Łowy królewskie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ŁOWY KRÓLEWSKIE
PRZEZ
PAWŁA FÉVAL
Autora Tajemnic Londynu, Syna Sza­tana i innych.
WYDAŁ
J. B.

TOM I.

WARSZAWA,
w Drukarni Adolfa Krethlow,
ulicy Leszno pod Nr 66 1 i 2, w domu na Działyńskiém zwanym.

1851.



Wolno drukować z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu prawem przepisanéj liczby exemplarzy.
w Warszawie, d. 19 Lutego (3 Marca) 1850 r.
Cenzor,
J. Hignet.




I.
Edykt.

W końcu maja 1662 roku, o drugiej godzinie po południu, świetny orszak wyjechał z ulicy Nowéj i udał się na wielki plac Lizboński. Byli to wszystko konni rycerze w szyszakach, przepysznemi ozdobionych piórami; konie ich harcowały z wielkiém niezadowoleniem mieszczan, cisnących się do muru i mruczących cóś, co zupełnie do błogosławieństw podobnym nie było.
Wcale to jednak nie trwożyło orszaku, który coraz daléj się posuwał. Nie zadługo téż z za węgła ulicy Nowéj, ostatni ukazał się rycerz. Trąby głośno zabrzmiały; a orszak uszykował się w około jakiegoś pięknéj postawy pana, który niedbale dotknąwszy ręką kapelusza, rozwinął pargamin, opatrzony herbową pieczęcią Braganckiego domu.
— Trębacze piekła! — wrzasnął tenże nieprzyjemnym głosem, tworzącym rażącą sprzeczność z jego pełną wdzięku jazdą — Czyż już wam w piersiach oddechu zabrakło? Trąbcie lepiéj, bo... klnę się na moich przodków, niepodległych władców Wintimilii, w pięknéj Italii leżącéj... że po powrocie wychłostać was każę.
Potém, do swoich towarzyszy się zwróciwszy, dodał:
— Czyż ci głupcy sądzą, że czytać będę królewskie postanowienie dla kilkudziesięciu przestraszonych osłów, których strach uszów pozbawił? Hola! trąbcie łajdaki! trąbcie dopóty, dopóki się cały plac mieszczaństwem nie zapełni.
— Dobrze powiedziano, segnor Conti de Vintimille! — kilkanaście krzyknęło głosów. — Trzeba szanować rozkazy Jego Królewskiej Mości don Alfonsa Braganckiego, króla Portugalii!
— I być posłusznym woli jego piórwszego ministra! — dodali niektórzy półgłosem.
Trąby zagrzmiały jeszcze głośniéj. Ze wszystkich ulic sąsiednich, tłum mieszczan na plac wylewać się począł; wkrótce téż życzenie Conti’ego literalnie się spełniło: na placu kołysało się morze ciemnych głów, ogolonych na przodzie, według zwyczaju ludu i rzemieślników Lizbońskich. Wszystkie te twarze ciekawość i trwogę wyrażały. Nowe bowiem w tym czasie postanowienie króla, ogłaszane przy odgłosie trąb przez jego ulubieńca segnora Conti, publiczną tylko klęskę zapowiadać mogło.
Grobowe milczenie panowało w tym tłumie, coraz bardziéj plac zalegającym. Żaden mieszczanin ust otworzyć nie śmiał; a ci, których tłum popchnął aż do koni rycerzy, spuszczali głowę i w ziemi oczy tkwili. W liczbie tych ostatnich, znajdował się zaledwie wyszły z dzieciństwa młodzieniec, w ubraniu sukiennego robotnika, ze szpadą u boku. Przypadkiem czy téż z własnéj woli, stał on około samego Conti, od którego jeden go tylko konny żołniérz oddzielał.
— Na mych przodków! — wrzasnął Conti do trębaczy, trąbić nieprzestających. — Czy nie zamilczycie, łajdaki?
Nieszczęśliwi trębacze, własną ogłuszeni muzyką, rozkazu tego nie słyszeli.
Conti poczerwieniał, spiął konia ostrogami, i rękojeścią szpady uderzył w twarz jednego z trębaczy. Krew trysnęła, trąby zamilkły; lecz głuche szepty krążyć w tłumie poczęły.
— Panowie! — rzekł Manuel Antunez, oficer królewskiéj straży — otóż-to żart doskonały... żart co się nazywa.
— Doskonały! doskonały! — odwtórzono chorem.
A trębacz tym czasem krew rękoma tamował; chwiał się na koniu; zdawało się, że omdleje. Młody sukiennik — o którym jużeśmy wspominali — okrążył orszak; a zbliżywszy się do niego, podał mu, na końcu swéj szpady, cienką płócienną chustkę, którą ranny porwał z chciwością. Rozwinąwszy ją, spostrzegł na rogu wyhaftowany herb; lecz chcąc czém predzéj płótno do rany przyłożyć, długo się herbowi nie przypatrywał; wejrzenie tylko, wdzięczności pełne, młodzieńcowi zasłał Młodzieniec spokojnie się oddalił i znowu obok Conli’ego stanął.
— Słuchajcie! słuchajcie! — krzyknęli dwaj koronni heroldowie.
Conti podniósł się na strzemionach i zwolna pargamin rozwinął; nim zaczął czytać, rzucił w około, na cały tłum, wejrzenie, pogardliwéj ironii pełne.
— Słuchajcie, mieszczanie, niegodziwcy, gbury! — powiedział z przesadą. — Wszystko to, klnę się na moich szlachetnych przodków — was się tylko tyczé: „W imieniu i z woli wielkiego i potężnego księcia Alfonsa, szóstego z imienia, króla Portugalii i Algarwii, po téj i po tamtéj stronie morza, w Afryce — władcy Gwinei i morskich zaborów; handlu w tjopii, Arabii, Persyi, Indjach i innych okolicach, odkrytych lub téż odkryć się mających — rozkazano i rozkazuje się:
„1. Wszystkim mieszkańcom Lizbony, nie zamykać drzwi po wydzwonieniu godziny na gaszenie ognia; a to dla tego, żeby żebracy, podróżni i pielgrzymi, mogli wszędzie o każdej porze znaleźć schronienie.
„2. Wszystkim rzeczonym mieszkańcom wspomnionego miasta, odmykać okiennice i podnosić żaluzje, któremi nocną porą zasłaniają się z zewnątrz okna; rzeczone bowiem okiennice i żaluzje są wynalazkami nieufności i dają do myślenia, jakoby w królewskiem mieście znajdowali się złodzieje i oszuści.
„Zakazano i zakazuje się:
„1 Wszystkim wyż-wymienionym mieszkańcom, zapalać latarnie nad drzwiami, jak to było dotąd w zwyczaju; a to w celu oszczędzenia kieski rzeczonych mieszczan, dziećmi króla będących.
„2. Wszystkim wyż-wymienionym, nosić pochodnie po mieście — począwszy od zmierzchu; jednak pozostawia się im wolność używania pochodni od wschodu aż do zachodu słońca.
„3. Nakoniec: wszystkim wyż-wymienionym mieszkańcom rzeczonego miasta Lizbony, zabrania się noszenia broni palnéj i ostrej; pozwalając jedynie, dla własnej obrony i osobistego bezpieczeństwa, nosić tylko szpady do pochew przymocowane.
„W dowód czego, wyż-wspomniony wielki i potężny książę Alfons, szósty z imienia, król Portugalii i Algarwii, po téj i po tamtéj stronie morza, w Afryce, etc... własnoręcznie podpisał niniejsze postanowienie, które, oprócz tego, opatrzone jest jego prywatną pieczęcią:

„Podpisano: JA KRÓL.

„Tym wszystkim co to słyszą: Niech was Bóg strzeże!
Conti-Vintimille zamilkł. W tłumie ani jeden wyraz słyszéć się n
ie dał; lecz każdemu tajemne uczucie mówiło o głębokiém oburzeniu sąsiada. Obelga, zresztą, była wielka i nie do darowania. Szydzono publicznie z dawnych praw i z całego Portugalskiego narodu. Skoro Conti dał znak do odjazdu, tłum oddalił się z złowieszczą powolnością.
— Ah! — zawołał Conti z gniéwem — sądziłem, że te bałwany wiérżgać będą. Zobaczycie, że nie dadzą nam nawet sposobności zmierzenia ich pleców naszemi pochwami.
Zaledwie zdążył wyrzec te słowa, głowa jego konia trąciła o jakąś zawadę. Zawadą tą był młody sukiennik, który, pogrążony w głębokich rozmyślaniach, nie usunął się jak inni, aby zrobić miejsce orszakowi. Chytry uśmiéch przebiegł po ustach Conti’ego. — Ten zapłaci za wszystko — rzekł. I silnie młodzieńca płazem szpady uderzył.
— Doskonale trafiono! — powiedział Manuel Antunez, oficer królewskiéj straży.
— Mogę trafić jeszcze lepiéj! — odparł Conti z uśmiéchem, po drugi raz szpadę podnosząc.
Lecz tym czasem, gdy wyciągał rękę, młodzieniec rzucił się naprzód, i z szybkością błyskawicy obnażywszy szpadę, jedném silném uderzeniem téj-że zabił konia Conli’ego; po czém, uderzywszy samego faworyta w twarz, krzyknął:
— Oto masz, synu rzeźnika, od mieszkańców Lizbony!
Zdumieni rycerze osłupieli. A gdy Conti wstał, pieniąc się z wściekłości, młodzieniec już zniknął w tłumie: zapóźno ścigać-by go było.
— Umknął! — pomruknął Conti.
Potém, do orszaku się obróciwszy, dodał:
— Czy słyszeliście tego człowieka, panowie?
Wszyscy skłonili się w milczeniu.
— On powiedział: synu rzeźnika, nie prawdaż
— Segnor — odrzekł jeden z rycerzy — to bez-rozumna potwarz; wszyscy znamy twoje szlachetne pochodzenie.
— Najlepszy tego dowód jest, iż sam nieraz obłożyłem kijami jego znakomitego ojca — pomyślał Antunez.
Głośno zaś dodał:
— Segnor! lepiéj niż kto inny mogę zaświadczyć niegodziwość tego łgarstwa.
— Mniejsza o to! cały tłum i wy wszyscy to słyszeliście; a jeśli między wami lub w tłumie znajdzie się śmiałek, co-by chciał potwierdzić wyrazy tego żebrzącego włóczęgi, niech wystąpi ze mną do walki.
Orszak jeszcze raz się skłonił, a w tłumie nikt na wyzwanie nie odpowiedział Po tych bez-korzystnych przechwałkach. Conti siadł na konia jednego z rycerz i cały orszak plac opuścił; lecz przy skrócie na ulicę Nową, ulubieniec odwrócił się, a pięścią pogroziwszy, rzekł do swego niewidzialnego nieprzyjaciela:
— Schowaj się dobrze! gdyż, na zbawienie! postaram się ciebie odszukać.
— Nazywam się, jeśli Wasza Excellencja chcesz wiedziéć... Ascanio Macarone dell’Acquamonda... — jakiś głos mu do ucha poszepnął.
Conti śpiesznie się odwrócił.
Obok niego jechał żołniérz królewskiéj straży, który się lak pochylił, że dotykał czołem grzywy swego konia.
— A mnie co do twego nazwiska? — zapylał z ofuknieniem.
— Nazwisko to nosi poczciwy Padewski kawaler, prześladowany losem i...
— To warjat! — krzyknął Conti.
Orszak wyprzedzi! ich o kilka kroków.
Włoch wziął konia Conti’ego za cugle.
— Wasza Excellencja jesteś bardzo niecierpliwy — rzekł tenże — sadzę, że było-by Wam przyjemnie poznać nazwisko zuchwalca...
— Czy go znasz? — przerwa! Conti — pięćdziesiąt dukatów dam za to nazwisko!
— Pfe!... ofiarować piéniądze... mnie!
— Pięćdziesiąt pistoli...
— Wasza Excellencja krzywdzisz mnie. Kawalerowi Padewskiemu... pięćdziesiąt pistoli...
— Masz słuszność; mówisz, żeś jest szlachcicem: a więc sto dublonów!
— No! to lepiéj... Posłuchaj Wasza Excellencja: zdwój te summę... a zgoda!
— Dobrze! — rzekł pałający żądzą dowiedzenia się Conti — lecz mów prędzéj. Muszę wiedziéć to nazwisko.
— Wasza Excellencjo!...
— No cóż?
— Ja go nie wiem.
— Nędzniku! — zawołał faworyt — czyż, byś się ośmielił żartować ze mnie?
— Uchowaj Boże!... Chciałem tylko zabezpieczyć siebie i postępować melodycznie. Tak robią w Padwie, i robią słusznie. To uwalnia od sprzeczek... Teraz, całuję ręce Waszéj Excellencii i głoszę się najpoddanniejszym z Jego niewolników. Jutro nazwisko wiedziéć będę. Wasza Excellencja przygotuj pistole.
Po tych słowach, Włoch zniknął w bocznéj ulicy i na plac powrócił.
Conti dognał orszak i bardzo rozśmieszył Jego Królewską Mość don Alfonsa, skoro mu opowiedział zdziwienie ludu przy ogłoszeniu edyktu. Wcale jednak o sukienniku nie wspomniał.
Po odjeździe Conti’ego, tłum przez kilka chwil stał na placu, milcząc i nie poruszając się z miejsca. Każdy bojaźliwie poglądał na sąsiada: wszyscy bali się szpiegów Conti’ego. Nakoniec ze wszystkich stron dały się słyszéć te wyrazy, a wszystkie niemal usta jedno powtarzały:
— Dziś wieczór, w oberży Alcantara... Nie zapominajcie tylko hasła!
Nasz młody sukiennik, który nie schował się, a tylko znikł w tłumie — słyszał te wyrazy ze wszystkich stron na około siebie. Uważnie słuchał, sądząc, że jaki mniej ostróżny mieszczanin wymówi hasło. Lecz nadzieja go omyliła: wszyscy wzajemnie zachęcali się. żeby nie zapominać hasła; nikt jednak go nie wymówił.
Tymczasem, tłum powoli rozchodził się. Na placu pozostało tylko trzech ludzi: starzec, nazwiskiem Gaspar Orta Vaz, dziekan cechu Lizbońskich garbarzy; nasz znajomy, Ascanio Macarone dell’Acquamonda, Padewski kawaler; i młody sukiennik.
— Mój synu — tajemniczo rzekł mu starzec — dziś wieczór, w oberży Alcantara... Nie zapomnij hasła!
— Właśnie go zapomniałem — śmiało odrzekł młodzieniec.
— Zapomnieliśmy go, szanowny panie — dodał Macarone, zbliżając się do starca.
Starzec niedowierzająco spojrzał na sukiennika.
— Tak młody! — pomruknął.
— No! mój kochany panie? — powiedział Ascanio — to djabelskie hasło! mam go na języku.
— Pamiętam jeszcze ten czas — rzekł starzec, wskazując palcem na długi rapir i wytarty Padewczyka kapelusz, na którym błyszczała mała srébrna gwiazdka — pamiętam ten czas, kiedy w Lizbonie było hasło: „Szubienica dla szpiegów i zawadjaków...“ Niech cię Bóg strzeże, mój panie! Tobie zaś, młodzieńcze, uczciwszego życzę rzemiosła.
I po tych słowach, starzec odszedł.
Na placu pozostał tylko młody sukiennik i dzielny Padewski kawaler.
Sukiennik skrzyżował rękę na piersiach; zdawało się, iż w głęboka wpadł zadumę.
Włoch śledził go oczyma; przemyśliwał, jakim-by sposobem mógł dostać czterysta pistoli.
Nareszcie tak go zagadnął:
— Mój młody panie, czyśmy się już z sobą gdzie nie spotykali?
— Nie.
— Coś nie bardzo rozmowny! — mruknął Padewczyk — lecz to nic nie szkodzi: wszyscy oni nazywają się albo Herman, albo Ruy, albo Vasco; wybiorę jedno z tych trzech... Jakto! więc się nigdzie nie widzieliśmy, segnor Herman?...
Sukiennik oddalił się, głowy nawet nie odwróciwszy.
— Złe imię wybrałem — pomyślał Macarone — trzeba było powiedziéć Ruy... Hola! segnor don Ruy!.. I teraz nie odpowiada?... A więc... don Vasco!... oho! trafiłem... zatrzymuje się.
Sukiennik w rzeczy saméj obejrzał się i mierzył nieznajomego spokojnym i dumnym wzrokiem.
— Wielką więc masz chęć wiedziéć imię moje — spytał.
— Chęć niepowściągnioną, mój młody przyjacielu.
— Obiecano ci zań zapłacić, nie prawdaż?
— Co znowu! Ascanio Macarone dell’Acquamonda... (tak się nazywani, mój młody panie) kawaler Padewski (bo rodziłem się w Padwie) ma serce szlachetne i worek dobrze nabity...
— Milcz! Nazywam się Simon.
— Śliczne imię! A nazwisko?
— Mówię ci, milcz... Odnieś to imię twemu Conti i powiédz mu, że mnie znajdzie bez poszukiwania... a wtedy pozna, ile jest warta ręka... Lizbońskiego mieszczanina! Do widzenia!
Włoch śledził go oczyma, aż póki nie skręcił na ulicę Calvaire, do arystokrtycznego wiodącą cyrkułu.

— Simon!... — mówił do siebie — Simon! Wypada z tego, że nie jest ani Vasco, ani Herman, ani Ruy. A byłbym sic założył że on Herman... Lecz cóż powiedziéć temu plebejuszowskiemu dorobkowiczowi Conti? Simon!... To dopiero połowa nazwiska... Po dobréj sprawie, należało-by mi się dwieście pistoli... lecz on się na to nie zgodzi... Ha! dziś wieczór stanę u drzwi oberży Alcantara. Będzie tam można zobaczyć wiele dobrych rzeczy — i stawiłbym mój sławny zamek dell’Acquamonda, przeciw jednemu marawedisowi[1], że tam spotkam tego pana Simon, który w téj chwili mój cały stanowi majątek.

II.
Antoni Conti-Vintimille.

Donna Luiza de Guzman, wdowa po królu Portugalii, Janie IV Braganckim, rządziła regencyą na mocy praw państwa — i w skutek testamentu swego małżonka. Epoka ta Portugalskiéj historyi tak jest znana, że każdemu wiadomém jest pewnie, jak ta nieustraszona i szlachetna kobiéta zachęcała i podtrzymywała Jana w jego walce z Hiszpanami.
Starszy jéj syn, don Alfons, liczył lat ośmnaście.
Był on słabego umysłu i charakteru złośliwego.
Wychowano go surowo... a może nawet za surowo, jak na tak słaby umysł. Jego nauczyciele, Azeredo i Odemira — obaj, ludzie surowych i niezłomnych obyczajów, trzymali go, długo jeszcze po wyjściu z dzieciństwa, w ciągłéj i ścisłéj uległości. Uwalniał się on od nich przy pomocy niewiernych służalców — plemienia szkaradnego i bardzo obfitego na dworach. Za ich to staraniem, wychodził w nocy.
W dzień przyprowadzano mu dzieci nizkiego urodzenia, których nikczemne uczucia i grubijańskie rozmowy, podobały się królowi więcéj, niż sobie wyobrazić można.
Takim-to sposobem, wcisnęło się do pałacu dwoje dzieci z ostatniej klassy ludu: Antoni i Jan Conli-Vintimiglia. Ojciec ich, rzeźnik, rodził się w Vintimiglii i mieszkał w Campo-Lido. Byli oni dobrze zbudowani i silni, często potykali się w przytomności króla, i prawie zawsze zostawali zwycięzcami w walkach, odbywanych między tą młodocianą gawiedzią, której usłużni służalce otwierali pałacowe podwoje.
Alfons zauważył ich i bezrozumne uczuł do nich przywiązanie. Nieszczęśliwy chłopiec tém więcéj podziwiał siłę i zręczność, iż sam słabym był bardzo; jeszcze bowiem gdy miał trzy lata, upadł — co odtąd tak zgubny wpływ nie tylko na jego ciało lecz i umysł wywarło, że zupełnie stał się niedołężnym. Jednakowoż rósł i wkrótce dojrzałego doszedł wieku. Wtedy rozrywki jego zmieniły się i przyjęły charakter, nagany godzien; nietylko bowiem nie zapomniał braci Conti, lecz nawet coraz więcéj zbliżał Antoniego do siebie — tak dalece, iż go zrobił pierwszym doradcą swoim i ulubieńcem. Młodszego zaś brata Jana, przeznaczył na archidjakona w Sobredella.
Żaden nigdy faworyt nie wzbudzał takiego, jak Antoni Conti, przestrachu. Wszyscy głośno przyznawali mu starożytne szlachectwo, chociaż każdy znał jego plebejuszowskie pochodzenie; wszyscy drżeli na jego nazwisko. Brakowało mu tylko jeszcze podpory jakiego wielkiego pana; gdyż, pomimo swych wszystkich starań, zdołał tylko przyciągnąć do siebie dorobkiewiczów i drobną szlachtę. Był on jednak wszechwładny, i za prawdę! więcéj sam jeden miał pochlebców, niż infant don Pedro, brat Alfonsa, i donna Luiza de Guzman, królowa-regentka Portugalii.
Infant był piękny młodzieniec, świetnych bardzo nadziej; z bratem swoim we wszystkiém rażącą tworzył sprzeczność. Mówiono nawet między narodem, że żal widziéć szaleńca na tronie, gdy obok niego rośnie bohater, królewskiéj krwi także. Lecz królowa-regentka bardzo była surowa; wszyscy to wiedzieli. I chociaż dla swego drugiego syna wiele okazywała czułości, bardziéj jednak kochała Alfonsa; znienawidziła-by nawet don Pedra, gdyby myśl zdradzenia brata do jego duszy się wkradła. Zresztą, sam infant, dobry brat i wierny poddany, szczerze był do swego starszego przywiązany brata.
W piérwszych latach małoletności Alfonsa, królowa dzielną dłonią kierowała sterem rządu; lecz w miarę, jak król zbliżał się do pełnoletności, po mału oddalała się od spraw, władzy jednakże się nie zarzekając — i prawie wyłącznie modlitwie się poświęciła. Osiadłszy w klasztorze Matki Bozkiéj, wtedy tylko zajmowała się świeckiemi sprawami, jeśli dwór, ministrowie i inni znakomici urzędnicy, usilnie ja o rady prosili.
Szacunek dla jéj szlachetnego charakteru i miłość dla jéj osoby — zniewalały wszystkich, do ukrywania przed nią większéj części występków jéj starszego syna; chociaż występki to coraz bardziéj zatrważającą przybierały postać. Królowa, o niczém nie wiedząc, uważała Alfonsa jako młodzieńca, słabego na umyśle, niezdolnego do rozkazywania; nigdy jednak nie przewidywała, że w jego sercu wszelkie gnieżdżą się występki, i że na całym pół-wyspie niéma podobnego, jemu rozpustnika.
Bezrozumna do mieszkańców Lizbony odezwa, którąśmy słyszeli czytaną we dnie, na placu, przy odgłosie trąb — nie była w téj epoce rzeczą nadzwyczajną. Codziennie Lizbona była świadkiem podobnych scen, które Conti obmyślał dla rozrywki biednego szaleńca, zasiadającego na tronie. Lecz to jeszcze nie koniec. W nocy, Miasto stawało się istną Sodomą.
Conti uorganizował liczne wojsko, przezwane królewską strażą. i podzieli! go na dwa bataljony, różniące się ubiorem. Piérwszy, w czerwonych kurtkach z białemi wypustkami, składał się z piechurów, i Niewzruszonych (fixos) miał nazwę. Żołniérze drugiego bataljonu zwali się Fanfaroni (porradas) i nosili tok, mundur i pantaljony niebieskiego koloru — a wszystko srébrnemi obsiane gwiazdkami. Nad tokami ich błyszczał, zamiast pióra, srebrny księżyc — jak-by byli poganie, Mahometa czciciele. Nazywano ich także żarłokami, a to z przyczyny ich zwyczajów; zaś rycerzami Niebokręgu dla ich ubioru: ten ostatni tytuł sami oni sobie przywłaszczali. Oddział ten żarłoków, albo fanfaronów, formowano z włóczęgów wszystkich narodów. Aby być do niego przyjętym, dosyć było dać dowód zatwardziałego zbrodniarstwa.
We dnie, straż ta, to jest: Niewzruszeni i Fanfaroni, nosiła mundur straży pałacowej, z małą tylko srébrną na toku gwiazdeczką — a to dla odróżnienia. I nasz szlachetny przyjaciel, Ascanio Macarone dwll’Acquamonda, miał zaszczyt należéć do tego zaszczytnego oddziału. Conti pozostawił sobie najwyższe dowództwo.
Z pomocą tej straży, dziwne uroczystości odbywały się często na ulicach Lizbony. O jedenastej godzinie wieczorem, w godzinę po wydzwonieniu gaszenia ognia, zaczynały się łowy królewskie. Niewzruszeni i Fanfaroni rozbiegali się po ulicach i rozdrożach, nakształt myśliwych, co oczekując zdobyczy, rozstawiają się w lesie. A jeśli jaka dama lub mieszczka powracała do domu o téj nieszczęsnéj godzinie, biada jéj!.. Dojeżdżacze trąbili; Niewzruszeni rzucali się jak psy w lesie; a Fanfaroni, pod dowództwem króla, pędzili za nimi co tylko konie wyskoczyć mogły. Nie było rodziny, gdzie-by nie opłakiwano jakiéj niecnéj zniewagi — a ludzie na półwyspie bardzo są zawzięci.
Jednakże dotychczas, miłość powszechna dla prawéj dynastyi, nie dawno na tron przodków powróconéj — tłumiła nieukontentowanie. Mieszczanie szemrali i grozili; lecz wszędzie i zawsze mieszczanie grożą i szemrzą; nikt się więc tém nie niepokoił.
Na początku roku 1662, nieukontentowanie widoczniéj już okazywać się zaczęło; z rzemieślniczych cechów utworzyły się tajne, obradujące towarzystwa. Wszystko zapowiadało blizką burzę. Należy się także spodziewać, że edykt królewski, czytany na placu publicznym, nie mógł przyczynić się do zniweczenia narodowego gniewu. Było to zdumiewająco-tyrańskie rozporządzenie, któremu podobnego w historyi się nie znajdzie. Odtąd, domy, otwarte dla bandy złoczyńców, przebiegających nocną porą miasto pod dowództwem Alfonsa, nie miały żadnéj od napadu obrony; zabraniano zapalać latarnie i pochodnie; zabraniano nosić broń — rzecz niesłychana w Portugalii!
Wszyscy więc rzemieślnicy i kupcy Lizbońscy, spokojni zazwyczaj ludzie, okropnie uczuli ten cios ostatni. Powróciwszy do siebie, złowrogiém milczeniem na pytania ciekawych żon odpowiadali.

Kiedy kruki milczą (mówią doświadczeni ludzie) niezawodnie będzie burza.

III.
Klasztór Matki Boskiéj.
(da Mai de Deos).

Klasztór Matki Bozkiój, stojący naprzeciw pałacu Xabregas, królewskiéj rezydencyi — od dawna dawał schronienie znakomitym gościom.
Zewnątrz, obszerny ten gmach przedstawiał długi kwadrat — wewnątrz zaś owal albo okrągłą alleję, podwójnym rzędem kolumn utworzoną. Królowa-regentka, donna Luiza, przez pół monarchini, przez pół pustelnica — rozkazała wybudować długą skrytą galerję, łączącą klasztor z pałacem Xabregas. Tym sposobem, mogła poświecić Bogu wszystkie chwile, od spraw państwa wolne...
W klasztorze zajmowała ona pokój, którego, że był dość obszerny, celą nazwać nie można; w pokoju tym stały sprzęty tak proste, jakie tylko u najsurowszych pustelnic napotkać można. Łóżko, kilka stołków, modlitewnik przed krucyfixem i wizerunek ś. Antoniego, patrona Lizbony — oto wszystko, co mieścił ten obszerny pokój. A jego mury pokryte staremi herbami, wśród których panował krzyż Bragancki — ledwie się oświecały blademi słońca promieńmi, z trudnością się przedzierającemi przez wysokie o różnobarwnych szybach okno.
W tym-to pokoju znajdziemy donnę Luizę de Guzman, wdowę po Janie Portugalskim.
W téj epoce (w 1662 roku) już ją starość ku ziemi pochyliła; lecz lata, nadawszy srébrny jéj włosom odblask, nie ujęły ani wspaniałości postawie, ani nie zmieniły dumnego jéj twarzy wyrazu. I piękna ona jeszcze była — piękna tą pięknością, która tylko pod koroną w całym się blasku przedstawia. Każdy w niéj łatwo mógł odgadnąć kobiétę z sercem silném, duszą męzką — kobiétę, która w chwili niebezpieczeństwa obnażała miecz swego słabego małżonka — kobiétę, co podbita tron; a podbiwszy go, spokojnie na jego stopniach siadła, jako pokorna żona i wierna poddana.
Obok niéj były dwie kobiéty. Jedna z nich już nie młoda, lecz z obliczem, co na sobie ślady dawnéj pozostawiło piękności — miała nieco do królowéj podobieństwa: była-to taż sama powierzchowna surowość, toż samo dumne spojrzenie. Nazwisko jéj: Donna Ximena de Vasconcellos y Souza, hrabini de Castelmelhort.
Druga, była dziewicą lat szesnastu. Jéj powabna twarzyczka ginęła prawie pod pół-zasłoną z czarnéj koronki. Gdy ukradkiem spojrzała na królowe, zaraz rumieniec jéj policzki oblewał; a w oczach malowało się głębokie poszanowanie, z bojaźnią i miłością połączone. Donna Inès de Cadaval, jedyna córka i sierota po księciu tegoż samego nazwiska — najbogatszą była w całém królestwie dziedziczką. Już od dwóch lat, znajdowała się pod opieką swéj krewnéj, hrabinéj wdowy de Castelmelhor, z rodziną Cadaval spokrewnionéj.
Donna Ximena klęczała przed królową, która jéj rękę w swych dłoniach ściskała.
Inès siedziała na poduszce, u ich nóg.
— Ximeno, córko moja! — mówiła królowa — oh! od jakże dawna widzieć cię pragnęłam. Niestety! tyś teraz także tak jak i ja wdowa.
— Wasza Królewska Mość i król jéj syn, utracili wiernego poddanego — rzekła hrabini, spokojną starając się okazać; lecz łza powoli spłynęła po twarzy — a ja... utraciłam...
Skończyć nie mogła; głowa na piersi opadła. Królowa się nachyliła i złożyła na jéj czole pocałunek.
— Dzięki, dzięki Waszéj Królewskiéj Mości — powstając przemówiła hrabini — Bóg zostawił mi dwóch synów.
— Zawsze silna i bogobojna! — poszepnęła królowa — Bóg pobłogosławił ją, dając jéj godnych niéj synów... Mów mi o swych synach — głośno królowa dodała — czy tak zawsze jak w dzieciństwie są do siebie podobni?
— Zawsze, pani.
— Spodziéwam się, że nie tylko obliczem lecz i sercem... Ah! bo téż to było zadziwiające podobieństwo! Przecież ja Don Ludwika do chrztu trzymałam, a nigdy go jednak od brata odróżnić nie mogłam. Była to taż sama twarz, ten sam wzrost, ten sam głos nawet. To téż żadnéj między nimi różnicy znaleźć nie mogąc, obydwóch ich zarówno kochałam.
Hrabini pocałowała ją w rękę, z pełną uszanowania czułością.
Donna Luiza tak daléj mówiła:
— Kocham ich, bo są twemi dziećmi, Ximeno. Czyż nie ty wychowałaś Donnę Katarzynę, moją najukochańszą córkę?.. Wówczas, gdy ja zupełnie byłam zajętą sprawami państwra, tyś nad nią czuwała... uczyłaś ją mnie kochać... O hrabino! nie ty wdzięczność mi winnaś.
Przy tych słowach, Donna Luiza twarz ręką zakryła. Przedmiot ten rozmowy zdawał się być przykrym dla téj wielkiéj królowéj, któréj starość tak nieszczęśliwą być miała, Katarzyna Bragancka, jéj córka, dopiéro co wyjechała do Londynu, aby siąść obok Karola Sztuarta, na Anglii tronie. Wiadomo, że w związku tym Katarzyna smutek tylko i gorycz znalazła. Może téż listy jéj zawiadomiły już matkę o tęschnocie młodéj królowéj i obrażającéj obojętności rozwiązłego Karola II.
— I ja mam dwóch synów — z westchnieniem dalej mówiła królowa — daj Boże! żeby obaj do siebie podobni byli; bo co mój Fedro, to uczciwy człowiek.
Hrabini nic nie odpowiedziała.
— I drugi także! drugi także! — śpiesznie dorzuciła królowa — jestem niesprawiedliwą dla Alfonsa, któremu winnam cześć i posłuszeństwo, jako następcy mego małżonka. On uszczęśliwi Portugalją. Lecz ty nic nie odpowiadasz, hrabino?
Zazwyczaj, o téj godzinie, ulice były puste: zaledwie kilku zgłodniałych włóczęgów ośmielało się wchodzić w sprzeczkę z patrolującą królewską strażą. Lecz tego wieczora ciągnęły w ciemności liczne tłumy ludzi; a wszystkie szły w jednym kierunku.
Grobowe milczenie panowało pomiędzy nocnymi przechodniami. Szli oni szybkim krokiem, czasami zatrzymując się nagle i nadsłuchując; lecz potém zdążali daléj, nie oglądając się i starannie swe twarze zakrywając szerokiemi płaszczami.
Przechodzili oni miasto wzdłuż, w górę Tagu. W miarę lego jak się zbliżali do przedmieścia Alcantara, ich liczba rosła; wkrótce też zformowali zupełną processyę. A im bardziéj ich szeregi powiększały się, leni więcéj przedsiębierali środków ostrożności. Skoro zaś gdzie na ulicy dwie podobne spotkały się gromady — to mijały siebie nie rzekłszy i słowa.
Ni końcu przedmieścia stał murowany dom, długi a nizki; dawniéj był on bez wątpienia ujeżdżalnią. Teraz zaś należał do Miguel’a Osorio, oberżysty, który przyszedł powoli do majątku, zarabiając na sprzedaży win francuzkich szlachcie, do dworu należącéj. W saméj rzeczy, panowie koniecznie musieli przejeżdżać koło oberży, ile razy udawali się do pałacu d’Alcantara, będącego zwykłą rezydencją Alfonsa Vigo; a za każdym razem, skoro przejeżdżali, oberżysta niezły miewał zarobek. Za to też Miguel, z powierzchowności przynajmniéj zdawał się być uniżonym sługą segnora Conti i wszystkich tych panów, którzy mieli wolny do króla przystęp. Oprócz tego, Miguel upewniał wszystkich, że Portugalja jeszcze nigdy tak sławnie rządzoną nie była.
Wybacz, hrabino! zasmuciłam cię, jak równie i to biedne dziécię... Lecz myśl ta jest tak straszna!... Nie wierzę im, nie chcę im wierzyć!.. Trzeba, żeby kto taki, w kim zupełne pokładam zaufanie... jak ty, naprzykład, Ximeno... ty, coś nigdy nie kłamała... przyszedł do mnie i powiedział, że syn mój uchybił obowiązkom króla i szlachcica, zboczył z drogi honoru!.. wtedy... lecz ty mi tego nigdy nie powiesz, nie prawdaż?
— Uchowaj Boże!
— O nie! bo tobie-bym uwierzyła i... umarła!
Długie nastąpiło milczenie.
Hrabini, czując spół-ubolewanie, nie śmiała przeszkodzić zadumie swéj monarchini.
Lecz wkrótce królowa nagle się ocknęła, a z przymusem się uśmiéchając, tak się do donny Inès ozwała:
— Ah! moja kochana, smutnie cię przyjmujemy... Hrabino, masz zachwycającą wychowankę; dziękuję ci, żeś mi ją na dwór syna mego przywiozła. A choć ona pochodzi z jednéj z najznakomitszych rodzin, postaramy się odpowiedniego rodem poszukać jéj męża.
Inès, któréj piękna twarzyczka rumieńcem pokrytą była, zbladła na te ostatnie wyrazy.
— Co to ma znaczyć? — spytała królowa — czoło senority pochmurzyło się nagle! Czy czasem niéma zamiaru wstąpić do klasztoru?
— Jeśli Wasza Królewska Mość zezwolisz — odpowiedziała hrabini — Inès de Cadaval zostanie żoną mego młodszego syna.
— Doskonale!.. Czyż nie mówiłam ci, że znajdzie się dla ciebie odpowiedni co do rodu małżonek? Cadaval i Vasconcellos! Trudno połączyć dwie znaczniejsze rodziny... A twój starszy syn?
— Mój starszy syn jest hrabią de Caslelmelhor; a co więcéj, ma zaszczyt być synem chrzestnym Waszéj Królewskiéj Mości... Za młodszym nic nie przemawiało, a jednak go Donna Inès pokochała.
— Hrabia de Caslelmelhor! znakomity to tytuł, którego nigdy zdrajcy nie nosili... Mój Ludwik musi miéć szlachetne serce, nie prawdaż?
— Tak sądzę, pani.
— Szczęśliwa matka! — powiedziała z westchnieniem królowa.
Wyraz ten znowu ją pogrążył w zamyślenie. Nim przyszła do siebie, dzwon klasztorny oznajmił nabożeństwo wieczorne — a wtedy trzy damy weszły do kaplicy. Każdy zgadnie, o co Donna Luiza de Guzman błagała Boga tego wieczora! lecz Bóg jéj modłów nie wysłuchał. Alfons Portugalski dobrze był przez swego ulubieńca strzeżony, by miał czas się upamiętać.


