij — Mimowolnie obejrzał się, zadrżał, krzyknął, zobaczył ją. Chwilkę sądził, że ta postać biała, oświecona xiężycem, była złudzeniem, marą, spójrzał powtóre, wzruszył ramionami, konia zatrzymał — poznał ją —
W téj chwili Julja podniosła zwolna głowę, a wlepiając w niego oczy, patrzała nie dając znaku najmniéjszego podziwienia, westchnęła, odwróciła się. I jakby od niechcenia oparłszy się na ręku, z uśmiechem złośliwym, przeszywającym, ozwała się.
— Dobry wieczór panu Adolfowi! — Milczysz przestraszony, jeszcze ci w myśli pies wściekły!
Adolf zadrżał, milczał; nie dość że ta o któréj w téj chwili myślał, stanęła przed nim jak upior, trzebaż było, żeby mu wydarła drugą myśl jego, któréj się sam wstydził, przypomnienie owego dziwnego wypadku.
Drżał więc i milczał, potém w ustach nieznalazłszy słowa, a widząc ją ciągle obróconą w przeciwną stronę, chciał już jechać daléj, uchylił kapelusza, głosem słabym życzył — Dobrego wieczora — a stał i nie jechał. Zaczarowało go jedno wejrzenie. Koń się wyrywał, on trzymał jeszcze kapelusz nad głową i
— Dobry wieczór — Konał powoli na ustach.
— Młodego musisz mieć konia, odezwała się Julja po chwili nie obracając się ku niemu — Słyszę jak się wyrywa! Nie zabieram drogiego czasu. Wierna żona czeka na ciebie w domu.
Niepodobna opisać, z jakim szyderskim przyciskiem wymówiła Julja wyraz, wierna, jak szydersko się potém rozśmiała, jakie to wszystko razem wrażenie uczyniło na biednym Adolfie.
Zadrżał, pobladł, poczerwieniał, oburzył się, przestraszył, zaciął konia, odwrócił się, spójrzał jeszcze, litość nad opuszczoną wstąpiła do jego serca; uderzył konia i wstrzymał raz jeszcze, chciał cóś powiedzieć, milczał, ale oczyma i duszą patrzał na Julją, czekając jak się to skończy. Julja milczała długo, uporczywie, szydersko, oczu nawet nie chciała na niego obrócić, lecz po długiéj chwili spójrzała nareście i widząc go jeszcze przed sobą, z takim samym jak wprzódy uśmiechem, spytała.
— Czegoż stoisz i czekasz? Wierna Matylda nie zabroniłażci jeszcze rozmawiać ze mną? z upiorem? Nie kazała ci mnie omijać? Biedna, boi się zapewne żebym jéj jedynaka nie odebrała!! A! a! nie potrzebuję już teraz pana Adolfa na ratunek od psa, nie boję się wściekłych psów, bo o życic nie stoję. Jeszcze czekasz, jeszcze stoisz? ozwała się po chwili — I czegoż? Zapewne chcesz mnie pocieszać — O ty zawsze, tak dobre miałeś serce — Ale to napróżno — jedź sobie daléj — jedź sobie daléj —
Stoisz jeszcze?? Chcesz więc koniecznie przywitać starą znajomę? Zsiądź z konia, pogadamy.
Adolf nie umiał się oprzeć rozkazowi, kto wie, czy przez szczególne uczucie litości, dla ulżenia jéj, nie byłby, gdyby mu kazała, najszaleńszego głupstwa popełnił — Podbity był słaby człowiek, jéj głosem, wzrokiem, niepojętą władzą, jaką na niego zawsze, a teraz bardziéj niż kiedykolwiek wywierała. Zsiadł więc z konia, przywiązał go do drzewa i stanął przed nią zmięszany, ciekawy, poruszony, smutny. Znowu milczeli, ale Julja podniosła na Adolfa wejrzenie ciekawe, długie, głębokie, kiwnęła potém głową i ozwała się cicho, smutnie, z bolesném westchnieniem.
