Baśń o szklanej górze

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Baśń o szklanej górze
Pochodzenie Księgozbiorek Dziecięcy Nr 19
Wydawca „Nowe Wydawnictwo“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KSIĘGOZBIOREK DZIECIĘCY.
BAŚŃ
o szklanej
górze
Napisał Promyczek.
Z ilustracjami
NAKŁADEM „NOWEGO WYDAWNICTWA“
WARSZAWA, ul. MARSZAŁKOWSKA 141.
Druk.: „Bristol“ Warszawa Elektoralna 31 tel. 5-81-56






Dawno, już bardzo temu dawno, była śliczna, bielutka chatka, a w niej bardzo szczęśliwa rodzina.
Gospodarz, młody i silny, pracą rąk zarabiał na utrzymanie ukochanej swej żony, na jedynaka syna i starego, zgrzybiałego ojca. Zgoda i miłość zamieszkała w tej skromnej, czystej chatce i zdawało się, że tak zawsze będzie.
Ale, niestety, zmieniło się naraz wszystko. Wybuchła straszliwa wojna, ojciec Jasia poszedł w szeregi, matka walczyła długo z biedą, wreszcie i na chleb czarny nieraz zabrakło.
Bo czyż ręka kobieca zastąpi dłoń silną mężczyzny; czyż z ziemi, niezaoranej jak dawniej, zdoła wyciągnąć skarby?
Pochylała się chatka ku ziemi; dach, dawno niekryty, zczerniał i świecił dziurami; kawałeczek ziemi nie wydawał już plonów, bo ulepszyć go nie było za co. Jednem słowem głód i nędza zapanowały w tej do niedawna zamożnej i szczęśliwej rodzinie.
Wśród skarg i tęsknoty matczynej rósł mały Jasio, nie znając prawie swego ojca, miał bowiem wtedy, gdy wojna wybuchła, lat parę zaledwie. Ale, chociaż go nie znał i nie pamiętał, tęsknił wciąż i czekał na niego.

Bolało go, choć tak małego, że matka wciąż płakała i smuciła się, że dziaduś stary nigdy nic wesołego nie mówił, przeciwnie, oczy jego od starości zbielałe, nieraz łzą gorzką zasnuwały się.

Nie mógł Jasio zrozumieć, jak można nie wiedzieć gdzie taki rycerz, jak jego ojciec, znajduje się, to też pytał wciąż to dziadusia, to matki. Ta opowiadała mu zawsze: — Ach! biada nam, biada! odleciało od nas szczęście i widocznie nie powróci już do nas!.. I zalewała się gorzkiemi łzami.
Posłyszawszy o szczęściu, które od nich odbiegło, Jaś wypytywał raz dziadusia, co to jest szczęście i gdzie je znaleźć można.
Odpowiedział mu dziadek z westchnieniem, że gdzieś za górami i lasami wznosi się pałac szklany wysoki, aż do obłoków sięgający, a w nim mieszka cudnej piękności królewna, która w rękach swych dzierży szczęście. Kto dotrze do tego pałacu i ujrzy królewnę, ten osięgnie szczęście.
Zadumał się Jasio i zapytał, gdzie ów szklany pałac i jak dojść można do niego?
— Nie dojdziesz do niego, dziecino, strzegą go orły i bronią doń wstępu pazurami. Oj, nie ujrzysz, oj nie zaznasz ty chłopcze szczęścia, od dzieciństwa snać ci nędzę i sieroctwo sądzono...
Odszedł dziaduś do chatki, bo robiło już się chłodno, a Jaś został na dworze i myślał:
— Gdybym doszedł do szklanego pałacu, zdobyłbym szczęście i przeniósłbym je do chatki. Byłby dziaduś i mateczka szczęśliwi...
Pójdę, skieruję się ku wschodowi, tam podobno mój ojciec wojował... Iść będę i pytać, a Bóg nad sierotą się ulituje i ukaże to upragnione szczęście. Spojrzał smutnie na swą chatkę, pożegnał ją z żałością i czemprędzej, nie mówiąc nikomu o swym zamiarze, wyruszył.
Biegł i biegł ciągle, aż bose nożyny krwawić mu się poczęły, aż sen zaczął go morzyć. Ułożył się wtedy na zielonej, wonnej łące, wtulił jasną główkę w trawy wysokie i usnął.
