Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cztery wesela.pdf/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Raz — xiężyc świecił, (był to koniec lata) Julja sama jedna jak zwykle, wyszła na przechadzkę do lasu, do owego pamiętnego lasku, w którym przypominać sobie lubiła przechadzkę z Adolfem, zakończoną tak tragicznym wypadkiem. — Chodziła długo, usiadła wreszcie zmęczona pod drzewem. Tysiące myśli objęły jéj głowę, o zawiedzionych nadziejach, o tém życiu, które młoda jeszcze a odepchnięta przez ludzi, pędzić musiała bez celu, czczo — jednostajnie, nudno: o życiu którego mimowoli wyglądać musiała najprędszego końca, jak widz w teatrze końca sztuki, którą aktorowie odegrywają niezrozumiałym mu językiem.
Szelest jakiś przerwał jéj myśli — patrzy, słucha! — Tentent konia, powolnie, stępo idącego i szum po drodze odchylanych gałęzi, doszły ją. Jeździec się zbliża, zbliża, pokazuje się koń, a na nim — Adolf ze spuszczoną głową, zadumany, blady.
I on zapewne zbliżając się ku temu miejscu, myśleć musiał o psie wściekłym, o Julij — Mimowolnie obejrzał się, zadrżał, krzyknął, zobaczył ją. Chwilkę sądził, że ta postać biała, oświecona xiężycem, była złudzeniem, marą,