— A! wieleż to rzeczy minęło i znikło Adolfie, wiele to zaszło odmian, ja z twojéj niegdyś kochanki, dziś przedmiot obrzydzenia, a może litości. Ty się mną brzydzisz jak drudzy?
— Ja? rzekł Adolf zmięszany — ja? alboż — alboż ja —
— Alboż, przerwała Julja z boleśnym uśmiechem, alboż myślisz, że nie wiem o tém, jak się mną brzydzą wszyscy? Czyż który z was potrafi w sercu zamknąć tajemnice serca, aby ich zręczne oko nie wyczytało na twarzy jak w zwierciedle? O! i ty pieszczochu, coś tyle słodyczy spił z ust moich, boisz się mnie teraz, albo się inną brzydzisz, niewdzięczny! Wam się zdawać musi, że ten trup, dodała szydersko, wisi jeszcze z siną twarzą i otwartém okiem nade mną. Przecież go niema oddawna, spruchniał, zgnił, zniweczał — Ale wam, wam się zdaje, że chodzi za mną jeszcze — boicie się dotknąć téj, któréj dotknął konając umarły. Przecież i śladu nie zostało! Były sińce na ręku i na duszy, ale te dawno znikły. Niema nic wiecznego — Jam znowu dawna Julja — O! nie — Kłamię, jam nie ta sama Julja, lepiéj poznałam ludzi — wszystko złe, podłe, głupie, nikczemne, którychem się tylko w przód domyślała, teraz widziałam na oczy, teraz przekonałam się, że w nich jest!
Chciałam cię prosić siedzieć, przerwała nagle, ale gdzież usiądziesz? Tu, nie tak wygodnie, jak w saloniku w Lublinie. Jest wprawdzie miéjsce przy mnie, na drzewie, ale tchórz taki jak ty — osobliwie w nocy — gdyby dniem jeszcze.
I rozśmiała się znowu jak wprzódy zalotnica, wskazując białą ręką, na porosły mchem pień drzewa, na którego jednéj połowie siedziała, Adolf krótko się wahał, usiadł. Potém w głowie przebiegł wszystkie przedmioty do rozmowy, jakie tylko na ten raz służyć mu mogły i jakby wreście trafił na myśl szczęśliwą, odezwał się po cichu.
— Co za piękny wieczór!
Julja spójrzała mu w oczy i znowu rozśmiała się głośno.
— Śliczna rozmowa, która się poczyna od piękności wieczora. Na czémże, ją skończymy, odpowiedziała ziewając, zapewne i o jutrzejszą kłócąc się pogodę, wyprorokowaną z zachodu słońca lub lotu jaskółek. Rzućmyż rozprawy o pogodzie, zostawując je starym głupcom, memu ojcu, bratu i xiędzu proboszczowi, ty po długiém niewidzeniu się powiedz mi jaką nowinę serca i duszy — Naprzykład? jestżeś szczęśliwy?
Co na to było odpowiedzieć? Adolf westchnął, otworzył usta, zamilkł.
— To westchnienie, podchwyciła Julja, ma zapewne znaczyć, że sam o tém niewiesz. Lecz cóżby ci brakło do szczęścia? Moje wspomnienie może truje ci najpiękniéjsze chwile, musisz żałować owego grzechu popełnionego, w taką noc xiężycową jak dzisiéjsza?
W jéj głosie, w ciągłym przedłużonym uśmiechu, towarzyszącym szyderskim wyrazom, było cóś tak przeszywającego, że biedny Adolf stracił przytomność i nie wiedział jak odpowiadać. Julja zamilkła, patrzała na niego i po chwilce znów śmiejąc się zawołała.
— Co za piękny wieczór!
Adolf mięszał się coraz bardziéj — tém bardziéj iż Julja oczy w niego wlepiła, a widząc skutek swych wyrazów na jego twarzy, zmieniła ton szyderstwa, na bolesny — O! jak grała wybornie swoją rolę!