IV.
Oberża na przedmieściu.
ALKANTARA

Zmierzchać się zaczynało, i światła gasły zwolna we wszystkich oknach domów Lizbony. Niebo pokryte było chmurami, za które skrył się księżyc. I gdyby nie kilka latarń, które gorzały nad bramami bogatych mieszczan (wbrew nie dawno wydanemu przez króla zakazowi) i kilka lampek, palących się przed wizerunkami madonnów — miasto w zupełnéj było-by pogrążone ciemności
— Proszę Boga, żeby zesłał błogosławieństwo na króla Don Alfonsa.
— O! Bóg go pobłogosławi, moja córko Alfons jest dobrym chrześcjaninem, chociaż mówią, i...
— Chociaż mówią! — powtórzyła z zadziwieniem hrabini.
— Ty tego jeszcze nie wiész — powiedziała królowa, a głos jéj drżéć zaczął — ty już tak dawno żyjesz zdała od dworu!.. mówią... tajne doszły mię poszepty... Lecz to wszystko potwarz, moja córko!... Mówią, że Alfons prowadzi życie rozpustne i okrutne... Mówią...
— To są kłamstwa!
— Tak, tak... a jednak... Ah! prawdę mówisz, moja córko: to są kłamstwa, potwarze... nieuzasadnione pogłoski, przez Hiszpanów rzucane!
— Może Wasza Królewska Mość mogłabyś to zbadać; a gdyby pogłoski te, co nie wątpię, fałszywemi się okazały, oszczerców ukarać? — bojaźliwie ozwała się hrabini.
I zamilkła.
Królowa bacznie na nią spojrzała. W błędnych jéj oczach rozpacz i smutek przebijał.
— Ja nie śmiałam! — poszepnęła z trudnością — ja go kocham!... A przytém... wiem, to fałsz!. Bragancka krew jest czystą i w odważnych tylko płynie sercach... Czy słyszysz, hrabino?... Oni kłamią! kłamią, podli!...
Donna Luiza drżącym te słowa wyrzekła głosem. Zwyciężona wewnętrzném wzruszeniem, głowę w tył spuściła i zamknęła oczy.
Hrabini i Ines natychmiast rzuciły się na jéj pomoc.
— Dajcie pokój — powiedziała królowa — trudno już omdléć temu, co od kilku lat na ciągłe jest wystawiony cierpienia.
Pomimo tych stronnych opinji, Miguel z chęcią przedawni swoje wino niezadowolonym. A nawet, kiedy był zupełnie przekonanym, iż go nie usłyszą panowie ani ich służący, Miguel zmieniał nagle swe opinje i w wyrazach bardzo czułych, malował smutny los mieszkańców Lizbony. Wtedy-to Conti był dla niego tylko drobnowzrostkiem z pospólstwa, któremu koronki i axamity przystawały jak osłu lwia skóra.
— Ten uliczny rozpustnik — mówił daléj Miguel — jest raną Portugalji; a najszczęśliwszym dniem dla Lizbony będzie ten, w którym powieszą tego łotra na szubienicy, w pałacowém wystawionéj podwórcu.
Jeżeli Miguel przestawał wyrażać się podobnie, było można być pewnym, że zwęszył gdzieś tok z piórami lub haftowany kaftan. Chcąc być sprawiedliwym, wyznać musimy, że żaden z oberżystów niémiał tak delikatnego jak on węchu.
Przed domkiem lego-to człowieka zatrzymały się pierwsze gromadki. Goście ściskali gospodarza domu za rękę, wymawiali po cichu jakieś słowo i wchodzili. Nadchodzący późniéj robili toż samo — i wkrótce cała sala, jakkolwiek obszerna, napełniła się ludem.
O téj saméj godzinie, w jednej z pustych ulic dolnéj strony miasta, przechadzał się jakiś człowiek: to raz zatrzymywał się, to znowu nagle zawracał, jak gdyby zabłądził w tym ciemnym labiryncie, przezwanym cyrkułem szlachty; a to z powodu, iż w nim nie było sklepów, a natomiast wiele pałaców. Za nim, w niejakiéj odległości, jakiś drugi człowiek zupełnie jego ruchy naśladował. Skoro pierwszy zatrzymał się, drugi czynił toż samo; skoro piérwszy obracał się, drugi szybko ukrywał się w jakiéj bramie; a przepuściwszy koło siebie swego awanturniczego towarzysza, znowu go śledzić zaczynał.
— Ciemno tu jak w piekle! — myślał piérwszy. — Byłem jeszcze dzieckiem, kiedym przed dziesięciu laty wyjechał z Lizbony; wszystko się tu teraz zmieniło; nie wiem, gdzie jestem. Ah! gdyby tez przypadek zesłał mi jakiego przechodnia, a wreszcie i złodzieja, który-by w zamian za mój worek wskazał mi drogę!
— Mój młody przyjacielu — mówił do siebie drugi — napróżno się kręcisz to w tę to w ową stronę; przysiągłem sobie na wszystko co jest najświętszém, ze zarobię na tobie czterysta pistoli; a ja wtedy tylko łamię słowo, gdy idzie o dotrzymanie obietnic, które innym wypełniać się zobowiązuję.
Dotychczas Simon, robotnik sukienny, którego bez wątpienia czytelnicy już poznali ze słów Ascania Macarone — nie spostrzegł, że jest szpiegowanym; lecz w jednym ze swoich nagłych zwrotów zetknął się z Padewczykiem.
— Którędy droga do oberży d’Alcantara? — spytał Simon.
— Idę tam — odpowiedział Macarone, zmieniając głos.
— Jeżeli pozwolisz, panie kawalerze, pójdziemy razem.
— I owszem, mój szlachcicu! o! bo widać zaraz, że jesteś szlachcicem... a ponieważ i ja nim jestem... wypada być dla siebie nawzajem grzecznymi.
— I ja tak sądzę, panie kawalerze.
Simon powiedział te słowa dosyć oschłym tonem; a zarzuciwszy kaptur na głowę, przyśpieszył kroku. Macarone toż samo uczynił. Po kilkakroć chciał wszcząć rozmowę; lecz z obawy, by się nie zdradzić, zaniechał tego.
Włoch był-to człowiek od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat, wysoki, chudy, lecz zgrabny. Z jego zwinnych, gibkich i muszkularnych członków wnosić należało, że natura stworzyła go na skoczka na linie. Idąc, przybierał pozy teatralne, układał na sobie draperye z płaszcza i często podpiérał się pod boki.
Simon nie był zbyt wysokim, jak zwykle Portugalczycy; lecz jego szybkie ruchy i szerokie plecy znamionowały, że ten mały wzrost wcale nie jest słabości cechą.
Padewczyk z pod oka ciągle na niego spoglądał. Rozmyślał zapewne, wiele też segnor Conti dorzuci do umówionéj summy, za porządne pchnięcie sztyletem tego nieznajomego zuchwalca; lecz od czasów Horacjusza Koklesa, nieustraszoność nie jest głównym Włochów występkiem. Padewczyk spostrzegł, że z pod płaszcza Simona wygląda koniec szpady; był więc ostrożniejszym.
— Na co mam go zabijać? — pomyślał sobie — nie poznał mię wcale. Jeżeli wejdzie do oberży, to i ja z nim wejdę; jeżeli go nie puszczą, to znowuż śledzić go będę; pójdę za nim do jego mieszkania, a gdy się dowiem gdzie mieszka, łatwo mi przyjdzie dowiedziéć się jak się nazywa.
W téj chwili Włoch i Simon znajdowali się na końcu przedmieścia; oberża Alcantara wznosiła się przednimi. Lecz z jéj okien żadne nie błyszczało światło; szanowny Miguel Osorio, siedząc u drzwi, palił segaretto z ową powagą, jaka zawsze cechuje Hiszpanów i Portugalczyków, ten ważny akt odbywających.
— Oho! już jesteśmy! — powiedział Padewczyk, wskazując na oberżę — czy wejdziesz pan?
— Wejdę — odrzekł Simon.
— Znasz więc pan hasło?
— Nie! A pan?
— O! ja wcale nie potrzebuję znać hasła. Zaraz pan zobaczysz... Miguelu! przeklęty łotrze! kogóż dzisiaj mamy w wielkiéj sali?
— Łotrze! — powtórzył Miguel, zadrżawszy na głos kawalera Macarone. — Któż-to śmie przezywać łotrem oberżystę dworu? Założyłbym się, że to jaki kupiec z górnego miasta... Precz! włóczęgi!.. ja tylko szlachtę przyjmuję!
— Dobrze, dobrze, zuchu Miguelu; a ponieważ jesteśmy szlachtą, idź nam przygotuj kolację w wielkiéj sali. No! tylko prędko.
Przy ostatnich słowach, Macarone schwytał Miguela za ramiona, obrócił go i wszedł za próg; lecz w chwili gdy się zbliżał do drzwi, do wielkiéj sali wiodących, jakieś silne ręce ujęły go za barki i w tył cofnęły. Tylko, ze cofnięcie Wiocha było tak silném, iż zatoczył się na drugi koniec korytarza.
— Do widzenia, segnor Ascanio Macarone dell’Acquamonda — powiedział sukiennik tonem szydzącym — możesz pan tu na mnie zaczekać, jeżeli ci się podoba zamknąłem drzwi od ulicy, a teraz zamknę i te co do sali prowadzą.
W saméj rzeczy, Simon wszedł, drzwi na dwa spusty zamknąwszy.
Zaledwie powstał Ascanio, zaraz zaczął się macać po wszystkich członkach, ażeby się przekonać, czy niéma gdzie jakiego stłuczenia.
— Poznał mnie — szepnął z cicha do siebie. — Miałem piękną myśl, żem nie chciał poigrać sztyletem z tym szaleńcem. Ma rękę Herkulesa; teraz więc śledzić go tylko będę z daleka. A tym czasem zobaczmy, czy mówił prawdę...
Ascanio chciał otworzyć drzwi zewnętrzne; lecz te były zamknięte. Drzwi, do sali wiodących, dotknąć się nawet nie śmiał; zbliżywszy ucho do dziurki od klucza, starał się usłyszéć o czém w sali mówiono. Lecz napróżno: słyszał tylko w sali wielki hałas i kilka głosów, jednocześnie mówiących.
— Jakby tu ich schwytać! — Włoch pomyślał. — Gdyby te przeklęte drzwi nie były zamknięte, zabrałbym konia temu łotrowi Miguel’owi — a za godzinę, wszyscy ci mieszczanie siedzieli-by w pałacowém więzieniu.
Na szczęście obywateli Lizbony, taż sama myśl przyszła do głowy Simona — a ciężki klucz od drzwi wchodowych spoczywał u niego w kieszeni kaftana.
W chwili, kiedy Simon wszedł do sali, w któréj były zgromadzone wszystkie cechy Lizbony, spory tak żywo prowadzono, iż go nikt nie spostrzegł. Z trudnością przez tłum się przecisnąwszy, usiadł w piérwszym rzędzie krzeseł, na przeciwko stołu, przy którym zajmował miejsce jeden tylko Gaspar Orta Vaz, dziekan cechu garbarzy i zarazem prezes zgromadzenia.
Zgromadzenie, jak to już mówiliśmy, bardzo było liczne. Cechowi, ugruppowani naokoło prezesa, piérwszy stanowili szereg. Za nimi siedzieli majstrowie, następnie drobni kupcy, a nakoniec rzemieślnicy. Simon, o niczém nie wiedząc, zajął miejsce pomiędzy cechowymi. Jego płaszcz na rękę zarzucony; jego kostjum podobny do tego, jaki zwykle szlachta rano nosić zwykła — całe w ogóle ubranie nadawało mu postać bogatego mieszczanina. Miał na sobie nowy, sukienny, aksamitem lamowany kaftan; ciężki złoty łańcuch spadał mu na piersi.
Gdy się Simon obejrzał i spostrzegł na około siebie siwe brody i szlachetne twarze, chciał się cofnąć; lecz już było zapóżno. Droga, którą sobie oczyścił silnémi uderzeniami łokci, już się zamknęła; a hałas tak nagle się zmniejszał, że Simon nie mógł miéć nadziei ponowienia swéj przeprawy z pożądanym skutkiem. Pozostał więc na miejscu, nasunąwszy kapelusz na oczy.
— Dzieci! — mówił stary Gaspar — dzieci! słuchajcie starych!
— Śmierć panom dworu! — odpowiedzieli chórem rzemieślnicy i kupcy. — Śmierć synowi rzeźnika!
— Dobrze, dobrze, lecz zamilknijcie chociaż na chwilkę! — wołał nieszczęśliwy prezes — już ochrzypłem, a jeżeli taki hałas dłużéj trwać będzie, nie będę wam w stanie rad moich udzielić.
Simon słuchał i potrząsał głową.
— Wiec to ja mam liczyć na tych bezsilnych starców i na te gadatliwe dzieci, w wykonaniu dzielą, do którego mnie zobowiązał ojciec na loża śmierci? — do siebie mówił Simon — Lecz niémam w czém wybierać... czekajmy wiec, a wola Boża się spełni.
— Moi przyjaciele i współobywatele — zaczął znowu Gaspar Orta Vaz, korzystając z chwilki milczenia — każdy z was wie, że już skończyłem siedmdziesiąt trzy lat w dniu przestawnego Świętego Antoniego, patrona naszego ratusza. Już lat jedenaście i miesięcy siedm mam honor być starszym cechu farbiarzy, garbarzy i białoskórników Lizbońskich. Wszystko to przemawia za mną, moje dzieci; tém bardziéj, skoro jeszcze kto może powiedziéć jak ja: „Jestem ten i ton, i mogę od piérwszego stycznia do Świętego Sylwestra przejadać dziennie na swoją osobę pięć dukatów;” samo więc przez się rozumie...
— Co on plecie? — zawołało razem sto silnych głosów — czyż dla tego, że jesteśmy biedni, mówić nam zabrania?
— Alboż nas tu dla tego wezwano, żeby tyranję miecza zamieniono nam na kassę z piéniędzmi?
— Na Świętego Marcina!
— Na Świętego Antoniego!
— Na Świętego Rafaela! majstrze Casparze Orla Vaz, jesteś stary głupiec pomimo to, że masz łysą głowę i że możesz przejeść codzień pięć dukatów.
Stary garbarz powstał i zażądał milczenia: zapewne mając zamiar objaśnić swe nieostrożne słowa lub za nie przeprosić; lecz, pomimo wszelkich jego usiłowań, hałas w zgromadzeniu coraz bardziéj się wzmagał, i wkrótce wysilony starzec upadł na krzesło. Wtedy nastąpiło milczenie — a jeden z cechowych zajął miejsce Gaspara chcąc prezydować.
— Pozwólcie mówić Baltazarowi — ryknął ktoś głosem stentora, ze zbitéj gromadki ostatnich szeregów — Baltazar wydźwignie was z tego kłopotliwego położenia.
— Co to za jeden, ten Baltazar? zapytał prezes.
— Jest-to Baltazar! — odpowiedział tenże sam głos.
— Dobrze odpowiedziano! brawo, brawo! — ze wszystkich zawołano stron.
Głośny śmiéch wstrząsnął ścianami budynku; co dowodzi, jak łatwo zgromadzenie ludowe przechodzi z gniéwu do wesołości i nawzajem.
— Zbliż się i mów — rzekł prezes.
Natychmiast wszyscy poruszyli się, i ogromny kolos, w płóciennéj kurtce, krwią zbrukanéj.
zbliżył się do stołu prezesa, przewracając wszystko co tylko spotkał na drodze.
— Oto macie Baltazara! — powiedział olbrzym, nogę na stopniach stawiając.
— Brawo! Baltazar! — krzyknęły tłumy.
— Nie będę długo rozprawiał, lecz za to powiem wam mądrze... Tylko co mówiono o Conti’m i zarzucano mu, iż jest synem rzeźnika. Wszystko to jest prawdą; ponieważ ja sam służyłem u jego ojca, który umarł z rozpaczy, że synek nie chce się zajmować jego rzemiosłem... o! bo piękne jest nasze rzemiosło, moi przyjaciele!..
— Do rzeczy! — powiedział prezes.
— Masz pan zupełną słuszność. Idzie o zabicie człowieka, nieprawdaż? Jeżeliście już jego śmierć postanowili, niema co już nad tém rozprawiać. Conti wierutny-to łotr, lecz i król słabego jest umysłu. Po Conti’m nastanie drugi faworyt...
— Baltazar ma słuszność! — zawołało kilka głosów.
— Dajmy na to, że zabijemy i drugiego — mówił dalej Baltazar — lecz cóż z tego? po drugim nastąpi trzeci. Tym sposobem, nigdy-by się nie skończyło. Najlepiéj przeto zabić Alfonsa, a rejentkę donnę Luizę królową ogłosić.
W sali nagle wszyscy umilkli.
— Nieszczęśliwy! — zawołał Simon — jak śmiész to mówić?
— Dla czegóż nie? — obojętnie zapylał Baltazar.
— Przysięgam na krew domu de Souza! te twe wyrazy ostatniemi już będą! — zawołał oburzony Simon.
I wywijając szpadą, młodzieniec na olbrzyma się rzucił.
— Zdrada! zdrada! — ze wszech stron zawołano — To szpieg!.. śmierć mu! śmierć!
Otoczono Simona i w jednej chwili rozbroiwszy, na ziemię powalono.
— Zaklinał się na krew domu Souza — mówili najzacieklejsi — zapewne jest służącym nowego hrabiego de Castelmelhor, który wczoraj przyjechał do Lizbony; tego panka, co to przedewszystkiém Couti’ego odwiedził.
— Nieprawda! — chciał zawołać Simon — hrabia de Castelmelhor jest uczciwym Portugalczykiem, który bardziéj niż wy nie nawidzi Conti’ego...
Lecz było tu kilku szpiegów Conti’ego; bo rzemieślnik może wam rano przymierzać buty lub aksamitną kamizelkę — a wieczorem żądać twéj głowy: niektórzy z nich widzieli rano Ludwika de Vasconcellos y Souza, hrabiego de Castelmelhor, u królewskiego faworyta. Okoliczność więc ta stawiała Simona w niebezpieczném powożeniu: Simon nie mógł się obronić.
— Panowie oddajcie każdemu co do kogo należy! — zawołał jakiś podmajstrzy, — rola kata, według nienaruszonego prawa, do Baltazara należy.
Starsi cechów już niemogli trzymać na wodzy rozjuszonego tłumu. Zresztą, nie chcieli ratować człowieka, który na drugi dzień mógł ich oddać w ręce sprawiedliwości. Zostali więc milczącymi téj sceny świadkami. Tłum jednakże z hucznemi oklaskami wniosek podmajstrzego przyjął.
Baltazar, sam o tém nie wiedząc, stał się między ludem popularnym. Simona przyciągnięto do niego; a podmajstrzy, podając rzeźnikowi szpadę nieszczęśliwego młodzieńca, uczynił bardzo znaczący gest.
Rzeźnik zrozumiał go i z zimną krwią nie jąkając się wcale rzekł.
— Dla czego nie?
Potém, wziąwszy szpadę, zaczął przypatrywać się okiem znawcy klindze; potrząsł głową na znak, że broń dobra — i stanął w gotowości do dzieła.
W téj stanowczéj chwili, Simon podniósł głowę do góry, i śmiało spojrzał w twarz swojego kata.
Baltazar upuścił szpadę i przetarł sob:e oczy.
— To co innego! — zawołał — to zupełnie co innego!..
— Co to jest? — chórem zawrzasło zgromadzenie, które wcale nie miało zamiaru wyroku śmierci odwołać.
— To zupełnie co innego! — powtórzył Baltazar.
— Diego, podnieś szpadę! — ozwał się jakiś głos — ten człowiek umie tylko zabijać barany: boi się widać.
Dwóch czy trzech ludzi pośpieszyło podniéść szpadę; lecz Baltazar uprzedził ich, a, stanąwszy między tłumem i Simon’em, z taką zaciętością szpadą wywijać zaczął, iż wkrótce na około niego uformowało się obszerne puste miejsce.
— Przecież wam mówię, panowie, że teraz zupełnie jest co innego! — powtórzył Baltazar z zadziwiającą oziębłością. Posłuchajcie: jeżeli chcecie wiedziéć jak ja odcinam głowy, to złóżcie się i kupcie mi jaką inną. Bo co tę głowę, to mężny nosi człowiek; a wiecie, jak to się rzadko zdarza. To téż ani ja, ani wy, nikt zgoła niepoważy się go dotknąć.
— Więc go znasz? — zapytał jeden ze starszych zgromadzenia.
— Czy go znam? I tak i nie... A wy, którzy tylko-co nosiliście mnie na rękach, czyście mnie znali?
— Ręczysz-że za niego?
— Swoją głową.
— Jak się on nazywa?
— Nie wiém.
— Ten człowiek urąga nam! — uradzili starsi cechów, z przerażeniem myśląc o dniu następnym. — On trzyma z tym młodzieńcem; obydwaj wiec są pewnie szpiegami!
— Wszystko to jest prawdą! — poszepnął stary Gaspar do ucha swemu sąsiadowi — dzisiaj rano, spotkałem na placu tego chłopca, rozmawiającego z królewskim fanfaronem.
— O! tak jest, niema wątpliwości!.. trzeba ich schwytać obydwóch!
Baltazar przybrał obronną postawę.
— Wstawaj! — rzekł do Simona — weź szpadę; wiem, że nią dzielnie umiesz władać. Ja mam nóż... Dwóch naprzeciwko tysiąca, to niewielu; lecz kiedy już tak wypadło... No! broń się!
Mieszczanie podżegali się nawzajem, by rzucić się na tych dwóch ludzi; lecz nikt przykładu dać nie chciał. Simon powstał. Twarz jego, na któréj zimna malowała się obojętność, jeszcze bardziéj wachanie tłumów powiększyła.
— No! panowie! — ozwał się Baltazar po kilku chwilach milczenia — widzę, że wy coś, tak jak i my, bójki wszcząć nie chcecie. Pogadajmy więc trochę... Powiedźcie, czy nie raczycie mi pozwolić, bym wam opowiedział dobrą historyjkę? To wam pomoże do ubicia czasu; a wasze żony myśléć będą mogły, że przecież cośkolwiek zrobiliście téj nocy. Moja historya jest zupełnie wczesną; zaszła dzisiaj rano. I wy i ja, wszyscy odgrywaliśmy w niej rolę: ja miałem rolę ofiary; wy panowie odgrywaliście swą zwyczajną, to jest tchórzliwych widzów rolę. Co się zaś tyczć roli bohatera, zaraz wam opowiem kto ją wziął na siebie. Wiécie, że dzisiaj rano Conti kazał wszystkim trębaczom trąbić, by was zgromadzić na placu, a następnie ciężko obrazić. Ci z was, którym strach nie odjął zmysłu widzenia, widzieli, że faworyt uderzył szpadą nieszczęśliwego, który nie mógł się nad nim zemścić... Widzieliścież to?
— Widzieliśmy!..
— Nieszczęśliwy cierpiał. Wówczas jakiś człowiek zbliżywszy się do niego, w oczach Conti’ego podał mu chustkę; trębacz krew chustką obtarł, a ranę przewiązał.
— Był-to człowiek honorowy i odważny — powiedział jeden ze starszych — nie bał on się gniéwu faworyta; a gniew faworyta — to śmierć... Kto jest len człowiek? Jak się on nazywa?
— Zaraz się dowiecie... Trębaczem ja byłem... O! uspokójcie się. Co komu do tego, czém byłem dziś rano? Dzisiaj wieczór jestem rzeźnikiem, zupełnie na wasze usługi oddanym. Oprócz lego, widzę tutaj krawca Conti’ego, jego tapicera, jego puszkarza. Dla czegóż bardziéj tym ludziom niż mnie zawierzacie? Conti płaci im dobrze, mnie zaś nędznie; nienawidząc go, oni stają się dlań niewdzięcznymi; ja, niecierpiąc go, jestem sprawiedliwym. Nie we mnie-ż tedy więcéj niż w nich zaufania mieć winniście? Lecz idźmy daléj... Gdy faworyt, przeczytawszy nam pełen podłości edykt, chciał powrócić do domu — wy wszyscy daliście mu wolne przejście, usunęliście się przed nim z trwogą jak barany, o których tylko co mówiliście. Jeden tylko człowiek nie ruszył się z miejsca, jeden tylko nie chciał go przepuścić; a gdy Conti swoim zwyczajem wzniósł nań rękę, znalazł w nim tęgiego przeciwnika. Wszyscy widzieliście, jak go dzielnie uczęstował; wszyscy słyszeliście te słowa: „Oto masz, synu rzeźnika, od mieszkańców Lizbony!” Mógłże to uczynić i powiedzieć szpieg?
— Nie! nie! — wołał tłum, pojmować zaczynający — tylko człowiek, pełen honoru, Conti’ego mógł uderzyć. Kto faworyta uderzył w imieniu mieszkańców Lizbony, ten jest naszym towarzyszem... Lecz jakże on się nazywa? Powiedz nam jego nazwisko?
— Już wam mówiłem, że sam nazwiska jego nie znam. Lecz co nam po jego nazwisku!.. Ten, co się nie bał gniewu, z pomocą mi pospieszając; ten, co uderzył Conti’ego, otoczonego strażą, chcąc zemścić się za was wszystkich... ten jest tutaj... przed wami... Oto on sam!
I Baltazar położył rękę na ramieniu Simon’a.
— Prawda! — zawołał jakiś podmajstrzy — poznaję go.
— I ja... i ja go poznaje... — wszyscy jednogłośnie odwtórzyli.
— Mówiłem ci, żem widział gdzieś tego młodego człowieka — szepnął Gaspar Orta Vaz do ucha swojemu sąsiadowi.
— I upewniałeś, że chodził z królewskim fanfaronem — dorzucił sąsiad.
— Czy w saméj rzeczy mówiłem to, mój przyjacielu? — zapytał stary Gaspar Orta Vaz.
— Teraz — począł znowu mówić Baltazar — pozwólcie mi jeszcze dodać słówko. Potrzebujecie mężnego dowódzcy; ten młodzieniec dowiódł, iż jest nieustraszonym; obierzmy go więc sobie za wodza!
Wybór ten jednogłośnie zatwierdzono; nikt sprzeciwiać się nie poważył. Wszyscy młodzi ludzie znajdujący się w zgromadzeniu, uczuli jakąś przychylność do mężnego nieznajomego; a starcy radzi byli, iż odpowiedzialność na kogo innego złożyć mogą.
Orta Vaz, przybierając znowu rolę prezesa, klasnął rękoma i milczenie nakazał.
— Cudzoziemcze — rzekł — wyświadczyłeś wielką usługę mieszkańcom i cechom Lizbony. Możemyż wiedziéć nazwisko naszego nieustraszonego obrońcy?
— Nazywam się Simon.
— Don Simonie, czy chcesz być naszym dowódzcą?
— Być może, iż się na to zgodzę... Wprzód jednak podam warunki... Lecz otóż i mój zbawca, któremu zapomniałem uścisnąć ręki.
Baltazar zbliżył się i wyciągnął swą széroka dłoń; lecz Simon cofnął się.
— Zaczekaj — powiedział — wyrzekłeś słowa, które odwołać musisz, jeżeli chcesz być moim przyjacielem.
— Uczynię wszystko co zechcesz, Don Simonie! — odpowiedział Baltazar z uszanowaniem.
— Wniosłeś projekt zamordowania Alfonsa Portugalskiego — przysięgnij mi, że go bronić będziesz.
— Niech i tak będzie — wyszeptał olbrzym.
Potém silnym głosem zawołał:
— Przysięgam!
— Dobrze! Masz teraz moją rękę, dziękuję ci.
Baltazar uchwyciwszy rękę Simona, nietylko że ją uścisnął, ale nawet ucałował.
Simon patrzał na niego zdumiały.
— Uspokój się, segnor — cichym przemówił Baltazar głosem — nie znam cię, lecz jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebował kogo, coby za ciebie swoje życie poświęcić był gotów — przypomnij sobie o Baltazarze.
W téjże chwili, olbrzym wyjął chustkę Simona, na teraz podartą i okrwawioną.
— Za tę chustkę kupiłeś mnie segnor całego, z duszą i ciałem — dodał Baltazar. — No! panowie, przejść mi dajcie!
I olbrzym zaczął rozpychać sąsiadów łokciami, i na dawném usiadł miejscu.
— Posłuchajcie mię teraz, panowie — przemówił Simon do zgromadzenia. — Moje godło tak brzmi: Wojna z Contimi.. uszanowanie dla domu Braganza!.. Zgadzacież się na nie?
Obecni przez chwil kilka milczeli.
— Kochamy, szanujemy dom Bragancki — odpowiedział jeden ze starszych cechu — lecz cóż? wie każdy, że dla zachowania drzewa, potrzeba obcinać uschnięte gałęzie... Alfons VI słabego jest umysłu... rządzić niezdolny...
— Alfons VI jest naszym prawym królem! — zawołał Simon silnym głosem — Zdrajcy na złe użyli jego niedoświadczenia; winniśmy go od nich oswobodzić, nie zaś targać się na niego! Pamiętajcie! Wojna z Contim! uszanowanie dla domu Bragdnza.
— Oszczędzać więc Alfonsa będziemy.
— Nie dość na tein; w potrzebie bronić go winiliście.
— Dobrze! bronić go będziemy.
— Będę więc waszym dowódzcą.
Od téj chwili zgromadzenie przyjęło więcéj poważny charakter. Simon nieraz zmuszał je do uległości; w wykonywaniu czego pomagał mu piorunujący glos Baltazara, który zdaleka jego wnioski popierał. Postanowiono, że każdy mieszczanin skrycie nabyć sobie winien broń; na témże samém posiedzeniu wybrano cyrkułowych naczelników i oficerów.
Świtać już zaczynało kiedy Simon oznajmił, że czas rozejść się do domów.
— Zgromadzać się nam więcéj niéma potrzeby — rzekł Simon, zamykając rozprawy — mogłyby one wzbudzić podejrzenie. Ja będę się tylko naradzał z naczelnikami cyrkułów; a ci będą wam mą wolę objawiać. Gdy zaś nadejdzie chwila działania, hańba temu, co się cofnie!
Tłum rozszedł się w milczeniu; starsi cechów pochwalali niezmordowanego Miguela, którego znaleźli śpiącego u drzwi. Simon wyszedł ostatni; zapomniał zupełnie o Padewczyku Macarone, i w myślach pogrążony, przeszedł przez korytarz. Zaledwie wyszedł na ulicę, Włoch czekający na niego znowu śledzić go zaczął.
— Pewnie ani pomyślał ten tłum, iż znakomitego szlachcica miał tak blizko siebie — dumał Macarone — zresztą, nic nie słyszałem; nie znam nawet nazwiska mego młodego towarzysza; a jeżeli nieszczęście prześladować mię nie przestanie — to Conti, zamiast dwustu dublonów, chyba dwieście kijów wyliczyć mi każe.
Dumając jednak, Włoch z oczu Simona nie spuszczał.
Młodzieniec przeszedł przez całe miasto i zatrzymał się na końcu cyrkułu szlachty, przed wspaniałym gmachem.
— O-ho! — pomyślał Macarone — miałże-by-to być lokaj hrabiego de Castelmelhor?
Simon zastukał. Odźwierny otworzył mu; a na widok młodzieńca, śpiesznie zdjął tok i do ziemi się skłonił.
Przez otwartą bramę Padewczyk widział jak Simon postępował przez podwórzec, i jak masztalerze i służalce rodziny de Souza głowy przed nim odkrywali.
— Na mego patrona! — zawołał zdziwiony — Toć-to sam hrabia!


V.
Jan de Souza.

Nieboszczyk hrabia de Caslelmelhor, Jan de Vasconcellos y Souza, był silną podporą domu Braganckiego, podczas wypadków 1640 roku. W epoce téj, hrabia był jedynym przyjacielem księcia Jana, który po wstąpieniu na tron łaskami go obsypał.
Po przyjściu na świat Donny Katarzyny Portugalskiej, hrabinę Castelmelhor mianowano ochmistrzynią nowo-narodzonéj. Hrabina czuwała nad wychowaniem księżnej aż do chwili jéj odjazdu do Anglji. Pomimo jednak tych wszystkich związków, jakie łączyły króla z domem de Souza — w roku 1652, to jest na dziesięć lat przed epoką rozpoczęcia się naszego opowiadania — hrabia de Castelmelhor nagle wyjechał z Lizbony, i osiadł z dwoma synami w zamku Vasconcellos, w Estremadurze. Donna Ximena na usilne prośby królowéj, która była jéj najszczerszą przyjaciółką, nie udała się za mężem, lecz pozostała przy Katarzynie de Braganza.
Nagły wyjazd hrabiego, długo służył za przedmiot do rozmowy dworzanom, nic do czynienia niemającym. Niektórzy głosili, że hrabia rozgniewał się na króla Jana za to, iż król dać mu nie chciał księztwa Cadaval, bezdziedzicznego po śmierci ostatniego księcia nazwiskiem Nuno Alvarez Pereira; który-to postępek tém niesprawiedliwszym zdawał się, że hrabia de Castelmelhor, oprócz osobistych zasług, miał prawo do księztwa Cadaval przez żonę swoja, z domu Pereira pochodząca. Inni utrzymywali znowu, że infant Alfons (teraźniejszy król) ciężko obraził starszego syna Souzy, w obec licznego zgromadzenia — i że go potém przeprosić się wzbraniał. I ci i tamci mylili się. Sam król ofiarował hrabiemu księztwo Cadaval; lecz hrabia, typ szlachetności i wspaniałomyślności rycerskiéj, odpowiedział, że księztwo dziedziczyć teraz powinna jedyna po zmarłym księciu pozostała córka, która książęcą mytrę przekaże wybranemu przez się małżonkowi; że zatém nie myśli obdzierać sieroty, któréj został opiekunem.
Co się tycze drugiego powodu, ten także nie mógł być przyczyną odjazdu; każdemu bowiem wiadomém było, że infant Alfons obraza wszystkich, i że na nieszczęście, nie należy do liczby tych ludzi, od których można-by żądać zadosyć uczynienia za ich postępki.
Ważniejszy musiał być przeto powód, skoro taki człowiek jak hrabia, usunął się od spraw państwa i opuścił dwór, na którym wszyscy kochali go i poważali. Powodem tym była nienawiść jego ku Anglji, i głęboka znajomość chytréj polityki jéj rządu.
W saméj rzeczy, zaledwie król Jan zasiadł na tronie przodków, natychmiast dwór Londyński przysłał posła do Lizbony i starał się przyjąć udział w sprawach Portugalskich. Cromwell rządził natenczas Anglją, pod imieniem protektora. Ten zręczny władzca, Anglik w duszy, instynktownie trzymał się polityki swoich poprzedników — wszystko grabić by jak najwięcéj przedawać można — oto było jego zadanie.
Zasiadłszy na miejscu nieszczęśliwego Karola I, Cromwel pomimowolnie był posłusznym wymaganiom chytréj polityki, którą Anglicy, ów naród handlujący, od wieków króli swych uciskają. Król Jan, olśniony złudnemi ofiarami Cromwela, natychmiast je przyjął, nie zważając na prośby hrabiego de Castelmelhor i innych rozsądnych doradzców. Jan wszedł z Anglją w handlowe stosunki, które na pozór korzystnemi się wydawały, w rzeczywistości zaś rujnowały państwo. Hrabia wszelkiemi środkami starał się zapobiedz temu; nawet w obec całéj rady protestował przeciw działaniom angielskiego poselstwa. Lecz wszystko było napróżno. Nie chcąc więc zatwierdzać niejako swoją obecnością, zawartego przez państwo traktatu — traktatu, który uważał nietylko za hańbiący, ale i niszczący Portugalię, hrabia wyjechał z Lizbony przed jego podpisaniem i już od tego czasu nie pokazywał się na Dworze.
Poślubiwszy Donnę Ximene Pereira, hrabia miał z nią bliźnięta: Ludwika i Simona de Souza. Już wiemy, że ci dwaj bracia z powierzchowności byli bardzo do siebie podobni: obydwaj byli przystojni i szlachetnego oblicza. Pod względem moralnym, Ludwik byłto młodzieniec poważny, pilny, lecz skryty. Simon przeciwnie był żywym, nawet lekkomyślnym. Po upływie lat kilku, oba charaktery wyrobiły się. Z lekkomyślności Simona pozostały tylko męzka szczerość i nieograniczona wspaniałomyślność; tymczasem skryty, chytry, i samolubny Ludwik, powabną powierzchownością odziewał wcale nieszlachetną duszę.
Bracia kochali się nawzajem, to jest Simon był czule przywiązany do Ludwika; a Ludwik z przyzwyczajenia, czy tez inném powodowany uczuciem, nie traktował brata tą nienawiścią, jaką pałał ku wszystkim, czyto równym czy też wyższym od siebie.
Nareszcie jedno zdarzenie, zupełnie wyrugowało z serca starszego Souzy, bratnią przyjaźń; wcale jednak nie oziębiło uczuć Simona.
Dwa lata przed wypadkiem, który opowiedzieliśmy w poprzednich rozdziałach, Donna Ximena hrabina de Castelmelhor opuściła Dwór Lizboński, gdzie jéj obecność była już niepotrzebną, i przyjechała do swego męża do zamku Vasconcellos, przywożąc ze sobą wychowankę swą Inez de Cadaval.
Inez, jak już wiémy, była piękną, a rozum jéj wdzięki nawet przewyższał. Obaj bracia zobaczywszy, pokochali ją, i obydwaj, dla zupełnie różnych przyczyn, wcale się przed sobą ze swych uczuć nie wywnętrzyli. Skromny Simon sądził, iż zbezcześci świętość swych uczuć, jeżeli się komu z nich zwierzy; Ludwik, odgadnąwszy tajemnicę brata a chcąc go uprzedzić, chciał oddalić wszelką — myśl o współzawodnictwie, by tym sposobem, swych czynów zazdrością i interesem nie nacechować.
Rachuby te jednak omyliły go. Donna Inez pokochała Simona, i uroczyście zaręczoną mu została w kaplicy Vasconcellos. Od téj chwili w sercu Ludwika tajemna dla brata zawrzala nienawiść. Powodzenie Simona nietylko wydzierało mu ukochaną przezeń kobiétę, lecz i ogromne bogactwa. Ludwik nie mógł tego przebaczyć bratu. Zwyciężony, nietracący jednak nadziei — bo małżeństwo jeszcze zawarte nie zostało — Ludwik swe myśli na siebie samego skierował, a bogactw i dostojeństw żądny, za jedyny je teraz cel uważał: i postanowił znaleźć najkrótszą drogę do osiągnięcia władzy.
Stary hrabia niknął widocznie. Szybko zbliżała się chwila, w któréj obaj bracia będą mogli wybrać sobie i stanowisko i rolę na świecie. Dotychczas wola starego hrabiego de Souza więziła ich w zamku Vasconcellos; lecz ze śmiercią hrabiego ginęła i władza, coby ich tam dłużéj zatrzymywać mogła.
Ludwik wiedział o t rm; zgodnie też z tą myślą postępował. Mając ciągłe za dworem stosunki, wszelkich tam wydarzonych wypadków był świadom.
— Kto się może poszczycić podobném jak moje nazwiskiem — myślał Ludwik — kto tyle co ja posiada zręczności, przebiegłości, i zarazem z najdrobniejszych wypadków lak dobrze korzystać umie — ten może bardzo wysokie zająć stanowisko, a jeszcze przy takim jak Alfons VI księciu.
Jedyną dlań przeszkodą w osiągnięciu władzy był Conti ten wyrostek z gminu, którego już los, to wreszcie kaprys słabego króla, do tak wysokich wyniosły godności. Ludwik długo myślał, jaką względem niego przyjąć pozycję? Czy mu niewolniczo ulegać, czy téź otwartą z nim rozpocząć walkę? Lecz zdradziecki Ludwika charakter podał mu najlepsze na to zapytanie odpowiedz: postanowił oszukać Conti’ego.
Nieszczęście mieć chciało, że nie długo na ziszczenie swych zamiarów czekał. Hrabia jęczał złożony ciężką chorobą; wkrótce następny wypadek rozwiązanie przyśpieszył.
Pewnéj nocy, straszne krzyki, obydwóch braci zbudziły.
— Hrabia umiera! — rozlegało się po zamku.
Ludwik i Simon pobiegli do pokoju ojca.
Hrabia wstał z łoza i siedział w starożytném krześle herbami domu Souza ozdobioném; podanie mówiło: że w tém krześle umierali wszyscy przodkowie znakomitego rodu Souza, poczynając od Hiszpana Ruy de Souza, przybyłego z Kastylji za panowania króla Pelaga.
Hrabia był blady ową bladością śmierć zapowiadającą. Hrabina klęcząc obok męża, płakała i modliła się; kapelan zamkowy czytał modlitwę za konających. Bracia uklękli między służącymi, a gdy kapelan domówił modlitwę, zbliżyli się do ojca. Zdawało się, iż obecność dzieci ożywiła starca, iskra życia błysnęła z jego zamglonych oczu.
— Zegnam cię! — rzekł starzec do żony. — Mam nadzieję, iż jeszcze przed śmiercią, Bóg doda mi siły do spełnienia koniecznego obowiązku; niezadługo rozstać się musiemy.
Donna Ximena chciała coś zarzucić.
— Musiemy się rozstać; moje chwile już są policzone. Zegnam cię. Obyś była szczęśliwą w tém i w przyszłém życiu, tak jak na to zasługujesz!
Hrabina ucałowała zlodowaciałą rękę męża, i zwolna wyszła. Na jéj znak słudzy także opuścili pokój.
— Mój ojcze — rzekł hrabia do kapelana — wkrótce powrócisz do mnie; każę cię zawołać przed skonem. A teraz pozostaw nas samych.
Gdy ksiądz oddalił się, stary Souza pozostał sam-na-sam ze swemi dziećmi, u nóg jego klęczącemi. Starzec w każdym z osobna badawcze zagłębił spojrzenie, jak gdyby zbliżająca się śmierć usposobiała go do czytania w ich sercach, — Bądź ostrożnym! — rzekł do Simona.
— Bądź odważnym! — rzekł do Ludwika.
Potém zamknął oczy, a zebrawszy myśli tak daléj mówić zaczął:
— Jesteście młodzi; macie przed sobą obszerne pole! Pozostawiam wam nazwisko Souza nieskalane; jakiem mi go i mój ojciec zostawił. Gdyby który z was kiedykolwiek zniesławił go... Lecz nie! to niepodobna!.. Przed dziesięciu laty opuściłem Dwór, myśląc, iż nie mogę tam pozostać, bez skalania honoru. Być może, iż niesłusznie wtedy postąpiłem. Obowiązkiem obywatela jest pracować ciągle, chociażby przekonany był, iż ta jego praca jest bezużyteczną. Moje dzieci, naprawcie mój błąd jeżelim go popełnił. Portugalja znajduje się w niebezpieczeństwie-, potrzebuje ona pomocy wszystkich swych dzieci. Jedzcie do stolicy. Mówią iż podły służalec jest tam silniejszym od wszystkich magnatów. Człowiek ten korzysta ze słabości króla. Zamordujcie niegodnego faworyta; lecz ocalcie króla... króla! czy słyszycie? Cokolwiek by się stało, cierpcie za niego, umrzyjcie za niego!
Głos starca dźwięczał jak za lat jego młodości. Oczy pałały jakimś dziwnym ogniem. Wyprostował się na starożytném krześle z którego jego przodkowie swą ostatnią wolę rodzinie głosili; bo członkowie rodziny Souza nie na łożu konali: i jeśli nie ginęli na polu bitwy, to dowlekłszy się do tego krzesła podaniem uświęconego, w nim śmierć znachodzili. Synowie ze łzami w oczach, szlachetnych słów ojca słuchali. Ludwik czuł, iż wszystko dobre w jego krwi płynące do piersi mu się rzucało. Simon naprzód już przysięgał sobie w duszy; iż wypełni wolę ojca.
Hrabia tak kończył:
— Między zdrajcami znajdzie się taki co powie wam: „Jestem silnym! Pomagaj mi, a podzielę się z tobą mą władzą!“ Nie wierz im Don Ludwiku. Fałszywi mędrkowie pojawią się i rzekną: „Król jest słabego umysłu; dla szczęścia dla sławy Porlugalji, wybierzmy innego, godniejszego tronu.” Simonie, jesteś szczerze przywiązanym do swojéj ojczyzny, nie słuchaj tych rad zdradzieckich. Bądźcie obydwaj wiernymi, szlachetnymi, niewzruszonymi: nosicie nazwisko Souza. Hrabio de Castelmelhor (Ludwik zadrżał i powstał), i ty, Don Simonie de Vasconcellos, połóżcie ręce na mojém sercu, które za kilka chwil bić przestanie, i przysięgnijcie mi, że uwolnicie Alfonsa VI od otaczających go zdrajców.
— Przysięgamy! — jednogłośnie zawołali bracia.
— Przysięgnijcie mi także, iż będziecie strzedz króla, bronić go, choćby z narażeniem własnego życia...
— Przysięgam! — wyjąkał Don Ludwik słabym głosem.
— O gdyby Bóg, jak najprędzej podał mi sposobność wypełnienia twéj woli, ojcze! — zawołał z uniesieniem Simon. — Przysięgam więc, przysięgam!
— Błogosławię was, moje dzieci — szeptał starzec, którego głos nagle osłabł: jak gdyby śmierć tyle mu dała czasu, ile było potrzeba na spełnienie ostatniéj powinności.
— Ojcze!.. najdroższy ojcze! — jęczał Simon, całując ręce hrabiego.
— Zegnam cię, Simonie! — rzekł hrabia — ty będziesz szlachetnym. Zegnam cię Don Ludwiku! proszę Boga, abyś był szlachetnym... A teraz każcie zawołać do mnie kapelana: już ziemskie sprawy załatwiłem.
W pół godziny, stary hrabia żyć przestał. Wypełniając jego wolę, hrabina wdowa i dzieci, udali się w następnym miesiącu do Lizbony wraz z Donną Inez de Cadaval.
Wrażenie, jakie wywarł na Don Ludwiku widok umierającego ojca, nie było ani silném ani długotrwałém. Jeszcze tegoż samego dnia, w którym przybył do stolicy, Ludwik nie przedstawiwszy się pierwéj królowi, pojechał z odwiedzinami do Conti’ego, chcąc zgłębić charakter i zamiary tego człowieka. Hrabia de Castelmelhor z łatwością poznał, iż faworyt stara się wszelkiemi środkami przeciągnąć na swą stronę, starą i prawdziwą dziedziczną szlachtę. Serce jego silniéj uderzyło po odkryciu téj prawdy, która nagle pomnażała nadzieję osiągnięcia upragnionego celu, i podawała mu od piérwszego widzenia się z faworytem, środki do zawiązania z nim ściślejszych stosunków.