Śniła mu się cudna królewna, więc wyciągnął ku niej ręczyny i zbudził się...
Był to ranek. Słońce świeciło wysoko, śpiew ptaków rozbrzmiewał dokoła, a zdaleka widniały gęste, czarne lasy...
Ku nim skierowało się dziecię.
Biegł Jasio niezrażony niczem. Ani ostremi kamieniami, raniącemi mu nogi, ani chłodem poranku, ani pragnieniem i głodem.
Nie schylał się nawet po jagody, gdzieniegdzie rosnące, aby przyśpieszyć swe przybycie do szczęścia; nie zatrzymał się przy strumyku, aby zaczerpnąć zeń wody — biegł niby na skrzydłach, wciąż ku wschodowi kierując się, a wciąż z podniesioną ku niebu główką, aby coprędzej dostrzec szczyty pałacu, w którym przebywała królewna, zwiastunka szczęścia.
Naraz krzyknął z podziwu. Przed jego okiem zjawił się orszak wspaniale ustrojonych rycerzy, a najbogaciej ubrany kierował tą niespodzianie zjawiającą się gromadą.
A tuż za nimi wznosiły się szczyty wspaniałego szklanego pałacu.
Orszak wysunął się na ścieżkę, kędy Jaś przystanął i pędem puścił się ku pałacowi. Tymczasem, gdy i Jaś biedz począł za rycerzami, ukazało się krwawe widmo i ścinać od jednego zamachu poczęło całe drzewa i krzaki i rzucać je na drogę, kędy miał król ze swą świtą przejeżdżać.
Widmo to było straszne. Jakaś dziwna zardzewiała zbroja pokrywała wysuszone niby szkielet ciało. Korona, z trawy i jemioły upleciona, przykrywała siwe, wiszące aż na ramionach włosy; płachta czerwona, niby krew, przewieszona była przez ramię.
A właśnie w tejże chwili nadbiegał młody i waleczny król tej krainy, ze swym orszakiem — ujrzawszy widmo, zatrzymał się.
— Ktoś jest, starcze? — zapytał — i czego tu przed nami stoisz, i dlaczego zasypałeś nam drogę górami z kamieni, i powyrywałeś drzewa z korzeniami, abyśmy wybrnąć ztąd i polować dalej nie byli w stanie?..
— A jam król i władca tego lasu i zwierzyny, którą ośmieliliście się zabijać — królem jestem tej oto, wzbijającej się ku niebu, góry szklanej, na której stoi pałac, a ojcem królewny cud-dziewicy, rozdającej ze skrzyń złocistych ukojenie w niedoli i szczęście... Idźcie ztąd, bo śmierć was spotka!.. — odezwało się widmo.
— Śmierć tobie, zuchwały starcze! wiedz o tem, żem król tej krainy, a więc i lasu, i nikt przeszkadzać mi w zabijaniu zwierzyny, ani też w zdobyciu skarbów ze szklanego pałacu, nie ma prawa!
I porwano za miecze, wymierzono w pierś starca kul kilkanaście...
Ale cóżto? nie pada dziwny starzec pod ciosami kul, nie wydaje przedśmiertnego jęku...
Coraz to maleje i maleje, wreszcie w obłok się wchłania i ku księżycowi, niby mgła sina już sunie.
Zdziwił się król, zdziwili się dworzanie i nie wiedzieli co o tem myśleć.
A mały Jasio, uradowany, że pałac, który przed nim tuż, tuż stoi, jest właśnie tym, do którego przez dni wiele dążył, biedz szybciej ku niemu począł.
Ale jakieś go ogarnęło przerażenie, gdy spostrzegł, że wstęp do pałacu jest niemożliwy.
Góry, doły, wodospady i rowy, oddzielały od niego i czyniły dotarcie do niego niepodobnem. Pilnowały wejścia sokoły i z zakrzywionemi szponami orły.

Usiadł Jasio na przydrożnych kamieniach, piąstką drobną zakrył oczęta i płacze.

Bo i jakże nie płakać?.. Tyle dni i nocy o chłodzie i głodzie przebyć, tyle nocy bezsennych i w trwodze spędzić, tyle tęsknoty za dziadulkiem i mateczką przecierpieć i wszystko to na nic! Nie zdobędzie szczęścia, nie przyniesie uśmiechu radości do chaty, nie utuli we łzach żyjącą matkę, radosną wieścią, że dla nich, swych najukochańszych, zdobył szczęście...