— Co za piękny wieczór! A wkrótce noc nastąpi — ty pojedziesz do żony, ona cię niecierpliwie wygląda — Mnie nikt nic czeka, ja zawsze sama z mémi myślami kładę się do wdowiego łóżka, zasypiam utrudzona i w nocy we snach okropnych, odnawiają mi się męczarnie téj nocy, która mnie na resztę życia, szczęścia pozbawiła. Ty nieraz nocy wyglądasz, ściskając kochaną żonę — ja jéj się lękam jak piekła, bo ten upior przeklęty, przychodzi mi gnieść piersi. Westchnęła i spytała —
— Która godzina?
— Musi być po dziewiątéj, nie mam zegarka, rzekł Adolf. Gdy tych słów domawiał, szelest jakiś zwrócił jego uwagę, Julja zawołała.
— Adolfie, idź do swego konia, koń ci się oderwie, przywiąż go lepiéj, łamie gałąź, prędzéj, prędzéj — Już po wszystkiém, pobiegł — W istocie oswobodzony zrebiec, kopnąwszy tylnemi nogami, czwałem pobiegł wprost drogą ku domowi. Julja się śmiała, Adolf stał wryty; ćwierć mili miał dreptać pieszo po nocy.
— O konia się nie turbuj, dodała po chwili, ale ta wierna Matylda, co biedna pomyśli widząc go powracającego bez pana — Będzie myślić, że cię potłukł zrzuciwszy gdzie w lesie! A! a! Czegoż tak się kręcisz, tak jesteś niespokojny, chcesz już powracać do domu.
— Nie, jeszcze chwilę zostanę, rzekł Adolf niezgrabnie.
— Chwilę! co za łaska! szydersko przerwała Julja, chwilę odrywasz z złotego pasma dni twoich dla biednéj Julij, którą pogardzasz, dla tego, że kiedyś, nadto łatwo ci się poddała! —
Adolfowi przykro było słyszeć, iż mu przypisywano pogardę, któréj w istocie nie czuł, odezwał się więc z wysmażoną obroną.
— Nigdy nikim nie pogardzałem, tém bardziéj osobą, która — któréj los wzbudza we mnie zawsze —
— A! Boże, cóż za retoryka! przerwała Julja z szalonym śmiechem. Sądząc ze stylu, sądzićby można żeś świeżo wyszedł z szóstéj klassy i stoisz nie przed dawną kochanką, ale przed bakałarzem jeszcze. Znać, żeś nie czuł tego co chciałeś powiedzieć — był to obrazek myśli, ale nie myśl prawdziwa. Ale ja znam się dobrze na słowach, w których niema czucia, tylem ich słyszała! kleją się takie wyrażenia, jak słowa które dzieci z pociętych liter układają. Adolf do mnie w tém miejscu, takżeby to przemawiać powinien?
— Prawdziwie — przepraszam — ale jakże mam mówić? —
— Tak tylko, jak niegdyś ognisto w tém miejscu rozmawialiśmy, pamiętasz?
— O! pamiętam, aleś się pani od tego czasu, tak zmieniła?
— A pan, pan żeś się nie zmienił? Wierna Matylda nie zatarłaż Julij do reszty w jego pamięci i sercu? No — może już przeszła darowana mi chwilka! Mamże pożegnać? xiężyc zachodzi, chmurzy się, oboje mamy jeszcze drogę przed sobą. Ty, do żony, ja do domu, gdzie mnie nikt nie czeka, nikt nie powita, gdzie nikt na mnie nie spójrzy! A! ale dbamże ja oto? Dobranoc ci. Może się kiedy jeszcze zobaczym — może jutro będziesz jechać tędy. Ale — Dobranoc! Widzę żeś już nałożył kapelusz i lecieć zamyślasz do domu. Idźże, idź kiedy ci tak śpieszno — Ja tu jutro będę — No! idźże, czego stoisz? Czegoż chcesz jeszcze? Patrzysz na mnie, wahasz się, żądałbyś innego pożegnania? Śmieszny człowiek! A Matylda? Także ci wierna, jak ty jéj? Dobranoc, dobranoc — Nie leć tak prędko jakbyś się lękał, żeby cię upior nie gonił — Rozbijesz gdzie nos o drzewo i będziesz się musiał tłumaczyć, jak z tamtego guza, na swojém weselu? Dobranoc! Dobranoc!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.