VI.
Król Alfons.

Nazajutrz rano, młody hrabia de Castelmelhor i Simon de Vasconcellos udali się konno do zamku d’Alcantara, gdzie ich wuj, Henryk Moura Tellés margrabia de Saldanha, miał ich przedstawić królowi. Bracia przejeżdżali przez miasto, otoczeni tłumem dworzan. Lud kupił się na ich drodze; wszyscy mówili, iż już dawno nie widziano tak pięknych panów, i dwóch braci, tak zadziwiająco do siebie podobnych.
— To bliźnięta — ze wszech stron słyszéć się dało — dzieci starego hrabiego de Castelmelhor, który sam skazał się na wygnanie przez nienawiść ku przeklętym Anglikom. Daj Boże, ażeby dzieci wstąpiły w ślady ojca!
Na końcu przedmieścia d’Alcantara, orszak zatrzymać się musiał: przejazd tamowała jakaś lektyka bez herbów. Dworzanie ze świty hrabiego de Castelmelhor domagali się wolnego przejazdu, i podług zwyczaju, wymienili wszystkie nazwiska i tytuły swego pana.
Na to głos jakiś odpowiedział z głębi lektyki:
— Niech djabli porwą Castelmelhorów, Castelrealów i wszystkich hidalgów, którzy do swego nazwiska dodają nazwiska swych chałup!.. Bądźcie pewni, że lektyka moja ani na krok się nie usunie!.. Znam pewnego nędznika... nazywał się on Rodrique, zupełnie jak ten piękny brytan... którego podarował mi p. de Montaique, hrabia Sandwich... I cóż? teraz ten łotr tytułuje się księciem, hrabią, czy leź markizem... ale czort go wie jak on się nazywa... a! podobno de Castelrodrigo... Nie prawdaż to bardzo śmieszne!.. Nie ustąpię z drogi ani na włos!..
— Cóż to za uparty bałwan! — zawołał Simon de Vasconcellos. — Usuńcie na bok tę lektykę!
— Oho, co z tego to nic kotku nie będzie! — znowu ozwał się głos z lektyki. Kto się mnie dotknie, przekona się, że jestem bardzo ciężki; dla tego téż nie tak łatwo moją lektykę usunąć można... Ale! wracając do tego hrabiego... markiza... czy téż księcia Castelrodrigo — kazałem go deportować, ponieważ mi się nie podobało jego nazwisko...
Simon zeskoczył z konia i zbliżył się do drzwiczek lektyki.
— Szanowny panie — rzekł Vasconcellos — ktokolwiek jesteś nie ściągaj na siebie uporem swym nieprzyjemności. My chcemy przejechać, i przejedziemy natychmiast.
— Castro, szpady!.. Podaj mi pistolety Menezes! — ryknął głos, drżący od wściekłości — przysięgam na Wenerę i Bachusa! zabijemy tych zdrajców! Co za szkoda, że niema z nami naszego kochanego Conti z kilkunastą rycerzami firmamentu!. Lecz to wszystko jedno: naprzód! Drzwiczki roztworzyły się i wyszedł chwiejąc się, człowiek młody, blady, upadający na nogę. Młodzieniec ten natychmiast wystrzelił z obu pistoletów, które nikogo nie zraniły — i, rzucił się z obnażoną szpadą na świtę hrabiego de Castelmelhor.
— To król! To król! — zawołali jednocześnie Castro, Sebastian, Menezes i Jan Cabral de Barras, jeden ze cztérech piérwszych dworskich urzędników; wszyscy ci panowie wyskoczyli z lektyki za królem. I w samą porę się pojawili.
Simon wytrącił już z rąk króla szpadę, niewoląc go by błagał o przebaczenie.
Panowie i dworzanie królewscy rzucili się by podnieść Alfonsa; Simon smutnie zdziwiony widokiem nieszczęśliwego króla (idjoty), złożył na piersiach ręce i spuścił oczy. Castelmelhor natychmiast zeskoczył z konia i padł do nóg zwyciężonego.
— Niechaj Wasza Królewska Mość, skarżę mnie za przestępstwo mego brata! — zawołał Castelmelhor z udanym smutkiem, podając Alfonsowi swą szpadę.
— A więc ja nie umarłem, Cabralu? zapytał Alfons — Sebastjanie Menezes! będziesz wisiał mój przyjacielu, za to, żeś nie pobiegł po naszego nadwornego doktora!.. No, policzmy teraz nasze rany!..
— Wasza Królewska Mość, jak mi się zdaje, wcale ranionym nie jesteś — odrzekł Cabral de Barros.
— Tak mówisz?.. A ja sądziłem, że ten młody gbur przebił mię szpadą na wskroś... Ha! kiedy ranny nie jestem... tém lepiéj... Jedźmy do zamku d’Alcantara.
— Najjaśniejszy Panie!.. zaczął Castelmelhor.
— Czego chcesz?.. Czyś to ty nas rozbroił?
— Uchowaj Boże!
— Więc to twój brat? Jakże on się nazywa? Bo wy hidaldzy, książęcych nabieracie nawyknień; wam mało jednego nazwiska... To bardzo śmieszne!
— Nazywam się Don Simon de Vasconcellos y Souza — odpowiedział Simon poważnie.
— A cóż wam mówiłem? Otóż znowu taki, co sam jeden ma dwa nazwiska! To bardzo śmieszne!.. No! Don Simonie de Vasconcellos, etc. etc. etc., rozkazujemy ci nigdy nie pokazywać się nam na oczy... Odejdź!.. Co się tyczé ciebie hrabio — dodał Alfons — zdaje się nam, iż jesteś dla nas z należytem uszanowaniem; przebaczamy ci, iż jesteś bratem tego nieuka, i poprosimy Conti’ego naszego ukochanego towarzysza, by się wami zajął... Czy lubisz walkę byków?
— Nad życie!
— Doprawdy!.. I my także!.. No hrabio, podobałeś się nam; siadaj więc na koń i jedź z nami.
Castelmelhor był posłusznym; nie śmiał nawet spojrzeć na brata, który powoli w przeciwną udał się stronę.
Simon tak myślał przez drogę.
— „Bądź ostrożnym” mówił mi ojciec; a ja w przeciągu dwóch dni, ściągnąłem na siebie nienawiść króla i jego faworyta; przemilczając już wreszcie ów spisek, na czele którego stanąłem tak nierozważnie. Żem obraził Contego, wcale tego nie żałuję; lecz króla... Ach! czyż mogłem przypuścić, iż Alfons do tego stopnia jest ograniczonym? Mogłem-że mniemać, iż między magnatami znajdą się ludzie tak podli, co-by mu pomagali w wykonywaniu podobnych czynów?... A mój brat?... Brat opuścił mię! Tem lepiej ostatnia wola mego ojca będzie spełnioną zupełnie: dla króla będę działał; a jeżeli tego będzie potrzeba, gotów jestem umrzéć za niego!
Pogrążony w takich myślach, młodszy Souza — w którym czytelnicy z łatwością zapewne poznali wczorajszego sukiennika, — wszedł pod sklepienie wysokich drzew, ocieniających prawy brzeg Tagu w górnéj części miasta. Zwolna rozkoszne myśli smutek jego rozpędziły: Simon widział się mężem Jnez’y de Cadaval swéj ślicznéj narzeczonéj, która wzajemnością jego miłość odpłacała.
— Przynajmniej téj słodkiéj nadziei nikt mi wydrzeć nie jest w stanie — marzył daléj Vasconcellos. Inez będzie mię wspierać, wtenczas, kiedy ja żyjąc w samotności, tajemnie będę pracował dla króla. Ona to zachęcać mię będzie w chwilach mego zwątpienia... Ona mię zrozumie, i jeżeli umrę, nie dokończywszy poczętego dzieła, ona tylko będzie wiedziéć, jak byłem szlachetnym, mężnym, ile się poświęcać umiałem! A gdy jéj powierzę tajemnicę swego życia, co to szkodzi, że inni pamięć o mnie oczerniać będą...
Tymczasem król popędził do zamku d’Alkantara, ciesząc się z zaszłego zdarzenia[2], które jak najprędzej rad był opowiedzieć ze wszystkiemi szczegółami swemu przyjacielowi Conti.
Powróciwszy do domu, kazał zawołać, jak to zawsze robił kiedy był w dobrym humorze, swego psa Rodriga i brata don Pedra.
— Najjaśniejszy Panie — oznajmił krółowi kamerdyner — sekretarz przyboczny przyszedł po rozkazy Waszéj Królewskiéj Mości.
— Po rozkazy?... Rozkazuję mu, ażeby nigdy nie ważył się przychodzić do mnie w tym celu — odpowiedział Alfons. — Przekonasz się, hrabio — dodał król zwracając się do Castelmelhor’a — że Rodrigue jest śliczny pies. Chciałem go kiedyś zastrzelić, bo szkaradnie kulał.... a ja nienawidzę kulawych.... Lecz namyśliłem się, i chętniejbym teraz oddał Alentejo, niż się rozłączył z Rodrigiem. To moje dlań przywiązanie uczyniło Conti’ego bardzo zazdrosnym.
Castelmelhor kłaniał się i uśmiéchał; najlepszy-to sposób utrzymywania rozmowy z ludźmi gadatliwymi. Don Ludwik, wiedziony pewnym rodzajem instynktu, czuł, iż zyskuje przywiązanie króla; każdy niemal jego władcy wyraz, nieznaną mu jakąś wykrywał tajemnicę — a każda podobna tajemnica podawała mu nowe środki do zaskarbienia łask Alfonsa.
Król, wziąwszy hrabiego pod rękę, wszedł z nim do długiéj galerji, do prywatnych apartamentów wiodącéj.
— Przysięgam na mą duszę, hrabio! — zawołał nagle król — jeden z nas niezawodnie kuléć musi.
Castelmelhor poczerwieniał.
Król, w skutek nieszczęśliwego spadnięcia, o którém już wyżéj mówiliśmy, nie mógł zrobić ani kroku bez kołysania się na wszystkie strony.
Chwila więc ta bardzo była niebezpieczną dla niepewnego dworaka.
— Wasza Królewska Mość — odpowiedział Castelmelhor — dopiéro co wyrzec raczyłeś, iż nienawidzisz kulawych. Mogęż więc po podobném oświadczeniu przyznać się....
— Że kulejesz? Dziękuję ci za twą szczerość, mój przyjacielu. Bez wątpienia, że życie kulawego nie bardzo przyjemne.... No! lecz przecież wszyscy nie mogą być podobnymi do pięknego Narcyza; a wreszcie wyznam, iż jak na kulawego, dosyć jesteś zgrabnym.
Zaprawdę, litość brała, słysząc to chude, blade, wyniszczone suchotami dziecko, odzywające się podobnie do jednego z najpiękniejszych wówczas na dworze lizbońskim młodzieńców. Alfons sam siebie nie znał, a pochlebcy zdołali go przekonać, że on w fizycznym i moralnym względzie, jest ideałem człowieka.
Castelmelhor pospieszył ugiąć kolano przed tą mniemaną wyższością swojego monarchy.
— Piękność przystoi królowi — wyszeptał hrabia — i niegodnym byłoby czynem, zazdrościć królowi dobra, którem go od innych sama natura odróżniła.
— Panowie! — zawołał król, zwracając się do tłumu dworzan, czekających na niego u drzwi apartamentów — Wenera i Bachus są świadkami, że w tym oto, jednym kulawym więcéj jest rozumu, aniżeli w was wszystkich razem. Jeżeli mój kochany Conti nie każę go zamordować jeszcze w tym tygodniu, w takim razie nie bardzo może być pewnym swego miejsca.... Możesz pocałować naszą rękę, hrabio! Alfons ze szczególniejszą grzecznością uwolnił nowego pochlebcę.
Don Ludwik potrzebował ochłonąć z wzruszenia, dla tego téż spiesznie opuścił pokoje i udał się do ogrodu, by tam swobodniéj pomyśléć o nowém swojém stanowisku.
W jednéj z ulic ogrodu spostrzegł Conti’ego, patrzącego nań wzrokiem pełnym dumy i złości. Castelmelhor posiadał wrodzoną umiejętność dworskiego życia, zbliżył się więc śmiało do faworyta, a po grzecznym ukłonie, rzekł:
— Czy nie raczysz pan poświęcić mi chwil kilku, dając mi posłuchanie?
— Jeszcze nie teraz — sucho odparł Conti.
— I ja tak myślałem — mówił daléj Caslelmelhor, kłaniając się prawie do ziemi; lecz głos jego wzmocnił się i dźwięczał jakąś dumą — za godzinę czekać będę na Waszą Wysokość w ogrodzie, w miejscu, które mu się podoba wyznaczyć mi.
Conti, zdziwiony tą zmianą, bacznie spojrzał na młodego hrabiego; lecz ten dumnie wytrzymał to badawcze spojrzenie.
— A jeżeli nie podoba mi się naznaczyć panu téj schadzki — zapytał faworyt.
— Ha! to w takim razie o drugą prosić nie będę.
— Czy doprawdy?
— Przecież jestem starszy Souza.
— A oprócz tego hrabią Castelmelhor, wiem i o tém... Ja zaś jestem tylko biédnym hidalgą; lecz król mianował mnie kawalerem, następnie gubernatorem Algarwii i Prezydentem Rady Dwudziestu Cztérech.
— Rozkaz; małoletniego króla mogą być unieważnione przez królowę-rejentkę.
— Ona nie śmiała-by tego uczynić.
— Niéma co liczyć na słabość kobiéty, która zawładnęła tronem.... Lecz nas podglądają. Gdzież mam czekać na pana?
— W gaiku Apollina. Będę tam.
Castelmelhor ukłonił się i udał do królewskiego ogrodu.
— W jednym dniu pozyskał przyjaźń króla i faworyta! — szeptali zdziwieni dworzanie. — Niech djabli porwą! Ten parafianin daleko jest od nas zręczniejszym!


VII.
Omyłki.

Conti, pomieszany i zamyślony, przeszedłszy przez tłumy dworzan, oczekujących na łaskawe wejrzenie króla — udał się do apartamentów, do których wolno mu było wchodzić każdego czasu.
— Przecież mogę się zbliżyć do Waszéj Excellencji — rzekł Macarone, stojący na straży w przedpokoju.
— Czego chcesz? — zapytał opryskliwie Conti.
— Chcę odebrać obiecane mi przez Waszą Miłość czterysta pistoli — odpowiedział Padewczyk.
— A więc wiesz owe nazwisko?
— Wiele trudów mię to kosztowało, o! bardzo wiele; i spodziewam się, że Wasza Excellencja nagrodzisz mię szczodrze za odkrycie nie ze wszystkiém niekorzystne....
— Jakto! niekorzystne? — zapytał Conti.
— Tak jest, prawie; odkrycie bowiem zostało dopełnione zapóźno, bo Wasza Excellencja znasz nazwisko tego człowieka, tak dobrze jak i ja.
— Nie rozumiem cię.
— Miałżebym się mylić?... Tém lepiéj. Zdawało mi się, że Wasza Excellencja rozmawiałeś przed chwilą z młodym hrabią de Castelmelhor.
— I cóż ztąd?
— Czy Wasza Excellencja go nie poznałeś? — zapylał Wioch z widoczném zadziwieniem.
— Kogo? hrabiego? — zawołał Conti. — Czyś oszalał!
— Wasza Excelleneja słabą masz pamięć! — z zimną krwią odpowiedział Macarone. — O! gdyby kto mnie, chudemu pachołkowi, napiętnował twarz podobnie jak Waszéj Exc....
— Milcz! Ani słowa więcéj! — przerwał Conti, zbladłszy jak trup na wzmiankę o zdarzeniu dnia poprzedniego. Potém, jakby mówiąc do samego siebie, dodał:
Hrabia!... Byłżeto w saméj rzeczy hrabia?... Prawda! kiedym zobaczył twarz tego zuchwałego nieznajomego, zdawało mi się.... Tak, tak.... teraz sobie przypominam: to on!....
Conti nie poszedł do króla lecz zaczął spiesznie przechadzać się po przedpokoju.
Im więcéj myślą!, tém trudniéj mu było pojąć to dziwne zdarzenie. W jakim-że celu Castelmelhor przebrał się? Dla czego tak straszliwie znieważył jego, Conti’ego, przed którym drżą najmożniejsi panowie? A potém, jakiż ma cel ta schadzka, za godzinę, w ogrodzie?
— Prawdę powiedział Alfons — rzekł Conti tak cicho, że Padewczyk nie mógł nic słyszéć. — Jeżeli nie zgubię tego młokosa, on mię w przepaść wtrąci.... Ha! postaram się uprzedzić go!
Conti stanął naprzeciwko Ascania Macarone i w milczeniu przez chwil kilka badawczo nań spoglądał.
— Jesteś zręcznym szpiegiem — rzekł wreszcie — potrafiszże być śmiałym mordercą?
— We Florencyi — odpowiedział Padewczyk, podparłszy się pod boki — służyłem u margrabiego Santafiore. Margrabia był bardzo zazdrosnym; żona jego bowiem była najpiękniejszą kobiétą w całych Włoszech. W przeciągu cztérech miesięcy, zabiłem tam pięciu kawalerów i ociekłem z miasta, by uniknąć szubienicy. W Parmie, do któréj się schroniłem, hrabina Aldea Ritti obiecała mi tysiąc piastrów, jeżeli wyprawię na tamten świat jednego z jéj kuzynków; nazwisko bowiem jego znajdowało się w testamencie jéj męża, w którym bardzo bruździło — i tam sprawiłem się dobrze, i stosownie do umowy zostałem nagrodzony. We Francji, służyłem u księcia de Beaufort; lecz tam ludzie bronią się zaciekle, zatém zręczność moja była mi nieużyteczną; aż dopiéro w przejeździe przez Hiszpanię uczęstowałem dobrém pchnięciem młodego franta, który chciał się żenić z córką Alkada, wbrew życzeniu lego szanownego urzędnika. Tu w Portugalii niczém jeszcze podobném nie wstawiłem się, lecz mam honor głosić się najniższym Waszéj Excellencji sługą.
Przy ostatnich słowach, Macarone nizko się ukłonił, pokręcił wąsów i oparł rękę na rękojeści długiéj swojéj szpady.
— Dobrze — rzekł Conti, z mimowolnym uśmiechem. — Na mych szlachetnych przodków! jeżeli choć przez połowę tak dzielnie władasz szpada, jak językiem, jesteś doskonałym sługą!.... Być może, że cię będę potrzebował. Nie odchodź ztąd; za godzinę otrzymasz odemnie rozkazy.
Faworyt odwrócił się i postąpił ku pokojom królewskim. Macarone przez kilka chwil patrzał za nim, w nadziei, że Conti wróci się, by mu zapłacić za dopełnioną usługę, lecz widząc go już biorącego za klamkę ode drzwi gabinetu królewskiego, poskoczył, dognał faworyta, i z uniesieniem ucałowawszy jego rękę, rzeki:
— Składam dzięki losowi, iż zesłał mi tak szlachetnego pana.... Nie posiadam się z radości! Kiedy Wasza Excellencja mówiłeś, zdało mi się.... że słyszę głos wspaniałomyślnego i hojnego margrabiego Santafiore, mego dawnego opiekuna; zdało mi się.... że moje ręce są napełnione jego ślicznemi florenckimi dukatami.
Na te słowa twarz Conli’ego rozpogodziła się zupełnie.
— Przebiegłyś łotrze! — zawołał faworyt. — No, masz zadatek. Jeżeli będę z ciebie zadowolony, to i ty nie będziesz żałował ani margrabiego Santafiore, ani hrabiny Ritti, ani nawet księcia de Beaufort, który swoje sprawy sam tak dobrze załatwia, iż nie potrzebuje pomocy podobnego lobie hultaja.
Conti rzucił worek; Ascanio Macarone pochwycił go w locie.
Gdy faworyt poszedł do gabinetu, Macarone wziął się do obejrzenia wnętrza worka.
— Dwa, cztéry, sześć — mruczał Włoch, licząc pistole — w saméj rzeczy ten rzeźniczy cham obchodzi się ze mną bez żadnych ceremonii.... Ośm, dziesięć, dwanaście, czternaście.... Można-by sądzić, że zapomina z kim ma do czynienia; przecież jestem hidalgą.... Szesnaście, ośmnaście.... Kroćset djabłów! Przypomnę ja mu czém jestem!.... Dwadzieścia! No proszę! Tylko dwadzieścia pistoli!.... Niech djabli porwą! Tylko głupiec myśléć może, że za tak małe pieniądze można być zuchwałym.... O-ho! musisz ze mną inaczéj wychodzić, mój panie; albo nietylko że nie zabiję hrabiego Castelmelhor na twój rachunek, ale nawet.... kto wie?.... może tak wypadnie, że ciebie zabiję na rachunek hrabiego.... Ja to potrafię!
Padewczyk schował pieniądze, i mrucząc przechadza! się po przedpokoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zamek Alcantara, wybudowany po za murami miasta, w połowie piętnastego wieku, przez Alfonsa V, przezwanego Afrykańskim, za wielkie zwycięztwa nad Maurami w Afryce odniesione — sławnym był ze swych ogrodów. Jan IV, wstąpiwszy na tron, upiększył je do tego stopnia, iż ówcześni portugalscy poeci, śmiało je porównywać mogli ze sławnemi mitologicznemi ogrodami Hesperyd.
Idąc za popędem ówczesnego smaku, ogrody Alcantary ozdobiono niezliczona liczbą posągów, wyobrażających pogańskich bogów. Gaik Apollina, w którym Conti naznaczył schadzkę hrabiemu Castelmelhor, otrzymał swoje nazwanie od gruppy przedstawiającej boga poezji, z lirą w ręku, otoczonego dziewięciu niezbędnemi muzami.
Nim nadeszła umówiona godzina, młody hrabia już się przechadzał po gaiku. Jego chód raz powolny, to znów przyspieszony, przekonywał, iż w głębokich jest zatopiony dumaniach.
I w istocie, miał nad czém dumać. Schadzka naznaczona, a raczéj narzucona faworytowi, zakrawała na wyzwanie, które wypadało prowadzić daléj. Lecz jak tego dopełnić? Castelmelhor, świéżo do stolicy przybyły, niema na Dworze żadnego punktu oparcia się, oprócz przypadkowego przywiązania słabego króla, który, być może, iż w téj chwili zapomniał już o nim.... Czémże więc hrabia potrafi zaszkodzić człowiekowi, który już oddawna zajmuje tak znakomite stanowisko, i rozumie się, postanowił wszelkiemi możliwemi środkami utrzymać się na stopniu który osiągnąć umiał?
Dla tego téż Castelmelhor nie myślał wypowiadać wojny, nie traktując piérwéj o pokój. Jego rozum, zimno wszystko rozważający, lecz i śmiały zarazem, zgadywał, iż faworytowi, który się wyniósł z pospólstwa, zbywa na przyjaźni znakomitego z urodzenia pana; na tém téż zuchwale budował wszystkie swe przyszłe plany. Wiedział jednak hrabia dobrze, jak posady zakładanych przez niego nadziei są słabe; lecz idąc drogą wyłącznie przez siebie utorowaną, zawsze spotkałby się z Conti’m. Musiałby długo czekać na wysoki urząd, lub zajmować drugie miejsce; a dumny młodzieniec, stłumiwszy w sobie wszystkie wielkie cnoty przodków, zachował tylko w swém sercu wygórowaną dumę Souzy. Mógł on znosić współzawodnika, mając nadzieję, że go obalić potrafi; lecz nie mógł zniéść zwierzchnika.
Don Ludwik długo rozważał nad nieroztropnością swego postępku. Nie myślał jednak wcale projektować Conti’emu, aby się z nim podzielił władza. Jakkolwiek wiedział, że zaszczytnym dla faworyta byłby związek z potomkiem Souzy, pojmował i to przecież, że są dobra, któremi się za nic w świecie nie dzielimy. Don Ludwik ułożył sobie plan, widocznie niebardzo sprzyjający Conti’emu, plan, który w razie udania się, miał jemu, hrabiemu de Castelmelhor zapewnić w Portugalii piérwsze miejsce po królu. Wprawdzie, plan ów niszczył przyszłe nadzieje Don Simona de Vasconcellos; lecz czyż człowiek, którego pali żądza wyniesienia się, może się zajmować szczęściem swego brata?....
I ciesząc się już widokiem przyszłych powodzeń, starszy Souza, z niecierpliwością wyglądał chwili schadzki. Tymczasem zaś gdy hrabia mordował umysł i wymyślał nowe dowody na korzyść swych podłych przedsięwzięć, przypadek podawał mu silny oręż, na który wcale liczyć nie mógł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Baltazar, trębacz królewskiéj gwardji, odgrywający ważną rolę w zgromadzeniu Lizbońskich cechów, w oberży na przedmieściu Alkantara zasiadającém — chociaż zrzekł się godności trębacza fanfaronów królewskich, nie zrzekł się jednak prawa, mocą którego wolny miał wstęp do zamku. Żona jego piastowała również jakiś urząd w zamku. Baltazar tedy zrzuciwszy z siebie oznaki nowego stanu, przechadzał się po ogrodzie, czekając na jaką pomyślną chwilę, by się dostać do zamku i odpocząć w objęciu swéj czułéj małżonki.
W krzyżujących się alejach spotkał hrabiego Castelmelhor. Byty trębacz odkrył głowę spostrzegłszy szlachcica; chciał już iść daléj, kiedy nagle wzrok jego padł na twarz hrabiego.
Baltazar krzyknął z zadziwienia.
— Simon w dworskim kostjumie — pomyślał Baltazar. — Wprawdzie domyślałem się tego.... Wczorajszy sukiennik, jakkolwiek starał się, nie mógł mnie oszukać; pod sukiennym kaftanem poznałem człowieka nazwyczajonego chodzić w atłasach i koronkach.... Lecz cóż on tu robi?
Baltazar podbiegł spiesznie i stanął na środku ścieżdi którą szedł Castelmelhor.
— Mam honor złożyć swoje uszanowanie naszemu mężnemu dowódzcy! — rzekł Baltazar.
Castelmelhor podniósł oczy, a ujrzawszy nieznajomego, z niechęcią odwróci! się.
— Ah! panie Simonie — dodał trębacz, idąc za nim — pan mi się nie wymkniesz. Miałażby haftowana suknia zrobić z pana innego człowieka? Lub przespawszy kilka godzin, czyliźbyś pan zapomniéć już miał o swoich wczorajszych nieprzyjaciołach?
Na wzmiankę o Simonie hrabia zadrżał. Już to nie piérwszy raz brano go za jego brata; hrabia jednak ukrył pomieszanie i zapytał z uśmiéchem:
— Jakto? Więc mnie poznałeś!
— Oh! ja nie dam się oszukać — odpowiedział Baltazar — lecz najprzód pozwól mi pan zapytać siebie, od jak dawna sukiennicy noszą podobne chustki.
I Baltazar, przy tych słowach, wyjąwszy z zanadrza chustkę młodszego Souzy, potrząsnął nią nad głową. Castelmelhor nic nie rozumiał: poznał herb brata na rogu chustki; lecz jakim sposobem ta dostała się do rąk owego nieznajomego? Nie wiedząc, do czego go doprowadzi obłuda, hrabia postanowił, już-to przez ciekawość, już przez przyzwyczajenie do maskowania się — przyjąć rolę, jak mu narzucał przypadek.
— A więc schowałeś moją chustkę? — zapytał Don Ludwik.
— Nigdy się z nią nie rozstanę, Don Simonie! jest-to zakład między Wami i mną, między magnatem i biedakiem — zakład, który mi będzie zawsze przypominał, że jest na świecie szlachetny człowiek, pełen współczucia dla nieszczęśliwych.... I wierz mi, panie, iż ten nieszczęśliwy chroniąc życie magnata, wypłacił zaledwie maleńką cząsteczkę swego długu.
— Ten człowiek ucałował mu życie — pomyślał Don Ludwik. — Gdzież, u djabła, był mój brat?
— Jakżem szczęśliwy żem pana spotkał! — mówił daléj Baltazar. — Postanowiłeś pan wykonać zbyt niebezpieczne dzieła. Conti jest straszny; wszyscy co się kiedykolwiek targnęli na niego.... zginęli!
Don Ludwik słuchał z natężeniem. Ostatnie słowa nieznajomego, stosujące się zupełnie do jego teraźniejszego położenia, zawierały w sobie straszne proroctwo.
Castelmelhor zbladł.
— Któż ci powiedział iż mam zamiar targnąć się na Conti’ego — zapytał hrabia.
Potém, przypomniawszy sobie swą rolę, poprawił się i natychmiast dodał:
— Widzisz, jak jestem ostróżny! Czasami nie dowierzam nawet tobie...
— Tak, to prawda — oschle odpowiedział Baltazar — jesteś pan dzisiaj bardzo ostróżnym, lecz wczoraj wcale nim nie byłeś: zdaje mi się, iż od wczorajszego dnia nietylko ubiór pan zmieniłeś. Cóż mnie jednak do tego? Powtarzam panu że niebezpieczeństwo jest wielkie, że faworyt ma na zawołanie wiele dobrze wyostrzonych sztyletów; ależ przecie i nas nie mało, a wszyscy przysięgliśmy ci posłuszeństwo bez granic... Jeżeli pan cios przyspieszysz, wszyscy dotrzymają przysięgi; co do mnie, jakkolwiekbądź zawsze dotrzymam swojéj, błagam jeszcze Boga, aby w dniu, w którym sztylet morderczy wzniesie się nad waszą piersią Don Simonie — Baltazar stał obok ciebie i mógł cię zasłonić sobą!
Castelmelhor słuchał byłego trębacza w niemém zadziwieniu. Zrozumiał już, iż uknuto straszny spisek przeciwko faworytowi, i że jego brał jest spisku przewódzcą.
— No! pomyślał Don Ludwik z przestrachem — jak widzę, Simon nie traci czasu; muszę pośpieszyć się jeżeli chcę go uprzedzić... Kochany przyjacielu — dodał hrabia głośno, zwracając się do Baltazara — wzruszyło mnie twoje przywiązanie; bądź pewnym, iż ono będzie wynagrodzonym. Oto masz, na początek za wczorajszą przysługę...
Hrabia wyjął worek i podał go Baltazarowi. Trębacz na krok odskoczył; potém nagle zbliżył się do hrabiego, a położywszy swą rękę na jego ramieniu, badawczo spojrzał mu w oczy. Baltazar w oka mgnieniu uczynił postanowienie... Obdarzony nadzwyczajną siłą, schwycił hrabiego, powalił go na ziemie jak dziecko; następnie, przycisnąwszy mu pierś kolanem, wyszeptał:
— Pieniądze!.. Nie, Don Simon nie ofiarowałby mi pieniędzy!.. Mów kto jesteś?
Wprzód nim Don Ludwik zdążył odpowiedziéć, Baltazar dobył z zanadrza sztyletu.
— Posłuchaj mię — rzekł Baltazar — gdybyś był dowiedział się mojéj tylko tajemnicy, może byłbym ci przebaczył; lecz tyś mi wykradł tajemnicę Simona... gotój się na śmierć...
— Jakto? Ośmieliłżebyś się zamordować mię tutaj, w zamkowym ogrodzie? — wyjąknął Castelmelhor.
— Dla czegóżby nie? — ze spokojnością odpowiedział Baltazar — No! poleć duszę Bogu!
Na twarzy Baltazara malował się straszny spokój. Don Ludwik pojął niebezpieczeństwo.
— Lecz nie wiész nieszczęśliwy żem jest bratem Simona de Vasconcellos.
— Simona de Vasconcellos! — powtórzył Baltazar — syna szlachetnego hrabiego de Castelmelhor. O bez wątpienia mówisz prawdę, dając mu to nazwisko: jaki ojciec taki syn... Lecz jakto? ty masz być jego bratem, ty masz być starszym Souzą!... O nie! kłamiesz bezczelnie!
Baltazar wzniósł sztylet. Don Ludwik był odważnym; lecz śmierć Jak niespodziéwana i straszna przestraszała go.
— Zlituj się nademną! — wyjąknął hrabia błagającym głosem — zaklinam cię na mego brata! Zlituj się nademną!
Baltazar przeciągnął rękę po czole, jak lud zimnem.
— Jego brat! — szeptał olbrzym — ja miałbym rozlać krew jego brata?... A jeśli mu daruję życie, kto mi ża nie odpowie?.. Co czynić?.. Mój Boże! co czynić!..
— Spójrz a przekonasz się, że nie kłamię — rzekł Castelmelhor, pokazując swój, pierścień — czy znasz herb Souzów?
— Nie znam; lecz w saméj rzeczy twój herb jest podobny do herbu wyszytego na chustce Simona... Wstań, już cię nie zabiję... a przynajmniéj nie dzisiaj. Nie wymagam nawet od ciebie przysięgi na zachowanie wykradzionéj tajemnicy: dowiedziałeś się jéj bowiem z utratą honoru; dla tego téż nie mógłbym wierzyć twéj przysiędze...
— Nie sądź jednak że już skończyło się między nami... O nie ciągle ja cię na oku miéć będę, a jeżeli zdradzisz swego brata, znowu się zobaczymy... a zobaczymy się tylko raz jeden na osobności, tak jak dzisiaj... a wtedy, przysięgam na duszę mego ojca, zemszczę się za Don Simona.
Baltazar oddalił się zwolna. Kiedy znikał pomiędzy drzewami, segnor Conti de Vintimille według zwyczaju ze świtą, składającą z dwunastu królewskich fanfaronów, ukazał się z drugiéj strony.


VIII.
Schadzka.

Hrabia de Castelmelhor chciałby był miéć kilka chwil czasu, by się cokolwiek uspokoić po gwałtownéj napaści, jakiéj doznał, lecz Conti szedł prędko i Don Ludwik pomimowoli musiał pospieszyć na jego spotkanie. Faworyt całe pół godziny przepędził z królem, i w ciągu rozmowy mógł poznać, że Alfons bardziéj niżeli kiedykolwiek podlega jego wpływowi.
Conti zbliżył się do starszego Souzy z dumą wyzywającą.
— Chociaż zwykle — rzekł faworyt — wszystkich, którzy chcą ze mną pomówić, przyjmuję w mojéj sali przyjęcia, a nie gdzieindziéj — jednakże postanowiłem nie odmówić panu posłuchania, o które mię dzisiaj rano prosiłeś. Jestto mój kaprys. Mów pan, lecz mów krótko słucham cię.
— Segnor de Vintimille — odpowiedział de Castelmelhor takim samym tonem — chociaż wchodzę tylko w stosunki z ludźmi mnie równymi — jednakże postanowiłem naznaczyć panu tę schadzkę, od któréj, tylko coś się nie wymówił dziś rano. To znowu mój kaprys; mówić zaś będę krótko, gdyż niémam ani na chwilę czasu do stracenia...
— A-ha! — przerwał Conti, śmiejąc się — jak widzę pan chcesz doświadczyć mojéj cierpliwości.
— Chciałbym ci powiedzieć, segnor że stąpasz po desce nad przepaścią zawieszonéj, i że jedno moje uderzenie (Castelmelhór tupnął nogą) może zgruchotać deskę, a ciebie w przepaść pogrążyć.
— Junakujesz mój panie! — rzekł Conti, lecz pomimowoli zadrżał.
Castelmelhor przez chwilo milczał. Hrabia szybko zmienił plan napaści. Tajemnica przed chwilą przez niego pochwycona, była mu tu silną pomocą; teraz postanowił działać na faworyta postrachem.
— Rozkaz pan oddalić się tym ludziom — rzekł hrabia ozięble. — Tego, co panu oświadczę, nikt słyszéć nie powinien.
Vintimille nie wiedząc napewne z kim ma do czynienia, z Don Ludwikiem czy téż z Don Simonem, chcąc napomknąć o scenie, zaszłéj na placu, rzeki:
— Zdaje mi się, iż szpada twoja, hrabio, nie lubi siedziéć w pochwie. Ci ludzie zatem nie opuszczą mnie.
Don Ludwik uśmiechnął się pogardliwie, a dobywszy szpady, rzucił ją zdała siebie.
— Rozkaz im teraz odejść, senor — powtórzył hrabia.
Na dany znak przez Conti’ego, królewscy fanfaroni cofnęli się.
— Teraz słuchaj pan — rzekł Castelmelhor — i nie przerywaj mi. Pozyskać zaufanie bez granic Alfonsa VI, jest bezwątpienia wiele; lecz być znienawidzonym przez szlachtę i lud, znaczy coś więcéj. Jedno słowo, wyrzeczone przy królowéj matce, może cię zgubić; gdyż królowę-regentkę lud kocha, a szlachta poważa. Moja matka, Donna Ximena, jest przyjaciółką Ludwiki de Guzman.... Jeżeli zechcę, jutro już królowa wiedziéć — A jeżeli ja zechcę — przerwał Conti — to za godzinę....
— Zamordować mię każesz?.... Mylisz się!.... Zresztą prosiłem pana, byś mi nie przerywał, proszę więc nie zapominać o tém. Wracając do poprzedzającego... szlachta czeka tylko sygnału, ażeby się rzucić na pana. Jeżeli ja dam ten sygnał, wszyscy go usłuchają; prawdziwa bowiem szlachta tak poważa rodzinę Souza, jak i dom Braganza.... Nakoniec lud.... O! nie uśmiéchaj się, senor Vintimille; tu to właśnie spoczywa niebezpieczeństwo największe i najstraszniejsze, lud bowiem knuje spisek!
— Wiem o tém.
— Tak ci się tylko zdaje, segnorze de Vintimille.... Myślisz, że mówię tutaj o jakiém krzykliwém zgromadzeniu, gdzie tysiące głosów woła: Śmierć Conti’emu! że wszystko skończy się na pogróżkach, że niéma nikogo, coby ośmieli! się wprowadzić myśl tę w wykonanie! O mylisz się, segnorze de Vintimille..., Z tych spiskowych wcale sobie drwić nie należy: mają oni głowy myślące i ramiona pierwszym posłuszne...
— To ty, hrabio, jesteś ich naczelnikiem — przerwał Conti.
— Nie, nie ja — z zimną krwią mówił daléj Castelmelhor — lecz człowiek daleko odemnie straszniejszy. Prawica jego jest silną, segnorze de Vintimille; i kiedy ta wzniesie sztylet nad twoją głową, jak to przed chwilą mnie się przytrafiło, o! wtedy bądź pewnym, że ci śmieszni fanfaroni nie zasłonią twych piersi!
— Powiedziałeś prawdę, hrabio; jedną tu tylko pominąłeś okoliczność. Jesteś naczelnikiem spiskowych, i z tego powodu zasługujesz na śmierć — to téż zginiesz. Po twojéj śmierci spisek rozchwieje się; ręka zostaje bezsilną, gdy głowa jest odcięta.
Castelmelhor zacisnął zęby i ręce skrzyżował na piersiach.
Conti widocznie mylił się; lecz jak go wyprowadzić z błędu.
— Dla czegóż zamilkłeś hrabio? — mówił daléj faworyt — wierz mi, że w twoich latach nie wypada narażać głowy dla wykonania zamiarów, o które rozbija się doświadczenie starców.
— Błąd albo upór jednego człowieka — odrzekł Castelmelhor — może zniweczyć plany, choćby najlepiéj obmyślane. Otóż, segnorze de Vintimille, możesz się wyśliznąć z rąk moich, lecz tém rychlejszą zgotujesz sobie zgubę, myśląc, iż się wyratujesz.... Teraz wypada mi dodać tylko słówko, słuchaj pan dobrze: przed godziną nic nie wiedziałem o tym spisku; odkryłem go z narażeniem życia, w tém samém miejscu, gdzie się teraz znajdujemy, gdyż spiskowi ze wszystkich stron otaczają cię. Jeżeli dzisiaj umrę, pomyślą, żem za nich zginął. I jutro, a może dziś jeszcze, zemszczą się mojéj śmierci; przeciwnie, jeżeli mnie pan usłuchasz — przytłumisz knowania ludu, zniweczysz władzę szlachty, i niebędziesz się obawiał królowéj.
W głosie hrabiego przebijała spokojność i pewność, która nie kazała wątpić o prawdzie słów jego. Conti wahał się; Caslelmelhor pojmował, że zwycięztwo przechyla się na jego stronę.
Czy nie zachodzi tu jaka pomyłka? — pomyślał Conti — czy jego to istotnie szpiegował Padewczyk?... Hrabio — zapytał głośno — wiele ma lat wasz brat Simon Vasconcellos?
— Jest moim rówiennikiem.
— Mówią... że bardzo do pana podobny?
— Do tego stopnia, iż jak się domyślam, wziąłeś segnorze Vintimille don Simona Vasconcellos za hrabiego Ludwika Castelmelhor.
— Więc on to jest głowę spiskowych?...
— Teraz mogę ci opowiedziéć wszystko, ponieważ już nie wpadnie w twoje ręce. Zrozumieliśmy się więc nareszcie, nieprawdaż? Pomówmy tedy o warunkach. Jesteś w mojéj mocy, wiesz o tém; mógł bym przeto żądać byś się podzielił ze mną zaszczytami, i zdaje mi się, że nie żądałbym zanadto. Lecz przedewszystkiém chcę uratować don Simona, dla tego żądam, segnorze, abyś mi wyrobił rozkaz podpisany przez króla, któryby zmuszał Inès de Cadaval do zaślubienia mnie.
— A wtedy będziemy przyjaciółmi? — szybko wtrącił Conti.
— O nie... będziemy tylko sprzymierzeńcami. Możesz przy mojéj pomocy odzyskać przychylność szlachty, która nie rzeknie o tobie ni słówka przed królową matką. Co się tyczé spisku, biorę wszystko na siebie...
— Jednakże...
— Od tego nie ustąpię... Don Simon musi być odesłany w bezpieczeństwie do zamku Vasconcellos, gdzie pozostanie na wygnaniu aż do dalszych rozkazów króla... Teraz chodźmy do pałacu; przez drogę opowiesz mi, dlaczego wspominałeś o méj szpadzie...
— Kochany hrabio! — przerwał faworyt — przebacz...Winienem ci zadosyć uczynienie za to podejrzenie.
I usiłując zachować rycerską godność, Conti odpiął kosztowną szpadę i chciał ją ofiarować hrabiemu Castelmelhor, lecz ten wymawiając się od jéj przyjęcia, szybko podniósł swoją z ziemi, i przypasując ją do boku, rzekł:
— Przed trzystu laty, segnorze Vintimille, Diego Vasconcellos mój dziad zdobył ją na niewiernych... Lecz nie mówisz mi pan, co ci zrobił mój brat?
Faworyt zmarszczył brwi.
— Twój brat, hrabio, obraził mnie publicznie.
— Szlachetny i dzielny chłopiec! — pomyślał Castelmelhor i ciężko westchnął. — On nie zapomina ostatnich słów naszego ojca... A w jakich wyrazach obraził cię?
— Na moich szlachetnych przodków! — ryknął faworyt ze wściekłością; — nazwał mnie synem rzeźnika.
— Powinieneś mu przebaczyć, segnorze Vintimille — odpowiedział Castelmelhor ze złośliwym uśmiéchem — być może, iż nie znał innych twoich tytułów.
Spojrzenie nienawiści błysnęło w oku faworyta, pomimo to ukłonił się ceremonialnie i rzekł:
— Wypada mi, hrabio, przyjąć to wytłómaczenie, i jestem ci za nie bardzo obowiązanym.
Obaj weszli na stopnie pałacu.
Dworzanie niemało zostali zdziwieni widząc, jak starszy Souza przyjacielsko prowadzi się z faworytem. Samego króla uderzyła ta nagła przyjaźń.
— Otóż — rzekł Alfons — nasz kochany Conti trzyma pod ręką swojego następcę, bojąc się ażeby go gdzie nie zgubił. To zabawnie. A ja mu radziłem, żeby go zabił.
Potém dodał, zwracając się do dworzan:
— Panowie, radzę wam zaprzyjaźnić się z tym smarkaczem hrabią; podobał mi się. Skazuję na wygnanie... kogoby tu?... Skazuję na wygnanie don Pedra da Cunha, który się już starzeje, a w jego miejsce mianuję młodego hrabiego, moim kamer-junkrem — Séverim, dziś jeszcze wypełnisz ten rozkaz... Don Ludwiku Souza, pozwalamy ci pocałować naszą królewską rękę.
Conti uśmiechnął się z przymusem i dosyć niezręcznie powinszował nowemu dygnitarzowi. Reszta dworzan siliła się na najwyszukańsze grzeczności. Tę noc Castelmelhor przepędził w pałacu.
Wracając do siebie Conti spostrzegł w przedpokoju, kawalera Padewskiego, który czekał nań ze znaczącém spojrzeniem.
— Łotrze! — rzekł Conti. — Wypędzam cię.
— Nie ze wszystkiem zrozumiałem Waszą Excellencją — wybąkał Macarone — racz Wa...
— Wypędzam cię!
— Lecz Wasza Excellencja nie raczyłeś zastanowić się... — zaczął znowu Ascanio Macarone.
Lecz Conti nie słyszał go już. Zapominając, że zatrzymał się w przedpokoju, padł na krzesło, ze złością uderzając się w czoło.
— Kto się za mnie pomści na tym hrabi Castelmelhor? — szeptał.
Padewczyk zbliżył się po cichu.
— Czyliż to nic mu szkodzić nie może? — zapytał Włoch, pokazując długi i ostry włoski sztylet.
— Zabić go — rzekł Conti sam do siebie — nie, nie... lepiejby było oszukać, użyć za narzędzie...
— Umiem równie dobrze radzić jak zadawać pchnięcia — rzekł Włoch, wkładając sztylet do pochwy.
— O tak! — zawołał Conti.
— Ja dzisiaj oszalałem, myśli mącą mi się w głowie; dziś, ty musisz myśléć za mnie.
I schwyciwszy rękę Padewczyka, opowiedział mu swoją schadzkę z hrabią Castelmelhor, i jak przyrzekł temuż uzyskać rozkaz królewski, zalecający księżniczce Cadaval zaślubić hrabiego.
— Rozkaz już został posiany — mówił daléj Conti — a z nim drugi, który również wymógł na mnie Castelmelhor.
— A czy bogata narzeczona? — zapyta!
— Może kupić pół Lizbony!
— Postąpiłeś więc sobie Wasza Excelleneya bardzo dobrze, posyłając ten rozkaz.
— Zdaje mi się, że sobie drwisz ze mnie... Zostawszy panem takich bogactw, Castelmelhor stanie się potężnym.
— Wasza Excellencja nie pozwoliłeś mi dokończyć. Bardzo dobrze, że rozkaz jest posłany, lecz teraz wypada przeszkodzić wykonaniu onego.
— I jakimże sposobem?
— Najprzód proszę o tysiąc pistoli za radę, którą dam Waszéj Excellencji.
— Będziesz je miał... Mów!...
— Przydawszy do tego dawne trzysta siedmdziesiąt pięć, summa uczyni tysiąc trzysta siedmdziesiąt pięć... lub dla okrągłości tysiąc czterysta pistoli.
— Lecz rada...
— Wasza Excellencja musisz się ożenić z księżniczką Cadaval.
Na te słowa Conti podskoczył na krześle. Poślubienie Insè Pereira, dałoby mu prawo do księztwa Cadaval. Tym sposobem zostałby najznakomitszym i najbogatszym magnatem portugalskiego dworu.
— Ascanio! — zawołał drżącym głosem — jeżeli mi wskażesz środki urzeczywistnienia téj nadziei, dam ci tyle złota, ile sam zaważysz.
— Zgoda więc! — rzekł Macarone.
— Mam pewną myśl, muszę się głębiéj nad nią zastanowić.
I Włoch pożegnał się z Jego Excellencją w celu zajęcia się tą ważną czynnością.
Wypada nam tu jeszcze powiedziéć, że w chwili gdy kończyła się rozmowa hrabiego Castelmelhor z Conti’m, w gaiku Apollina, Baltazar będąc tam ukryty za jedną z grupp mitologicznych, podsłuchał ją, w skutek czego odłożywszy widzenie się z żona na dzień następny, pospieszył drogą ku Lizbonie, i nie zatrzymał się aż u bram pałacu Souza.


