Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cztery wesela.pdf/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stwem wyrzeczoném w duszy. Żarty jéj coraz ostrzejsze, coraz większym jadem zaprawne, nie przepuszczały teraz ojcu, bratu, siostrze, najbliższym — Szydziła ze wszystkich i ze wszystkiego, był to upior chodzący, uprzykrzony, dokuczny, zgryźliwy, zawsze z piekielnym uśmiechem na twarzy, upior który jakby za karę dręczył ludzi, rzucając im w oczy najlżéjsze i najobrzydliwsze ich przestępstwa, odkrywając tajne a wstydliwe uczynków powody, obnażając ich i okazując sromoty. Wyższe towarzystwo, którego Julja mało widywała, przyjmowało ją zimno; prości ludzie, słudzy, wieśniacy, unikali od niéj, żegnając się gdy padł mrok przechodzili mimo jéj drzwi, lękali się wieczorem spotkać na drodze, zawsze im się zdawało, że to był trup grobom wydarty.
A ona? ona się śmiała z obojętnych, z lękliwych, z pogardzających nią — w duszy jednak, w tym zakątku w którym się chronią najdziksze człowieka nadzieje — karmiła jeszcze drobną, małą, że kiedyś świat, ludzie, szczęście, wszystko do niéj wróci, że po długiém ociéraniu się o ludzi, zetrze się wreście ta plama, którą trup na niéj dotknięciem swém zostawił.