— Czego płaczesz, dziecko, zapytał go, spuszczając się z góry sokół królewski. — Powiedz mi, może w czemś będę w stanie dopomódz...
— O sokole! weź mię na tę górę, zanieś do cud-królewny, co szczęście dać mi może... Mam dziadulka, jak gołąbek siwego, i mateczkę chorą i biedną, a ojciec mój gdzieś pewnie w wojnie zginął... Nieszczęśliwi oni i głodni — dla nich biegłem po szczęście, ale jakżeż tam dojdę?..
— Mały jestem i nie udźwignę ciebie, chłopczyno, — odrzekł sokół, — ale idź do orła, patrz, siedzi przy tej skale, on cię poratuje i uniesie...
— Boję się — odrzekł mu Jasio — szpony ma straszliwe, dziób ostry, rozszarpie mnie napewno...
— O, nie, — odpowiedział sokół, — niewinnemu dziecku nic żadne stworzenie nie zrobi, idziesz dla drugich po szczęście, osiągniesz więc je napewno, a pomocy ci w tem orzeł nie odmówi.
Odleciał dobry sokół, a Jasio zawołał do orła:
— Wspaniały, królewski ptaku! pójdź do mnie, zleć z tego szczytu, bom mały, biedny chłopczyna. Zanieś mnie do pałacu, gdzie mieszka cudna królewna, pomóż mi osiągnąć dla ukochanych moich szczęście...
— Zaniósłbym cię chętnie — odrzekł orzeł — ale stępione mam pazury, czemżeż uczepię się szklanych murów?.. Zaniósłbym cię chętnie, ale rozszarpana pierś moja, z której krew się broczy, nie pozwoli mi przytulić ciebie i unosić... Oko moje lewe, wybite, nie da mi widzieć przestrzeni... Zanieść cię mogę, zamiast do pałacu, do jakiej ciemnej przepaści, bo jedno oko do patrzenia mi nie starczy...
— O, mój biedny orle, czem ci mógłbym dopomódz, żebyś uleczonym został?.. co mam robić, by twą pierś uzdrowić, by ci oko twoje przywrócić?.. Powiedz, a wszystko ci uczynię...
— Patrz, dziecię, tam za tą górą wysoką, za tą głęboką przepaścią, stoi mała chateczka, tam mieszka uczony bardzo staruszek, poprosisz go o leki dla mnie, a będę uzdrowiony... Ale, jakżeż ty pójdziesz? Ubranie twe w strzępach całe, wiatr łachmanami powiewa, nóżyny poranione od biegu, głód wyniszczył cię całkiem... Skąd sił znajdziesz, biedna dziecino?..
— Nie bój się orle siwy, ptaku królewski, oto, chociaż odzież moja podarta a nóżyny od kamieni i ciernia poranione, dojdę do staruszka szczęśliwie, bo w sercu mem litość dla ciebie ogromna, a i wiara, że szczęście osiągnę...
Poszedł Jasio, przebył góry i rowy przeskoczył, aż wynalazł chatkę maleńką, a w niej starca, jak gołąb siwego.
— O, staruszku, daj mi leków dla orła, który cud-królewny pilnuje... Poranione ma skrzydła i szpony stępione, lewe oko wybite... Walczył on z orłami, co do okien królewny dostać się chciały i czarodziejowi z jej skarbu, jedną łzę, zamienioną w perłę, wykraść zamierzały... Poraniły go orły, ale nie dopuścił do skarbca... rozszarpał ich i poranił...
— Wiem, pocoś przyszedł do mnie, — odrzekł staruszek, — owszem, dam ci te leki, od których wyzdrowieje ów orzeł, ale co mi dasz za to?
— O, staruszku najmądrzejszy, nie mam niczego do dania... Świtka moja w strzępy podarta, pieniędzy ani grosza... o, daj mi to darmo, a gdy skarby osiągnę, zapłacę ci za to sowicie...
— Nie czekam nigdy na zapłatę, musisz mi co dać teraz, inaczej odejdziesz z niczem... Masz oczy tak podobne do szafirów, które mi są teraz potrzebne, że zapłacisz mi swemi błękitnemi oczami...