IX.
Donna Ximena dc Souza.

Donna Ximena, i Inès Cadaval, jéj wychowanica, znajdowały się same w jednéj z sal pałacu Souza. Ximena trzymała w ręku książkę do nabożeństwa, spinająca się na złote klamry, i czasami zatrzymywała swój wzrok na przepysznych winietach, któremi jakiś znakomity lecz nieznany malarz ozdobił szerokie marginesy pergaminowych kartek. Inès haftowała axamitną szarfę, kolorami domu Vasconcellos. Siedziała przy oknie i często zwracała niespokojne spójrzenia ku bramie pałacu, znajdującéj się na końcu obszernego dziedzińca otoczonego granitowemi filarami.
Sala w której znajdowały się obie kobiéty, miała równie jak cały pałac powierzchowność surową i staroświecką. Bo téż było to gniazdo szlachetnego domu, który wyprowadzał swój ród od czasu władztwa Kartagińczyków, licząc pomiędzy przodkami władców Iberyjskich, Wizy-Gotskich książąt, oraz króli Kastylskich, Arragońskich i Portugalskich.
Na ścianach sali wisiały familijne portrety, których dziwnie piękny pędzel, był tajemnicą malarzy staréj hiszpańskiéj szkoły. Naprzeciw drzwi na środku ściany wisiały trofea z broni, gdzie rycerska kopja krzyżowała się z dzirytem i zakrzywioną szablą Maurów Grenady.
Obicie z kordubańskiéj skóry, na tle ciemno-niebieskiém ozdobione było złotemi wyciskami, wy obrażające mi turnieje, bitwy i tym podobne sceny. Nad każdą z osób, znajdował się jej herb i nazwisko. W dwóch ścianach sali wznosiły się dwa wielkie kominy, nad któremi umieszczone były weneckie zwierciadła. W zwierciadłach tych odbijało się mnóstwo dziwacznych figurek z chińskiéj porcelany, które w naszych czasach kosztują bardzo wiele, a wówczas sprzedawały się daleko taniéj, ponieważ rozległy handel Portugalczyków dostarczał ich w obfitości. Wielki bronzowy pająk bez kryształów, i przepyszny dywan z Bragi, jednostajnego koloru, dopełniały ubrania salonu.
Donna Ximena położyła książkę i spoglądała na Inès z macierzyńską czułością.
— W téj chwili — rzekła, jakby będąc przekonaną iż myśli Inés zgadzały się z jéj myślami — w téj chwili oni już są u Jego Królewskiéj Mości.
— Daj Boże, aby król tak ich przyjął jak na to zasługują — rzekła Inès.
Potém dodała ciszéj:
— Don Simon pozyska serce króla.
Donna Ximena usłyszała to słowa i uśmiech okrasił jéj rysy, smutkiem zwykle nacechowane.
— Don Simon! — powtórzyła żartobliwie.
— I don Ludwik także — pośpieszyła dodać Inès, i lekki rumieniec oblał jéj lica.
— O nic przedemną nie ukrywaj moja córko — rzekła z powagą donna Ximena. Niech on będzie piérwszym w lwem sercu, jak jego imię jest piérwszem w twych ustach: on tak cię kocha! Rada bym widziéć was jak najprędzej połączonemi. Po epoce szczęśliwéj i świetnéj, nastał teraz dla Portugalii czas nieszczęść: młode pokolenie na wiele przykrych prób narażone zostanie. Ty przynajmniéj miéć będziesz męża, którego ramię bronić, a serce kochać cię nie przestanie.
— O ramię silne, serce najszlachetniejsze! — rzekła Inès, z dumą wznosząc głowę — przy nim, niczego obawiać się nie będę!
— I ja tak szczęśliwą byłam niegdyś — mówiła daléj donna Ximena — ja i mój mąż kochaliśmy się miłością czystą i silną, tak jak wy teraz... Byłam szczęśliwą!.. o! bardzo szczęśliwą!.. Bóg zabrał mi mego szlachetnego Castelmelhor’a... jestem wdową... i niedziw że... płacze...
W saméj rzeczy, łzy zabłysły w oczach donny Ximeny; lecz wkrótce stałość umysłu wzięła górę nad żalem. Hrabina mówiła daléj prawie spokojnym głosem:
— Do téj pory nasz krewny, markiz Saldanha, już ich zapewne przedstawił królowi. Nie wiem czemu, lecz mam jakieś smutne przeczucie... O Alfonsie opowiadają tyle dziwnych rzeczy... Simon tak jest porywczy...
— Nie obawiaj się o niego, matko! — przerwała Inès — prawda że Simon porywczy, lecz kocha Alfonsa Portugalskiego, swego prawego monarchę, i całą duszą jest mu poświęcony. Serce moje mylić się nie może, on powróci szczęśliwy i dumny...
Ins ènie dokończyła; nagle martwa bladość okryła jéj lica; położyła rękę na sercu, chcąc wstrzymać jego gwałtowne bicie.
— Otóż on! — szepnęła.
W téj chwili Simon Vasconcellos wszedł na dziedziniec pałacu. Postępował powolnemi kroki, ze spuszczoną głową. W całéj jego postawie malowała się rozpacz. Obie kobiéty w milczeniu na niego spoglądały; hrabina zmarszczyła brwi; Inès złożyła ręce i wzniosła oczy ku niebu. W chwilę późniéj drzwi salonu otworzyły się i wszedł Simon.
— Już to powracasz, Vasconcellos? — zapytała hrabina.
— Pani! — odpowiedział Simon przytłumionym głosem — jednego masz tylko syna dla utrzymania honoru naszego imienia... ja ściągnąłem na siebie niełaskę króla...
Ximena spojrzała nań z gniewem.
— W istocie — rzekła — ten tylko będzie moim synem, kto nie przestanie żywić miłości i uszanowania dla swego monarchy.
— Matko, czyż nie widzisz, że on cierpi?... — chciała powiedziéć Inès.
Lecz hrabina poruszeniem nakazała jej milczenie, i mówiła daléj tonem uroczystym:
— W nieobecności starszego Souzy nie mam prawa badać cię i sądzić. Powiedz mi jednakże Simonie, z jakiego powodu zasłużyłeś na niełaskę króla?
Młodzieniec opowiedział scenę zaszłą przy bramie Alcantara, starając się wszelkiemi środkami uniewinnić postępowanie Alfonsa. Kobiéty często przerywały jego mowę, wykrzyknieniami zadziwienia i żalu. Gdy Simon skończył, Inès wzięła rękę donny Ximeny:
— Wiedziałam — rzekła — że może być nieszczęśliwym, lecz nigdy winnym!...
Simon zwrócił na nią spojrzenie pełne czułości i wdzięczności. Hrabina milczała.
— A cóż uczynił Castelmelhor? — zapytała po chwili.
— Pojechał za królem do zamku — odpowiedział Simon.
— Być może że dobrze uczynił — rzekła hrabina — jednakże w jego wieku pocałować rękę człowieka, który tak mocno obraził jego brała!...
— Ten człowiek jest królem, pani — przerwał Vasconcellos.
— Masz słuszność, myliłam się... lecz i ty Simonie, mogłeś był przebaczyć Alfonsowi.
— Przebaczyć królowi! — zawołał Simon z zadziwieniem, w którém się przebijała jego szlachetność bez granic.... — Przebaczyć królowi, pani!... Czyż ja cały nie należę do niego... do ostatniéj kropli krwi.
Insè z uniesieniem patrzała na swego narzeczonego. Hrabiny lica zajaśniały radością.
— Oh! ty jesteś godnym jego synem! — zawołała, w górę wyciągając ręce — jakżeby mój mąż szczycił się, słysząc twoje słowa.
Simon rzucił się w objęcia matki. Wspomnienie zgasłego ojca, obok niedawno doznanego zmartwienia, wycisnęło łzę z jego oczu.
— Pani — rzekł Simon, zwracając się do Inès — niedawno jeszcze miałem nadzieję świetnéj przyszłości; niedawno marząc o sławie i zaszczytach, byłem godnym może twéj ręki. Teraz jestem tylko biednym hidalgą, któremu rozkazano pędzić życie zdaleka od dworu... To jeszcze nie wszystko: związany jestem przysięgą, i chwila niebezpieczeństwa zbliża się dla mnie... Przyrzekłaś być żoną możnego magnata; lecz biédny szlachcic nie będzie śmiał wymagać od ciebie spełnienia tjé obietnicy.
Vasconcellos zatrzymał się, czuł, że siły go opuszczają, wsparłszy się na krześle, ze drżeniem czekał na odpowiedź Inès.
— Matko!... — wykrzyknęła Inès, zapłakawszy. — Słyszałaś co on powiedział? Czyżbym lak upadla w twych oczach don Simonie! Czyż zasłużyłam na taką zniewagę?... Czyż co wiedziałam o téj świetnéj przyszłości, o któréj mówisz? A jeżeli kiedy o niéj myślałam, nie pragnęłam-że jjé tylko dla ciebie?... O! przemów do niego, hrabino; powiedz mu, że jest niesprawiedliwy i okrutny; że jeżeli chciał zrzec się méj ręki, powinien to był uczynić dawniéj.... Dziś, widząc jego cierpienia, mam prawo odmówić powrócenia mi mojego słowa, i pozostać pomimo jego woli, jego narzeczona!
Inès uklękła i całowała ręce hrabiny.
Donna Ximena patrzała to na swą wychowanicę, to na Simona, który w zbytku wzruszenia, słowa wymówić nie mógł.
— Stworzeni jesteście dla siebie — rzekła nareszcie. — Inès, dziękuję ci, moja ukochana córko; dawno już moje serce nie biło tak radośnie. A ty Vasconcellos dziękuj Bogu, gdyż zesłał ci wielką pociecho.
Simon zbliżył się i przycisnął do ust rękę Inès. Ta z początku zdawała się gniewać; nareszcie uśmiechnęła się wśród łez, i ukryła swój rumieniec na łonie hrabiny.
— Trzeba nam się spieszyć, moje dzieci — rzekła Ximena; złe czasy dla nas nastają. Kto wie, co mogłoby późniéj przeszkodzić waszemu związkowi? Jutro staniecie przed ołtarzem!
— Jutro! — powtórzyła wzruszona Inès.
— Jutro! — zawołał Vasconcellos w uniesieniu.
— Jutro? — odezwał się za nim jakiś głos silny i ostry — jutro już będzie późno!
Obie kobiéty krzyknęły z przestrachu, Vasconcellos obrócił się, kładąc rękę na rękojeści szpady. Baltazar stał nieruchomy na progu salonu.
— Ty tutaj? — zapytał Simon; poznawszy go natychmiast — cóż się stało?
— Co się stało? — rzekł smutnie Baltazar — oto zdradziłem Was, teraz zaś chcę naprawić mój błąd i uratować. Potém możesz mnie pan zabić, jeżeli zechcesz.
— Co to za człowiek? Co on chce powiedziéć? — zapytała hrabina.
— Matko — odpowiedział Vasconcellos; już ci mówiłem, żem wykonał przysięgę przed umierającym ojcem; lecz nie wiesz jakiego ona jest rodzaju. Jeszcze wczoraj ten człowiek był mi nieznany, i wczoraj ocalił mi życie. To co ma mi powiedziéć, powinno pozostać tajemnicą.
Hrabina wzięła za rękę Inès i postąpiła ku drzwiom. Na progu zatrzymała się.
— Błagam Boga, aby pobłogosławił twoim zamiarom Simonie — rzekła — gdyż pewna jestem, iż są godne ciebie.
— Zaklinam cię, powiedz co się stało? — zapytał Simon, skoro pozostał sam z Baltazarem.
— już wam powiedziałem, że Conti wié o wszystkimé... i to z mojéj winy... wi,é iż Wy jesteście naczelnikiem spisku, i że to Wy obraziliście go wczoraj.... Gdybym znał więcéj twoich panie tajemnic, Conti wiedziałby toż samo.
— Lecz cóż cię spowodowało do zdradzenia mnie?
— Przypadek i chęć usłużenia Wam. Wziąłem za ciebie panie, waszego brata, hrabiego Castelmelhor; mówiłem z nim otwarcie, bom był pewny że mówię z wami. Hrabia przebieglejszy odemnie, korzystał z omyłki, i dowiedział się wszystkiego.
— To źle, lecz od hrabiego Castelmelhor do Conti’ego daleko mój przyjacielu — odrzekł Simon spokojnie.
— Nie daléj jak od mych ust, do Waszego ucha w téj chwili.
— Ty śmiész...
— O! poda! przytém swoje warunki... Nie pozbawią cię życia don Simonie. Brat twój zastrzegł że poprzestaną na wygnaniu.
— Nie, ty kłamiesz albo mylisz się, Baltazarze... Byłoby nierozsądkiem słuchać cię dłużéj...
— Jednakże wysłuchasz mię, segnor de Vasconcellos — przerwał Baltazar, stanąwszy pomiędzy drzwiami a don Simonom, chociażbym musiał użyć siły, naprawię złe jakie uczyniłem!
Simon postanowił słuchać i usiadł na krześle. Baltazar stanął przed nim.
— Kochasz pan bardzo tę śliczną panienkę, co siedziała na tém samém miejscu, gdzie pan teraz siedzisz? — rzekł Baltazar nieśmiało i prawie cichym głosem. O zaiste, jest to dziewica godna być kochaną od takiego jak Wy człowieka. Na jéj pogodném czole maluje się czystość jéj duszy, a łagodna duma jéj spojrzenia wskazuje, ile szlachetności mieści się w sercu. Ubóstwiam ją, don Simonie, ponieważ ją kochasz, i życie bym oddał na otarcie jednéj łzy płynącéj z ich czarnych oczu, które tylko co spoglądały na Was z taką czułością.
— Co za uniesienie! — rzekł Vasconcellos z uśmiechem.
— Powiedźcie raczéj szaleństwo. Od wczorajszego dnia, mówiłem to sobie już kilka razy, lecz cóż robić? Kocham Was zarazem jak pana i jak własnego syna... Wasz brat także się uśmiéchał kiedym mu mówił o mojém przywiązaniu, biorąc go za Was... Nie uśmiéchaj się więc don Simonie, nie powinieneś być w niczém podobnym do twego brata!
— Pomówmy na serio — rzekł młodzieniec, lecz nie zapominaj że powinieneś zachować szacunek dla mojego brata.
— Zaraz powrócimy do niego. Teraz mówmy o Inés Cadaval, która za kilka godzin, prędzéj może nawet, będzie ci wydartą!
— Wydartą! — zawołał Simon zbladłszy. — Baltazarze! ty mnie przyprawisz o utratę rozumu... Lecz mówże.... wytłómacz się.
— Alboż nie zgadujesz pan, co mam dodać jeszcze? Twój brat kocha ją także, a raczéj gorąco pragnie jéj bogactw.
— Mój brat!... potomek Souzów!... To niepodobna!
— I w nagrodę jego zdrady — mówił daléj Baltazar — Conti obiecał mu wyjednać u króla rozkaz, mocą którego księżniczka de Cadaval jemu za małżonkę ma być oddaną. Słyszałem jak się targowali.
— Widziałeś ich?... Słyszałeś?...
— Widziałem i słyszałem.
Vasconcellos pozostał jak wryty. Chciał wierzyć w niewinność brata; lecz pewność Baltazara mieszała go.
— A teraz — rzekł Baltazar — niéma czasu do stracenia; trzeba, ażeby królewscy posłańcy nie zastali tu już Inès de Cadaval, lecz Inès de Vasconcellos, Waszą żonę.
— Wierzę ci, muszę ci wierzyć — odpowiedział Simon, pochylając głowę na piersi — ponieważ rada twoja jest radą przyjaciela... O Castelmelhorze, Castelmelhorze!
— Nie pora teraz do narzekania segnor, masz z łaski Boga dosyć do czynienia... Natychmiast po ślubie trzeba Wam uciekać ztad.
— Dla czego?
— Czyż Wam nie powiedziałem, iż brat Wasz w zbytku łaskawości wyjednał przeciwko wam rozkaz wygnania? A wiecie, jak ajenci Conti’ego wypełniają podobne rozkazy. Porwą Was i wywiozą jakby jakiego zbrodniarza.
— A ja muszę być w Lizbonie, gdyż mam powinność wypełnić!... Masz słuszność Baltazarze... Dziękuję ci!... Oby Bóg przebaczył memu bratu!
W godzinie po powyższéj rozmowie I cały dom Souzów był w ruchu. Simon nie mówiąc nic przed matką o haniebnym postępku brata, oświadczył jéj, że groziło mu bliskie niebezpieczeństwo, i przedstawił potrzebę niezwłocznego zawarcia małżeńskich związków z Inès. Pośpiech ten mógł być dostatecznie usprawiedliwionym sceną przy bramie Alcantara i szalonym gniewem Alfonsa. Inés zgodziła się na wszystko, i jéj służące, zdziwiono tém nagłém postanowieniem, przysposabiały strój ślubny. Wszystko przygotowaném już było do obrzędu. Hrabina, Ballazar, Vasconcellos i kapłan, wezwany dla odprawienia ceremonii, czekali na pannę młodą.
Ukazała się nareszcie, lecz blada i tak wzruszona, że panna pokojowa zaledwie utrzymać ją mogła. Hrabina wzięła ją za rękę i poprowadziła do klęcznika, do którego zbliżył się także Vasconcellos. Kapłan przywdziewał pontyfikalne szaty.
Lecz w téj chwili wielki hałas dał się słyszéć na dziedzińcu pałacu, który w jednéj chwili napełnił się ludźmi zbrójnemi.
— Spiesz się, mój ojcze! — zawołał Simon.
— Już zapóźno! — rzekł Baltazar — teraz trzeba uciekać!
— Jakto?... Pozostawić ją tutaj, samą, bez obrony... Nie, nigdy.
— Trzeba uciekać, powtarzam; zbirowie faworyta już są niedaleko.
— Niech więc przyjdą! — zawołał młodzieniec, dobywając szpady.
W téj chwili silnie zasztukano do drzwi salonu.
— Czy jest tu jakie inne wyjście? — zapytał Baltazar hrabiny.
— Te drzwi ukryte prowadzą do ogrodu.
— Uciekajmy! — po raz trzeci zawołał Baltazar.
I porywając Simona, uniósł go na ręku pomimo jego oporu.
Na rozkaz hrabiny, służąca Inès otworzyła drzwi, i oficer królewskiej straży Manuel Antunez, wszedł ze swymi towarzyszami. Jedném spojrzeniem obrzucił salę, i źle powstrzymywanym gniéwem dał poznać, że nie znalazł tego, którego szukał. W sali znajdowała się tylko Inès, leżąca bez czucia, kapłan i donna Ximena.
— Co pana tu sprowadza? — zapytała ta ostatnia, odzyskując zimną krew i wrodzoną dumę.
— Rozkaz Jego Królewskiéj Mości — rzekł Antunez, rozwijając zwój pargaminowy opatrzony prywatną pieczęcią Alfonsa VI[3].
— W domu Souzów wola Jego Królewskiéj Mości jest świętem prawem — rzekła hrabina. — Pełnij swoją powinność, segnor.
Antunez i jego towarzysze spojrzeli po sobie.
— Pani! — rzekł wreszcie z wahaniem — idzie tu o waszego syna, don Simona Vasconcellos... Rozkaz wygnania...
— Mojego syna tu niema, segnor!
— Uprzedzono nas! — zawoła! Antunez.
Gniéw powróci! mu zuchwałość, jakiéj go pozbawiła na chwilę obecność hrabiny. Włożył na głowę czapkę i usiadł w krześle.
Ksiądz zatrudniony był Inézą która powoli zaczynała odzyskiwać zmysły.
— Segnor, — rzekła hrabina, z pogardy pełną godnością — w domu mojego zgasłego męża tak liczna znajduje się służba, iż mogłaby zmusić pana do odkrycia głowy przedemną; szanując przecież w panu posłańca królewskiego... nie wypędzam go, lecz sama wychodzę.
I Donna Ximena ujęła za rękę Inèzę, która bez pomocy księdza nie byłaby wstanie postąpić kroku. Wszystko troje przeszli przez salon, lecz skoro zbliżyli się do drzwi, Antunez wstał, zdjął czapkę, i kłaniając się z szyderczém uniżeniem, rzekł:
— Niech mię Bóg zachowa, abym miał zapomnieć należnych Wam względów Segnora, i proszę, byś raczyła pozostać, a skoro tak szanujesz rozkazy Jego Królewskiéj Mości, racz więc ten przeczytać.
I podał jéj drugi pargamin również opatrzony królewską pieczęcią. Byłto rozkaz tyczący się Inés de Cadaval i nakazujący jéj w przeciągu miesiąca, oddać rękę don Ludwikowi de Vasconcellos y Souza, hrabiemu de Castelmelhor.
Donna Ximena zbladła czytając początek rozkazu, skoro zaś doszła do nazwiska swojego starszego syna, rumieniec oburzenia wystąpił jéj na twarzy.
— Niech Bóg ma w swojéj opiece króla — rzekła składając pargamin. — Zdaje mi się, segnor, iż twoje posetstwo już spełnione?
Antunez upokorzony jéj dumą pełną godności, nic nie odpowiedziawszy, ukłonił się i wyszedł.
— Idź moja córko! — rzekła hrabina do Inés, drżącym głosem. Udaj się za nią mój ojcze... Chcę pozostać sama!..
Hrabina drżała, i konwulsyjnie ściskała poręcz fotelu, jakby obawiając się upaść. Inès i ksiądz, w tym stanie nie chcieli pozostawić, lecz donna Ximena przy zmarszczeniu brwi tak rozkazująco na drzwi im wskazała, iż musieli być jéj posłusznémi.
Skoro została sama, dwie łzy długo wstrzymywane potoczyły się po jéj licach. Niepewnym krokiem zaledwie doszła do portretu Jana Souza swojego małżonka V prawie bez siły upadła na kolana.
— O mój Boże — rzekła — daj żebym się myliła! spraw ażeby podejrzenie które dręczy moje serce, było tylko skutkiem macierzyńskiéj obawy... Lecz nie, nie! wszystko to jest prawdą! Milczenie Simona kiedy chciał przyspieszyć swoje małżeństwo, jego pomieszanie, kiedym go badać zaczęła, wszystko to mówi mi, że Castelmelhor jest winnym. Simon nieśmiał mi téj hańby wyjawić; jego szlachetne serce nie chciało obwiniać brata... Twój syn hrabio — dodała zwracając się do portretu męża — ten, który nosi twoje imię i twoję szpadę, ten syn jest złym bratem, i niegodnym człowiekiem!..
Hrabina wstała i w głębokiéj pogrążona boleści przechadzała się po pokoju.
— Lecz ten rozkaz króla? — znowu zaczęła. — Nie usłuchać go!.. Czyliźby wdowa de Souza miała nie być posłuszną synowi Jana Braganckiego?.. A jednak mogęż dozwolić, ażeby Simonowi, memu jedynemu synowi wydarto całe jego szczęście?.. Mogęż dozwolić, aby moją wychowankę rzucono w objęcia tego niegodnego syna?.. Dziś rano jeszcze byli tak szczęśliwi!.. Ona tak jest czysta! On tak szlachetny!.. Co czynić? Boże! Boże! ulituj się nademną! pomóż mi!
Hrabina nagle zatrzymała się, i jak gdyby jéj modlitwy były już wysłuchane, promień nadziei zabłysnął na jéj bladéj twarzy.
— Królowa!.. — rzekła — Donna Ludwika jeszcze rządzi państwem... Donna Ludwika jeszcze ma w swém ręku pieczęć królestwa; i nosi koronę. Ona może odwołać ten rozkaz... Rzucę się do nóg jéj ona mnie kocha i ocali nas wszystkich.


X.
Ranne przyjęcie u Króla.

Nazajutrz piękny Padewczyk Ascanio Macarone, wynalazł sposób jakiego szukał. Myśl podobała się Conti’emu, który chociaż nie obsypał Włocha złotem, dał mu jednak wcale niezły zadatek; poczem Padewczyk wyszedł z pałacu i pobiegł przygotować wszystko, co było potrzebném do uskutecznienia jego planu.
— Wasza Excellencja — rzekł do Conti’ego odchodząc — będziesz mężem donny Inès, i księciem de Cadaval, co cię postawi w rzędzie krewnych króla[4].
Później zobaczemy się z Włochem, i dowiemy się, jakiéj rady udzielił faworytowi.
Tymczasem, musiemy być na ranném przyjęciu u Alfonsa VI, króla portugalskiego, który sam o tém nie wiedząc, miał dzielnie dopomódz chytremu Padewczykowi w dopięciu jego zamiarów.
Stosownie do zwyczaju przyjętego na Portugalskim dworze, nie było nikogo w pokoju w którym spał król; lecz obok sypialni znajdował się obszerny przedpokój, do którego drzwi zawsze były otwarte, i w którym co noc odbywał służbę jeden z przybocznych dworzan. Drzwi zewnętrzne zamykano szczelnie oprócz tego sypiało przy nich dwóch z pałacowéj straży. Ten zwyczaj wprowadzony był przez Jana IV pełnego podejrzeń iż Hiszpanie chcą go zamordować. Za przedpokojem, znajdowała się sala broni, w któréj pełnili służbę Fanfaroni królewscy.
Alfons VI spał: bo jeszcze i ciemno było. Przypadkiem, téj nocy, koléj służby przypadała na don Pedra da Cunha, jego więc następca, Castelmelhor zastępował go. Młody hrabia wolnemi kroki przechadzał się wzdłuż i wszerz przedpokoju. Był blady i wycieńczony jakby po długiéj i ciężkiéj chorobie. Co było tego powodem?... czy niepomiarkowana radość z tak szybkiego dopięcia zamiarów, czy też wyrzuty sumienia? trudno odgadnąć — dość że hrabia oka nie zmrużył przez noc całą... gorączka trawiła go.
Mój ojcze — szeptał spoglądając wokoło siebie błędném wzrokiem — nie potępiaj mnie, dopóki nie wysłuchasz. Wykonałem przysięgę, pamiętam o niéj i dotrzymam, mniejsza o środki, bylebym tylko jéj dopełnił!.. Mówiłeś ojcze: „Czuwajcie nad królem, walczcie z faworytem!” Czyż nie strzegę śpiącego króla, a z faworytem czyż się już nie spotkałem i czy nie zwyciężyłem go?.. I jeszcze z nim walczyć będę!... Chytrość, mówisz jest bronią niegodną szlachcica? Najlepszą bronią mój ojcze jest ta, która zapewnia zwycięstwo... Wymawiasz imię mego brata!.. Castelmelhor zatrzymał się, wyciągnął na przód ręce, jakby dla odpędzenia strasznego widziadła.
mój brat! — mówił daléj. To prawda, wydzieram mu narzeczoną którą tak kocha, lecz oddam mu jéj majątek... Przysięgam ci ojcze że gdy zostanę potężnym i silnym, wezmę do siebie Simona, gdyż go kocham, i chcę, ażeby był kiedyś tak blizkim tronu, iżby tylko jeden człowiek przegradzał go od niego. Czyż to nie warto miłości jednéj kobiéty, mój ojcze?..
— Kto śmie, mówić w przedpokoju królewskim? — zawołał nagle Alfons VI głosem gniewnym i ochrzypłym.
Castelmelhor zadrżał. Zjawisko zniknęło; lecz tak fizycznie jak moralnie, hrabia nadzwyczajne poczuł w sobie wycieńczenie.
— Cunha! — zawołał król — Pedro da Cunha! Stary śpiochu! O mało co nie zamordowali mnie Maurowie z Tangeru, każę cię powiesić, mój kochany!..
Castelmelhor nie śmiał odpowiedziéć. Nazwisko Cunha, było jakby dalszym ciągiem jego magnetycznego widzenia: gdyż było to także nazwisko jednéj z ofiar jego dumy. Król poruszył się na łóżku i znowu zaczął gniewnym tonem:
— Czyż nas zdradzono, i porzucono w jakimś pustym pałacu nie mającym wyjścia? lub może włóczymy się po świecie, żebrząc kawałka chleba, jak Poczciwy don Sebastian, nasz poprzednik?... Héj, Pedro! poszczuję cię moim przyjacielem Rodrigiem; on cię zagryzie łotrze!
Rodrigo, usłyszawszy swoje nazwisko; zaczai groźnie warczyć. Castelmelhor wszedł do sypialni króla.
— Przecie! — zawołał Alfons! — Przeląkłeś się stary Pedro, nieprawdaż? Ale na krzyż Bragancki to jakaś zdrada!.. Ty nie jesteś Pedro da Cunha!
Don Ludwik przyklęknął.
— Wasza królewska Mość — rzekł — raczyłeś mnie mianować wczoraj, swoim kamerjunkrem.
— Kogo, ciebie?
— Jestem Ludwik de Souza, hrabia de Castelmelhor.
Zaczynało świtać. Alfons przetarł oczy, spojrzał na Ludwika, i wybuchnął głośnym śmiechem. — Dalibóg prawda! — zawołał — to ten dzieciuch hrabia, a Vintimille nasz ukochany przyjaciel, nie kazał go zamordować. To zabawnie... Wiesz co Castelmelhor zapomnieliśmy zupełnie o tobie.
Król zatrzymał się, potém dodał...
— Wiele masz lat?
— Dziewiętnaście, Najjaśniejszy panie.
— Rokiem starszyś odemnie... Ale na swój wiek nie bardzo jesteś wysoki. Czy umiész walczyć z bykiem?
— Mogę się nauczyć.
— Ja jestem najodważniejszym pikadorem w Lizbonie. A umiész bić się?
— Najjaśniejszy panie jestem szlachcic.
— I ja także mój kochanku, chociaż nie powtarzam tego tak często jak wy... Muszę się spróbować z tobą. I wprzód zanim Castelmelhor zdążył odpowiedzieć, Alfons wdział spodnie i pochwyci? parę rapirów ze ściany. Daléj mości hrabio, broń się! — zawołał król, pałając dziecinna niecierpliwością. — Raz, dwa!... Zasłaniaj się... zasłaniaj... Teraz na ciebie kolej. I Alfons zadawszy trzy jak można najniezgrabniejsze pchnięcia, sam stanął w obronnej pozycyi.
Castelmelhor natarł według reguł, lecz rozumie się, ani dotknął króla.
— Sądzićby można że mnie oszczędzasz! — zawołał król łupiąc bosą nogą — czekaj że... Pokażę ci co umiem... Masz!.. dostałeś!.. A co!.. to się nazywa pchnięcie... spodziewam się że już nie zechcesz mierzyć się zemną, nieprawdaż?
— Wasza Królewska Mość przebiłbyś mnie na wylot! — odpowiedział Castelmelhor.
— Byłobyto bardzo zabawnie.
Alfons drżąc od zimna, wlazł napowrót do łóżka, a że się już zupełnie rozwidniło, rozkazał don Ludwikowi otworzyć drzwi.
Dworzanie mający prawo znajdować się przy wstawaniu króla, weszli natychmiast. Na czele ich szedł Conti. Wszyscy zatrzymali się w przyzwoitéj odległości, tylko faworyt zbliżył się do łóżka i pocałował rękę króla.
Niech się nikt nie spodziewa, ażebyśmy wymienili tu reprezentantów téj znakomitéj szlachty portugalskiéj siedmnastego wieku, która nie ustępowała w niczém szlachcie innych krajów. Wszyscy wielcy magnaci byli niejako wyłączeni od względów króla. Na dworze Alfonsa VI nie widać było nikogo z rodzin Soto-Mayor, Castro, Vieyra da Silva Mello, Soure, Da Costa, lub Saint-Vincent.
Dwór składali uszlachceni mieszczanie, albo też ludzie wątpliwego szlachectwa, jak Conti, wreszcie zubożali pankowie szukający fortuny: Kilku zaledwie, z urodzenia miało prawo znajdować się przy wstawaniu syna Jana IV.
Alfons dobrze to pojmował, a ponieważ czasami w jego szaleństwie, błyszczały iskry dowcipu, i umysł nie ze wszystkiém pozbawiony był przenikliwości, przeto nie szczędził przycinków dla tych świeżo wzrosłych magnatów i nazwyczaił się pogardzać tytułami starożytnéj szlachty.
Conti, który jak już mówiliśmy najpiérwszy zbliżył się do króla, usiadł u wezgłowia łóżka, i zaczął z nim rozmawiać cichym głosem.
Tymczasem dworzanie, przewidujący blizki wzrost Castolmelhor’a, zarzucali tegoż pochlebstwy i uniżonemi grzecznościami.
Tego dnia Conti, niejedno miał uzyskać od króla. Z wczorajszéj rozmowy z Castelmelhor’em uderzyły go szczególniéj słowa hrabiego: „Co król postanowi, królowa może unieważnić.” Była to prawda i straszna prawda dla człowieka, którego cała władza polegała na względach Alfonsa.
— Cóż dzisiaj będziemy robić? — zapytał król.
— Dziś zrobiemy króla, — odpowiedział Conti z uśmiéchem.
— Króla!.. Co chcesz przez to rozumiéć?
— Wasza Królewska Mość już jesteś pełnoletnim(, a pieczęć państwa znajduje się nie w Waszém ręku. Kto inny posiada koronę i berło... Twoi wierni słudzy Najjaśniejszy panie, cierpią na tém wiele...
Alfons milczał i zaczął ziewać.
— Kto wie — mówił daléj faworyt — co z tego wszystkiego może wyniknąć? Królowa, jest surową i otwarcie gani niewinne rozrywki Waszéj Królewskiéj Mości; książę don Pedro dorasta, a potrafił sobie zjednać miłość ludu...
— Vintimille — rzekł król prawie surowo — kochamy naszego brata don Pedra, szanujemy królowe, naszą matkę... mów więc o czém inném...
Conti obłudnie westchną!
— Niech się stanie według woli Waszéj Królewskiéj Mości — szepną! — Cokolwiek bądź nastąpi, wypełnię obowiązek wiernego poddanego, i będę umiał umrzéć walcząc przeciwko złemu, któremu nie mogłem zaradzić...
— Sądzisz więc że istotnie grozi mi niebezpieczeństwo? — zapytał król, podnosząc się do połowy.
— Tak myślę Najjaśniejszy Panie.
Alfons upadł napowrót na pościel i zamknął oczy.
— A ja tak nie myślę — rzekł — ale że mnie nudzisz, przynieś arkusz pargaminu i moją prywatną pieczęć, podpisze ci blankiet: rób co chcesz, lecz jeśli królowa będzie się skarżyć, natychmiast każę cię powiesić!
Conti spojrzał na króla z zadziwieniem.
Piérwszy to raz Alfons groził mu szubienicą, chociaż innych straszył nią zawsze.
— Każę cię powiesić! — powtórzył król. Ale cóż dzisiaj będziemy robić?
— Wczoraj z Hiszpanii przyprowadzono czterech byków.
— Brawo! — zawołał klaszcząc w ręce; będzie tego na cały dzień... No, a wieczorem?
— Już dawno Wasza Królewska Mość nie polowałeś.
— Brawo, jeszcze brawo!.. Czy słyszycie panowie? Dzisiaj wieczór wielkie polowanie w moim królewskim lesie zwanym Lizboną, gdzie zaroślami są wysokie i silne domy, — a zwierzyną poczciwi mieszczanie i piękne mieszczanki... Suknie! prędzéj suknie!.. Dzisiaj doskonały dzień panowie!.. Conti cokolwiek bądź nastąpi, nie każę cię wieszać; pozwalamy ci pocałować naszą rękę... A gdzież jest ten dzieciuch hrabia?
Castelmelhor zbliżył się do łóżka króla.
— Mianujemy cię na noc dzisiejszą, naszym wielkim łowczym.
Zaledwie dostrzeżony uśmiech ukazał się na ustach faworyta.
— Na mych szlachetnych przodków! — poszepnął — nowy wielki łowczy wcale się nie domyśla na jakiego zwierza będziemy dzisiaj polować!.. Pozwól sobie Wasza Królewska Mość przypomniéć — dodał głośno — że hrabia de Castelmelhor nie jest rycerzem niebokręgu, a ustawa nie pozwala...
— Nic nie szkodzi! — odrzekł król. Przed polowaniem odbędzie się jego installacja, a tym sposobem przybędzie nam jeszcze jedna zabawka...
Alfons ubrał się. Conti wyszedł i natychmiast powrócił z pargaminem i królewską pieczęcią. Król podpisał i przyłożył pieczęć; nie domyślając się na jaki użytek faworyt przeznaczał ów blankiet.
Cztéry hiszpańskie byki, śmieszna parodja starożytnych rycerskich rozrywek i nocne polowanie, wszystko to tak cieszyło króla, iż radość odurzyła mu rozum którego i tak już natura nader skąpo mu udzieliła.


XI.
Ascanio Macarone dell’Acquamonda.

Don Simon de Vasconcellos, przygnieciony wzruszeniami dnia poprzedzającego, całą noc w twardym śnie przepędził. Gdy się ocknął, słońce weszło już oddawna. Otworzył oczy i zdawało mu się że marzy jeszcze. Ciemne i zabrudzone belki krzyżowały się nad jego głową, a przez szczelinę w dachu spostrzegł niebo. Naokoło niego znajdowały się sprzęty, mogące łatwo wzbudzić zadziwienie, w człowieku, wychowanych na łonie prawie książęcego przepychu. Na prostym drewnianym stole w glinianych garnkach stały resztki nędznéj wieczerzy, o kilka kroków daléj, wisiał na gwoździu skurzanny fartuch zbluzgany krwią; z którego kieszeni wyglądał długi nóż.
— Gdziesz jestem? — rzekł Souza przecierając oczy.
— Jesteście u swego przywiązanego sługi, segnor — rzekł Baltazar, wchodząc w téj chwili do izby — sam król Alfons nie może tego powiedziéć w swym królewskim pałacu.
Simon zadrżał, sen wnet mu uleciał z powiek i wszystkie wypadki dnia poprzedzającego stanęły mu na pamięci.
— Więc to nie sen! — zawołał z goryczą, taki-to przytułek przygotował mi hrabia Castelmelhor!
— Daj Boże, aby nie zrobił gorzéj, segnor!..
— Tak!.. donna Inès! Oh muszę ja widziéć... musze się dowiedziéć...
— Uspokójcie się segnor, będziecie mieli o niej wiadomość niewychodząc ztąd wcale. Wczoraj wieczór byłem w pałacu i dowiedziałem się, że wasza szanowna matka odprawiła bez odpowiedzi Antuneza i jego godnych towarzyszy... Wasza narzeczona nie domyśla się nawet chytrości don Ludwika...
— Niech o tém ani ona, ani nikt w świecie się nie dowié, rozumiesz mnie? — zawołał Simon.
— Ktoś już wszystkiego się domyślił — odpowiedział Baltazar. Donna Ximena wie już że jednego tylko ma syna.
— Bogiem się świadczę, że chciałem jéj oszczędzić téj boleści! — rzekł Vasconcellos. Lecz czas upływa Baltazarze, a nikt nie czuwa nad moja narzeczoną... muszę wyjść...
— Przeciwnie raczysz tu jeszcze pozostać segnor.
— Czy chciałbyś mnie zatrzymywać pomimo mojéj woli?
— Czemu-by nie? — odpowiedział z flegmą Baltazar.
— To nadto zuchwałości! — zawołał Vasconcellos. Wyświadczyłeś mi przysługę, wiém o tém i wdzięcznym być potrafię lecz zatrzymywać mnie... jakby w niewoli...
— W niewoli! — przerwał Baltazar — dobrze powiedziałeś, segnor! Chyba po trupie moim przejdziesz ten próg!..
— Posłuchaj — rzekł Simon zniecierpliwiony — wczoraj użyłeś przeciwko mnie siły; przebaczyłem ci to, gdyż działałeś w dobrym celu; lecz dzisiaj...
— Dzisiaj segnor, uczynię podobnie, i znowu użyję siły, jeżeli tego okaże się potrzeba; pierwéj zaś spróbuję prośby...
I złożywszy ręce na piersiach, ciągnął daléj.
— Mówiłem ci segnor, że kocham cię jak mego pana i jak syna; zarazem za pana gotów jestem umrzéć, za syna powinienem myśléć i działać roztropnie... Czy wierzysz w moje przywiązanie, segnor Vasconcellos?
— Wierzę — odpowiedział młodzieniec pokrywając wzruszenie gniewu — lecz jakkolwiek twoje do mnie przywiązanie jest nieograniczone, jest przecież samowładne i gnębiące...
— Dla tego że nie chcę by służalcy faworyta, pochwycili cię jak tylu innych. Ależ ty sam, don Simonie, czyliż nie masz żadnego obowiązku, maszże prawo narażać swoją wolność dla czczego kaprysu? Czyż nie przysiągłeś zguby zdrajcy co opanował i powoduje naszym królem.
— Milcz! — rozkazująco zawołał Vasconcellos — ani słowo o królu! Lecz masz słuszność, przysiągłem, i to wspomnienie działa na mnie silniéj, aniżeli twe błagania lub groźby. Zostaję.
— To dobrze!.. Ja rzucam na dziś suknie rzeźnika i przybieram się w mój dawny mundur trębacza królewskiéj straży. Bądź spokojnym segnor, jeżeli się knuje jaka zdrada przeciwko Wam lub donnie Inès de Cadaval, odkryję ją i użyję wszystkiego co tylko będzie w mojéj mocy, dla zniweczenia zamiarów waszych nieprzyjaciół.
Baltazar chciał odejść.
— Cóż czynią mieszczanie Lizbońscy? — nagle zapytał Simon.
— Czekają na wasze rozkazy.
— Czy można na nich liczyć?
— Do pewnego stopnia.
— Czy aby są odważni?
— Jeżeli ich będzie dziesięciu na jednego, będą się wprawdzie obawiać, ale pójdą naprzód.
Vasconcellos zamyślił się.
— Jestem wygnańcem — rzekł po chwili milczenia — i muszę być posłusznym rozkazowi króla; lecz wykonałem przysięgę, i chcę jéj równie dopełnić. Niech mieszczanie Lizbońscy będą w gotowości. Dzisiejszéj nocy jeżeli mi pomogą, pozbędą się tego podłego faworyta, który ich tyle razy znieważył. Dzisiejszej nocy uderzymy na tę sromotną straż, która hańbi i kala dwór monarchy.
— Czy zechcesz zanieść moje rozkazy okręgowym dowódcom?
— Z największą chęcią!
Simon wydarł z pugilaresu kilka kartek, na których kilka słów nakreśliwszy oddał je Baltazarowi.
— A teraz do widzenia! — rzekł Baltazar — widzę że dzisiaj będę miał wiele do czynienia, dla tego téż spieszyć się muszę.
Zaledwie Baltazar wyszedł na ulicę, spostrzegł z daleka Ascania Macarone. Ten dojrzał go również, i obudwom jedna myśl przebiegła po głowie.
— Otóż człowiek, jakiego właśnie potrzebuję! — rzekł każdy z nich do siebie.
Baltazar potrzebował istotnie którego z służalców pałacowych, człowieka, któryby był świadomy wszystkich intryg dworskich, gdyż chciał się dowiedzieć jakie niebezpieczeństwo mogło jeszcze zagrażać Simonowi i donnie Inès. Macarone znowu szukał człowieka silnego i nieustraszonego zarazem, słowem gotowego na wszystko. Jak jeden tak i drugi, nie mogli się w stosowniejszéj chwili napotkać.
Macarone zbliża! się niby z miną obojętną, nasunąwszy kapelusz na ucho, i wsparłszy ręką na rękojeści szpady, nuci! zwrotkę z baletu Jana Lulli, kapelmistrza dworu króla Francuzkiego, udając że wcale nie widzi Baltazara, który również zbliżywszy się do Włocha powitał go ukłonem, i szedł daléj.
— Przysięgam na skrzypce tego kochanego Lulli, którego zwrotkę dopiéro co śpiewałem — zawołał Padewczyk; zdaję mi się że to mój kochany kolega trębacz Baltazar?
— On sam, segnor Ascanio.
— Ledwiem poznał... Już tak dawno nie dałeś się widziéć!
— Onegdaj byłem na placu — rzekł Baltazar, wskazując ranę na twarzy, którą mu zadała szpada faworyta.
— Ah! więc to z powodu owego zadraśnięcia dwa dni nie wychodziłeś z domu? Do pioruna! czyś nie odziedziczył jakiéj sukcessji Baltazarze, kiedy sobie takich pozwalasz wygódek?
— Cóż nowego zaszło przez ten czas na dworze? — zapytał Baltazar, zamiast odpowiedziéć.
Padewczyk brząknął złotem w kieszeni.
— Wiele, bardzo wiele nowych rzeczy!.. odrzekł.
— Opowiedzże mi je, segnor Ascanio — rzekł Baltazar.
— Łatwiéj mi policzyć, jak opowiedzieć — z miną zadowoloną, odpowiedział Padewczyk, dobywając z kieszeni ze dwadzieścia pistoli.
— Złoto!.. musiałeś szczerze pracować, skoro tyle zarobiłeś segnor.
— Tak... nie wiele!.. Dopomogłem w pewnéj rzeczy Conti’emu, który wynagrodził mię stosownie do wartości przysługi.
— A cóż u ciebie zawsze pustki w kieszeni, nieprawdaż?
— Mam pięć reali.
— Wiedziałem kiedyś co to jest real, ale już zapomniałem; czy chcesz zarobić pięć kwadrupli?
— Niewiedziałem nigdy co to jest kwadrupl i radbym się dowiedziéć. Zgadzam się więc.
— Zgadzasz się, nie pytając co trzeba zrobić?
— A wiele znaczy pięć kwadrupli?
— Dwadzieścia pistoli.
— Zgadzam się więc na wszystko.
— To się nazywa mówić! — zawołał Macarone śmiejąc się.
Baltazar, pomimo prostoty i nieświadomości wybiegów, w téj walce słownéj, swoją krwią zimną odniósł przewagę nad gadatliwym i nieostrożnym Włochem, i zaraz na początku rozmowy, domyślił się że Ascanio ma jakieś zamiary przeciwko człowiekowi którego on bronić postanowił.
Ascanio znowu pomimo zadowolenia jakie na twarzy jego widziéć się dawało, nie liczył na tak łatwą wygrane, znał on Baltazara, i często wyśmiewał się z jego, jak nazywał przesądów; jednakże ta nagła zmiana niewzbudziła w nim nieufności. Sam do wysokiego stopnia zepsuty, nie mógł się dziwić cudzemu zepsuciu, i z tak łatwego zgodzenia się Baltazara, wnosił że ten chytrzejszy niż się spodziewał dobrze się dotychczas maskował.
— Zgoda więc — rzekł — chciałem cię zchwytać za słowo i zaprowadzić jak zwykle dzieje się w romansach, na miejsce działania z zawiązanemi oczyma; lecz to nie podobna, muszę ci wszystko opowiedziéć. Jest tu jedna senoritta, nazwiskiem Inès de Cadaval... Tylko słuchaj dobrze.
Polecenie to było zbyteczném.
— Ta dama — mówił daléj Ascanio — jest piękniejszą jak Venus wychodząca z morskiéj piany, jakby powiedział zachwycający autor ulubieniec Muz, z którym widziałem się w pałacu Soubise; jest czystą i niewinną... Chcę ją porwać.
— Chcesz ją porwać? — powtórzył z zimną krwią Baltazar.
Włoch wziął koniec wąsa pomiędzy wielki i wskazujący palec i pokręcił go uśmiéchając się.
— Mój kochany — rzekł — płacę ci, a zatém nie tykaj mnie... Tak jest, chcę ją porwać!
— Aha! — pomruknął Baltazar — i to ja mam.
— Tak jest.. czy się zgadzasz?
— Czemużby nie?
Wymawiając te słowa ze zwykłą sobie zimną krwią, Baltazar bacznie spojrzał na Ascania. Spojrzenie to niebardzo musiało się podobać Padewczykowi, bo cofnął się krokiem w tył, i oczami podejrzeń cisnął na Baltazara.
— Czy chcesz zadatku? — zapytał.
— Naturalnie; lecz chcę również wyjaśnienia. Należy wszystko powiedziéć albo nic wcale, segnor Ascanio. Zacząłeś bądź wiec łaskaw dokończyć.
— Spodziewam się, iż nie żądasz wyjawienia nazwiska...
— I owszem, warto przecież wiedzieć dla kogo się pracuję.
— Ja sam go nie znam.
— W takim razie segnor Ascanio, udaje się natychmiast do pałacu hrabiego Ludwika de Castelmelhor i powiem mu, że niejaki kawaler Padewski, sługa Conti’ego zamierza porwać kobiétę, którą tenże sam Conti przyrzekł mu wczoraj w ganku Apolina.
— Jakto! — wybąknął Macarone z zadziwieniem — ty wiesz o tém?
— Alboż nie. Zdaje mi się, że Conti chcąc się uniewinnić, każę powiesić Padewczyka, a biedny Baltazar otrzyma w nagrodę więcéj jak pięć kwadrupli?...
— Dam ci dziesięć.
Baltazar powściągnął się i rzekł z prostotą:
— Masz zawsze, segnor Ascanio, nader przekonywające argumenta... Gdzież ma się rzecz odbyć?
— Chciał więcéj wyciągnąć! — pomyślał Włoch odetchnąwszy, jak gdyby mu wielki ciężar spadł z piersi. — Miejsce jeszcze nie obrane — dodał głośno — lecz porwanie ma nastąpić dzisiejszéj nocy, podczas królewskiego polowania.
— Ah! więc będzie polowanie? — zwolna wymówił Baltazar. — I ja mogłem pomyśléć na chwilę, że Conti ośmieli się targnąć na tak szlachetną krew! Nazwisko ofiary, złoto, które rozsypujesz pełnemi rękoma, wszystko to dosyć mi mówi.... Wiem teraz com chciał wiedziéć, segnor Ascanio; będziemy dzisiaj pracować dla króla.
Twarz Włocha przybrała dwuznaczny wyraz, gdy odpowiedział:
— Długo nie mogłeś się tego domyśléć mój kochany...
— Mniejsza o to skorom się domyślił... Do widzenia tedy, segnor, możesz liczyć na mnie.
Baltazar odwrócił się chcąc odejść, myśląc że zaradzi nieszczęściu, skoro uwiadomi o wszystkiem hrabinę; lecz Włoch przytrzymał go za rękę.
— Zaczekaj-no! — rzekł — wiesz nadto dobrze gdzie szukać Castelmelhor’a, i dla tego ani na krok nie odstąpię cię przez cały dzień.
Przyłożył piszczałkę do ust i świsnął.
z całych sił. Prawie natychmiast na obudwóch końcach ulicy pokazali się Fanfaroni królewscy.
— Nie obawiaj się — mówił daléj Padewczyk — nie przeciw tobie przedsięwziąłem te środki ostrożności; czekam tu tylko na; jednego młodego szlachcica, którego mam rozkaz aresztować. Jestto Simon de Vasconcellos. Szpiegi Conti’ego dostrzegli wczoraj jak wchodził do pałacu de Souza... On to obraził Conti’ego... wiész?
— Wiem... lecz czy byś chciał zatrzymywać mnie jakby w niewoli?
— Coś podobnego... aż do wieczora.
Z początku Baltazar chciał się opierać, lecz wspomniawszy na Simona, powściągnął się.
— Jest ich wielu — pomyślał — uległbym sile nie ocaliwszy go.
— Nie obawiaj się — rzekł Ascanio — starać się będziemy uprzyjemnić ci niewolę, i zamiast do więzienia, zaprowadzimy cię do koszar rycerzy Niebokręgu, a jeżeli chcesz, poślemy ci nawet po żonkę.
— To zmienia postać rzeczy — rzekł Baltazar. — Dzień szybko upłynie, a dobre wino ma swoją wartość. Idę z wami, segnor Ascanio.
Włoch przyprowadził swego więźnia do pałacu i dotrzymał słowa. Baltazar dostał doskonałego wina i przysłano mu żonę; ale że nie można razem myśléć o wszystkiém: piękny kawaler Padewski zapomniał zabronić téj ostatniéj wyjścia z pałacu. To téż, pożegnała się niezadługo z małżonkiem i wyszła niosąc do dowódzców okręgowych rozkazy Simona, i list Baltazara do hrabiny de Castelmelhor.
Powróciwszy do pałacu, Ascanio zameldował się Conti’emu, który natychmiast kazał go wprowadzić.
— Czy Wasza Excellencja przyprowadziłeś interes do skutku? — zapytał Padewczyk. — Czy będziemy mieli dziś polowanie?
— Nie masz się o co pytać — odpowiedział faworyt — gdy idzie o szaleństwo, Alfons zawsze gotów.... A ty zrobiłżeś swoje?
— Udało mi się nadspodziewanie. Znalazłem człowieka, który sam jeden wydarłby zdobycz dziesięciu ludziom, i który również przeciwko dziesięciu potrafi ją obronić, gdyby mu ją odbić chcieli.
— Ależ to prawdziwy fenix! — Wasza Excellencja przekonasz się w końcu. Podczas zamieszania donna Inès zniknie; człowiek który ją porwie, będzie niby jéj oswobodzicielem, a tymczasem przyprowadzi ją pod opiekę Waszéj Excellencji.
— Doskonale obmyślone! — zawołał Conti.
— Ona zaś zawdzięczając swemu wspaniałomyślnemu zbawcy — mówił daléj Padewczyk — nieochybnie...
— Odda mi swoją rękę.
— A wtedy, pozdrowimy Waszą Excellence jako księcia de Cadaval! — zawołał z przesadą Padewczyk.
— Przyjmuję przepowiednię, i zapewniam cię, że nie będziesz żałował pomocy, jakiej mi udzielasz do onéj ziszczenia.
Ascanio oddalił się przepełniony radością; już widział się panem bogactw i dostojeństw, któremi bez wątpienia obsypie go przez wdzięczność faworyt.
Skoro wyszedł, Vintimille pomyślał:
— Ten łotr jest mi jeszcze potrzebny, lecz gdy zostanę księciem de Cadaval, wyślę go do Brazylii, jeżeli tylko nie znajdę sposobności oddania mu na dożywotnie mieszkanie jednéj z cel naszego Limoeïro[5].

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


I.
Rycerze Niebokręgu.

W pałacu Alkantara znajdowała się obszerna sala, w któréj za panowania Jana IV-go odbywały się narady i posiedzenia ministrów, oraz rady dwudziestu czterech. Od czasu rejencyi, zgromadzenia te odbywały się pod prezydencyą królowéj pałacu Xabregas; sala zaś, o któréj mowa, na inny cel obróconą została. Służyła ona do uroczystych a zarazem błazeńskich posiedzeń rycerzy, Niebokręgu.
— Nie wiadomy jest powód ustanowienia téj osobliwszéj milicyi; do któréj najeżał król, jego dwór i wszyscy żołnierze królewskiéj gwardyi. Pobór do niéj musiał się odbywać w tajemnicy i dla tego to Conti, czy téż inny który pochlebca nieszczęśliwego Alfonsa obmyślił, aby dla rozrywki króla, każdego nowego członka przyjmować z uroczystą teatralną pompą.
Niewzruszeni, to jest żołnierze piesi przyjmowani byli w obec swych towarzyszy; Fanfaroni, czyli jezdni nieinaczéj byli przyjmowani jak przy kompletném zgromadzeniu wszystkich członków. Nakoniec szlachta, z których każdy miał się całować z królem i powinien był miéć swojego chrzestnego ojca, była przyjmowaną w obec wyższego komitetu, składającego się z najznakomitszych członków stowarzyszenia i z deputacyi prostych rycerzy. Alfons z prawa był wielikiém mistrzem, lecz Conti istotnym był naczelnikiem téj licznéj bandy, która postrachem była mieszkańców Lizbony. Komandorami i znaczniejszemi dygnitarzami byli już to magnaci Portugalscy, którzy powodowani, miłością własną, albo też nie śmiejąc opierać się woli królewskiéj, przyjęli owe sromotne dostojeństwa, już też mieszczanie, wykierowani jak Vintimille, na szlachtę.
— Nie bez wstrętu postanowiliśmy dać naszym czytelnikom opis owéj bezwstydnéj parodyi, z rzeczy tak szlachetnéj i pięknéj saméj w sobie, jak jest rycerstwo; lecz opis ten jest niejako dopełnieniem obrazu Dworu Alfonsa Vigo posłuży także do objaśnienia niektórych ustępów naszego opowiadania.
Komedja rozpoczęła się w gabinecie Alfonsa. Za nadejściem nocy, w chwili gdy wnoszono świece, wszyscy dworacy razem, i jakby wspólném poruszeniem, pozrywali z piersi wszelkie oznaki dostojeństw jakie posiadali.. Sam Alfons zdjął z szyi wstęgę Chrystusa i order Złotego Runa, który mu przysłał jego grzeczny nieprzyjaciel stary Filip Hiszpański. Jeden z dworzan zarzucił mu na szyję łańcuch błyszczący drogiemi kamieniami, składający się z gwiazd o pięciu promieniach, połączonych z sobą półxiężycami.
Na ten sygnał, na wszystkich piersiach zajaśniała ozdoba w kształcie gwiazdy, nad którą znajdował się półxiężyc z podniesionemi do góry rogami. Herold, w nocnym uniformie królewskiéj straży, który opisaliśmy już na początku naszego opowiadania, wzniósł sztandar mający na błękitném polu godła rycerzy Niebokręgu i zawołał:
Panowie, kawalerowie Gwiazdy Półxięzyca, słońce jest zwyciężone. Świat cały teraz do nas należy!
— Jakże ci się to zdaje hrabio? zapytał pocichu król Castelmelhora który stał obok jego krzesła.
— Piękne widowisko i dowcipna bardzo allegorya najjaśniejszy Panie.
— Mój to wynalazek... Lecz to nic jeszcze, zobaczysz coś więcéj.
Mówiąc te słowa, król wstał. Ten politowania godzien monarcha, nie umiejący na tronie zachować przyzwoitej powagi, okazywał przy tych uroczystościach godność pełną przesady i śmieszności.
— Chociaż nie piérwszy to, ani setny już raz odnosiemy zwycieństwo nad naszym zuchwałym współzawodnikiem Słońcem, — wyrzekł z powagą; — jednakże cieszymy się niem szczerze. Skoro zaś teraz; świat cały do nas należy, starać się powinniśmy rządzić nim mądrze; dla tego to udamy się do sali nowych obrad.
Dworacy uszykowali się szeregiem. Alfons przeszedł pomiędzy nimi poważnie, wsparty na ramieniu Castelmelhora. Herold niósł przed nim sztandar. Na piérwszym stopniu schodów król zatrzymał się.
— Panowie, zawołał, czy kto z nie widział dzisiaj naszego kochanego Conti? Nikt nie odpowiedział. Bo mały hrabia, mówił daléj Alfons, doskonale zastępuje jego miejsce. Niech umrę jeżeli wiem, dla czego Vintimille nie kazał go dotąd zamordować....
— To zapomnienie może się jeszcze wynagrodzić, odezwał się w półgłośno młodszy Castor.
— Czy słyszałeś hrabio? To bardzo zabawnie. Na twojém miejscu, podziękowałbym panu de Castro za przestrogę.
Król zeszedł ze schodów i zatrzymał się przed salą narad, wtedy puścił rękę Castelmelhor‘a.
— Hrabio, rzekł, nasze ustawy nakazują ci pozostać za drzwiami. Skoro nadejdzie czas zostaniesz, wprowadzony. Alfons wraz z orszakiem oddalił się, Castelmelhor zaś pozostał nagle w zupełnéj ciemności, ponieważ drzwi sali narad zamknięto:
Młody hrabia, pomimowolnie uczuł obawę i serce jego silnie zabiło, gdy jakieś silne dłonie ścisnęły mu ręce, jakby kleszczami.
— Kłamco, zdrajco, nikczemniku! — rzekł jakiś głos, tak blizko od niego, że poczuł oddech na swéj twarzy.
Castelmelhor usiłował wydobyć się lecz nieznajomy był od niego silniejszym; powściągnął się, myśląc, iż może to jest jakaś próba, należąca do błazeńskiéj ceremonii, w któréj odgrywał rolę.
— Twój brat cierpi, — mówił daléj głos; — twoja matka płacze; ojciec twój widzi cię i przeklina... A bogactwa Inezy utracasz!
— Kto jesteś? — zawołał Castelmelhor strwożony.
— Ten sam, którego sztylet dotykał twojej piersi w gaiku Apolina. Dziś, jak i wówczas, twoje życie jest w mojem ręku, a nową zmazałeś się podłością, którą powinienbym ukarać...
Lecz nie drżyj, hrabio Castelmelhor. Dziś jak i wówczas daruję ci życie. Biedny szaleńcze! Zostałeś zdrajcą za wynagrodzenie, które ci wydarto, nim jeszcze je otrzymałeś.
— Niepododna!
— Dzisiaj, wieczorem, skoro dopełnisz już dzieła podłości; gdy gwiazda hańby zabłyśnie na twojej piersi, udaj się hrabio do domu ojców twoich, a dowiész się, czy kobieta, któréj bogactwa obudziły twoją chciwość jest jeszcze w twojéj mocy.
— Inès porwana? — zawołał don Ludwik ocierając zimny pot z czoła.
— Jeszcze nie, i mógłbyś ją jeszcze ocalić.
— Wprowadzić kandydata! — odezwał się w sali donośny głos herolda.
— Prędzéj! — zawołał Castelmelhor odpowiadaj. — Jakim sposobem ją uratować? Cóż mam czynić?
— Uciekaj ztąd... udaj się natychmiast do pałacu Souza....
— Otwórzcie drzwi! — zawołał herold.
— Jeszcze czas!.... Uchodź!
Castelmelhor wahał się.
Uchodź, nieszczęśliwy! — powtórzył Baltazar.
— Nie wiem.... — wyjąkał hrabia; — nie, mogę....
Klucz obrócił się w zamku i ogromne podwoje otwarły się na ościerz. Przedpokój zalany został światłem, Castelmelhor ujrzał obok siebie Baltazara, który wyprostowawszy się, wskazywał mu drzwi gestem pełnym pogardy.
— Idź, człowieku bez czci i wiary! — rzekł... kto inny czuwać będzie nad narzeczoną Vasconcellosa.
Trąby królewskiéj straży odezwały się, i dwóch rycerzy Niebokręgu weszło po hrabiego Castelmelhor, który udał się za niemi blady i przerażony tem co usłyszał. Baltazar wszedł także w kostiumie królewskiego Fanfarona. Ascanio, stojący w pierwszym rzędzie deputacyi rycerzy, powitał go protekcjonalnym kiwnięciem głowy.
Trudno sobie wystawić cóś wspanialszego jak sala, do której wprowadzono Castelmelhora. Alfons pomimo wielkiéj różnicy w obyczajach, miał niejakie podobieństwo do dobrego króla René d’Anjou. Gdyby nie źli doradzcy, którzy przez cały ciąg panowania otaczali go, byłby jeżeli nie wielkim ani nawet godnym szacunku monarchę, to jednym z tych dobrych słabych władzców, którym pomimo to, że ich gani, nieodmawia jednak historya sympatyi.
Alfons, tak jak i René, posiadał w wysokim stopniu wrodzone uczucie piękności artystycznéj. Protegował z zapałem miernych malarzy, którzy kwitnęli wówczas w Lizbonie, i okazał dosyć smaku przy odnowieniu starożytnych pomników Portugalskich. Muzyka jego, której nie nazywał jak inni krolowie swoją kaplicą, lecz balem, składała się z doskonałych artystów sprowadzonych wielkim kosztem z rozmaitych stron Europy. Nakoniec, ostatnia cecha podobieństwa, Alfons pisał także wiersze. Zdaje się zbytecznem dodać, że, lepiej by uczynił, gdyby się, wstrzymał od tego.
Cóżkolwiekbądź Alfons stawał się zupełnie innym człowiekiem, skoro szło o pokazanie artystycznego smaku. Zbyt lekkomyślny, aby miał rachować wydatki, rozrzucał złoto pełną ręką i dokonywał planów najkosztowniejszych.
Sala, w której zbierali się rycerzę Niebokręgu, zdawała się istotnie pałacem boga.. Nocy, Sklepienie wyobrażało niebo zasiane rozlicznemi gwiazdami; nad samym zaś tronem królewskim jaśniał w lekko oświeconém przezroczu, olbrzymi półxiężyc.
Godła towarzystwa błyszczały na obiciach z błękitnego axamitu; meble i kobierce nosiły też same ozdoby. Światło pięciu ogromnych pająków i mnóstwa świeczników odbijając się w tych wszystkich gwiazdach, raziło wzrok a nieprzywykłemu do podobnego widoku widzowi zdawało się, że jest przeniesiony w dziedzinę jakiego genjusza, którego potęga przechodzi ludzkie pojęcie.
W głębi, axamitna firanka ukrywała niszę, w której umieszczono jak by świętych jakich, posągi Wenery i Bachusa. Firanka ta tylko podczas szczególnych uroczystości mogła bydź otwieraną.
Alfons cieszył się przez czas niejaki zdumieniem Castelmelhora na widok takiego przepychu, następnie rozciągnąwszy się; w fotelu umieszczonym na wzniesieniu również obciągniętym axamitem zasianym gwiazdami, rzekł:
— Zbliż się, hrabio; uprzedziliśmy naszego kochanego Conti że sam ma być twoim chrzestnym ojcem.... lecz jakże jesteś blady!... Niezawodnie ten smarkacz zląkł się czego w przedpokoju, gdzieśmy go pozostawili bez światła...
Ogólny śmiech przyjął ten żarcik Alfonsa; Castelmelhor poczerwieniał ze złości, lecz nic nie odpowiedział.
Ale jak widzę, — mówił dalej król, — nasz kochany Vintimille zaczyna postępować po królewsku: każe nam czekać na siebie....Kto z was, panowie! chce go zastąpić?
Nikt nie ruszył się z miejsca; wszyscy obawiali się gniewu faworyta. Lecz skoro król powtórzył zapytanie, prosty rycerz wystąpił z szeregu Fanfaronów, i stanąwszy przed wzniesieniem, przynajmniéj ze dwanaście razy ukłonił się z nieporównaną powagą.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość, raczysz pozwolić, rzekł kładąc kapelusz pod pachę to ja, jako przyjaciel od serca segnora Antoniego Conti de Vintimille z przyjemnością zastąpię jego miejsce.
— Jak się nazywasz, mój przyjacielu zapyta! król?
— Ascanio Macarone dell Acquamonda, Najjaśniejszy Panie, gotów służyć Waszej Królewskiej Mości, na lądzie na morzu i innych miejscach; tak przeciwko Maurom jako i przeciw Chrześcijanów, jak również gotów przebić się swą własną szpadą a to aby dowieść jednéj dziesięciotysiącznej części swego nie zachwianego i gorącego poświęcenia.
— Padewczyk wymówił cały okres jednym tchem.
— A to jakiś zabawny oryginał! rzekł Alfons; — wynagrodzi nam płaczliwą miną hrabiego.... No, Hrabio! czy przyjmujesz, tego człowieka za chrzestnego ojca?
— Jest-że on szlachcicem? — szepnął Castelmelhor.
— Niechaj moi szlachetni przodkowie przebaczą ci to zapytanie, don Ludwika de Souza! — zawołał Padewczyk, wznosząc oczy do nieba. — Mój to prapradziad wziął do niewoli króla Franciszka Igo w bitwie pod Pawią, brat zaś tego nieustraszonego rycerza był kawalerem Rodyjskim i ocalił życie wielkiemu ministrowi Filipowi de Villers o którym słyszał nie jeden z obecnych tu szlachetnych panów.
— Na honor! wybornie! zawołał król. — Powiedz mi, segnor Ascanio, czy nie jesteś czasem potomkiem pobożnego Eneasza i jego syna, który to samo co ty nosił imię?
— Myślałem nie raz nad tem Najjaśniejszy Panie, — odrzekł z powagą Macarone; — że pod tym względem istnieje wielka zmiana w tytułach naszéj rodziny. Istotnie zaś one nie sięgają daléj jak czasów Tarkwinijusza starego, piątego króla Rzymu. Jest to nieszczęście.... któremu trudno już zaradzić.
— No, hrabio, — rzekł Alfons; — w całem chrześciaństwie nie znajdziesz człowieka szlachetniéj urodzonego. Pocałuj go więc i zaczynajmy obrzęd.
Macarone odszedł natychmiast od stopni tronu, i postąpił ku hrabiemu starając się ile możności naśladować chód i ruchy elegantów wersalskich, których podziwiał na dworze francuzkim, gdzie istotnie, był lokajem jakiegoś magnata.
Nasz Padewczyk przepysznie był ubrany. Rąk nie widać mu prawie było wśród koronkowych mankietów, a niezmiernie długie pióro u kapelusza za każdym krokiem zamiatało posadzkę. Jego twarz jaśniała radością. Nadzieje uczynione mu przez Contiego zawróciły mu zupełnie głowę. Castelmelhor dumnie spojrzał na niego, a zobaczywszy junacką minę Włocha, pomimowoli odwrócił się z pogardą, lecz czując, że nie wypadało mu się już cofać, nadstawił policzka, z widoczném obrzydzeniem, które bardzo rozweseliło króla. Macarone pochylił się jak najgrzeczniéj i udzielił hrabiemu pocałowanie.
Castelmelhor podniósłszy oczy, mógł widziéć zdaleka spojrzenie Baltazara utkwione weń z wyrazem wzgardy i politowania.
Nieopowiadamy tu mnóstwa dziwacznych prób, przez które musiał przechodzić kandydat; nieprzytoczymy również długiéj i ojcowskiej mowy Alfonsa którą naturalnie zgromadzenie przyjęło z oklaskami.
Castelmelhor był jak na mękach, zimny pot wystąpił mu na czoło, to cierpiał nietylko z powodu poniżenia, na jakie był wystawiony w obec ludzi, z których żaden wyjąwszy króla nie był mu równym; ale nadto jeszcze z trwogą przypominał sobie słowa Baltazara wróżące, że na próżno wystawi się na poniżenie.
Przeciwnie Macarone, rad był z swojego obowiązku; nie przepuścił on hrabiemu ani jednéj formuły; a było ich bardzo wiele, gdyż ceremonia ta wymyśloną, jak to już wyżéj powiedzieliśmy, dla zabawienia Alfonsa parodijowała obrzędy i zwyczaje wszystkich tajnych zgromadzeń Niemiec, Anglii i Włoch, niemniéj jak starożytne podania rycerskie. Dodano do tego wszystkiego cokolwiek ćwiczeń, przypominających początek instytucji, to jest robienie bronią skakanie, zapasy ręczne i t. d. Czytelnik nie zapomniał, iż za zręczność w tych ćwiczeniach, Conti posiadł łaskę Alfonsa.
Castelmelhor zaczynał tracić już cierpliwość z trudnością ukrywając swój wstręt, gdy wypadek przyszedł mu w pomoc uwalniając go od ostatnich prób, śpiesznie przecisnął się Conti, wszedł do sali przez tłum, i zbliżył się ku tronowi.
— Wszystko idzie dobrze, — szepnął przechodząc do ucha Askania.
Potem, wszedłszy na stopnie wzniesienia, przyklęknął i wyrzekł po cichu kilka słów do króla.
Z początku Alfons przyjął go z surowem wejrzeniem lecz zdaje się że faworyt umiał w zadowalniający sposób wytłumaczyć swoją nieobecność, gdyż twarz Alfonsa wyjaśniła się.
— A więc wszystko przygotowałeś? — zapytał król, zacierając ręce.
— Pozwól sobie, Wasza królewska mość, powiedzieć kilka słów o mojém widzeniu się z królową — rzekł faworyt.
— Jutro, Vintimille, jutro powiesz mi o tém.... Dzisiaj myślmy o polowaniu... Czy będzie zwierzyna?
— Zwierzyna wytropiona, Najjaśniejszy Panie, i wiem już gdzie ją znaleść.
— Czy co dobrego?
— Najpiękniejsza dziewica z całéj Lizbony, perła Portugalii lecz trzeba się pośpieszyć.
— A więc bierz djabli ceremoniją. Hrabio! uwalniamy cię od puharu żarłoków królewskich, w którym się mieści sześć kwart francuzkich i od skoku przez szpadę, który tylko my na całym świecie dobrze wykonać umiemy. Zbliż się tu!
Castelmelhor wszedł na stopnie w towarzystwie Padewczyka, swego chrzestnego ojca. Alfons powstał i dał znak Contiemu ten rozsunął firankę o której mówiliśmy. Statuy Wenery i Bachusa mocno oświetlone, przedstawiły się oczom zgromadzonych.
— Hrabio! — rzekł król; — przysięgnij iż będziesz wiernym Wenerze i Bachusowi naszym ulubionym bóstwom.
— Przysięgam! — odpowiedział don Ludwik, siląc się na uśmiech.
— Przysięgnij, iż na zawsze zachowasz w tajemnicy to coś tu widział i słyszał.
— Przysięgam, — rzekł znowu don Ludwik.
— Przysięgnij, a to rzecz główna, iż nigdy nie dobędziesz szpady na obronę niewiasty ściganéj przez twych braci rycerzy Niebokręgu, chociażby ta niewiasta była twoją matką, żoną, lub narzeczoną!...
Conti spojrzał na nieszczęśliwego młodzieńca z szyderczym uśmiechem.
Castelmelhor cofnął się i milczał.
— Przysięgnij za niego, segnor Turnus, Volscens, czy jak się tam nazywasz zapomniałem twego heroicznego imienia.
Askanio pośpieszył ze złożeniem żądanéj przysięgi.
— Pisz, że przysiągł, — rzekł król do sekretarza, który spisywał protokół całéj téj błazeńskijé sceny.
Następnie, wziąwszy szpadę Askania, Alfons uderzył nią silnie po ramieniu hrabiego Castelmelhor i śmiejąc się na całe gardło zawołał:
— W imie djabła, Wenery i Bachusa pasuje cię hrabio na rycerza!... A teraz na łowy panowie!!
Trębacze zatrąbili odjezdnego i wszyscy, mając na czele króla wyruszyli.
Ascanio zbliżył się do Baltazara.
— Czas teraz działać, — rzekł — idź za mną i bądź gotów.
Baltazar milcząc udał się za nim: Castelmelhor pozostał na klęczkach przed wzniesieniem ogłuszony wszystkiem co widział i słyszał. Lecz kiedy ostatnie dźwięki trąb zamilkły, ocknął się jakby ze snu..
— Jakież dostojeństwa w świecie wynagrodzą mi tę hańbę!... — wyszeptał — Alfonsie! Alfonsie! Będę naprzód twoim faworytem, ale potem!...
Nie dokończył, lecz błyskawica która mignęła w jego oku, byłaby dla każdego dostatecznym tłomaczem jego myśli Castelmelhor niepojechał z królem na polowanie: kazał sobie osiodłać konia i popędził do pałacu Souza.


II.
Królewskie palowanie.

Rozstaliśmy się z hrabiną de Castelmelhor w chwili, kiedy postanowiła błagać królowę o unieważnienie wyroku, który Simona de Vasconcellos na wygnanie skazywał — jak również o odwołanie rozkazu, zmuszającego Inezę de Cadawal do oddania ręki Ludwikowi de Castelmelhor.
Pomimo, że hrabina co wieczór jeździła do klasztoru, w którym mieszkała Ludwika de Guzman, w dniu tym przecież, zamiaru swego dokonać nie mogła. Czule ona kochała obudwóch synów, a myśl, że don Ludwik okrył się hańbą, zadała tak silny cios sercu, że nieszczęśliwa matka zachorowała.
Przez całą noc, dręczyły hrabinę czarne myśli. Widzenie się z królową, które początkowo za jedyny uważała ratunek, teraz ją przestraszało. Donna Ludwika tak namiętnie kochała swego starszego syna, króla! Nic nie wiedziała o jego postępowaniu! Miałażby tedy ona, Ximena, przyjaciółka i powiernica swéj królowéj, zakłócić nagle jéj spokojność i zatruć jej dni ostatnie?
Ta myśl pomnażała boleść hrabinéj. Z drugiéj strony, któż prócz królowéj, może stawić czoło królowi? Niewiedząc czego się chwycić hrabina trzęsła głową. Jéj obawa o Simona, pomimo że Baltazar zapewnił ją o bezpieczném jego schronieniu co chwila wzrastała.
Już świtać zaczynało, a hrabina jeszcze niezmrużyła oka; w reszcie goryczka ustąpiła i hrabina pomodliwszy się ze skruchę, postanowiła rzucić się do nóg królowéj, obiecując sobie nie dręczyć serca nieszczęśliwéj matki i o ile się da, uniewinniać przed nią Alfonsa.
Skoro nadszedł czas, w którym zwykle jeździła do klasztoru Matki Boskiéj — wstała i niezważając na swą słabość, wsiadła do karety z Donną Inezą.
Zazwyczaj Donnę Ximenę, wprowadzono do królowéj natychmiast za jéj przybyciem, dzisiaj przecież damy służbowe wejścia jéj wzbroniły. Królowa już blizko od dwóch godzin rozmawiała z dwoma swemi zaufanemi doradzcami i posłem Alfonsa. Hrabina usiadła w przedpokoju królowéj i czekała końca narady.
Posłem ze strony króla był Antoni Conti de Vintimille! wpisał on na blankiet w ręczony mu przez Alfonsa co sam chciał, i przybył oznajmić wdowie po Janie IV, że król, przyszedłszy już do pełnoletności, sam chce panować i domaga się, ażeby matka zrzekła się uroczyście władzy, oddając mu koronę i pieczęć państwa, według przyjętych form, a to w obecności Grandów Portugalskich.
Królowa przeczytawszy żądanie syna, zdumiała z początku; lecz wkrótce radość wstąpiła w jéj serce. Już to dawno chciała ona zrzucić z siebie ciężar panowania i zupełnie poświęcić się Bogu. Jednakże w wypadku tak ważnym, sama nie chciała przyjąć na siebie całéj odpowiedzialności, i dla tego zawezwała do siebie Don Miguela de Mello de Torres swego spowiednika, i markiza Saldanha, którzy w podobnych razach zawsze byli jéj doradzcami.
Markiz de Saldanha, krewny i przyjaciel nieboszczyka hrabiego Castelmelhor, był-to starzec surowy i sprawiedliwy; lecz na jego umysł osłabiony latami, królowa nie wiele liczyć była powinna.
Don Miguel de Mello de Torres, przeciwnie, był to kapłan uczony i rozsądny; on razem z nieboszczykiem hrabią de Castelmelhor sprzeciwiał się zawarciu związku z Anglią i bardzo często w trudnych okolicznościach korzystnie pomagał Janowi IV.
Conti, po przybyciu doradzców, powtórzył na nowo żądania króla. Saldanha, oświadczył natychmiast, że wypada zadosyć uczynić żądaniom Alfonsa, który już ma prawo objąć ster rządu, według praw i ustaw portugalskich. Miguel de Meilo nie zgadzał się na to. Nie zaprzeczając Alfonsowi praw do objęcia władzy, prosił królowę ażeby zwołała Kortezy, któreby w tym ważnym wypadku rozstrzygnęły.
— Gdyby mi wolno było objawić swe zdanie w obecności Jej królewskiéj mości rzekł Conti — zwróciłbym tu uwagę, że przychylić się do zdania don Miguela, znaczy, wyzwać do boju wszystkie stronnictwa, rozdziérające Portugalją, i że sam Filip hiszpański innéj nie dałby rady.
— Sgénor Conti — gniewnie odpowiedział don Miguel — bywają wypadki; że rady nawet nienawistnego wroga, więcéj są warte od rad podłego przyjaciela. Gdyby na dworze Alfonsa VI było jedną osobą mniéj a mówię tu o tobie, Sénor, pewnie nie wąchałbym się radzie królowéj by jeszcze dziś złożyła swą władzę w ręce syna.
Conti wzgardliwie się uśmiechnął i chciał odpowiedziéć.
— Milcz, Ségnor! — zawołała królowa.
Donna Ludwika tyle miała w sobie królewskiéj godności, że faworyt zwiesiwszy głowę zamilkł natychmiast.
— Dziękuję ci markizie de Saldanha i tobie don Miguelu — mówiła daléj królowa — asze zdania są podzielone; lecz że w was równe pokładam zaufanie, muszę w tym razie trzymać się tego co mi własne poda natchnienie.
Królowa pewnym krokiem przeszła pokój i uklękła przed krucyfixem. Klęczała kilka minut; a powstawszy tak się ozwała:
— Don Miguelu de Mello de Torres, poruczam ci wezwać na jutro, na godzinę dwunastą, naszego syna infanta, ministrów państwa, radzców, gubernatorów zamków, fortec i miast, szlachtę, duchowieństwo, starszych zgromadzenia kupców i naczelników mieszczaństwa — w ogóle wszystkich znaczniejszych dygnitarzy, którzy się znajdują w Lizbonie. Przed zgromadzeniem tém, które jak to jest przepisaném przez nasze prawo na przypadek konieczności, uważaném być ma za kortezy objawiemy naszą wolę.
Królowa podała rękę, którą markiz ucałował z uszanowaniem. Don Miguel ukłonił się, skrzyżowawszy ręce na piersiach; potem wyszli razem z Contiem. Przechodząc przedpokój faworyt spostrzegł hrabinę i Inezę de Cadawal.
— Co za szczęśliwy dzień! — pomyślał Conti — Jutro Alfons będzie władzcą Portugalii, a ja będę władzcą Alfonsa; dzisiaj wieczorem zawładnę kobietę, która mnie wzniesie na najwyższy szczebel wielkości, i zarazem zemszczę się na tym łotrze hrabi Castelmelhor, który mi chce wydrzéć przyjaźń mego króla.... Co za szczęśliwy dzień!
Conti wsiadł w karetę i pojechał drogę Alkantarskę.
Hrabina jeszcze długo siedziała w przedpokoju, mając nadzieję, iż królowa przywołać ją rozkaże. Lecz Donna Ludwika modliła się i myślała tylko o tem co jéj czynić wypada. Wkrótce jedna z jéj kobiét przyszła oznajmić hrabinéj, że królowa tego wieczora już jéj nie przyjmie.
Gdy hrabina z Inezą wsiadły do karety, już wszędzie ognie były pogaszone. Zdala tylko dochodził jakiś hałas dziwny, niedoobjaśnienia: wrzawa ta oznaczała coś podobnego na polowanie bo czasami odzywały się rogi, lecz dźwięk ten znowu po chwili ucichał.
Dla tych co znali sposób życia Alfonsa, hałas ten byłby przepowiednia straszna i wiele znaczącą. Lecz ludzie exkortujacy hrabinę, tylko co przyjechali z zamku de Vasconcellos na wrzawę o ich uszy obijającą niezważali i wcale nie spieszyli do domu. Było ich dwunastu, konno zupełnie uzbrojonych, niespodziewali się, ażeby w stołecznym mieście, o tak wczesnéj godzinie mogło grozić akie niebezpieczeństwo.
Jednakże hałas szybko się przybliżał; już nawet było można słyszéć tentent koni. Na skręcie jednéj ulicy, jeźdźcy exkortujący hrabinę, spostrzegli nagle w odległości stu kroków, ze dwunastu rycerzy z pochodniami. W téj-że saméj chwili kilku przelęknionych mieszczan przebiegło obok karety, wołając:
— Ratujcie się!... to królewskie polowanie!...
Wyrazy te dla wszystkich były zrozumiałe. Orszak hrabinéj poznał niebezpieczeństwo i chciał się cofnąć; lecz już było zapóźno. Rycerze, spostrzegłszy karetę, zgasili pochodnie. W tym również czasie oddział piechotny królewskiéj straży ukazał się na przeciwnym końcu ulicy; tym sposobem kareta hrabinéj ze wszech stron zostaje otoczoną.
Piérwsze natarcie konnych fanfaronów zmieszało cokolwiek ludzi hrabinéj; lecz że orszak jéj składali starzy i waleczni żołnierze, dawni podkomendni nieboszczyka hrabiego de Castelmelhor: szybko się więc na nowo uszykowali. Obydwaj lokaje i woźnica zsiadłszy z kozła dobyli szpad broniąc przystępu do drzwiczek karety. Bój był zacięty, krwawy i mógł się pociągnąć długo, ponieważ ciemność sprzyjała mniejszej liczbie. Lecz wkrótce, na obu końcach ulicy, odgłosy trąb i rogów oznajmiły o przybyciu posiłków rycerzom królewskim.
Hrabina, zawsze odważna i nieustraszona wychyliła się przez drzwiczki.
— Co to znaczy? — zapytała.
— Polujemy! — odpowiedział niedaleko piskliwy głos Alfonsa VI.
— Nie wiecie na kogo napadacie! — zawołała Donna Ximena — jestem hrabina de Castelmelhor.
— Aha! — krzyknął król — hrabiątko nie powiedziało nam, że jest żonaty. To zdrada!... Huzia!.... Huzia!....
I walka wszczęła się na nowo; a pobudzały ją krzyki króla i dowódzców straży.
Kilku ludzi padło z orszaku hrabinéj; inni już się pomęczyli; kiedy nagle, człowiek olbrzymiego wzrostu, w kostjumie królewskiego fanfarona przedarł się przez tłum walczących wytrącił szpadę z ręki służącego, który bronił przystępu do karety i otworzył drzwiczki. Olbrzym zajrzał we wtnęrze karéty.
Donna Ineza z przestrachem rzuciła się w tył, nawet hrabina pomimowoli zadrżała.
— Która z was jest narzeczoną Simona de Vasconcellos? — zapytał olbrzym.
— Chciałżebyś porzucić córkę księcia Cadawal? — zawołała Donna Ximena.
— Dla czegóżby nie? — z zimną krwią odpowiedział królewski fanfaron.
Donnie Ximenie zdało się, że już gdzieś słyszała i głos ten i słowa; lecz w téj chwili przestrachu, nic nie przypominała dokładnie, i posunęła się naprzód, ażeby sobą zasłonić Inezę.
— Dla czegóżby nie, kiedy jéj już nie można innym uratować sposobem? — mówił daléj olbrzym.... Spieszmy się, niema ani chwili do stracenia, a ja tylko narzeczone Don Simona mogę uratować.
— Kto jesteś?
— Nie znasz Sénora mego nazwiska.... Posłałem ci list z dobrą radą; lekce ważyłaś ją, skoro tutaj jesteś... Zaklinam cię na twego syna... śpiesz się!
Nakoniec nocni łowcy zwyciężyli; drzwiczki z przeciwnéj strony karety otworzyły się.
— Gdzie jest nasz kochany Vintimiil? zawołał Alfons. — Trąbcie, trąbcie!.... Jak-że to jest zabawne!
— Moja córka! Moje biédne dziecię! — wołała hrabina w rozpaczy.
Silna ręka na bok ją odepchnęła. Ochłonąwszy z przestrachu już hrabina Inezy w w karecie nie znalazła.
Znowu zapalono pochodnie. Na około karéty słychać tylko było przekleństwa, krzyki, nawoływania i jęki. Hrabina rzuciła się ku drzwiczkom, szukając oczyma Inezy de Cadawal.
Otóż co zobaczyła:
W odległości najmniéj dwudziestu kroków, jakiś człowiek ogromnéj postaci, którego twarzy dojrzéć nie mogła, w jednym ręku trzymał Donnę Inezę, a w drugiej długą szpadę. Człowiek ten był otoczony tłumem ludzi, śmiejących się, krzyczących i starających się wydrzéć mu jego zdobycz.
— Panowie, zlitujcie się nademną! — wołała hrabina, załamując ręce — to Ineza, córka moja!... Zabijcie tego człowieka, który mi ją porwał! Lecz pośród zgiełku głosu jéj nikt słyszéć niemógł.
Tymczasem Baltazar, bo to był on jak mógł bronił swą zdobycz od natarczywość i towarzyszy. Czekał on chwili, aż się tłum zmniejszył. Hrabina z przestrachem spoglądała na tych ludzi, z których każdy oświetlony jaskrawym blaskiem pochodni, zdawał się bydź szatanem, czychającym na piękną Inezę. Jednakowoż hrabina jeszcze nie traciła nadziei.
— Król — myślała ona — król wkrótce przybędzie.
— Śliczna damo — ozwał się w tejże chwili Alfons z niecierpliwością stojący u drugich drzwiczek karéty — czyż nie zechcesz nam pokazać swego czarującego oblicza?
I przy tych słowach chciał ją wziąść za rękę.
— Precz! — zawołała Donna Ximena. Kto jesteś, że śmiesz dotykać się ręki wdowy po Janie de Souza?
— Tylko syn Jana IV. odpowiedział Alfons z ironiczną pokorą.
— Król! — wyszeptała hrabina z rozpaczą.
— Przepuśćcie królewską zwierzynę ryknął Baltazar i rzucił się naprzód.
Donna Ximena straciła z oczu Inezę.
— Porwali mi ją!... — jęczała Ato wszystko przez ciebie, przez ciebie Alfonsie.
Siły opuściły hrabinę razem ze zgaśnięciem ostatniego promyka nadziei. Donna Ximena zemdlała w karecie.
Straszne zamieszanie panowało na miejscu, gdzieśmy zostawili Baltazara. W saméj rzeczy, trębacz, widząc, że tłumy zamiast się zmniejszać, coraz się ścieśniają, zaczął działać stanowczo i krzyknął tak do nośnie, że go nawet sama hrabina usłyszała.
W téjże saméj chwili, wstrząsnąwszy ciężką szpadę, Baltazar rzucił się między tłum i przeciął go w kierunku prostéj linii tak, jak kula armatnia przecina młody a gęsty krzaczek.
Kiedy go kto zatrzymywał, natychmiast wołał.
— Przepuśćcie królewską zwierzynę!
I przy każdém podobném wykrzyknięciu, jego szpada opadała; przeszkoda niknęła.
Wkrótce znalazł się on w ciemnéj i wązkiéj uliczce. Przed nim nie było nikogo; lecz za nim szedł jakiś człowiek.
— Stój, zaczekaj na mnie, przyjaciela — wołał tenże — Rycerze Arjosta, mego boskiego ziomka, są dziećmy w porównaniu z tobą. O! przepłoszyłeś téż ich niezgorzéj mój towarzyszu.... Lecz zatrzymaj się przecie; niechaj wypocznę i naśmieję się dowoli.
Baltazar biegi daléj udając iż nie słyszy.
— Zatrzymajżeś się! — mówił znowu tamten — czyż nie poznajesz twego dobrego towarzysza Ascania Macarone, który ci obiecał dwadzieścia nowiuteńkich pistoli, i z niecierpliwością oczekuje chwili, kiedy ci będzie mógł je wyliczyć?.... Wstrzymaj się więc!
Baltazar nie zatrzymywał się, Askanio zaczął miéć go w podejrzeniu, gdyż jego dobry towarzysz biegł nie ku Alcantara, lecz ku dolnemu miastu. Podwoił więc usiłowań. Chociaż Baltazar był bardzo silnym, jednakowoż Ineza opóźniała jego ucieczkę, i Włoch wkrótce go dogonił.
— Zapewneś oszalał, mój dobry towarzyszu rzekł Ascanio stając przed Baltazarem tak, iż ten nie mógł ani na jeden krok posunąć się naprzód. — Zdaje się, że ta straszna walka pozbawiła cię rozsądku. No, zwróćże się, przecież jeszcze przed nami daleka droga do pałacu!
— A! pan idziesz do pałacu? z zimną krwią zapytał Baltazar, składając swój ciężar na kamieniu, by nieco odpocząć.
— Naturalnie, że do pałacu, i to z tobą, przyjacielu — odpowiedział Ascanio.
Ineza była zemdloną; lecz chłód kamienia, na którym ją złożył Baltazar, powrócił jéj przytomność.
— Matko.... Simonie!.... ratujcie mnie! — wyszeptała seńora.
— Uspokój się, senora rzekł Baltazar — jesteś teraz pod opieką najwierniejszego sługi Vasconcellos’a.
— Dziękuję ci.... dziękuję... wyszepnęła dziewica i znowu zamknęły się jéj oczy.
— Ten olbrzym jest prawdziwym skarbem! — pomyślał Ascanio — ma siłę herkulesa, i łże wcale niezgorzej odemnie.... No, chodźmy już — dodał głośno.
— Seńor Ascanio — odpowiedział Baltazar — nie idę z panem jedną drogą.
— Mniejsza oto, pójdę tą którą zechesz.... No, chodźmy!
— Ja razem z tobą nie pójdę, z tob!ą seńor.
— Zapewne żartujesz? — fuknął Ascanio.
— Żartuję rzadko, a nigdy uchowaj Boże, z ludzi pańskiego urodzenia. Słyszałeś pan com téj młodéj damie powiedział; a powiedziałem prawdę.
Ascanio zerknął zpodełba na Baltazara; zdawało mu się że ten nie podejrzewając o żaden podstęp, wcale się niema na baczności, więc zręcznie ująwszy sztylet, rzucił go prosto w serce trębacza. Na nieszczęście Padewczyka, Baltazar, pomimo swego powierzchownego roztargnienia, nie stracił an jednego jego ruchu; odskoczył na bok, a sztylet utkwił głęboko w dębowych podwojach sąsiedniego domu. Wprzód zaś nim Włoch uciec zdążył, Baltazar uczęstował jego głowę tęgim uderzeniem szpady; ogłuszony Ascanio padł na bruk.
Dokonawszy tego, Baltazar ciężar swój poniósł daléj.
Król jeszcze stał tam, gdzieśmy się z nim rozstali, obok karety hrabinéj. Zajrzawszy w głąb powozu, przekonał się, że hrabina była samą. Po upływie chwil kilku, Conti ze smutkiem doniósł królowi, że młodsza z dwóch dam zniknęła. Lecz pod tą fałszywą smutku powłoką, faworyt ukrywał radość, którą zaledwie mógł powściągnąć; bo pewnym był, że dziedziczka domu Cadawal w jego już teraz jest mocy. W saméj rzeczy, dla dopięcia tego celu, przedsięwziął stosowne środki i pomysł pięknego Padewskiego kawalera, według wszelkiego prawdopodobieństwa udać się był powinien. Na nieszczęście nikt ani pomyślał o Baltazarze.
— Mój kochany Vintimille — rzekł król ziéwając — zdaje mi się, że już nie umiész mnie bawić.
Wszystkie placówki rozstawione w zaułkach, zeszły się na wspólne stanowisko i Conti wtedy mógł widziéć jak wszyscy prawie uśmiechnęli się, usłyszawszy publicznie wygłoszone niezadowolnienie króla. Pocieszał się on jednak myślą o księstwie de Cadawal, o Inezie któréj już zapewne nie grozi żadne niebezpieczeństwo; bo wierny Ascanio śpiewa jéj pochwały Ina cześć możnego seńora de Vintimille, który przemocy z narażeniem własnego życia, wyrwał ją z rąk królewskich. Takie powiastki — mówił do siebie faworyt — zazwyczaj statecznie działają na serca młodziutkich dziewic.
— Już nie umiesz ułożyć nic zabawnego zaczął znów król — od wieków już niesłyszałem cię zaklinającego się na swych szlachetnych przodków; co było bardzo śmieszném.
— Wasza królewska mość masz prawo śmiać się ze swego najuniżeńszego sługi — odpowiedział Conti, ukrywając gniew — lecz moglibyśmy dalej polować?
Król ziewnął, co było strasznym symptomatem.
— Chcę spać! — zawołał Alfons — Jesteś dobrym sługą, Conti; lecz stajesz się nudnym.... To młode hrabiątko więcéj ma rozumu w małym palcu, niż ty w całém ciele.
— Najjaśniejszy Panie.... — zaczął Conti.
— Twoi szlachetni przodkowie nie byli bardzo szczodrymi w obdarowaniu cię mózgiem; twój brat Jan zdawał się być mądrzejszym od ciebie, a i on był strasznie głupi.... Idzi nie wracaj więcéj mój przyjacielu.
— Conti nizko się skłonił. Dworzanie, wąchający się między nienawiścią ku faworytowi i strachem, iżby król nie zapomniał jutro swego dzisiejszego rozkazu — utorowali ex faworytowi drogę, z zimną grzecznością.
— Jutro Alfons panować zacznie! — myślał Conti prawie w szaleństwie, powracając do siebie — a mnie wypędza.... Conti więc zbudował, to nie dla siebie.... lecz dla kogo innego!
— No! — zawołał król — przyprowadźcie mi zaraz tego małego hrabicza, choćby był na marach! Chcę go widziéć; on mnie bawi.... Ale, ale, ta dama co siedzi w karecie nie może być jego żoną, ponieważ wczoraj podpisałem pewne pozwolenie.... To zapewnie jego matka, panowie; odprowadźcież tedy hrabinę do domu z winnymi dla niej honorami, a następnie w naszém królewskiém imieniu poprosić jéj o przebaczenie.... Uczyńcie to przez wzgląd na tego małego hrabicza, który mógłby się gniéwać.... No! podajcie tu naszę lektykę, i daléj w drogę!