I zapłakał Jasio nad niedolą swoją, nad utratą swych oczu... Bo i cóż miał robić? Dla orła, który miał mu dopomódz do szczęścia, który uniesie go aż na szczyt pałacu, aby zdobyć mógł dla swej matki i swego dziadulka dolę lepszą — wszystko był gotów ofiarować. Spojrzał więc na ziemię drogą, na słońce, którego miał nie oglądać więcej, na cudne kwiaty i drzewa, pożegnał się z tem wszystkiem i oddał starcowi oczy.
Pochwyciwszy lekarstwo biegł ile mu sił starczyło, a moc jakaś czuwała nad nim, gdyż, pomimo, że nie miał już oczu, nie wpadł w przepaść, nie utonął w rzece, którą musiał obchodzić i nie uległ żadnemu nieszczęściu.
Gdy był już niedaleko pałacu, posłyszał jęki głośne zranionego orła, a jednocześnie uszu jego dobiegły dźwięczne lutni tony i głos jakiś wabiący słodyczą wołał:
— Zostań, zostań tu z nami, młode chłopię, nie odchodź stąd... Pocóż iść masz na niepewne losy, poco narażać się na to, że wpaść możesz w przepaść, lub w wodzie być zatopionym... Wzrok u nas odzyskasz, złota i pieniędzy mieć będziesz bez miary... najlepszego jadła i napoju ci nie poskąpimy. Co ci po twej nędznej chatce, co ci po płaczącym wciąż dziadusiu. Pójdź, pójdź do nas. Niech ten orzeł z rozdartą piersią umiera! Zostań, zostań z nami nazawsze!
— O nie, nigdzie nie pozostanę! Tam jęczy ptak zraniony, któremu obiecałem leki, tam za górami i morzem chatka moja stoi, a w niej ukochana mateczka i siwy mój dziadunio... Precz, precz zjawy odemnie!
I podbiegł do orła i wlał w dziób jego leki.
Wnet siły odzyskał, porwał Jasia pod skrzydła i uniósł ku pałacowi.
Z radością witały Jasia orły i sokoły i życzyły mu osiągnięcia szczęścia.
Wkrótce otwarły się podwoje, wpuszczono Jasia i stawiono przed królewną.
Spojrzała na niego litośnie i głosem, dźwięczącym jak srebrzysty dzwonek, wyrzekła:
— Bierz, dziecię tę skrzynię ze złotem i brylantami, dla ciebie jest ona przeznaczoną. Ale cóżto? oczu nie masz... gdzież błękity twoje? kto ci je wydarł? może orzeł szponami swemi, lub drapieżny, strzegący mego pałacu sokół?
— Złożyłem moje oczy błękitne u stóp chatki mędrca, o królewno! Oddałem je za uleczenie twego orła, który mnie tu przyniósł do ciebie.
— Szlachetne masz serce, Jasiu, oddam ci twe oczy, bo cóż ci po skarbach, jeśli widzieć cudów natury nie będziesz, a i matki swej i dziadusia, dla których tyle przeniosłeś, nie ujrzysz.
I dotknęła rączką, niby lilja białą Jasia i wzrok mu przywróciła.
Rzucił się chłopiec do stóp cudnej królewny i kraj szaty jej ucałował. A zabrawszy cudownym sposobem spuszczone na dół skarby, przeniesiony przez uleczonego orła do chatki, wkrótce znalazł się w objęciach ukochanej mateczki i z radością wchodził do siedzącego, jak zwykle w kąciku dziadusia.
Ale któżto? któżto piękny i młody biegnie z otwartemi ramiony ku dziecku, kto z okrzykiem radości bierze je w objęcia i tuli?
— Tatuś! tatuś powrócił! — rozległ się głos szlachetnego chłopca i dwie małe, wychudłe rączyny otoczyły szyję tak oczekiwanego ojca.
Nie brakowało już nic do szczęścia. Skrzynia ze złotem i brylantami przyniosła bogactwo i byt na całe życie zapewniony.
Modlitwy dziadusia i matki i poświęcenie Jasia uprosiły powrót ojca.
Wysłano Jasia na naukę do miasta, kupiono ładny murowany domek i długie lata używano prawdziwego, niczem niezamąconego szczęścia.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.