III.
Wielkie czyny Lizbońskich mieszczan.

W komnacie pałacu Souzów, gdzie już wprowadziliśmy czytelnika — zeszli się hrabia de Castelmelhor i Simon de Vasconcellos. Simon czekał dzień cały na Baltazara. Widząc że ten nieprzybywa, nie mógł poskromić swéj niespokojności, i za nadejściem nocy, owinąwszy się płaszczem, poszedł do pałacu swéj matki. Przybywszy już hrabinéj nie zastał. Na stole leżała rozwinięta karteczka od Baltazara. Simon przeczytał ją.
Całą godzinę czekał, trawiony silnmé w zruszeniem. Nareszcie drzwi otworzyły się, Castelmelhor wszedł.
Był on blady, a jego błędne oczy zdradzały nieład w myślach. Zobaczywszy Simona, Ludwik cofnął się w tył, jak rażony piorunem.
— Tyś tutaj — wyszeptał hrabia.
— Uspokój się, don Ludwiku — odpowiedział Simon spokojnie — żadnych wyrzutów robić ci nie będę... Gdzie jest nasza matka? Gdzie Ineza?
— Mnie się o nich pytasz? zawołał Castelmelhor — W téj chwili dowiedziałem się, że Inezę porwano mi, a ciebie znajduję tutaj......
— Porwano! — powtórzył Vasconcellos.
— Więc to nie ty?......
— Bracie — rzekł Simon drżącym głosem — chciałeś mi wyrządzić wiele złego: Boże daj, żeby to złe nie spadło na głowę Donny Inezy!
— Dla czegóż tak myślisz?
— Oto list.... w nim radzą mojéj matce, ażeby przedsięwzięła środki ostrożności, strzegła Inezy, a przedewszystkimé nie wyjeżdżała z domu... Matka pojechała.... A ty sam dopiéro coś powiedział, że ją porwano!
— Ta wiadomość jest zapewne fałszywą.
— Jakiś nieznajomy, w upadlającym kostjumie królewskich fanfaronów....
— Jesteś zbyt surowym, Don Ludwiku — przerwał mu Vasconcellos.
I w téj chwili dotknął palcem gwiazdy, błyszczącej na piersi brata.
Castelmelhor zdarł ją i podeptał nogami. Simon potrząsł głową.
— Na drugi raz — rzekł — zdejmij ją piérw nim wejdziesz pod dach ojców naszych.... Lecz cóż ci powiedział ten nieznajomy?
— Powiedział mi.... lecz to nieprawda!... Ten człowiek jest moim nieprzyjacielem; chciał mnie wczoraj zamordować.... — A! — wyrzekł Simon, bacznie spoglądając na brata — ten człowiek chciał cię zamordować dla tego, żeś mu wydarł tajemnicę, przybrawszy nazwisko swego brata.
Don Ludwik milcząc spuścił oczy. — W saméj rzeczy, hrabio, ten człowiek jest twoim wrogiem — mówił duléj Vasconcellos — bo on uznał za podłość to, by brat mógł niweczyć szczęście swego bra ta chcąc tym sposobem sam się wynieść wyżéj. Lecz to co ci powiedział, jest prawdą; bo on kłamać nie umie.
— Więc Ineza jest zgubioną! — zawołał Castelmelhor.
Vasconcellos nieruchomy stał przed oknem; Don Ludwik szybko chodził po pokoju. Tak upłynął czas jakiś; już było bardzo późno, kiedy karéta zatrzymała się przed bramą pałacu. Braciom silniéj serca bić zaczęły.
Lecz pomimowolnie, wiedzeni jakimś dziwnym instynktem, podali sobie ręce i czekali ze strachem.
Wkrótce kroki dały się słyszéć w przedpokoju. Hrabina sama ukazała się na progu.
— A była do niepoznania, — na jéj nieruchomych i czerwonych oczach błyszczały jeszcze łzy: jéj twarz wyrażała okropną rozpacz. Hrabina nie równemi kroki przeszła przez pokój i uchwyciła za ręce obu synów, którzy się jéj o nic pytać nie śmieli.
— Dzięki Bogu! — wyrzekła hrabina drżącym głosem — że was widzę.... widzę obu! przecież jeszcze jesteś moim synem. Castelmelhorze; przebaczam ci! choć unurzałeś w błocie imie twego ojca, przebaczam ci!... Dwóch synów będzie dosyć dla pomszczenia zniewagi jaką mi wyrządzano.... O! wy mnie pomścicie, nie prawdaż?
— Pomścimy! — zawołali jednogłośnie bracia.
— Lecz mów matko, cóż ci się stało?
— Co mi się stało?... Ah! tak, trzeba w am opowiedziéć.... Dzieci! waszą matkę zelżono w obec gromady nędzników; zatrzymano jej karetę, zabito lub rozpędzono jej dworzan.... porwano jéj wychowankę...
— Inezę! — zawołał Vasconcellos — a więc to prawda!... Któż to uczynił? Kto śmiał to uczynić, matko?
— Wymieniłem swoje nazwisko.... sławą okryte nazwisko waszego ojca, dzieci! lecz nazwisko to zostało przyjęte ze śmiechem i urąganiem...:.
— Lecz któż to wszystko uczynił? — ryknął Simon, którego bladość stała się zatrważającą.
— Pytasz się, kto to uczynił?.... Alfons portugalski — zawołała hrabina silnym głosem i upadła osłabiona na ręce hrabiego Castelmelhor.
Na imię króla, Simon zakrył sobie twarz rękoma.
— Ojcze! wyjąkał głosem duszę rozdzierającym.
Lecz wściekłość wzięła górę nad wspomnieniem przysięgi i Simon jak szalony wybiegł z pokoju.
Tejże chwili, hrabina obejrzała się do koła z zadziwieniem, jakby z głębokiego snu ockniona.
— Gdzie pobiegł Simon? — zapytała Co ja wam powiedziałam? Co on zrobić zamierza.
Potem nagle powstawszy, dodała:
— Tak, przypominam sobie, ja wam wszystko opowiedziałam... Idź, idź.... Zatrzymaj go Ludwiku... On zamorduje Alfonsa!
Don Ludwik starał się ją zaspokoić.
Hrabina żałowała bardzo, gorączkowego pośpiechu, który zmusił ją do domagania się zemsty przeciw królowi; lecz uspokoiła się nieco gdy wspomniała na szlachetny charakter młodszego swego syna.
— Za podobne obrazy nienależy mścić się gwałtem — rzekła hrabina — moja zemsta już gotowa; nie splami jednak ona herbu Souza’ów, Gdy Vasconcellos wybiegł z pałacu, był cały w ogniu; jak szalony, pędził przez miasto sam nie wiedząc gdzie się udać. Słowa bez związku wyrywały się z jego ust, to groził królowi, to użalał się, nad losem Inezy. A miasto było puste i uspokojone. Piérwsza po północy już wybiła.
Simon biegł ciągle bez celu, nie myśląc o niczem.
Wkrótce zbliżył się cło krańców, przedmieścia Alcantara. W chwili gdy przechodził obok oberży Miguela Osorio, drzwi nagle roztworzyły się i liczne tłumy wylały się na ulicę.
Simon zatrzymał się i powiódł ręką po czole, jakby sobie coś chciał przypomniéć.
— Dzieci — ozwał się ktoś z tłumu — rozejdźmy się do domów jak można najciszéj. Do domów! do domów! — zawołało na raz kilka głosów.
— Ah! — krzyknęli inni młodsi i śmielsi — Czyż ci nie wstyd Kasprze Orta Vaz, czcigodny dziekanie cechu Lizbońskich garbarzy?... proponować ucieczkę wtenczas, kiedy już jesteśmy na pół drogi od nieprzyjaciela
Simon słuchał z chciwością, jego wzrok rozjaśniał się zwolna; przypomniał sobie wszystko!
Przypomniał sobie, że poprzedniego dnia wieczorem, wydał Baltazarowi rozkazy, na mocy których naczelnicy cyrkułów mieli zebrać niezadowolonych z bronią w ręku w Alcantarskiéj oberży. Zemsta więc zdawała się być dla niego możebną szybkę i straszną.
— Moje dzieci — zaczął znowu stary Caspar — przy dobrej sposobności nie jestem ja tchurzem; ale na cóż sobie tłuc na próżno głowę o mury oberży?... Gdzież nasz dowódzca?
— Oto jest! — zawołał Simon, rzucając się w tłumy.
— Możemy rzec z pewnością, że zjawienie się Simona na większéj części poczciwych mieszczan nie najlepsze uczyniło wrażenie; lecz za to podmajstrzowie i robotnicy krzyknęli z radości, kupcy i starsi cechów, byli zmuszeni iść za poruszeniem ogólném. Nawet stary Gaspar Orta Vaz, który codziennie mógł przejadać po pięć dukatów — wyprostował się i z dość wojowniczą miną wzniósł swą zardzewiałą halabardę na ramię.
— Co będzie to będzie! — mruczał — największe nieszczęście jakie nas spotkać może — to katar!
— Naprzód! — zawołał Simon.
Tłumy ruszyły.
— Czy pamiętasz, Diego — rzekł jakiś podmajstrzy do swego towarzysza tego ogromnego rzeźnika, który kiedyś w oberży radził zabić Alfonsa.
— Pamiętam, Marcinie — odrzekł Diego.
— Wiesz że to myśl wcale nie zła.
— Zupełnie dobra.
— Wszak to i dzisiaj było to djabelskie polowanie —.... bo słychać było trąby.
— I krzyki ofiar!
— I obelgi katów! Diego, Alfons musi być szalony.
— Szalony i zły.
Zdaje się, że go trzeba zabić.
— Tak.... trzeba!
— Trzeba! trzeba! — wołali wszyscy, którzy słyszeli tę rozmowę.
Postanowienie to lotem błyskawicy obiegło wszystkie tłumy.
Simon nie stracił ani jednego słowa z téj rozmowy; jego serce mocniej uderzać zaczęło na wspomnienie zemsty; a zemstą swą zajęty nie zaleca! nawet milczenia dwóm podmajstrzym, którzy cały tłum wzruszyli.
Tłum ten rozstawiony zatrzymał się przed zamkiem d’Alcantara. U bram nie było wart i można było słyszéć wesołe okrzyki biesiadujących rycerzy. W dzień polowania w zamku, według zwyczaju wyprawiano ucztę.
— Mieszczanie weszli pocichu.
Zbliżywszy się ku drzwiom, prowadzącym do mieszkania królewskiego, Simon odwrócił się do tłumu i rzekł:
— Wam pozostawiam faworyta i jego fanfaronów! Do mnie Alfons! należy.
— Simonie! — ozwał się groźnie jakiś robotnik — nie myśl czasem uratować króla!
— Uratować! — zawołał, Simoji i jego oczy zabłysły jakimś dziwnym ogniem.
— Twoją lub jego głowę! — wykrzyknęły tłumy.
Vasconcellos zniknął; drzwi zamknęły się za nim. Przeszedł on przez pusty pokój straży, następnie przedpokój, w którym także nikogo nie było: wszyscy bowiem udział w rozpuście przyjęli. Simon dobył szpady i wszedł do pokoju króla.
Zmęczony Alfons, znudziwszy się, opuścił współbiesiadników i do swéj udał się sypialni. Simon, wszedłszy, zastał go śpiącego. Przy łóżku paliła się lampa. Vasconcellos z gołą szpadą zbliżył się do króla, który na szelest kroków ocknął się.
— Ah! to ty, hrabczyku — rzekł kroi z uśmiechem. — Śniło mi się że byłem dobrym królem.... Jabym chciał być dobrym królem.
Na widok tego nieszczęśliwego, który me posiadał ani sił ani rozumu człowieka, gniew Vasconcellos’a rozprysnął się. Uczuł on na raz i litość i uszanowanie.
— Tyś ze szpadę? — zapytał przelękniony Alfons. — Po co trzymasz szpadę, hrabio?
— Nie jestem hrabię Castelmelhor — spokojnie odpowiedział Simon.
— Alfonsa! głowy Alfonsa! — wołały tłumy.
Szybki jak myśl, Vaseoncellos rzucił się ku drzwiom i zamknął je silnie.
— Czego oni tam tak wrzeszczę? — zawołał Alfons ze strachem. — Co to za głosy?... I ty nie jesteś hrabię Castelmelhor!
— Jestem, Simon de Vaseoncellos, ten sam, najjaśniejszy Panie, któregoś bez powodu skazał na wygnanie; któremuś znieważył matkę i porwał narzeczonę....
— Mój Boże — wyszeptał nieszczęśliwy młodzieniec — czyż istotnie ja to wszystko zrobiłem?... W ięc ty mnie zabijesz Vasconcellos’ie?
— Alfonsa! głowy Alfonsa! — wołał tłum zniecierpliwiony dobijaąęc się gwałtem do drzwi.
— Zlituj się nademną! Ah! zlituj się! — wyjąkał Alfons chowając się pod pościel.
— Vasconcellos wzniósł oczy do nieba, złożył ręce i wyrzekł imię swego ojca.
Wstań najjaśniejszy Panie! — rzekł do Alfonsa — umrę za ciebie, królu.
Alfons był posłusznym; wstał, drżąc cały; Vasconcellos przyciągnął go do drzwi i stanął przednim, zdobytą szpadą, gotów odeprzeć piérwsze natarcie.
Drzwi trzęsły się pod uderzeniami i już tylko co się rozleciéć miały. Tłum ryczał z niecierpliwości i gniewu, hałas wzmagał się co chwila. Nagle rozniósł się straszny krzyk.
— Oto on! oto nasz Samson! on wysadzi drzwi i zabije Alfonsa!
Nastąpiło chwilowe milczenie; potem straszny cios i zaraz drzwi z łoskotem wypadły.
— Niech żyje Baltazar! — ryknął tłum, rzucając się ku drzwiom.
— Do mnie! do mnie, Baltazarze! — wołał Vasconcellos, któremu na to imię zabłysła myśl nadziei.
I tejże saméj chwili stanął przed tłumem, zasłaniając sobą Alfonsa. Moment ten wielkiego niebezpieczeństwa przyprowadził Simona do szaleństwa, do zapomnienia o samym sobie; on czuł siłę do oparcia się tłumowi i zwyciężenia go. To téż piérwsi, którzy nań natarli padli pod razami jego szpady, a z ich trupów uformował się wał, za którym Simon silnie się trzymał.
Tłum cofnął się zdziwiony.
— Naprzód! naprzód! — wołano z tylnych szeregów.
Lecz przodkujący nie bardzo pośpieszali z wykonaniem tego rozkazu. Jednakowoż pomiarkowawszy, iż wstyd cofać się — przed jednym człowiekiem, znowu natarli, dziesięć szpad razem zagrażało Simonowi, który w jednéj chwili został okryty ranami.
— Do mnie, Baltazarze, do mnie! wołał młody bohatér.
Straszny zgiełk był powodem, iż trębacz nie mógł słyszeć pierwszego wezwania Vasconcellos’a, usiadłszy bowiem w pokoju straży z zimną krwią poglądał na swych towarzyszy. Lecz tym razem Baltazar usłyszawszy głos Simona rzucił się ku niemu i przybył w sam czas: gdyby nie on, Vasconcellos niewytrzymałby napadu.
— Precz! ryknął Baltazar.
I łącząc czyn ze słowami, odepchnął mieszczan odedrzwi.
Tłum rozwścieczony nie bardzo miał chęć wypuszczenia z rąk ofiary, lecz nadzwyczajna i wszystkim znajoma siła Baltazara wstrzymywała go.
— On nam obiecał głowę Alfonsa wołali tonem uczniów, wypowiadających posłuszeństwo swemu nauczycielowi.
— A na cóż wam się zda jego głowa? — zapytał Baltazar, głupowato się uśmiechając — przecież wiécie, że w niéj nic niéma.
Ten żarcik, doskonale zastosowany do słuchających, nawet najzaciętszych rozśmieszył; a że nikt nie chciał mierzyć się z Baltazarem — wszyscy więc, uznając tę chwilę za korzystną, radzi byli wejść w układy.
— Czyż przynajmniéj — rzekł Gaspar Orta Vaz, dotychczas stojący z daleka, jak to przystawało tak poważnemu garbarzowi — dostaniemy faworyta?
— Także nie — odpowiedział Baltazar — dzisiaj podobało mi się rozrzucać łaski i chcę obronić tego nieboraka Conti, którego nie mamy co się obawiać; gdyż już kto inny jest w łaskach Alfonsa.
— Więc nikt nam się nie dostanie?
— W wielkiéj sali biesiaduje kilkaset rycerzy Firmamentu; tych wam oddaję.... Napadnijcie na nich, jeżeli się czujecie dosyć silnemi....
Mieszczanie zaczęli się wachać.
— Jakoś nie bardzo przypadło wam to do smaku mówił daléj Baltazar królewscy fanfaroni mają przy długie szpady....
— A gdybyśmy też poszli? — zaczął czcigodny Gaspar Orta Vaz.
Baltazar rozdarł chustkę Simona i rozmawiając, przewiązywał jego rany, z których żadna nie była nie bezpieczną.
Mieszczanie naradzali się przez chwilę; nareszcie jeden z nich tak się ozwał:
— Jeżeli odejdziemy, jakąż korzyść przyniesie nasza wyprawa?
— Prawda — odpowiedział Baltazar trzebaby coś dla was wymyśléć korzystnego.... No! dobrze! uprowadźcie z sobą seńora Conti de Vasconcelle i jego adjutanta, kawalera Ascanio Macarone dell’Acquamonvec; pokażę wam zaraz gdzie oni się znajdują. Wsadzimy ich na okręt, który odpływa do Brazylii... A co? jesteście teraz zadowoleni?....
— Niech żyje Baltazar! — zawołał tłum, chcąc tém niby okazać swą radość — otóż zwyciężyliśmy naszych gnębicieli!
Król i Vasconcellos pozostali sami Alfons schował się za swego obrońcę. Podczas całego zamieszania, nie śmiał ani się ruszyć, ani odetchnąć. Skoro tylko tłum oddalił się, i krzyki w oddaleniu ucichły, król nagle wyprostował się i junacką przybrał postawę.
— A to dopiéro było gorąco! — zawołał — ale téż dzielnie im się wykręciliśmy! Opowiem tżé to Menezes’owi.... To bardzo śmieszne!.... Ah! ah! tego hultaja Tavares’a, który zamiast trzymać straż téj nocy, uciekł ze stanowiska — każę powiesić, i jeżeli chcesz, młody człowieku, dam ci jego miejsce.
— Oto nasz król! — pomyślał Vasconcellos.
— No i cóż? i ty nic nie odpowiadasz — mówił dalej Alfons — zdaje mi się, że nie, niémasz w sobie ani odrobiny tego co twój brat.... Idź, mój przyjacielu i zawołaj mi dworzan.... Ale, ale! dzielnie się broniłeś, to prawda,.... lecz gdyby nie moja pomoc, te łotry daliby ci dopiéro ducha.... Cóż ty na to mówisz?... Znowu nic nie odpowiadasz?.... No! idź już sobie nie otrzymasz miejsca po Tavares’ie.
— Najjaśniejszy Panie! — rzekł Vasconcellos — mam prośbę do Waszéj królewskiéj mości.
— Cóż takiego?
— Kocham pewną dziewicę.... która mi dała słowo....
— Doskonale — przerwał Alfons.
Vasconcellos poczerwieniał z gniéwu.
— Tę dziewicę, królu, dzisiaj porwano.
— Któż ją porwał?
— Myślałem, że Wasza królawska mość zechcesz mi wymienić porywcę.
Król przez chwilę patrzał w oczy Simonowi. Nic on nie rozumiał. W tém znagła odwrócił się tyłem do Simona i głośnym parschnął śmiechem.
— Nieborak ten widać oszalał z miłości! zawołał król. Ah! jakież to śmieszne! Ha! ha! ha!
— Zaklinam cię, Najjaśniejszy Panie, na wszystko, co tylko jest dla ciebie świętem na ziemi — zaczął znowu Simon — odpowiedz mi; czyś Wasza królewska mość nie rozkazał porwać dzisiejszéj nocy Inezę de Cadawal?
— Anim myślał! — szybko odpowiedział Alfons — ah! ta to narzeczona hrabicza, a ja za nic w świecie nie chciałbym go czemkolwiek zmartwić.
Simon nie wiedział, czemu wierzyć. Któż więc porwał Inezę? Gdzież ją wynaleść?
Alfons zbliżył się do niego.
— Mój przyjacielu — rzekł — jużeś mnie znudził; idź, zawołaj mi dworzan.
Vasconcellos ukłoniwszy się, wyszedł. Będącjuż na progu, usłyszał, jak Alfons zacierając ręce powiedział:
— Te łotry wybawią mnie od Cont’iego; daruję im wszystko, skoro mi tak wielką wyświadczają usługę!
Baltazar dotrzymał słowa. Poprowadził niezadowolonych do pokoju, które Alfons przeznaczył dla Conti’ego. Faworyta schwytano, lecz nie można było nigdzie znaleść pięknego padewskiego kawalera. Tłum powrócił do miasta z tryumfem niosąc nieszczęśliwego więźnia, który przez całą drogę, rozmyślał bez wątpienia nad niestałością ludzkiego szczęścia. Szczególniéj żałował księstwa Cadawal i przeklinał lud, który zniszczył jego tak pięknie usnute zamiary wyniesienia się.
Okręt, na który go wsadzono, jeszcze tego samego wieczora rozpuścił żagle i popłynął do Brazylii.
Lisbońscy zaś mieszczanie, powróciwszy do domu, rozpowiadali swoim żonom i dzieciom o strasznym napadzie na zamek d’Alcantara, w którym sześciuset rycerzy Firmamentu stało na załodze. Wszakże wszystko to nie mogło się oprzéć ich męztwu; i że jeśli przebaczyli Alfonsowi, to tylko dla tego, iż pod przysięgą obiecał im zmienić swój dotychczasowie prowadzony sposób życia.


IV.
Królowa i Matka.

Gdy Baltazar uwolnił się od Ascania Macarone, za pomocą swéj szpady — począł rozmyślać nad tem coby uczynić z lnezą.
Nie wiedząc jeszcze, że władza Conti’ego zaczęła się chylić do upadku, trębacz nie śmiał przyprowadzić Inezy do pałacu Souzów, gdzieby ona więcéj niż gdziekolwiek na zabiegi faworyta wystawioną była. Z drugiéj strony, jego nędzne mieszkanie nie mogło służyć za przytułek dla księżnéj. Zapytał Inezy; lecz ta z osłabienia niebyła mu w stanie odpowiedziéć, zaledwie tylko wymówiła kilka razy nazwisko hrabinej Castelmelhor.
Tak bijąc się z myślami Baltazar przypominał sobie, że Simon, opowiadając mu wczoraj zdarzenie, zaszłe przy bramie d’Alcantara — nadmienił, że margrabia de Saldanha miał go przedstawić u dworu. Natychmiast więc udał się do pałacu margrabiego i poruczył Inezę jego żonie, Donnie Eleonorze de Mendoza.
Dopełni wszy tego, pobiegł do swego mieszkania, gdzie zostawił Simona*, lecz nie zastawszy go, udał się do pałacu de Souza. Tam zamiast odpowiadać na jego zapytania, zarzucono go tysiącem pytań o Inezę. Baltazar nic nie chciał o niéj powiedziéć w obecności hrabiego de Castelmelhor. Dowiedziawszy się zaś, że rozgniewany Simon wybiegł na ulicę, domyślił się gdzie go szukać wypadało i przybył do zamku d’Alcantara w chwili, kiedy rozjuszony tłum wyłamywał drzwi. Co daléj zaszło, już wiemy.
Pozostawszy sam na sam z Baltazarem, Simon dowiedział się, gdzie Ineza jest ukrytą i jak szczęśliwie zakończyły się wypadki téj nocy. Uniesiony radością i pełen wdzięczności dla swego nowego przyjaciela, który ustawicznie dawał mu dowody swego poświęcenia, Simon rzucił mu się na szyję i zapytał go, czemby go mógł wynagrodzić za tyle Wyświadczonych mu usług.
Baltazar dosyć obojętnie — przynajmniéj na pozór, przyjął uściski swego młodego pana; lecz kiedy Simon wspomniał o wynagrodzeniu olbrzym zmarszczył brwi.
— Podobne właśnie słowa — rzekł — przekonały mnie niedawno w ogrodzie d’Alcantara, iż miałem do czynienia z Castelmelhor’em a nie z Vasconceltos’em.... Don Simonie, za całą nagrodę proszę cię! byś mi nigdy nie wspominał o pieniądzach; a o tę nagrodę nie tylko proszę, lecz się jéj nawet domagam.
W tych jego wyrazach brzmiało niewymuszone uczucie własnéj godności, co wielce zdziwiło Simona.
— Baltazarze — rzekł Vasconcellos — w saméj rzeczy nie jesteś z rodzaju ludzi, których się płaci; ciebie kochać i poważać trzeba. I przy tych słowach wyciągnął doń rękę.
— Podaj mi swoją rękę — mówił daléj Simon — Czy w szczęściu czy w niedoli, Vasconcellos dla ciebie zawsze bratem i przyjacielem będzie.
Trębacz wyprostował się i wszelkiemi siłami starał się zachować swą zwykłą zimną krew; lecz żadną miarą nie mógł tego teraz dokazać; dwie łzy zabłysły w jego oczach i upadły na policzki. Baltazar u całował rękę Simona.
— Być twoim bratem!... twoim przyjacielem! — seńor wyszeptał — nie, to za wiele.... Lecz być twoim sługą — dodał z uniesieniem — twoim obrońcą, twoim pancerzem, który odbije, każdy raz w twoje piersi godzący.... o! pozwól pozwól Vasconcellos’ie... Oto czém chcę być dla ciebie....
Wkrótce potem skoro dzwon w pałacu Xabregas dwunasta uderzył godzinę, odźwierni rozwarli na oścież ogromne podwoje i do radnéj sali weszli wszyscy, mający prawo uczestniczenia podczas obrad.
W głębi sali, pod baldachimem z herbami Braganckiego domu, stał tron nad którym rozwieszone były wielkie srebrne i złote draperje. Obok tronu, również pod baldachimem, stało krzesło Alfonsa, z prawéj strony było siedzenie dla Don Pedra i ławka dla grandów królewskiej krwi[6]; po lewéj zaś, stało krzesło; dla pierwszego ministra Państwa, Don Cezara de-Menezés; a niżej ławka dla jego kolegów.
Po prawéj stronie sali urządzono siedzenia dla duchowieństwa, to jest dla prałatów, inkwizytorów i przełożonych zakonów; po lewéj zaś dla szlachty, to jest, dla właścicieli dóbr, gubernatorów zamków i urzędników; cywilnych, nakoniec na środku sali, stały ławki dla starszych zgromadzenia kupców: i znaczniejszych mieszczan.
Wkrótce wszystkie krzesła i ławki zajęto; czekano tylko na przybycie królewskiéj rodziny.
Straż sztuknąwszy silnie hallabardami w marmurową posadzkę obwieściła przybycie króla. Donna Ludwika de Guzman, z koronę na głowie weszła, opiérając się na ramieniu starszego syna. Za nią postępował sekretarz państwa Melhior de Rego de’Andrave, niosąc w futerale na aksamitnéj poduszce, małą i wielką pieczęć państwa. Na ostatku szedł infant Don Pedro.
Alfons był jeszcze bardzo blady, z utrudzenia po nocném polowaniu; a następnie przestrachu, mimo to na jego twarzy malował się wyraz zupełnéj obojętności. Nie pamiętał on zupełnie o blankiecie, który poprzedniego dnia dał Contiemu; nie wiedział też jaki cel miało to uroczyste zgromadzenie.
— Panowie! — ozwała się Donna Ludwika, zasiadłszy na tronie — wezwaliśmy was na ogólną radę, spełniając życzenie wielce potężnego księcia Alfonsa, Portugalskiego króla, a naszego najukochańszego syna.
Alfons zabierający się do drzymania, nadstawił uszy i spojrzał z podziwieniem na królowę.
— Uznawszy jego żądanie za słuszne — mówiła daléj Donna Ludwika — zważając wreszcie na to, że syn nasz już jest według naszych praw pełnoletnim postanowiliśmy i postanawiamy zlać na niego Naszą władzę.
— A to bardzo zabawne! — pomruknął Alfons.
Miguel! de Mello de Terres, spowiednik królowéj, zasiadający między duchowieństwem, wstał i oddał nizki ukłon królewskiéj rodzinie.
— Mów — seńor — powiedziała królowa.
— Wasza królewska mości! — rzekł don Miguel — sądzę, że obecna chwila nie bardzo sprzyja tak stanowczemu krokowi. Miasto nie jest zupełnie spokojném; nawet dzisiejszéj nocy napadnięto z bronią w ręku na zamek d’Alcantara, rezydencyę Jego królew. mości.
— Wiem o tém; i właśnie też ten napad zmusił mnie do silnego postanowienia. Potrzeba ręki mężczyzny do dzierżenia berła w tak trudnych okolicznościach.
— Ręki mężczyzny! — wyszeptał Mello z westchnieniem.
Lecz nie śmiał daléj mówić i usiadł.
— Panowie, czy niema kto z was co do zarzucenia? — spytała królowa.
Milczenie panowało między zasiadającymi na ławkach duchowieństwa i szlachty.
— A panowie? spytała — znów królowa, zwracając się do mieszczan.
— Niech Bóg wszechmocny i najświętsza Panna Marja błogosławią Waszą królewską mość, i króla naszego monarchę i infanta Don Pedro — odpowiedział jakiś pokorny głos. — Alboż Lizbońscy mieszczanie żądają kiedykolwiek coś więcéj nad wolę swych monarchów!
Mówiącym to był Gaspar Orta Vaz, starszy zgromadzenia cechu Lizbońskich garbarzy.
— Ja znam gdzieś ten głos! — zawołała Alfons.
Gaspar już się miał za, zgubionego; przypomniała mu się nocna potyczka; zdawało mu się téż że już widzi nad swą siwą głową ciążące obwinienie o zdradę stanu; lecz król wyprowadził go z obawy temi słowy.
— Przebacz, matko; lecz kiedy ten kupiec przemówił, myślałem, że słyszę głos starego Marcina Cruz, który ma rozkaz morzenia głodem moich psów, by tym sposobem raźniéj szły na niedźwiedzia.
I Alfons rozparł się w krześle, zupełnie z siebie zadowolony.
Lekki rumieniec wystąpił na twarz króloéj.
Don Ludwika spojrzała ukradkiem na zgromadzenie, chcąc się przekonać jakie wrażenie sprawiło to niedorzeczne odezwanie się Alfonsa. Lecz ani jedna twarz nie zmieniła się. Królowa powstała i wziąwszy z rąk sekretarza futerał, zawierający pieczęcie państwa — tak się do syna swego ozwała:
— Oto pieczęcie, które strzegłam na żądanie wszystkich stanów państwa, w skutek testamentu króla mego pana, przed oblicze Boga powołanego. Składam je w ręce Waszéj Królewskiéj mości zdając mu wraz cały zarząd państwa. Daj Boże, ażeby pod Waszém panowaniem wszystko kwitnęło tak jak ja tego sobie życzę.[7]
Donna Ludwika powiedziała powyższe słowa głosem pewnym i tonem uroczystem. Całe zgromadzenie było wzruszone; wszyscy żałowali, że władza przechodzi z rąk najszlachetniejszéj z kobiét w ręce bezrozumnego dziecka, otoczonego podłymi doradcami. Stary Gaspar Orta Vaz, chcąc objawić swój smutek i tém od ogółu się odróżnić silnie westchnęli pokilkakroć suche obtarł oczy.
Z pomieszaniem słuchał Alfons mowy swéj matki. Bo zazwyczaj kiedy miał mówić publicznie, radził się pierwej Conti’ego; dziś zaś niespodzianie zaskoczony został.
— Nie rozumiem — rzekł król wreszcie — dlaczego mnie tu wezwano z zamku d’Alcantara, i trudzono tych szanownych panów?... Czyliżby tylko dla tego, by mi oddać ten karmazynowy woreczek, w którym jakieś cacka być mają?.... Jednakowoż bardzo pani dziękuję i głoszę się jej najprzywiązańszym synem.
— Boże wspieraj Portugalię! — wyszeptał don Miguel de Torres.
Królowa zdjęła z siebie koronę by ją położyć na głowę syna. Miała to być już ostatnia ceremonija po dopełnieniu któréj Alfons zostałby królem, a Donna Ludwika utraciłaby wszystkie prawa opiekunki i rejentki.
Lecz w chwili gdy jéj ręka z koroną opuszczała się nad głowę Alfonsa, nagle u drzwi powstał jakiś zgiełk i głos kobiéty, głos dobrze znany, doleciał do uszy królowéj.
— Chcę widziéć Jéj królewską mość natychmiast! — wołał ten głos Lecz straż przepuścić ją wzbraniała.
— W imieniu Boga i szczęścia twoich poddanych, zaklinam cię królowa.... Rozkaż mnie wpuścić! — zawołał tenże sam głos.
Donna Ludwika, zdumiona i przestraszona zarazem, dała znak ręką i drzwi się rozwarły. Kobiéta w żałobie z twarzą, czarnym welonem osłoniętą, przeszła przez salę wolnym i pewnym krokiem i uklękła na piérwszym stopniu tronu. Uniosła welon i zarzuciła go na ramiona. Wszyscy natychmiast poznali hrabinę de Castelmelhor i zamilkli, oczekując jakiegoś niezwyczajnego wypadku.
— Wstań, Ximeno — powiedziała królowa — i mów prędko, jeżeli potrzebujesz naszéj pomocy; nadeszła już bowiem ostatnia chwila naszego panowania; a oto, korona, która za chwilę głowę mego syna uwieńczy.
— Ja niepotrzebuję pomocy — powiedziała hrabina, klęcząc ciągle, tak cichym głosem, że zaledwie królowa słyszéć ją mogła. Przyszłam tu nie proźbę, ale oskarżenie złożyć!... Włóż napówrót koronę na swą głowę, Donna Ludwiko; gdyż syn twój uchybił, obowiązkom króla i szlachcica, zboczył z drogi honoru; nie zdejmuj jéj, szlachetna matko; bo korona ta nie może wieńczyć czoła porywcy dziewic i mordercy!
Straszny zgiełk powstał po tych wyrazach. Jedni drżeli, widząc, że tron jest tak wstrząśniony; drudzy napomykali coś o zdradzie. Wszyscy rozmawiali po cichu, zapalczywie wywijając rękoma.
Sam tylko Alfons, jak gdyby nie słyszał poglądał na sufit niezmordowanie ziewając.
Z początku, królowa tak była wzburzoną, że niemiała siły słowa wyrzec; lecz gniew powrócił jéj wkrótce zwykłą energiję.
— Hrabino — nakazawszy milczenie rzekła królowa, każdy wyraz z trudnością wymawiając; — kto obwinia króla, naraża swe życie; dowiedz twego oskarżenia tutaj, natychmiast; lub inaczjé, przysięgam na krzyż Braganckiego domu, umrzesz niechybnie!
— Dowiodę natychmiast Nie jestże nikczemnikiem ten, co znieważa bezbronną niewiastę? Czyż nie jest porywcą ten, kto z orężem w ręku wydziera córkę z objęć matki? Czyż nie jest mordercą ten, kto po mieście rozstawia w nocy swych żołnierzy i morduje służących, za to iż się odważają bronić swych panów?.... Alfons, król Portugalski uczynił to wszystko!
— Gdyby mi to powiedziano, nie uwierzyłabym. Lecz owi zabici słudzy byli moi, porwana córka także moja; ową zaś znieważoną kobiétą — jestem ja sama!
Śmiertelna bladość okryła oblicze królowéj; usta jéj poruszały się, nie wydając żadnego głosu; konwulsyjny dreszcz wszystkie jéj członki przebiegał.
— Matko — ozwał się Alfons ziéwając — pozwól mi pożegnać się z sobą; bo ja chcę odjechać do zamku d’Alcantara.
— Nieszczęsny synu — odpowiedziała królowa stłumionym głosem — czyż nie słyszałeś obwinienia?... Nie zechcesz że się bronić?
— A! to matka hrabicza — zaczął znowu z najzimniejszą krwią Alfons — jéj ludzie bronili się doskonale; to też mieliśmy niezłą bójkę.
— Więc to wszystko jest prawdą!.... — zawołała królowa, prawie odchodząc od zmysłów — a więc syn mój...
Nie skończyła. Przezwyciężając jednak wewnętrzną boleść jeszcze raz zdobyła się na energiją; i włożywszy na powrót koronę na głowę tak się ozwała:
— Panowie! jeszcze jestem królową; sprawiedliwość więc wymierzoną będzie!
— Błagamy Waszą królewską mość — zawołało kilka głosów — racz miéć wzgląd....
— Niechaj milczy ten, kto swe życie ceni — przerwała królowa. — Wstań Ximeno! wstań — dodała z goryczą — jeżeli już nie masz więcéj skarg przeciw krwi Braganckiéj.
Hrabina milcząc powstała.
— Powiedz, don Alfonsie, gdzie jest ta dziewica? — zapytała królowa...
— Jaka dziewica? — zagadł król. Donna Ludwika rzuciła pytające spojrzenie hrabinéj.
— Ineza de Cadawal! — odpowiedziała Ximena.
— A! to ta narzeczona tego smarkacza hrabiego! — dodał Alfons.
Głośny śmiéch rozległ się po tych wyrazach, w drugim końcu sali.
Duchowni, szlachta i mieszczanie zadrżeli: wiedzieli bowiem, że kiedy — co się rzadko zdarzało — donna Ludwika pałała gniewem, jéj charakter zmieniał się zupełnie; stawała się wtedy okrutną. Wszyscy obejrzeli się w stronę, zkąd dał się słyszeć śmiéch. Przy drzwiach stało dwóch ludzi w mundurach królewskiéj przybocznéj straży. Jeden z nich byt winnym; lecz nie tylko że się nie przeląkł, ale jeszcze nie przestawał się śmiać; wszystkich oczy były na niego zwrócone.
Ogólne przecie oczekiwanie zawiedzione zostało; królowa nie uniosła się, jéj serce lak było zranioném, że nie zwróciła nawet uwagi na tak mało znaczącą okoliczność. Rozkazała tylko wyprowadzić zuchwalca.
Lecz człowiek ten wyrwał się z rąk straży, przeszedł zwolna przez salę, i zatrzymawszy się przed samym tronem skłonił się i z przesadą powiedział:
— Gdyby mi wolno było wznieść głos wśród tego dostojnego zgromadzenia, które można tylko porównać ze zgromadzeniem pogańskich bogów na szczycie Olimpu zasiadającém i przewodniczoném pod nieobecność potężnego Jowisza przez jego szlachetną małżonkę Junonę; gdyby mi mówię wolno było nieznanemu szlachcicowi wnieść....
— Posłuchajcie tego zucha! — zawołał radośnie Alfons — Poznaję go; umié on opowiadać bardzo zabawną historyę o swoich znakomitych przodkach... Mów, towarzyszu; możesz się pochwalić, iż nie jesteś tak nudnym, jak my wszyscy tutaj, nie wyłączając i mamy hrabicza, która zresztą, jest pewnie bardzo zacną damą.
Napodobieństwo tonącego, który instynktownie chwyta się za trawę, nie mogącą utrzymać i setnéj części ciężaru jego ciała królowéj zdawało się; że ujrzy w tym tajemniczym nieznajomym zbawcę honoru swego domu; zamiast więc ponowić pierwszy swój rozkaz, rzekła łaskawie:
— Czas jest dla nas drogim; mów seńor, jeżeli masz nam co powiedziéć, lecz mów krótko.
— Postaram się zadosyć uczynić godnym poszanowania rozkazom Waszéj królewskiéj Mości — odpowiedział piękny Padewski kawaler, znowu się kłaniając. — Jedną rzecz tylko mam objawić; lecz ta jest bardzo ważną. Szanowna hrabina de Castelmelhor myli się; nie król don Alfons porwał młodą dziedziczkę Cadaval.
— Prawdaż to? — zawołała królowa.
— Bóg mi świadkiem iż nie kłamię.
— Lecz ja widziałam; słyszałam — wtrąciła Ximena.
— Właśnie téż to do śmiechu mię pobudziło!... Widziałaś hrabino, że człowiek w królewskijé barwie uniósł twoję wychowankę; słyszałaś jak wymawiał imię króla; lecz to był szatański pomysł tego łotra, tego potwora, wyrzuconego na ziemię przez straszliwą paszczękę z bezdennych otchłani Tartaru.... słowem, był to pomysł Antoniego Conti....
— Nie wspominaj mi Conti’ego! — przerwał Alfons, drzemać zaczynający.
— Antoni Conti — mówił daléj Padewczyk — porwał Inezę Cadaval dla siebie; ja zaś mogę o tém najlepiéj wiedziéć, gdyż mnie chciał zmusić, bym mu pomagał w wykonaniu tych podłych jego zamiarów.... Moi znakomici przodkowie niechaj mu przebaczą taką obrazę!
— Przywołać Antoniego Conti! — rzekła królowa.
— Pozwól sobie, Wasza królewska Mość, przedstawić, iż nie tak łatwém jak się zdaje, jest wypełnienie tego Jéj rozkazu. Oto ten szanowny kupiec (Padewrczyk wskazał palcem na Gaspara Orta Vaz) wziął na siebie obowiązek wyprawienia do Brazylii Conti’ego, któremu na drogę zamiast pożegnawczego pocałunku, przyłożył swą starą hallabardą porządny raz na plecy.
Gaspar radby był w owéj chwili zapaść się pod ziemię; nie śmiał podnieść oczu, myśląc, że wszyscy patrzą na niego: w istocie zaś nikt o nim ani pomyślał.
Hrabina znowu uklękła.
— Błagam Waszą królewską mość o przebaczenie — rzekła — przyszłam tu domagać się wydania mi Inezy. — Swoją osobistą obrazę darowywam, a życie mych sług należało do króla portugalskiego. Jeżeli więc potrzeba, jestem gotowa odwołać....
— Ani słowa więcéj, hrabino! — przerwała królowa.
— A więc — zawołał Padewczyk w uniesieniu — sprawa ułagadza się, a ja dziękuję losowi, iż dał mi sposobność wyświadczenia tak ważnéj usługi moim monarchom!...
Królowa zmarszczyła brwi i zamyśliła się.
Alfons spał bardzo smacznie.
W całém zgromadzeniu, jednę tylko może Donnę Ludwikę zadziwiło obwinienie hrabinéj. Jak już wyżéj mówiliśmy, przed królową starannie ukrywano prowadzenie się jéj syna; ona sama nawet długo się zwodziła, nie chcqc dawać wiary wieściom dochodzącym do jéj uszu.
Dla tego téż skarga hrabinéj, tak silnie zraniła jéj serce. Słowa padewskiego kawalera były dla niéj tylko chwilową ulgą, boć przecie nie wszystkoż jedno, czy Alfons lub kto inny porwał Inezę? Całe pytanie mieściło się w tém: czy prawdziwemi były tajemne doniesienia, które dotychczas królowa poczytywała za płody obmowy i złości ludzkiéj? Ale świadectwo donny Ximeny, w któréj królowa zupełne pokładała zaufanie, dostatecznie ją przekonywało, że doniesienia te zmyślonemi nie były.
Królowa namiętnie kochała swego syna; być może, iż skutkiem tajemnego i wielkiego macierzyńskiego instynktu, pokochała go jeszcze bardziéj od chwili kiedy się dowiedziała iż nie jest jéj miłości godnym. Pomimo to nie miała jednak odwagi powierzać steru państwa niedołężnemu dziecku. Spojrzawszy więc ze smutkiem na śpiącego Alfonsa, tak mówić zaczęła:
— Panowie! wezwaliśmy was na to, byście obecnemi byli koronacyi naszego syna. Nie podobało się jednak Bogu, by berło naszego męża przeszło w ręce dostojnego następcy... Pozwalamy wam oddalić się! narady zaś odraczamy do czasu, kiedy zwołane zostaną wszystkie stany państwa.
Nikt nic na to nie śmiał odpowiedzićé i zgromadzenie rozeszło się wśród grobowego milczenia.
— Margrabio de Saldanha — rzekła królowa, wychodząc z sali — odpowiadasz nam za osobę Alfonsa Braganckiego. Nie wypuszczać go z pałacu Xabregas.
Donna Ludwika, wspierając się na ramieniu infanta, wróciła do klasztoru Matki Boskiéj. Na jéj rozkaz udali się za nią; Miguel de Mello de Torres i hrabina de Castelmelhor.
Bezwątpienia, zamiarem królowéj było, poddać pod rozbiór ogólnego zebrania wszystkich stanów państwa, pytanie o następstwie tronu; być może, iż ten środek byłby wybawił Portugalję od rzędów Alfonsa VI. Opatrzność chciała mieć inaczéj.
Zaledwie Donna Ludwika powróciła do klasztoru, natychmiast sztuczna energija, będąca płodem jéj silnéj woli, zupełnie ją opuściła. Dopóki była pośród licznego zgromadzenia, wspierała ja duma królowéj i matki; lecz pozostawszy sam na sam, ze spowiednikiem i z tę, którą oddawna nazywała córką, nie ukrywała już głębokości swéj rany.
Wszedłszy do celi, Donna Ludwika usiadła; zacisnęła zęby i nieruchoma jakby posąg wlepiła oczy w podłogę, Donna Ximena, obok niéj stojąca, ceną swego życia radaby była złagodzić tę rozpacz, któréj sama była przyczyną. Miguel de Mello co chwila dotykał pulsa królowéj, głową w milczeniu potrząsając.
W godzinę może donna Ludwika, odzyskawszy nieco przytomność, zwróciła się ku hrabinéj. Smutny uśmiech przebiegł po jéj ustach.
— Xymeno — rzekła tak zmienionym głosem, iż spowiednik krzyknął z przerażenia — czy pamiętasz moja córko?... mówiłam niedawno do ciebie te słowa. „Jeżeli syn mój uchybi kiedy obowiązkom króla i szlachcica....“
— Litości! litości! — błagała hrabina ze łzami.
— „Jeżeli zboczy z drogi honoru — mówiła daléj królowa, głosem coraz bardziéj słabnącym — nie mów mi tego, Xymeno.... bo tobie bym uwierzyła.... i umarła!...“
Zrozpaczona Hrabina załamywała ręce.
— Jednakowoż, tyś mi o wszystkiém powiedziała.... — szeptała królowa — tak! powiedziałaś mi..... cierpiałam strasznie.... Żegnam cię moja córko!
Spowiednik i hrabina, łzami zalani uklękli.
Donna Ludwika skonała.


V.
Bliźnięta.

Nazajutrz, Alfons został koronowanym w sali pałacu Xabregas, w obecności tegoż samego zgromadzenia, które dnia poprzedniego było świadkiem jego wstydu. Obok króla przy tronie, stał Don Ludwik de Souza, hrabia de Castelmelhor.
Alfons nie był ani wesołym ani smutnym. Kilka razy podczas ceremonii ziewnął i nie był obecnym na pogrzebie królowéj, swéj matki; musiał bowiem odwiedzić swoich hiszpańskich byków, które go już od dwóch dni nie widziały.
Pra w ie wszyscy magnaci zadowoleni w części z wygnania Conti’ego udali się za królem do zamku d’Alcantara. Castelmelhor był wprawdzie również faworytem, lecz można było bez wstydu ulegać jego kaprysom i woli, ponieważ świetnego był urodzenia. W dzień koronacyi; król mianował go ministrem państwa i gubernatorem Lizbony......
W kilka dni po śmierci królowéj, wszyscy członkowie rodziny Souza zebrali się w sali, pałacu tegoż nazwiska, gdzie już czytelnika nie raz wprowadziliśmy. Hrabina Donna Ineza i Vasconcellos byli w podróżném ubraniu. Castelmelhor miał na sobie wspaniały dworski kostjum. Na podwórcu czekały zaprzężone karety.
Żegnam cię, matko — powiedział Castelmelhor, całując hrabinę w rękę — żegnam cię bracie: życzę ci szczęścia.
— Don Ludwiku — rzekła hrabina — przebaczyłam ci. Teraz kiedy już dostąpiłeś godności i zaszczytów! bądźżeż wiernym.
— Don Ludwiku — rzekł Vasconcellos z kolei — nie miałem ci co przebaczać, gdyż nigdy nie gniewałem się na ciebie. Lecz poznałem cię dobrze, jeśli mi teraz odstępujesz ręki Inezy, to dla tego tylko, iż już nie potrzebujesz jej bogactw.
— Vasconcellosi’e... — zaczął don Ludwik.
— Znam cię — powtórzył Simon.
I zbliżywszy się do niego, rzekł po cichu:
— Żegnam cię, don Ludwiku; odjeżdżam stąd... odjeżdżam daleko... daleko, ażeby nic o tobie nie usłyszéć. Lecz jeśli kiedykolwiek głos lizbońskiego ludu doleci do moich uszu, oznajmując mi że Souza wstępuje w ślady Vintimilla; bądź pewien, hrabio, że wtedy powrócę; wszakżeż przysiągłem konającemu ojcu.
Castelmelhor zimno się ukłonił i pocałował Inezę de Cadaval w rękę, nazywając ją siostrę.
Poczém udał się do króla.
Hrabina, Simon i Ineza wsiedli do karety.
Woźnica zaciął konie.....
Czy daleko stad do zamku Vasconcellosa? — zapytał jakiś nieznajomy jednego ze służących hrabinéj.
— Sześć dni drogi.
— To pójdę, z wami.
— Jakto! piechotę? — zapytał zadziwiony dworak.
— Dla czegóżby nie? — z zimną krwią odpowiedział nieznajomy.
W téj chwili kareta przejeżdżała obok dwóch rozmawiających. Simon spojrzał przypadkiem w tę stronę i poznał Baltazara.
— Boże! przebacz mi moją niewdzięczność! — zawołał. — Nie ledwie zapomniałem o człowieku, który dwa razy ocalił mi życie.... a nawet daleko ważniejszą wyświadczył usługę! — dodał Vasconcellos, z czułością spoglądając na Inezę.
Kareta zatrzymała się. A gdy znowu ruszyła, już pełen radości choć pomieszany. Baltazar, siedział pomiędzy hrabiną i Simonem, ku wielkiemu zdziwieniu całéj służby Souzów......


VI.
Przedpokój.

Upłynęło siedm lat. Było to pod koniec 166* roku. W przedpokoju mieszkania lorda Ryszarda Fanshaw, ambasadora angielskiego przy Lizbońskim dworze — znajdujemy naszych dwóch starych znajomych: Baltazara i pięknego Padewczyka, Ascania Macarone dell’Acquamonda.
Baltazar nic się nie zmienił, taż sama zawsze twarz, szczera, naiwna — spoczywa na herkulesowskim torsie, podpartym proporsyonalnemi do ogromu nogami. Baltazar nosi czerwoną liberyę o błękitnych wyłogach: jest więc w służbie milorda-posła.
Ascanio, przeciwnie, bardzo się podstarzał. Jego czarne pukle zaczęły już cokolwiek siwieć; owe piękne i białe niegdyś ręce okryły się zmarszczkami; sinawa czerwoność zastąpiła dawną axamitną świeżość jego policzków.
Natomiast, zachował dawny czarujący uśmiech i niezrównaną swobodę ruchów, i giętkość ciała. Oprócz tego, jego kostjum o tyle stał się piękniejszym o ile jego osoba zbrzydła. Ascanio nosił jeszcze mundur królewskiéj straży; lecz jego kurtka była axamitna, spodnie i szarfa z najdelikatniejszéj jedwabnéj materyi, a buty z miękkiéj skóry ze srebrnemi ostrogami, prawie niknęły wśród mnóstwa pysznych koronek. Na toku jego błyszczała gwiazda, cechująca rycerzy Firmamentu; lecz teraz nie świeciła już ona, jak dawniéj, fałszywym szlifowanego szkła blaskiem — ale jak prawdziwa gwiazda; składała się bowiem z pięciu brylantowych promieni, z których każdy najmniéj tysiąc wart był reali.
Piękny Padewski kawaler był teraz dowódzcą królewskich Fanfaronów; a przed wszystkiemi szczycił się iż posiada zupełne zaufanie Ludwika de Souza, hrabiego de Castelmelhor faworyta króla Alfonsa.
Alfons ster państwa drżącą dzierżył ręką; ztąd nieład straszny panował w Lizbonie.
Prawie wszystkie urzęda obieralne co lat trzy w Portugalii, obsadzone były kreacjami hrabiego de Castelmelhor; naród nie lubił go; sami nawet królewscy Fanfaroni znienawidzili go za to, iż znacznie zmniejszył ich wpływy. Macarone, z którego pięknym charakterem czytelnik już jest obznajmionym, pochlebiał hrabiemu de Castelmelhor; a pomimo to chętnie z towarzyszami wykrzykiwał; „precz z faworytem!“
Baltazar i Padewczyk spotkali się w przedpokoju lorda Fanshaw. Ascanio chodził po pokoju czekając chwili kiedy go szlachetny lord przyjąć raczy.
— Przyjacielu, Baltazarze — rzekł — przypomina się ten niegodziwy figiel, któregoś mi wypłatał.... jeszcze za życia nieboszczki królowéj, któréj niechaj światłość wiekuista świeci.... Tak, tak towarzyszu, był to z twéj strony wcale nie piękny żarcik. Lecz nie jestem mściwym... Daj mi rękę, przyjacielu, Baltazarze!
Baltazar wyciągnął swą szeroką rękę i silnie uścisnął cieniuchne palce Włocha.
— Otóż tak, to dobrze! — zawołał Macarone — niéma gniéwu między nami!....... No! powiedź mi téż, czy ci dobrze u milorda?
— Nieźle.
— Bardzo mnie to cieszy!... Miałem zawsze dla ciebie jakieś przyjazne uczucie... No! czy milord jest hojnym?
— Dosyć.
— Brawo! Nie uwierzysz, ile mi to sprawia przyjemności, iż cię widzę zadowolonym... No, a któż jest teraz u milorda?
— Mnich.
— Mnich! — powtórzył Macarone — jakto! więc on bywa i u Anglika?
— Bywa.
— I... ty go znasz przyjacielu, Baltazarze?
— Nie.
— Rzecz dziwna!... Jesteś tak nierozmównym, jak dawniéj.... Cóż to za rozmowa, mój przyjacielu? Niech djabli wezmą! po siedmioletniém rozłączeniu spotyka się dwóch przyjaciół, i..... No! siadaj przy mnie, to pogadamy.
Baltazar zbliżył się do stołka i usiadł z zadziwiającą obojętnością.
— Przez przeciąg tych siedmiu lat — zaczął znowu Padewczyk — musiało ci się wydarzyć wiele wypadków. Opowiedz-żeż mi coś porabiał.
— Pojechałem z Don Simonem do zamka Vasconcellos — odpowiedział Baltazar; a potem powróciłem do Lizbony.
— Twoja historya jest bardzo zajmującą i wcale zwięzłą.... Więc rozstałeś się z Don Simonem?
Baltazar wzruszył ramionami.
— Niewiem odrzekł czy żyje czy umarł.
— Czy w samjé rzeczy?
— Kiedy trzy lata temu umarła jego młoda żona Donna Ineza de Cadaval, niedługo po hrabinie biedny mój Pan ledwie nie utracił zmysłów..... Ale bo téż Ineza była prawdziwym aniołem.... Wkrótce potem pojechał do Francyi gdzie mu towarzyszyłem i ja, lecz z kąd powróciłem sam tylko.
— Dla czegóż?
— Mniejsza o to..... dosyć że powróciłem.
— Jesteś ostrożnym jak i dawniéj powiedział Macarone lecz ta ostrożność w rozmowie zemną na nic się nie przyda ja wszystko zgaduję..... Don Simon pozostał we Francyi u nóg pięknéj Izabelli de Nemours-Savoie, która jest teraz królową Portugalską.
— Nigdy o tém nie słyszałem.
— Powiedz to komu innemu, bracie!... Vasconcellos był zakochany w królowéj. Jeżeli żyje, to i teraz nim być nie przestał.
Najuważniejszy badacz nie byłby dostrzegł najmniejszego poruszenia na twarzy Baltazara.
— Daj Boże! — odpowiedział spokojnie; — żeby jeszcze żył! Amen! — dołożył Ascanio, niech sobie żyje; wcale się temu nie opieram..... lecz o to pomówmy lepiéj o sobie. Mój Baltazarze, żyjemy w takich czasach, że zuch podobny tobie, od razu może wyjść na człowieka. Naprzykład ja, widzisz, gdzie zaszedłem!
Mówiąc to, Padewczyk wstrząsnął piórami swego toku, i niby od niechcenia zaczął się bawić srébrną sprzączką szarfy.
— Tak jest, — mówił daléj — prowadzę teraz życie, odpowiednie memu szlachetnemu urodzeniu. Jestem dworzaninem, a kochany hrabia bardzo mnie lubi.
— Co za hrabia? — — zapytał Baltazar.
— Hrabia Ludwik de Souza! Czyż nie wiesz o tém, że w Lizbonie jest tylko jeden hrabia, tak jak i jeden tylko mnich.... Radzę ci więc, mój przyjacielu, żebyś mnie naśladował.... a nie spełna w rok będziesz nosić szpadę ze złotą gardą i axamitną kurtkę, jak ja....
— Za cóż senor, otrzymałeś to wszystko?
— Służyłem naprzód jednemu, potém drugiemu, a czasami wszystkim razem. Ty tego nie rozumiesz?.... Słuchaj, zaraz ci to wytłómaczę. W Lizbonie, teraz, każdy coś knuje; mieszczanie, duchowieństwo i szlachta..., słowem wszyscy, pozwalają sobie tej niewinnéj rozrywki..... Policz-no tylko na palcach: mamy stronnictwo infanta, stronnictwo królowéj, stronnictwo hrabiego, stronnictwa angielskie, stronnictwo hiszpańskie....
— Razem pięć stronnictw — rzekł Baltazar — — lecz zapominasz o szóstém, senor Ascanio.
— O którém-że — zapylał zdziwiony Padewczyk.
— O stronnictwie Alfonsa VIgo, króla Portugalii.
Macarone roześmiał się.
— Widać zaraz, żeś przybył z daleka. Stronnictwo Alfonsa!.... Ale prawdę mówiąc, jest to bardzo śmieszna idea, i jutro, będąc na pokojach, rozweselę kochanego hrabiego, gdy mu to opowiem.... Lecz pozwól mi dokończyć: stronnictwo królowéj jest liczne; liczy w swych szeregach prawie całą szlachtę; królowa bowiem jest piękną i godną miłości. Stronnictwo księcia jest słabe; lecz mówią, że się może połączyć ze stronnictwem królowéj, i wtedy stałoby się niebezpieczném...... Stronnictwo Castelmelhor’a składa się ze mnie i ze wszystkich urzędników; stronnictwo to zasługuje na uwagę, ze względu, że rozrządza dochodami państwa. Stronnictwo angielskie składa się ze mnie i z pospólstwa; jest ono dosyć silne, bo lord Ryszard nie żałuje gwinej.... Nakoniec hiszpańskie stronnictwo składa się ze mnie i z królewskiej gwardyi; i to niém nie można gardzić; bo hiszpańskie pistole są wielkie, ciężkie i dobre mają złoto.
— Więc służysz na raz trzem panom? — zapytał Baltazar.
— Przyznaję, że to nie wiele — odpowiedział Ascanio skromnie — lecz cóż robić, — kiedy w kassach królowéj i infanta ani jednego niema dublona.
— A gdybym téż opowiedział naszą rozmowę milordowi?
— Uprzedzisz mnie tylko, nieoceniony przyjacielu — szybko odpowiedział niezmięszany Macarone. — Przyszedłem tutaj z zamiarem sprzedania milordowi dwóch stronnictw, które mają honor posiadania mnie w swém gronie.... Wierz mi: oszukałeś mnie raz, to dosyć... lecz nie kuś się po raz drugi.
— Ani tez myślę — odpowiedział Baltazar — żartowałem tylko.
— Twoje żarty są nieosobliwe, mój przyjacielu; lecz mniejsza o to, mam interes do ciebie... czy chcesz mi wyświadczyć pewną usługę?
— Nie.
— Zapłacę ci za nią.
— Dobrze... mogę ci służyć do czasu, dopóki Vasconcellos nie przyjedzie i nie zawezwie mojéj pomocy, i byleby te czynności nie krzyżowały moich obowiązków względem milorda.
— Zgadzam się. Ale Vasconcellos zapewne już umarł; co się zaś tycze milorda, to przyznana ci się, że nie tylko nie mam zamiaru szkodzenia mu, lecz nawet chcę wprowadzić do jego domu radość i szczęście.
Ascanio, mówiąc te słowa, pokręcił wąsów, stanął na jednéj nodze i sentymentalnie się uśmiechnął.
— O szczęśliwy Baltazarze, ty oddychasz z nią jedném powietrzem.... Czyż nie domyślasz się?
— Nie.
— Precz zimne rachuby polityki! — zawołał Macarone unosząc się — porzućmy na niejakiś czas stér państwa i pomówmy o słodkiém uczuciu, które stanowi jedyne szczęście nieśmiertelników w pałacach Olimpu....
— Ah! domyślam się, jesteś zakochany w garderobianej Miss Fanshaw.
— Jak to! Ja zakochany w garderobianéj!... Ja?.... Znakomici Macaroni, którzy w czasie krzyżowych wojen zginęli w Palestynie, zadrżeliby w swych grobach!... Lecz zawsze w twoich słowach jest cokolwiek prawdy.... Jestem w istocie zakochany czy słyszysz?... ja... jestem zakochany....
— Słyszę.
— Ja, niezwyciężony Ascanio, którego serce, zdawało się być bronione potrójnym puklerzem, uczułem siłę strzał tego swywolnika Amora!... Słowem, towarzyszu dodał Macarone spokojnie — myślę się ożenić....
— Myśl godna pochwały, senor Ascanio!
— Zwróciłem też moje spojrzenie na miss Arabellę Fanshaw....
— Córkę milorda!
— Tak, tak.... tę zachwycającą córkę milorda.
Baltazar nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
Byłaby-to dopiéro dobrana para — pomyślał w duchu.
— No i cóż? — zapytał Ascanio.
— I cóż? — powtórzył Baltazar.
— No! co na to powiesz?
— Nic.
— Twoje milczenie jakże jest wymowném.... Potwierdzasz mój zamiar i chcesz mi usłużyć?
— Jakim sposobem?
— Ciszéj! — szepnął Ascanio, a powstawszy, na palcach obszedł cały pokój, jakby się chciał przekonać, czy wszystkie drzwi są zamknięte i czy czasem nie podsłuchuje jakie zbyt ciekawe ucho obcego człowieka.
Wypełniwszy obowiązek delikatnego kochanka, Ascanio powrócił do Baltazara i wyjął z kieszeni liścik starannie złożony i różową związany wstążeczką. Wręczając go Baltazarowi, ucałował go z obudwóch stron.
— Przyjacielu — rzekł Włoch, — powierzam ci szczęście mego życia.
— Jest ono w dobrych rękach, senor Ascanio — odpowiedział Baltazar.
I to mówiąc, schował podany sobie miłośny bilecik. Po chwili namyśliwszy się nieco dodał:
— Może senor chcesz, ażebym go oddał natychmiast?
— Natychmiast?... Ah! Baltazarze, ta myśl przynosi ci zaszczyt bądź spokojnym; zobaczysz, że umiém być wdzięcznym.
Baltazar wyszedł, by dopełnić miłosnego poselstwa.
Zaledwie próg przestąpił, Macarone rzucił się ku drzwiom gabinetu lorda Fanshaw. Przyłożył ucho do zamku, lecz nic nie słyszał. Zmieniwszy wtedy taktykę, przytknął oko do dziurki od klucza.
— Mnich! — szepnął Padewczyk, — tak, w istocie, mnich!.... I zawsze kaptur zasłania mu twarz!.... Niepodobna dojrzeć jego rysów.... Ten człowiek, bez wątpienia, musi miéć bardzo ważny powód ukrywania się!
Włoch wyprostował się i zkrzyżował ręce na piersiach. Zmarszczone czoło i brwi cała twarz w ogóle wyrażała, iż się sili odgadnąć tę tajemnicę.
— Każda tajemnica daje piéniądze — myślał Padewczyk, — piéniądze, dla tego, co ją wykrywa.... Prawda.... czasami zamiast pieniędzy można dostać pchnięcie sztyletu.... lecz pomimo to, koniecznie muszę odgadnąć tajemnicę mnicha.
I znowu przytknął oko do dziurki od klucza.
— Rzecz dziwna! On nawet nie zdejmuje kaptura w obecności milorda! Jakżeż ten mnich moją ciekawość zaostrza. Dałbym dziesięć pistoli, gdybym mu mógł zedrzéć tę maskę, którą się zawsze osłania.... Wszędzie go spotykam: u króla, u infanta.... nawet u hrabiego.... i nakoniec u milorda! Zapewne musi osiągać z tego jakieś korzyści, kiedy ma stosunki z ludźmi należącymi do różnych stronnictw.... Był-że-by on moim współzawodnikiem?
Włoch już chciał odejść ode drzwi, gdy nagle usłyszał w gabinecie brzęk piéniędzy; szybko więc znowuż przyłożył oko do dziurki od klucza.
— Złoto! — wyjąkał Macarone, zaciskając ręce.
Anglik otworzył szkatułę, stojącą akurat naprzeciwko drzwi, a po kilkakroć zanurzywszy w niéj rękę, za każdym razem wyjmował pełną garść złota. Mnich stał nieporuszenie. Dobywszy dostateczną summę, lord Fanshaw przeliczył ją, zsypał złoto do wielkiego bogatego worka, i kłaniając się podał go mnichowi.
— Ah!on mu się jeszcze kłania — wyszeptał Macarone — kto wié, może on mu jeszcze powie: „Wasza Wielebność jesteś bardzo łaskawą, iż ode mnie raczysz zabierać te gwineje....“
W téj chwili lord Fanshaw i mnich zbliżyli się ku drzwiom.
Padewczyk szybko odskoczył.
Drzwi otworzyły się.
— Jestem bardzo obowiązany Waszéj Wielebności — rzekł Fanshaw — i proszę przyjąć odemnie zapewnienie prawdziwéj wdzięczności.
— Do jutra — powiedział mnich.
— Jak się podoba Waszéj Wielebności.... Jestem zawsze na Jéj usługi.
Mnich wyszedł. Ryszard Fanshaw zatarł ręce z ukontentowania.
Piękny padewski kawaler prawie skamieniał z zadziwienia.

— W worku było najmniéj 500 gwinei — pomyślał — a on mu jeszcze dziękuje!

VII.
Gabinet.

Lord Ryszard Fanshaw powrócił do gabinetu, nie postrzegając wcale Padewczyka, w kącie przyczajonego.
— Lord zdaje się byc bardzo zadowolonym — rzekł do siebie Macarone — widocznie, jest tu w tém jakaś intryga, któréj rozwikłać nie mogę Czy to czasem nie formuje się szóste stronnictwo?
W téj chwili wszedł Baltazar.
— No i cóż? — szybko zapytał Padewczyk.
— Oddałem list.
— Czy go przyjęto?
— Naturalnie.
— Jak to! więc prześliczna Arabella przeczytała wyrazy skreślone rękę jéj najuniżeńszego niewolnika?
— Nie tylko że przeczytała.... lecz jeszcze.....
— Co słyszę! — zawołał Padewczyk, odkrywając głowę.
— Czyliżby raczyła odpisać na mój list?
— Większe cię jeszcze nad to czeka szczęście, senor Ascanio.
— Piękny Padewski kawaler przybrał teatralną pozę.
— Baltazarze — rzekł, ciężko oddychając — mów prędzéj, albo moje serce rozpęknie się na cząstki
— Oto Miss Arabella naznacza ci schadzkę, senor Ascanio.
— Schadzkę!... Ah! cóż-to za rozkosz!.... Cóż za szczęście nadziemskie!.... Lecz, gdzie?.... Kiedy?.... Odpowiadaj-że!
— Jutro wieczorem, w ogrodzie pałacu.
— Oto klucz od kraty.
— Czyliż to nie sen?.... Lecz nie! już niema teraz najmniejszéj wątpliwości; wkrótce się ożenię — zawołał Macarone; chwytając klucz.
— Milczenie przedewszystkiém rzekł Baltazar.
— Będę niemy jak mogiła — odpowiedział Ascanio — kładąc prawą rękę na sercu.
Następnie dolał oschło:
— Baltazarze, mój szanowny towarzyszu, niémam teraz piéniędzy; lecz będę twoim dłużnikiem; winienem ci 50 realów.... A teraz pomówmy o drugiej ważnéj rzeczy: mnich już odszedł.
— A więc pójdę oznajmić senora milordowi.
— Ależ zaczekaj.... Ten mnich bardzo moją ciekawość pobudził. Baltazarze, czy nie mógłbyś dowiedziéć się, co on za jeden?
— Mógłbym może.
— A nawet i o tém po co on bywa u milorda? — mówił daléj Macarone.
— O! co to, to niepodobna.
— Baltazarze, wynagrodzę cię po królewsku; pamiętaj tylko o tém. A teraz, idź oznajmić mnie milordowi, i powiedz mu, że na niego czekam.
Lord Ryszard Fanshaw, był-to starzec o bladéj i zimnéj twarzy. Rzadkie i prawie siwe włosy, ku tyłowi głowy sprowadzone, odsłaniały nadzwyczaj wysokie lecz wązkie i spłaszczone czoło. Jego broda, podług ówczesnej mody, spiczasto zestrzyżona, jak również i zakręcone wąsy — zachowała swój naturalny kolor, rudawy. Usta miał wązkie i zawsze blade; lecz przestrzeń pomiędzy ustami a nosem, była, w porównaniu z innemi częściami twarzy, bez żadnéj proporcji. Maleńkie bure oczki, cięgle przymrużone, chytrze wyglądały z głębokich wklęsłości, wcale nic ocienionych brwiami.
Nos lorda był zupełnie prosty, prawdziwy brytański. Choć oczki śmiały się a usta krzywiły, choć gniéw lub radość blade policzki rozrumienił, nos jego jednak pozostawał zawsze nie poruszony i biały, jakby członek martwy, lecz dobrze zakonserwowany. Bywają nieostrożne nosy, które się ściągają, marszczą lub rozdymają, zdradzając tym sposobem tajemne myśli swoich właścicieli; lecz nos lorda Fanshaw niebyt na to wystawiony; nie poruszyłby się on choćbyś go uszczypał; a prędzéj-by można utrzeć go na miazgę, niż najmniejszą czerwoność na jego powierzchnią wywołać.
Dla tego téż lord Fanshaw bardzo go szanował; czemu się czytelnik wcale dziwić nie będzie, gdy się dowie, że nos ten pochodził z jego rodzinnego miasta Yorku, gdzie go kupił od pewnego chirurga za trzy gwineje.
Owóż nos ten był kartonowy ze srebrnym spodem; a tak był doskonale zbudowany, że lord Fanshaw co dzień się cieszył na wspomnienie, iż się pozbył swego pierwotnego nosa, który mu natura narzuciła.
Reszta członków lorda była w zupełnej harmonii z innemi opisanemi już przez nas wyżéj. Ludziom, którzy go nie lubili, zdawało się, że jest garbaty; trudno znowuż było spostrzedz że kuleje, ponieważ uwaga widza zwracała się najprzód na wstęgę orderu Podwiązki, krępujący mikroskopijny łydkę milorda.
Anglicy w ogólności są ludzie przystojni, zgrabni i dobrze zbudowani; lecz nie miło jest patrzéć na nich. W ich twarzach jest zawsze cóś odpychającego; z pod świeżéj cery ich twarzy, z pod miękkiego włosa zarostu, zawsze nieznośnie wyszczerza się zwierzęcy egoizm, który stanowi główny rys ich charakteru.
I lord Fanshaw korzystał z tego przywileju swoich rodaków. Jego powierzchowność obudzała w każdym wstręt i nieufność. Jego odrażający uśmiech zdradzał nawyknienie do kłamstwa i skrytości — nawyknienie, które u niego w chroniczną obróciło się chorobę.
Przesiąknięty na wskroś zasadniczém, jedyném i odwieczném prawidłem polityki angielskiej — Fanshaw uchodził za niezgorszego dyplomatę i był zaszczycony zaufaniem księcia Buckingham, faworyta Sztuarta.
W chwili, gdy do gabinetu wszedł piękny Padewski kawaler — Fanshaw zajęty był pisaniem listu. Poprosiwszy gościa by nie co zaczekał, lord daléj pisać zaczął.
Macarone oddał lordowi ukłon; poczém zasiadł się w fotelu ze zręcznością, na jaką tylko mógł się zdobyć wychowaniec pana de Beaufort.
— Pisz daléj, pisz daléj, milordzie — powiedział Padewczyk — dla czegóż między sobą otwarcie postępować nie mamy? doprawdy! będę w rozpaczy, jeżeli spostrzegę, że milord zechcesz robić zemną jakie ceremonje.
Fanshaw wzniósł na niego swe bure, przymrużone oczy, i na chwilę pisać przestał. Gniéw zmarszczył jego czoło, a uśmiech ironiczny wzruszył rudemi wąsami.
Macarone zaczął się bawić koronkami swoich mankietków, przesławszy wprzód milordowi uśmiéch, zdający się mówić:
— Między przyjaciółmi ceremonje zbyteczną są rzeczą.
— Ten hultaj coś bardzo ciekawy — pomyślał Fanshaw.
I znowu pisać zaczął.
Pisząc, zupełnie po chwili zapomniał o przytomności Padewczyka; zaczął więc sobie dyktować list głośno, jak to po większéj części jest w zwyczaju u myślących ludzi.
Macarone, jak mógł nadstawiał uszy; lecz zdołał zaledwie pochwytać cząstki zdań, z których niczego domyśléć się nie był w stanie. Zrozumiał tyle tylko, że lord jest zadowolonym z dobrego obrotu spraw i że wkrótce spodziewa się dojść do swego celu.
Napisawszy list, Fanshaw zadzwonił.
Wszedł Baltazar.
— Zanieś ten list do mego sekretarza, sir Wiliama — powiedział lord. — Skoro tylko będzie przepisany, przynieś mi go nazad.... — A pan cóż rozkażesz? — dodał, zwracając się do Ascania.
— Milordzie, wiele dobrego możesz mi wyrządzić — odpowiedział Padewczyk, przysuwając się z fotelem do Fanshaw’a — a nawet obaj możemy sobie nawzajem wiele dobrego wyświadczyć.
Lord Ryszard wyjął zegarek.
— Niémam czasu — mruknął.
— I ja również.... Lecz ponieważ tutaj nie idzie o rzecz małéj wagi.... bądź więc łaskaw posłuchać mię, milordzie.... Nazywam się....
— Znam pana. Kończ pan.
— Milordzie, jestem bardzo zadowolony, że mi się udało ściągnąć twoją uwagę.... Śmiem spodziewać się, że milord znasz także don Ludwika de Vasconcellos y Souza, hrabiego de Castelmelhor.
Fanshaw ukłonił się.
— Jest-to pan szlachetny — mówił daléj Ascanio — władza jego wielka; lecz może on wznieść się jeszcze wyżéj; ma bowiem wielkie zamiary....
— A mnie co do tego!
— Milordzie! powinieneś jego zamiary zniweczyć. Wierzaj mi, znam na pamięć politykę, tak twoją milordzie.... jak i mego szanownego przyjaciela i protektora. Obydwaj macie wspólnego nieprzyjaciela; tym nieprzyjacielem jest królowa; lecz cele wasze mijają się z sobą. Ty, milordzie, potrzebujesz, ażeby na tronie Portugalskim zasiadał Alfons VI; cel zaś hrahiego de Castelmelhor jest ażeby....
— Ażeby co?.... — żywo podchwycił lord.
— Moja odpowiedź na to, — milordzie, kosztować cię będzie tysiąc gwinei.
— Cokolwiek-to za droga tajemnica którą już wszyscy znają.
— Więc ją milordzie znałeś?
— Piérwéj niż ty, kawalerze,... a może nawet wprzód od samego Castelmalhor’a.
Macarone spojrzał na lorda z niedowierzaniem; następnie rzucił oczyma z rozpaczą na szkatułę, z któréj Fanshaw czerpał dla mnicha gwineje.
— Czy pan niémasz mi nic więcéj, do powiedzenia? — zapytał Anglik.
— Jako powiernik szlachetnego hrabiego, muszę milczéć — ze smutkiem odpowiedział Ascanio — lecz jako dowódzca królewskich Fanfaronów.....
Fanshaw poruszeniem ręki nakazał mu milczenie; następnie zadzwonił. Baltazar pokazał się we drzwiach.
Wtedy Anglik otworzył szkatułę i podniósł wieko; zdziwiony Ascanio ujrzał przed sobą ogromne stosy złotych monet różnéj wielkości.
— Zawołaj sir Wiljama — powiedział Fanshaw do Baltazara.
Baltazar wyszedł. Lord odliczył sto gwinei na rogu stołu. Ascanio z chciwością poglądał na tę czynność. Jego ręka roztwierała się i znowu zamykała; zdawało mu się, że dotyka tego złota.
W téj chwili, pokazał się sekretarz na progu drzwi, wiodących do dalszych pokoi milorda.
Ascanio spojrzał na sekretarza i osłupiał. Ledwie nie krzyknął z zadziwienia; lecz znak sekretarza, zalecający tajemnicę, trzymał go.
— Milord rozkazał mnie przywołać? — zapytał sekretarz, zwolna zbliżając się do Fanshaw’a.
— Siadaj, sir Wiljamie, i dopisz jeszcze w mym liście następujące wyrazy:
„Dzisiaj wieczorem, Izabella de Savoie-Nemours porwaną zostanie przez królewskich Fanfaronów.
„Wojsko to zostaje na żołdzie Hiszpanii. Najmniejsze więc podejrzenie nie padnie na ministrów Jego Królewskiéj Mości, króla Karola, którego niech Bóg zachowa w szczęściu i zdrowiu!“
Sir Wiljam uskutecznił polecenie.
— Kapitanie! — rzekł lord Fanshaw z powagę — Anglja jest wspaniałą, bo jest potężną. Ona nie tylko że nie ma zamiaru korzystać ze złego stanu królestwa Portugalskiego, by niém tym sposobem zawładnąć; lecz nawet wszelkiemi środkami stara się pomódz temu nieszczęśliwemu krajowi. Królowa była zawadę między różnemi stronnictwami; królowa więc powróci do Francji.... jeżeli tylko w drodze nie przytrafi jej się jakie nieszczęście. Pomyśliwszy potém, jakiemi środkami można będzie dopiąć zamierzonego celu powrócenia pokoju i dobrego bytu téj nieszczęnéj krainie, dla któréj Anglja macierzyńską żywi miłość.
— A komuż będzie poruczoném uprowadzenie królowéj? — zapytał Macarone.
— Tobie, kapitanie.
— Mówisz o tém milordzie z taką pewnością, iż zdaje się, jakobyś nie wątpił wcale, iż ja tego zlecenia się podejmę.
Fanshaw nie zaraz odpowiedział.
Z uwagą przeczytawszy znowu list i przypisek, podpisał się; potém zawołał Baltazara, a oddając mu zapieczętowany pakiet, rzekł:
— Siadaj na koń i odwieź to kapitanowi Smith, którego okręt wkrótce ma wypłynąć z portu. Powiedz mu, ażeby nawet, jeżeli tylko można i wiatry dozwalają, natychmiast rozwijał żagle.
Wydawszy ten rozkaz, lord odwrócił się do Ascania:
— Czy widziałeś i słyszałeś kapitanie!
— Widziałem i słyszałem; donosisz już milordzie o dobrym skutku interessu, który dopiro uskutéecznić wypada.
Fanshaw pogładził ręką rudą szorstką brodę.
— Kapitanie, żądałeś odemnie tysiąc gwinej — rzekł silnym głosem — oto masz sto.... Lecz ich jeszcze nie bierz.., zaczekaj.... Ja cię znam dobrze, kapitanie, i wiem że nie bardzo można liczyć na twoja uczciwość.
— Co to ma znaczyć? — zawołał Asca1110, z zuchwałą miną pokręcając wąsa.
— Milcz senor! Anglia jest szczodrą, lecz nie lubi płacić na darmo.... Jak się nazywa twój porucznik, kapitanie?
— Manuel Antunez.
Fanshaw wziął pióro, i umoczywszy w kałamarzu podał je Padewczykowi.
— Pisz senor! — powiedział..
— Jednakże... milordzie!...
— Pisz, senor! Macarone przygotował się do pisania.
Fanshaw dyktował.
„Porucznik Antunez wybierze dwudziestu najlepszych i najmężniejszych żołnierzy, i zaprowadzi ich dzisiaj wieczór na plac przed pałacem Xabregas. Tam znajdzie człowieka, którego wszystkie rozkazy wypełni, tak jakby moje własne. Człowiek ten nazywać się będzie Sir Wiljam....“
A co to za jeden ten Sir Wiljam? — zapytał Macarone.
— To ja jestem — odpowiedział sekretarz.
— Pan!.... pan!... — mimowolnie zawołał piękny Padewski kawaler.
Szybki i zaledwie dostrzeżony znak, dany przez sekretarza, zmusił go do zamilczenia.
— Zresztą poszlij milordzie i Sir Wiljama wyszeptał Ascanio — cóż jeszcze rozkażesz dodać milordzie?
„Za dokładne wykonanie rozkazów Sir Wiljama czeka hojna nagroda“ — podyktował Fanshaw; a następnie dodał:
— Teraz podpisz, kapitanie.
— A czy dostane sto gwinei obiecanych? — zapytał Padewczyk.
Zamiast odpowiedziéć, lord przysunął do niego stos złota.
Macarone wziął piéniądze i podpisał.
— Teraz — powiedział milord — jesteś, kapitanie, moim gościem do jutrzejszego dnia.... A ty, sir Wiljamie, spiesz do koszar królewskich Fanfaronów.
— Sir Wiljam! — mruknął Ascanio Macarone — to raczéj szatan!...
Sekretarz zarzucił na siebie ogromny płaszcz, całą twarz mu prawie zasłaniający.
U zewnętrznych drzwi dom u, spotkał Baltazara, właśnie siadającego na koń.
Baltazar spiąwszy konia ostrogami, popędził lotem błyskawicy; wcale jednak nie udał się w kierunku ulic wiodących do portu, lecz sunął po krętych i ciasnych uliczkach górnéj części miasta, zatrzymawszy się dopiéro przed ogromnym, posępnym gmachem.
Był-to klasztor Ojców Benedyktynów.
Baltazar zaczął sztukać do furty.
Furtian wyjrzał przez okienko.
— Czy mnich jest u siebie? — zapytał Baltazar.
Furta natychmiast się otworzyła.


VIII.
Cela.

Człowiek, któregośmy dotychczas nazywali mnichem, i którego w Lizbonie nie znano pod inném nazwiskiem, siedział sam jeden w celi dość obszernéj, należącéj do mieszkania starszego opata Benedyktynów Lizbońskich, ojca de Ruy de Souza de Macedo.
Przez jakąś szczególniejszą łaskę ze strony opata, mnich nie pędził życia na podobieństwo innych zakonników. Nie miał wcale w kaplicy konfessjonału, na którego by gzemsie było wypisane jego nazwisko gotskiemi literami. Nigdy nie odprawiał mszy; a nieraz, gdy dzwoniono na jutrznię lub nieszpór, jego miejsce w chórze było niezajętém.
Przechadzał on się zwolna wzdłuż i w szerz po swojéj celce. Czasami jego usta szeptały jakieś niezrozumiałe wyrazy. Byłaż to modlitwa do Boga? lub téż myśli o kłopotach ziemskich?
Chociaż mnich zdawał się być dobrym chrześcjaninem, jednak chętniej przychylamy się do drugiego przypuszczenia, które zapewne i czytelnicy z nami podzielę, skoro się dowiedzą, że przewielebny ojciec po oddaniu odwiedzin lordowi Fanshaw, złożył swoje uszanowanie królowi, odwiedził infanta i przepędził całą godzinę na tajemnéj rozmowie, z hrabią de Castelmelhor.
U wszystkich tych trzech osób, tak wysoko położonych, jakkolwiek ich znaczenie było odmienne — nasz mnich był przyjęty z równémi względami i szacunkiem. Nawet biédny Alfons porzucił na chwilę niedorzeczne zatrudnienia, prosząc go o błogosławieństwo.
Wszędzie, nawet u samego króla, mnich nie ściągał z głowy ogromnego kaptura, który mu zasłaniał całą twarz. Nikt nie mógł się chlubić, że jego rysy widział. Można tylko było dostrzedz jego błyszszące, rozkazujące spojrzenie i kosmyki siwéj brody.
Skoro mnich przechodził przez ulicę, szlachta kłaniała się, mieszczanie odkrywali głowy, a lud całował skraje jego habitu; szlachta drżała przed nim; mieszczanie go szanowali; a na jeden znak jego ręki, lud gotów był podłożyć ogień pod całą Lizbonę.
Po śmierci królowéj, w przeciągu siedmiu lat, pospólstwo strasznie się wzmogło w sile i zuchwalstwie.
A uzuchwaliła go tak nędza, powszechnie panująca w Lizbonie.
Litość-bo brała patrzéć na niedostatek, w jakim żyli nie tylko wyrobnicy, lecz pomniejsi kupcy i rzemieślnicy. Bogaci zamknęli swe szkatuły. Egoiści głoszący się sami ludźmi bardzo roztropnymi, pozamykali sklepy i rozpuścili robotników. W liczbie tych znajdował się i szanowny Gaspor Orta Vaz, starszy cechu lizbońskich garbarzy, rymarzy, kuśnierzy i białoskórników. Jego robotnicy, przyłączywszy się do niezliczonych mass ludu, nie mającego żadnego zatrudnienia, uformowali kilka band, które wkrótce panowały w mieście. Takiemi-to tłumami rozporządzał mnich.
Mnich po prawdzie był królem tego ludu; bo lud ten żył z niego, wyłącznie z niego. Mnich kupił sobie ten lud. Jego codzienne jałmużny wyrównały dawnéj płacy robotników. Jego liczni i niezmordowani ajenci, pocieszali każdego nieszczęśliwego, pomagali każdemu biednemu.
A osuszywszy łzy i wywoławszy na ich miejsce radość, mawiali oni zawsze wspiéranym nieszczęśliwym:
— Złoto, które uśmiérza wasz głód, zagaja wasze rany, osusza łzy waszych żon i przykrywa nagość waszych dzieci, to złoto należy do naszego pana, mnicha. Bądźcie mu więc wdzięcznymi i czekajcie chwili, w któréj was zapotrzebuje.
I lud, tak nagle z objęć rozpaczy wyrwany, z zapałem miłował tę dobroczynną rękę, która go dźwigała w nieszczęściu. Lud miłował tę rękę tém bardziéj, że był przymuszony nienawidziéć wszystkich, i naokoło siebie nie spostrzegał nikogo, godnego miłości lub szacunku.
Alfons choć słabego umysłu, surowym był bardzo; infant żyjący samotnie w swoim pałacu, słynął jako szlachetny młodzieniec lecz nie umiał się on otoczyć tym urokiem, jaki zwykle wywołują ludzie nieszczęśliwi, umiejący z dumą dźwigać swe zmartwienia. Infant zawsze był milczący, smutny i z zimną krwią znosił ciągłe obelgi, których doznawał ze strony faworyta; miłość dla królowéj była nieustanném jego marzeniem.
Nawet tę śliczną a nieszczęśliwą królowę mało znano w Lizbonie. Lud oskarżał Alfonsa, że się z nią obchodzi po grubiańsku; królowa udała się do papieża z prośbą o udzielenie rozwodu; w uszanowaniu tylko okazywaném jéj przez szlachtę, znajdowała ona niejakąś pociechę.
Castelmelhor był od całego ludu nienawidzony. Już wszyscy zapomnieli o jego świetném urodzeniu; nie zważano wcale na jego znakomite zdolności; lud widział w nim tylko faworyta, i nienawidził go może nawet bardziéj niż niegdyś Vintimiile’a.
Pospólstwo czekało tylko na rozkaz mnicha, któremu we wszystkiém golowe było być posłuszném.
Tę dziwną i nieograniczoną władzę wzmagała jeszcze owa tajemniczość, jaką się mnich otaczał. Nikt nigdy nie widział jego twarzy. Kiedy sam rozdawał jałmużny, natychmiast po pocieszeniu nieszczęśliwego znikał. Znano tylko kształt jego habita; pamiętano dźwięczne i silne brzmienie jego głosu; zachowywano w sercach jego słowa i zaklinano się we wszystkiém ulegać jego woli.
Rzecz naturalna, że różne stronnictwa dzielące Portugalię, bardzo się musiały obawiać takiego człowieka. Jednakże, co szczególniejsza, żadne stronnictwo nie było jego otwartym nieprzyjacielem. Niektóre nawet, same o tém nie wiedząc, pomagały jego wpływowi.
Widzieliśmy, że Fanshaw z ochotę otwiera! mu swoją szkatułę; możemy téż napomknąć tu teraz, że angielskie złoto stanowiła najznaczniejszy część ogromnéj summy, który trzeba było zbierać co miesiąc dla wyżywienia całego prawie pospólstwa. Fanshaw, jak to późniéj zobaczymy, zupełnie zawierzał mnichowi, sądząc, iż on działa na rzecz Anglii. Przeciw nie zaś, Castelmelhor, człowiek zły z wielu względów, lecz mający jeden cel szlachetny — niezłomną chęć oswobodzenia Portugalii od wpływu Anglii, miał powody do myślenia, iż mnich również jak i on nienawidzi Anglików. Ta zobopólna ku wyspiarzom odraza, zbliżała ich do siebie.
Odnośnie do Hiszpanii, mnich wielu liczył stronników między rycerzami firmamentu; a don Cesar de Odiz, markiz de Ronda, poseł hiszpański w Lizbonie, czuł dla niego szczególniejszy szacunek.
Zresztą, nikt nie znał sposobu myślenia mnicha, tak jak i jego twarzy. Kochał on pokój, cięgle wszystkich zachęcając do zgody; a jednak przewidywał wojnę, do któréj już przygotowywał się oddawna. Lecz jeśli się zapali wojna pomiędzy nieprzyjaznemi stronnictwami, pytanie, któremu on pomagać będzie? Każde liczyło na jego pomoc, ale wcale niej pewném nie było.
Tylko jeden człowiek nie liczył na niego: był-to Alfons Bragancki, który nie chciał liczyć na nikogo; gdyż nie przeczuwał grożącéj mu burzy. Nieszczęśliwy ten król w ostatnich latach strasznie się odmienił. Jakaś ponura owładnęła nim melancholia. A jeżeli się z niéj czasami przebudzał, to dla tego tylko, by popełnić jakąś niedorzeczność, zdradliwie mu doradzoną. Jego przyboczna straż łączyła zuchwalstwo ze zdradą. Wszyscy wiedzieli, że Alfons nie ma ani jednego wiernego sługi, któryby gotów był bronić go w chwilach niebezpieczeństwa.
Lecz ogólne mniemanie w tym względzie było mylném. Alfons miał jednego obrońcę... prawda, że tylko jednego; lecz ten starczył za tysiące innych: był nim mnich.
Gdyby kto był mógł śledzić tego tajemniczego człowieka, przekonałby się, że jego przywiązanie do króla nie pochodziło z serca, lecz z przymusowego obowiązku. Obowiązek ten, okrywając się ciałem czynu, ciągle szedł w zapasy z uczuciami, które stłumić przychodziło z wielkim trudem. W saméj téż rzeczy, życie mnicha było ciągłą walką, walką bez wypoczynku, bez końca. Jego serce, harmonizujące z głową, ciągle ucierało się z sumieniem. Walczył on z całym zapałem i wszelkiemi siłami, a nie dbał jednak o zwycięztwo. Jego przywiązanie do króla było gwałtem, weń wpojone... narzucone mu jakąś fatalnością. Można było myśléć, że on, wbrew swojéj woli, krępowany tylko uczuciem honoru, uczynił zadość przysiędze, której nie mógł zapomniéć.
W téj nieszczęsnéj epoce, służyć królowi wcale nie znaczyło służyć Portugalii. Alfons nie tylko że był słabego umysłu, ale nie mógł miéć potomka. Niezdolny rządzić państwem, niemający nadziei dania mu następcy — Alfons żadnych więc nie rokował na przyszłość nadziei.
Mnich wiedział o tmé wszyslkiém, lecz nie przestawał upornie bydź do niego przywiązanym. Może bydź że się spodziewał, iż Alfons jeszcze ocknie się, i, przy jego pomocy, wypędzi z Lizbony i Portugalii zuchwalców, których słabość królewska zachęcała do wszelkich podłości. Wtedy-to mnich przyzwałby sobie na pomoc naród, który żył z jego dobroczynności. Wtedy-to wskazałby im nieprzyjaciela, mówiąc:
— Godzina wybiła! daléj!
Lecz Alfons, dziecko niedołężne, zadrżał by cały, gdyby mu podobny przedstawiono środek. Był on tylko odważnym z kobiétami; a w ostatnich pięciu latach przemawiał głośno do jednéj tylko królowéj.
Mnich wiedział i o tém; a wiedział nawet o tém najlepiéj; gdyż gniew burzył krew w jego żyłach, na wspomnienie obelg, wyrządzanych Izabelli — i ze wściekłością przeklinał szluby, które go przykuły do króla.
Tylko dwa wypadki mogły zbawić Portugalię: wstąpienie na tron infanta, lub dyktatura hrabiego de Caslelmelhor. Mnich już nieraz przedsiębrał działać na rzecz infanta. W takim razie, Izabella, po rozerwaniu jéj małżeństwa przez dwór rzymski, znowu-by mogła siąść na tronie, jako żona don Pedra.
Na wspomnienie tego, serce mnicha przepełniało się radością i smutkiem zarazem; a jeżeli radość przemagała smutek, to tylko dla tego, że sobie mówił:
Ona będzie szczęśliwy!...
Podobne myśli zaprzątały jego umysł nieustannie. One to go zajmowały w chwili, kiedyśmy go zastali przechadzającego się szybkiemi kroki po swojéj celi.
Był on sam; nie obawiając się ciekawych spojrzeń, wtył kaptur odrzucił.
Zdawał się bydź zupełnie młodym. Lecz jego siwe wąsy i broda dziwną tworzyły sprzeczność z połyskującemi kędziorami czarnych włosów, na ramiona mu spadających. Wyniosłe czoło było zorane marszczkami — lecz nie były-to marszczki starości; młodzieńczy ogień jego oczu dostatecznie przekonywał, że to troski lub nieszczęście ślad ten zostawiły.
— Z jednéj strony Hiszpania — mówił mnich do siebie, szybko się przechadzając — z drugiéj... Anglia... Wewnątrz, nieunikniona domowa wojna, drzemiący król... zdrajców siła... A królowa! szlachetna Izabella strącona z tronu!...
Przy ostatniéj myśli, mnich ściągnął brwi. Jednakże dodał zaraz, jak gdyby chcąc zwyciężyć niewidzialnego nieprzyjaciela nowym dowodem:
— Kto wié; może też Francya zechce się zemścić za tak straszną obrazę?...
Nagle, za drzwiami celi dało się słyszéć kilka głosów; zasztukano.
Mnich szybko zarzucił kaptur na głowę i otworzył drzwi. Weszło kilkunastu ludzi różnych stanów: były między nimi i mundury i liberye znakomitszych panów.
Wszyscy, wszedłszy do celi, z uszanowaniem skłonili się i stanęli przy drzwiach.
Mnich pozdrowił ich ręką.
Piérwszy z przybyszów zbliżył się do mnicha, i zaczął doń mówić cichym głosem. Człowiek ten był w barwie hrabiego de Castelmelhor.
— Hrabia, mój pan, dowiedział się — rzekł tenże — że w Lizbonie przebywa jego brat don Simon. Hrabia bardzo się niepokoi tym jego powrotem.
— Dobrze — odpowiedział mnich — a co więcéj?...
— Więcéj nic.
Lokaj hrabiego Castelmelhor oddalił się; zaraz za nim zbliżył się królewski Fanfaron.
— Kapitan Macarone — rzekł żołniérz — chce się zaprzedać, wraz ze swojém wojskiem, Anglii.
— I cóż na to mówią twoi towarzysze?
— Zapytują wiele im za to zapłacą.
— Idź natychmiast do hrabiego de Castelmelhor — rzekł mnich — i donieś mu o téj zamierzonej zdradzie.
— Czego, ojcze, żądasz odemnie? — zapytał trzeci przybysz w ubiorze wieśniaka z Alentejo.
Mnich wziął worek lorda Fanshaw i dał wieśniakowi dwie gwineje.
— Idź do Limoeïro — rzekł doń — wyrobiłem tam dla ciebie miejsce odźwiernego.
— Lecz jednakże...
— Znajdziesz tam swoich dawnych znajomych. Nadzorca więzienia i jego pomocnicy są wassalami rodziny Souza... Idź!
Wieśniak skłonił się i wyszedł.
Zanim kolejno do mnicha zbliżali się służący, żołnierze, wieśniacy i mieszczanie. Jedni z nich byli szpiegami} mającymi zlecenie wywiadywania się co się dzieje u dworu i w mieście; inni zaś byli ajentami, rozdającymi jałmużnę ludowi.
Mnich nieraz jeszcze sięgał do sakwy lorda Fanshaw. Kiedy ostatni ajent już wyszedł, w worku prawie nic nie pozostało.
— Trzeba już raz cóś postanowić i zacząć działać — mówił do siebie mnich, ważąc na dłoni wypróżniony worek. — Moje własne źródła już się wyczerpnęły, a Anglik lada chwila może wszystko odkryć... Co tu czynić? Czy dotrzymać przysięgi, czy téż zbawić Portugalię?
Do drzwi znowu zasztukano.
Wszedł Baltazar.
— Co tam nowego? — zapytał mnich, nie zasłaniając sobie twarzy.
Zamiast odpowiedzi, Baltazar podał mu list, zapieczętowany herbem rodziny Fanshaw, i zaadresowany do Jego łaskawością lorda Jerzego Villiers, księcia de Buckingham.
Mnich schwycił list, szybko rozłamując pieczątkę.


IX.
List.

Oto list lorda Fanshaw:

Kochany lordzie!

„Z największą przyjemnością odebrałem depeszę, wręczony mi od Ciebie przez kapitana Smith. Pamiętać o wygnańcu, jest rzeczy wspaniałomyślną. Dziękuję Ci téż, milordzie.
„Według zapewnień Twoich, nasz ukochany król Karol zadowolonym jest z moich usług, podejmowanych dla Niego w tym dalekim kraju. Cieszę się z tego i smucę zarazem. Cieszę się... bo chciałbym zasłużyć na względy naszego miłościwego monarchy; smucę się znowu dla tego, że względy Jego Królewskiéj Mości zatrzymują mnie tutaj dłużéj; a ja wzdycham i schnę z tęschnoty za tym ziemskim rajem, zowiącym się Londynem — za tmé świetném niebem, na którem ty, kochany lordzie, jesteś najjaśniejszą gwiazdą, a król — słońcem...
„Buckinghamie! czy cię nie napastowała kiedy żądza bydź gdziekolwiek piréwszym, będąc drugim w Londynie? W nieobecności króla gwiazd... gwiazda staje się słońcem. Lizbona także jest stolicą. Tron w niéj wkrótce osierocieje; a ty, Buckinghamie, dobrze-byś wyglądał na tronie. Lecz może nie zechcesz... W saméj rzeczy, cóżbyś robił, gdybyś musiał się pożegnać z pieśniami kochanego Willmot’a i wdziękami Nelli, naszéj wspólnéj władczyni?...
„Gdybyś nie chciał rozstać się z Londynem, i gdyby się nie zjawił człowiek godniejszy odemnie — to ja, kochany lordzie, jestem gotów się poświęcić. Ze łzami w oczach zrzekłbym się nadziei widzenia naszéj pięknéj Anglii. Żywcem zagrzebałbym się w pałacu Alcantara, w pałacu Xabregas, lub jakiéjkolwiek-bądź innéj ruderze o nieskończenie długiem nazwisku, płacząc na wspomnienie Windsoru, Saint-James — kontentując się jedynie tytułem wice-króla.“
— On widać oszalał — szepnął mnich, przestając czytać.
Baltazar, stojący przed nim z odsłoniętą głową, nie śmiał mu odpowiedziéć.
Mnich zaczął czytać daléj:
„...Oto co się tu dzieje: Alfons siedzi na tronie, równoważony dotąd jeszcze, że tak rzekę, przez mnóstwro stronnictw, które go otaczają. Kto piérwszy na niego dmuchnie, ten go zrzuci niezawodnie.
„Nie mam potrzeby Ci mówić, kochany lordzie, że do tego wcale się nie porwie twój przyjaciel i sługa, Ryszard Fanshaw. Na co? po co? Hrabia de Castelmelhor, Portugalczyk, przepełniony żółcią, nienawidzący szlachetnéj Anglii, piérwszy weźmie się do dzieła. W żyłach hrabiego płynie może jedna milionowa cząsteczka krwi Braganckiéj; dla tego téż zdaje mu się, że koniecznie musi zasiąść na tronie, pomimo brata Alfonsa, młodego trubadura, kochającego się na zabój we Francuzce...“
— To zapewne mowa o Izabelli? — powiedział mnich, spojrzawszy na Baltazara.
Ten milcząc ukłonił się.
Mnich znowu czytać zaczął:
„...Don Pedro jest-to rycerz staréj daty. Brat źle się z nim obchodzi, a on nie chce szkodzić bratu. Ja pochwalam to jego postępowanie; a ty, kochany lordzie?...
„Jeszcze mam mówić o Francuzce. Ma ona za sobą portugalską szlachtę i Francyę, tę naszą wieczną rywalkę...“
— Prawdziwy Anglik! — zawołał mnich gniewnym tonem. — Już zapomniał, że Francya niedawno jego żebrzącemu królowi pomoc udzieliła!
Potém czytał daléj:
„...Lecz Francuzka jest kobiétą, i niema wcale doradzców; otóż postaramy się o środki odesłania jéj do brata.
„Uważaj dobrze, milordzie: hrabia strąci z tronu Alfonsa. Wszystkie pozostałe stronnictwa powstaną przeciwko hrabiemu, który koniecznie upaśdź będzie musiał. Wtedy-to twój uniżony przyjaciel i sługa weźmie się do dzieła.
„Mam tutaj w Lizbonie tajemniczego pomocnika; jego utrzymanie bardzo mnie wiele kosztuje; wszakże usługi jego warte są tego. Niéma on wcale nazwiska; znany jest tylko po prostu pod imieniem Mnicha. Zdaje mi się, że to jest jakiś kościelny dygnitarz, mający zamiar zemszczenia się nad Alfonsem, za jego pogardę dla duchowieństwa i religii. W każdym razie, jest on mnie, czyli raczéj nam, milordzie, zupełnie oddany; sądzi bo wiem, iż otrzyma najwyższą duchowną władze w Portugalii natychmiast, skoro tylko Portugalia zostanie angielską. Za pomocą tego-to człowieka, cały lud mam w ręku. Jedném skinieniem palca mogę podnieść całą Lizbonę na nogi. Skoro Alfons runie, wszczyna się walka; ja występuję i gniotę zwycięzcę. A wtedy: God save the King.“
— Już dosyć wiem! — zawołał mnich, mnąc w ręku list — i dziękuję Bogu, żem nie natchnął myślą, zwalczenia tego człowieka jego własną bronią!... Anglicy mieliby być panami Portugalii!... O nie!... nie!... dopóki przynajmniéj choć jedna kropla krwi w żyłach moich zostanie.
Ostatnie słowa wymówił mnich z zapałem; lecz wkrótce jego głowa opadła na piersi.
God save the King! — wyszeptał. — A wszak-to już od lat siedmiu mojém jest także zadaniem! Ocalić króla! co za szlachetny czyn!.... Lecz utrzymać na tronie niedołężne dziecko, i dla niego szczęście własnego kraju poświęcać — jestże to szaleństwem, lub bohaterstwem?
Mnich konwulsyjnie ścisnął swą rozpaloną głowę rękoma, a ukląkłszy przed krucyfixem, wyrzekł:
— Boże mój! oświeć mój umysł, lub daj mi siłę do zniesienia upadku Portugalii.
Baltazar stał ciągle nieruchomie na jedném miejscu, spoglądając na mnicha ze smutkiem.
Mnich długo klęczał przed krucyfixem. Bez wątpienia, jego uczucia staczały w nim straszną walkę; czasami bowiem rzucał się spazmatycznie, a jego blada twarz pokrywała się mocnym, przelotnym rumieńcem.
Gdy powstał, ciężkie westchnienie wydobyło mu się z piersi. Jego twarz nosiła na sobie cechę poprzedniéj spokojności. Złożył on na krzyż ręce, a podniósłszy oczy do góry, rzekł zwolna i poważnie:
— Boże ratuj Portugalię!... Ja przysiągłem; moje życie należy do króla.
Bez wątpienia, Baltazar oczekiwał innego skutku; nie mógł téż dla tego ukryć swego zadziwienia.
— Jeszcześ, senor, wszystkiego nie przeczytał — zrobił uwagę.
I podniósłszy list z ziem i, podał go mnichowi.
Mnich z roztargnieniem rzucił okiem na przypisek; lecz zaledwie tylko piérwsze wyrazy przeczytał, jego czoło zachmurzyło się natychmiast.
— Izabella!... — zawołał. — Przez Boga! nic z tego nie będzie!...
I szybkiemi kroki zaczął celę przebiegać. Znowuż jego umysł opanowała niepewność. Lecz tym razem wewnętrzna walka niedługo trwała. Jakieś inne uczucie przybiegło w pomoc patryotyzmowi i osiągnęło mu wygraną.
— Nic z tego nie będzie — powtórzył mnich, mocno wzruszony. — Wojna zaczyna się... Jeden przeciwko wszystkim!... Lecz cóż znaczy jeden człowiek, kiedy idzie o cały naród?
Nagle zatrzymał się przed Baltazarem i zapytał go:
— Kto ma porwać królowę?
— Królewscy Fanfaroni.
— Ah! już teraz wszystko rozumiem... Zdaje mi się, żem widział tego błazna Padewczyka w przedpokoju lorda Fanshaw.
— Padewczyk pozostał u milorda jako zakładnik... Kto inny poprowadzi Fanfaronów.
— Kto taki?
— Sekretarz milorda.
Gorzki uśmiéch zaigrał na ustach mnicha.
— Sir Wiliam? — rzekł. — I ty jesteś pewnym, że pod tym nazwiskiem fałszywém ukrywa się ten?...
— Jestem tego jak najpewniejszy.
Mnich usiadł, a wziąwszy arkusz papiéru, to na nim napisał:

„Wzywam ministrów Jego Królewskiéj Mości, króla angielskiego, ażeby odwołali lorda Ryszarda Fanshaw, który stał się winnym zbrodni stanu względem naszego monarchy, ukrywając w swoim domu przestępcę, wygnanego z Portugalii na wyrok królewski.
„W pałacu Alcantara, etc. etc. etc.

Piérwszy minister króla don Pedro

Mnich złożył papiér i wsunął go w kopertę, zawierającą poprzednio list lorda Fanshaw. Następnie spojrzał na adress; a nie widząc potrzeby zmienienia go, zapieczętował depeszę swoją własną pieczęcią.
Przez cały ten czas Baltazar stał nieporuszony.
— Odwieź to kapitanowi Smith — rzekł doń mnich.
Baltazar ukłonił się i wyszedł.
Zostawszy samym, mnich przeczytał jeszcze raz cały list i schował go; potém zamierzył wyjść; lecz po chwili namysłu, rozwinął znowu list i oddarł z niego przypisek, w którym była mowa o porwaniu królowéj.
— Ten przypisek należy tylko do milorda, sir Wiliama i mnie — powiedział do siebie, uśmiéchając się — hrabia de Castelmelhor nie powinien znać naszych tajemnic.
I przy tych słowach, zbliżywszy się do łóżka, wyjął z pod poduszki krótki, ostry jak pszczole żądło, kastylijski sztylet. Schował go pod habit i wyszedł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ludwik de Souza, hrabia de Castelmelhor, znajdował się wówczas na szczycie potęgi. Alfons słuchał go zupełnie i działał1 we wszystkiém podług jego woli. Taki stan rzeczy trwał lat siedm. Piérwszego nawet zaraz dnia swojéj władzy, Castelmelhor zmusił króla do spełnienia ciężkiéj ofiary — poddając mu do zatwierdzenia wyrok bannicyi przeciwko Vintimille’owi, przez lud z Lizbony wygnanemu. Podobnego rodzaju próba mogła zgubić nowego faworyta; lecz skoro się tylko udawała, gruntowała odrazu jego władzę. Alfons, nienawidzący wszystkich, natychmiast podpisał wyrok, skazujący na wygnanie jego byłego faworyta, upewniając, że do głowy tego smarkacza hrabiego przychodzę dziwne fantazye.
Osięgnąwszy zwycięztwo w tym względzie, hrabia uczuł się silnym i wcale nie obawiał się nadużywać swéj władzy: zaczął więc rządzić.
Jego dom, a raczéj pałac, starożytna królewska siedziba, którą znacznym kosztem rozkazał odnowić — wznosił się na placu Campo-Grande. Wewnętrzne jego urządzenie, przepychem przewyższało pałac samego nawet Alfonsa. W Lizbonie powszechnie mwóiono, że Castelmelhor chciał zgnębić świetność paryzką, i zrobić mieszkaniu swemu sławę, któraby nawet sławę Pałacu Kardynałów zaćmić zdolną była.
Tłumy pochlebców cięgle oblegały okazały ten budynek. I Alfons bywał u hrabiego bardzo często. Miał nawet w pałacu Castelmelhor’a osobne dla siebie mieszkanie; a pokój, najbogaciéj ubrany po sypialni hrabiego, nosił nazwisko królewskiéj komnaty.
Tego samego dnia, w którym zaszły opowiedziane już przez nas wypadki, i w tym — że właśnie czasie, kiedy mnich wychodził z klasztoru — król dawał posłuchanie w pałacu hrabiego. Cały dwór zgromadził się.
Był tam lord Ryszard Fanshaw i Hiszpan don Cesar de Odiz, margrabia de Ronda; bracia Alarcaon, Sebastyan de Menezes, i wielu innych ze stronnictwa hrabiego de Castelmelhor. Znajdowali się tu także i ludzie nikczemnego urodzenia, piastujący wysokie dworskie urzęda: hrabia w tym względzie musiał naśladować Vintimille’a; i pomimo swéj dumy przyjmował tych panów.
Z pomiędzy tych dworzan i urzędników, kilku zaledwie ośmieliło się nosić u beretu gwiazdę rycerzy Niebokręgu; choc nawet gwiazda ta bywała na wpół zakryta i tak mała, iż ją zaledwie dostrzedz było można. Orderu tego hrabia nie lubił.
Alfons, przeciwnie, ciągle był wiernym téj zabawce. Przy każdej sposobności, król ze smutkiem wspominał o owych nocnych łowach, które przed laty wyprawiał w Lizbonie, i ciągle nudził faworyta, by mu kiedy zrobił tę przyjemność.
Castelmelhor nie czynił zadość jego prośbie, wymawiając się to tém, to owém. Wiedział wprawdzie, że przyboczna straż nienawidzi go; lecz nie chciał jéj przywrócić dawnego wpływu. Nie tajném mu było także zniechęcenie ludu. Jedna iskra mogła łatwo wzniecić pożar. Nie mógł-że więc na wesołe okrzyki królewskich myśliwców odpowiedziéć ryk zbuntowanego ludu!
Lata na Alfonsie żadnéj nie zrobiły zmiany; przeciwnie, jego zdrowie osłabło, a umysł coraz bardziéj niedołężniał. Kulejąc, ledwie jeden krok mógł postąpić; smutny-to był po prawdzie widok patrzéć na to nędzne stworzenie, które samo jedno miało stawić czoło massie rozlicznych stronnictw, lub téż ludziom obcym zaprzedanym mocarstwom.
Opowiadają, że w Seweńskich górach można napotkać dzieci wyklętego jakiegoś plemienia. Są oni nędzni, trędowaci po całém ciele. Jakby dla dopełnienia miary nieszczęść, rodzą się one często ślepemi; póżniéj zaś straszne wichry ich gór słuch im odbiérają. Wtédy-to ci nieszczęśliwi błądzą po przykrych i samotnych ścieżkach; wiatr rozwiewając wiszące na nich łachmany, przedstawia oczom odrażającą chudość; z nóg ich pokaleczonych krzemieniami, ciecze krew; ich ręce chciwie obdzierają z drzew liście, służące im za jedyny pokarm. Nie mają one ani dachu, ani rodzeństwa. Ich ojciec umarł, jego kości bieleją gdzie w głębi jakiego wąwozu. Bracia nie znają ich. Jedyném jeszcze szczęściem tych ofiar stworzenia, jest ograniczony umysł. Nigdy one nie zatęschnią za słońcem, którego nie widziały. Gdy zchodzą z jakiéj przepaścistéj skały, śpiewają monotonną piosnkę; a czasami zatrzymawszy się nagle, zaczynają się kręcić w kółko i tańczyć jakiegoś dzikiego tańca, którego określić niepodobna. A kręcą się zaś one, kręcą dopóty, aż im tchu zbraknie, lub dopóki, potknąwszy się, nie wpadną w bezdenną przepaść, gdzie śmierć kończy ich męki.
Takim właśnie był Alfons. Słaby umysł nie dał mu poznać nieszczęścia. Śpiéwał on i tańczył nad przepaścią.
Osobliwie w dniu posłuchania bardzo był wesół. Cierpienia fizyczne nie napastowały go; chciał téż korzystać z tego dobrodziejstwa.
Castelmelhor dogodził fantazyi króla, który chciał dać posłuchanie w jego pałacu. Zaproszono więc wszystkie osoby, mające Wstęp do dworu.
Alfons siedział w wielkiém krześle; u jego nóg leżały dwa młode brytany, wnuki sławnego i znanego już nam Rodrigo. Obok króla, siedział rozparty w krześle Castelmelhor.
Wszyscy kolejno zbliżali się do króla.
Hiszpan był przyjęty z łaskawym uśmiéchem.
— Don Cezarze — rzekł do niego Alfons — oddałbym Estremadurę, a nawet Algarwię, za waszą Andaluzję. Co-to tam za byki, don Cezarze, co za byki!
— Mam ich jeszcze kilka — odpowiedział Hiszpan — i wszystkie co do jednego są na usługi. Waszéj Królewskiéj Mości.
— Dobrze! dobrze! — zawołał król — w nagrodę przyjmę cię, don Cezarze, w poczet rycerzy Firmamentu.
Don Cezar skrzywił się i odszedł. Po nim zbliżył się lord Fansbaw,
— Milordzie! — zawołał król, skoro go tylko spostrzegł — uwalniam cię od całowania mojéj ręki.
Potém dodał na wpół głośno:
— Aż przykro patrzéć jak ten buldok kuleje. Doprawdy! powiesiłbym się, gdybym tak kulał szkaradnie.
Skoro Fanshaw zbliżył się, Alfons zapytał go:
— Czy zdrowa nasza siostra, Katarzyna?
— Dzięki Bogu, Jjé Królewska Mość, królowa angielska, cieszy się zupełném zdrowiem.
— A nasz szwagier, Karol?
— Jego Królewska Mość, król Karol, zdrów jest także.
— Przypuśćmy, że to prawda... — rzekł Alfons. — Mnie tam to wszystko jedno.... Ale! Powiedz mi, kochany lordzie, czy téż dużo jest w Anglii takich jak ty kulawych straszydeł?
Anglik zbladł.
Wasza Królewska Mość — odrzekł, starając się uśmiéchnąć — czynisz mi wielki zaszczyt, z taką poufałością ze mną postępując... Czuję też całą wartość téj łaskawości dla mnie... Obawiam się jednak, by mi tu tego nie pozazdroszczono.
Alfons ziéwnął i zrobił poruszenie, okazujące, iż już jest zmordowany.
W chwili, gdy Fanshaw obrócił się, by odejść na swoje miejsce, spotkał mnicha.
— Co tam nowego? — zapytał go lord cichym głosem.
— Tss! powiem ci jutro, milordzie... Kto wie, jakim już tytułem jutro cię tytułować będę.
Twarz lorda Fanshaw zajaśniała radością. Chytry uśmiéch chwilowo wzniósł do góry jego szorstkie wąsy.


X.
Oręż mnicha.

Mnich poszedł daléj, zwolna, podniósłszy do góry głowę, lecz starannie nasuwając kaptur na oczy; i wkrótce przecisnął się przez tłumy dworzan, którzy z bojaźliwym szacunkiem ustępowali, by mu przejście otworzyć.
Zbliżywszy się do króla, stanął, zkrzyżował ręce na piersiach i rzekł:
— Niech Bóg błogosławi Waszą Królewską Mość!
— Z całéj duszy życzę ci tegoż samego — odpowiedział Alfons — niech Bóg błogosławi Waszą Wielebność!
Może już raz setny dworzanie spojrzeli po sobie pytająco:
— Co to za człowiek? — mówili do siebie.
Wszyscy zadali jedno i tożsamo zapytanie; lecz nikt nie umiał na nie odpowiedziéć.
— Przyjacielu! — powiedział Alfons, nachylając się do ucha Castelmelhor’a — czy nie chciałbyś czasem wiedziéć, co to za twarz kryje się pod kapturem wielebnego ojca?
Oczy Castelmelhor’a zapaliły się żądzą ciekawości; powściągnął się jednak, z udaną odpowiadając obojętnością:
— Tajemnice wielebnego ojca wcale mnie nie obchodzą. Lecz jeżeli Waszéj Królewskiéj Mości się podoba, rozkażę mu zdjąć ten kaptur.
— Pałac jest twoim, hrabio — odpowiedział mnich — lecz pokój ten nosi imię króla; pod jego zatém znajduję się tu opieką... Choćbyś więc rozkazał, to-bym nie usłuchał.
— A jeżeli sam król ci rozkaże? — dumnie zapytał Castelmelhor.
Mnich przenikliwie spojrzał na Alfonsa; król zadrżał i zmięszał się, jak dziecię pod surowym wzrokiem nauczyciela.
— Król nie rozkaże — rzekł cichym i dojmującym głosem.
Castelmelhor przygryzł usta; mnich ukłonił się i usiadł na ławce, w tyle za faworytem.
— Panowie! — zawołał król, będący jeszcze pod wpływem przenikliwego spojrzenia mnicha — strasznie tu duszno. Przejdzmy się po ogrodzie... Mello, daj mi rękę, i chodźmy!
Król, kulejąc, zeszedł po kilku stopniach z wywyższenia, na którém stało jego krzesło, i przeszedł przez salę.
— Milordzie — rzekł Alfons, przechodząc koło lorda Fanshaw — mówiliśmy ci o twoim garbie dosyć niegrzecznie... Jedna rzecz jednakże pociesza nas: ani słówka nie powiedzieliśmy o twoich nogach... Spodziewam się, milordzie, że będziesz umiał ocenić naszą grzeczność.
— Ah! milordzie — zawołał don Cezar de Odiz, szyderczo spoglądając na piszczele Fanshaw’a — król gniewa się na ciebie!
— Wasza Excellencya — odpowiedział Fanshaw — zapewne słyszałeś o starożytnéj poczwarze, nazwanej Ezopem?
— Nie, milordzie.
— Wcale mię to nie zadziwia. Otóż ten Ezop był garbusek z Tracyi; bawił on na dworze Krezusa, gdzie było wielu pięknych panów, z których niektórzy byli ambasadorami...
— A mnie co do tego? — przerwał don Cezar.
— Jest-to po prostu historyjka, którzy chcę ci, senor, opowiedziéć... Ezop był bardzo szpetny; to téż piękni panowie, z których niektórzy byli ambasadorami, drwili sobie z niego...
— Czy doprawdy?...
— W istocie, senor... Chcąc się nad nimi zemścić, Ezop przekonał ich za pomocą dowcipnie obmyślonych bajek, że są głupcami. Mówię to o pięknych panach, należących do dworu Krezusa, z których niektórzy byli ambasadorami...
— Co to znaczy?... — zawołał don Cezar, domyślając się końca historyjki.
I schwycił natychmiast za rękojeść długiéj toledskiéj szpady; lecz Fanshaw, szyderczo się uśmiéchnąwszy, zniknął w tłumie.
Wszyscy wyszli za królem z sali. Tylko Castelmelhor nie ruszył się z miejsca; pomimowolnie jego głowa opadła mu na piersi.
Pogrążony w smutnych rozmyślaniach, długo tak przesiedział.
Nagle podniósł głowę; jego oczy miotały ogniem gniewu.
Choćbyś rozkazał to-bym nie usłuchał — zawołał hrabia, silnie tupnąwszy nogą — kto mi to śmié mówić w moim własnym domu... w obecności króla... w obecności całego dworu?... Co to za człowiek?... Widziałem już gdzieś tę błyskawicę, tryskającą z jego oka... pamiętam nawet, choć słabo, że już kiedyś słyszałem ten głos...
Przy ostatnich słowach Castelmelhor zadrżał i obejrzał się.
Jakaś ręka spoczywała na jego ramieniu: była to ręka mnicha.
— Wspomnienia nie uwodzą cię, mości hrabio — rzekł mnich. — Już mnie widziałeś i słyszałeś.
— Kto jesteś?
— To moja tajemnica, hrabim.
— Jest-żeś mi przyjacielem lub wrogiem?
— Ani przyjacielem, ani wrogiem.
Mnich zamilkł, i Castelmelhor również nie rzekł ani słowa. Obydwaj stali nieporuszeni, oko w oko, jak dwaj szermierze, co się do walki gotują.
Wszystko, co w dzieciństwie obiecywał Castelmelhor, spełniło się. Był piękny i zręcznie umiał nosić wspaniały strój, wykazujący cudne kształty ciała; jego uśmiéch łudził każdego; a spojrzenie, to dumne, to znowu łagodne, wzbudzało postrach lub czułość. Był-to dworak; prawdziwy ideał dworaka; co więcéj nawet: był-to wielki pan w całém znaczeniu tego wyrazu.
Jednakowoż, pilnie się w niego wpatrując, można w nim było dostrzedz coś dwuznacznego, coś takiego, co odpychało. Uśmiéch jego był zawsze szczery, czoło pogodne; cała powierzchowność tchnęła szlachetnością; lecz, zdawało się, że za jego twarzą była jeszcze druga, że tak powiemy, wiecznie kłamiąca i fałszywa. W jego szczerości przebijało znużenie, jakie się zwykle czuje po odegraniu wyuczonéj a mozolnéj roli. Z pod jego pańskiéj uprzejmości wyszczerzała się zimna rachuba. W uśmiéchu chytrość przeglądała.
Razu jednego, w dzieciństwie, zbliżyliśmy się do krzaka róż, rozlewającego pod wieczór swój przyjemny zapach. Róże kołysały się powabnie na kolczystych prątkach, poruszanych wieczornym wietrzykiem. Stanęliśmy z rozwartemi nozdrzami nad krzakiem, chciwie nań spoglądając; nie śmieliśmy jednak zerwać kwiatu... Nakoniec ściągamy rękę...
A w tém nagle z pośrod wnętrza korony róż wyskoczyła zielonkawa głowa, ze syczeniem wysuwając żądło...
Pod różami ukrywała się żmija.
Tak też i pod piękna maska faworyta, ukrywał się odpychający, zimny egoizm.
Zdaleka, twarz hrabiego zdawała się być piękna, szlachetną, ujmującą; zblizka, w śród uśmiéchu hrabiego, dawało się widziéć żądło.
Twarz mnicha zupełnie zniknęła pod kapturem, lecz w ruchach jego było tyleż dumy, co i w ruchach Castelmelhor’a, a daleko więcéj spokoju.
Obaj byli dość znacznego wzrostu, jak zwykle Portugalczycy, lecz figura hrabiego mogła służyć za model dla malarza, pewny zaś i ciężki chód mnicha, zmuszał do myślenia, iż jego kaptur zakrywał wiele zręczności i siły.
Gdyby walka pomiędzy hrabią i mnichem była podobną, siły byłyby prawie równe.
Mnich przemówił piérwszy.
— Hrabio — rzekł on — zdawało mi się, że w twych słowach wyrzeczonych do króla mieściło się wyzwanie; odpowiedziałem na nie; lecz wchodząc do twego pałacu anim miał myśli pogniewać się z tobą, hrabio. Chciałem cię prosić o posłuchanie; czy zechcesz mnie wysłuchać?
Hrabia zrobił nad sobą usiłowanie, i ze zwykłą sobie uprzejmością odpowiedział:
— Przebacz mi, ojcze, postąpiłem tak jak kapryśne dziecię, którego zachceniom nie chcą zadosyć uczynić. Przyznaję, żem zawinił, lecz mam nadzieję, że mi przebaczysz.
Mnich ukłonił się.
Castelmelhor mówił daléj przyjemnym, lecz cokolwiek złośliwym tonem:
— Mówią, że mój szanowny wuj, Ruy de Souza de Macedo, dał ci schronienie w swoim klasztorze, znając wszystkie twoje tajemnice, wiedząc, czy jesteś mnichem, czy nie... To jest dla mnie dostateczném, i chcę w tobie, ojcze, widziéć przyjaciela ojczyzny, który mnie często dostarczał szacownych wiadomości o zdrajcach, mających zamiar zgubić Portugalię.
Mnich znowu ukłonił się.
— Jakim sposobem osiągasz te wiadomości — mówił daléj faworyt — tego wcale nie wiem, lecz co mi do tego?... Słucham cię, ojcze!
Castelmelhor przysunął dwa krzesła: pańskim ruchem wskazał mnichowi jedno, sam usiadł na drugiém.
Mnich nie usiadł.
— Hrabio — rzekł on — mój czas jest drogi.
I w téjże saméj chwili, wyjął z pod habitu list lorda Fanshaw, który podał faworytowi.
Castelmelhor wziął list, zwolna go otworzył, udając zupełnie obojętnego.
— Chcesz więc, ojcze — rzekł hrabia — ażebym przeczytał ten list; dobrze, jestem na twe usługi.
Hrabia obojętnie spojrzał na pismo. Wszelkiemi siłami starał się zachować zimną krew; lecz zaraz przy pierwszych wierszach zmarszczył brwi.
— Milord — wyszeptał Castelmelhor — jest pewny wygranéj...
A kiedy doszedł do miejsca, gdzie była mowa o nim, wściekłość zabłysła w jego spojrzenia.
— Przysięgam na krew domu de Souza! — zawołał hrabia. — Ja tobie dowiodę, londyński kupcze, żeś nie skłamał, kiedyś pisał o mojéj nienawiści ku twemu nienasyconemu ludowi... Piérwszym czynem mego panowania będzie wypędzenie cię ztąd, jako przeklętego.
— A więc spodziewasz się jeszcze, hrabio, nabyć więcéj władzy? — zapytał mnich groźnym tonem.
Castelmelhor przygryzł usta.
— Sadziłem — dodał mnich — że już nie można posiąść większej władzy, nie targnąwszy się na tron...
— Mylisz się, szanowny ojcze — sucho odpowiedział Castelmelhor. — Anglik i wszyscy, obwiniający mnie o chęć zawładnięcia spadkiem domu de Braganza, kłamią bezczelnie. Jestem gotów dowieść im tego ze szpadą w ręku.
— Na co tu szpada? — zapytał mnich — dowiedziesz tego, hrabio, jeżeli pozostaniesz na swojém stanowisku.
— Dajesz, ojcze, prześliczne rady — odpowiedział hrabia z widoczném pomięszaniem. — Pozwól mi skończyć list.
Skreślenie charakterów infanta i królowéj wywołało uśmiéch na ustach hrabiego; lecz uśmiéch ten zniknął, skoro list zaczął mówić o mnichu.
Castelmelhor przeczytał to miejsce bardzo uważnie; przeczytał go kilka razy.
— Zdaje mi się — rzekł faworyt — że lord Fanshaw mówi tutaj o tobie, ojcze?
— Tak jest, hrabio.
— Rzecz dziwna... A czy wolno mi spytać cię, jakim przypadkiem list ten wpadł w twoje ręce?
— W tém wcale nie było żadnego przypadku.
— Dosyć już tych niedorzecznych sporów, czcigodny ojcze! — powiedział Castelmelhor. — Teraz z kolei ja ci powiem, ojcze: „Mój czas jest drogi... Czy chcesz mi powiedziéć jakim sposobem przejąłeś ten list?
— Nie — odpowiedział mnich.
— Jak ci się podoba... Muszę ci jednak dać radę, przez wdzięczność za radę, którą tylko co mnie dałeś. Oto rada: w naszych czasach zakonny habit jest złem uzbrojeniem.
— Wiem o tém.
— Kaptur może ukryć twą twarz, lecz w chwilę niebezpieczeństwa nie obroni cię...
— Przeciwko człowiekowi — przerwał mnich — potrzeba miéć silną dłoń i ostry sztylet; posiadam i to i to... Przeciwko całemu stronnictwu potrzeba miéć... Hrabio, proś Boga, ażebyś kiedy nie był zmuszonym walczyć zemną.
Castelmelhor wstał. Pomimowoli dając się zwalczyć zimnjé krwi mnicha, usiłował ukryć swe pomięszanie pod żarcikami.
— O rozumie się, ja wcale nie napadnę na ciebie, ojcze — rzekł faworyt — list lorda Fanshaw daje mi poznać twoją tajemniczą potęgę...
— Czas uchodzi — przerwał mnich — a jeszcze wiele mam dzisiaj do czynienia. Hrabio, uprzedziłem cię o nieszczęściu grożącém ojczyźnie dla tego, że w twém sercu, przepełnioném miłością własną, gnieździ się jeszcze uczucie, podobne do miłości ojczyzny. Jesteś Souza! plamiłbyś twą krew, gdybyś nie żywił nienawiści dla Anglii. Zresztą, gdyby chodziło tylko o Portugalię, nic-bym ci, hrabio, nie powiedział, będąc przekonanym, żebyś mnie nie wysłuchał... Lecz chodzi tutaj i o ciebie. Broniąc się sam, tém samém bronisz i Portugalii... Liczyłem, hrabio, na twój egoizm więcjé aniżeli na twą miłość ojczyzny... Niech cię Bóg zbawi!
Mnich zwrócił się ku drzwiom.
Castelmelhor zmięszany stał na jedném miejscu; lecz kiedy mnich doszedł już do progu, Castelmelhor rzucił się za nim i wstrzymał go za rękę.
— Jeszcze chwilkę! — zawołał hrabia, ukrywając swą wściekłość — ojcze, mogę przyjmować rady, chociaż o nie wcale nie proszę; lecz nigdy nie mogę znosić obelg... Wkradasz się do mego pałacu z listem Anglika... z listem, w którym sam Anglik nazywa cię swoim współuczestnikiem i towarzyszem, — z listem, gdzie o tobie mówią, jak o człowieku, który się zaprzedał Anglii; a ty śmiséz mówić głośno, zamiast prosić o przebaczenie... Zapewne zapomniałeś, że jestem piérwszym po królu, i że jednym ruchem ręki mogę cię zniszczyć.
— O niczém nie zapominam — odpowiedział mnich z pogardą. — Jesteś synem Souzy, który był wiernym poddanym króla; lecz ojciec wypiera się ciebie, hrabio Castelmelhor, wypiera się ciebie, ponieważ jesteś krzywoprzysięzcą... i zapewne będziesz... mordercą!
Hrabia strasznie pobladł, na usta wystąpiła mu czerwona piana.
— Kłamiesz! — krzyknął Castelmelhor, dobywając szpady.
Mnich cofnął się do drzwi, za któremi dawały się słyszéć krzyki dworzan, chodzących po galeryi.
— Broń się! broń się! — wołał Castelmelhor w zupełném szaleństwie — mówiłeś że masz przy sobie broń... zapewne ją masz!... Broń się!
Śmiéch i glosy dworzan huknęły jeszcze głośniéj.
— Chcesz zobaczyć mą broń, hrabio — rzekł mnich szyderczo — dobrze, mam ich kilka.
Z szybkością błyskawicy mnich zarzucił sobie na jedną rękę połę habitu, schwycił za klingę hrabiego, i kawałki szpady upadły na posadzkę. Drugą ręką powalił hrabiego na ziemię.
— Oto jeden z moich oręży! — powiedział mnich, dotykając do piersi hrabiego krótki sztylet, o którym mówiliśmy — lecz na ten oręż najmniéj liczę.
Mnich nie zranił hrabiego, lecz nagle wstał i otworzył podwoje prowadzące do galeryi na oścież. Castelmelhor w obliczu najmniéj dwudziestu dworzan, rozmawiających i śmiejących się w galeryi, znalazł się na kolanach przed mnichem.
— A to co? — zapytali dworzanie, jeszcze bardziéj się śmiejąc.
Mnich odwrócił się do hrabiego Castelmelhor i przeżegnał go trzy razy.
— Oto mój drugi oręż, hrabio! — szepnął mnich — na ten najwięcéj liczę.
Następnie, głosem poważnym mnich wyrzekł słowa łacińskie, mieszczące w sobie błogosławieństwo.
Castelmelhor rzucał się ze wściekłości, lecz pozostał na kolanach na jedném miejscu jakby przykuty. Wprzód zanim hrabia zdążył przemówić, podnieść rękę, mnich wyszedł zwolna, dumnie podnosząc głowę.


XI.
Dwór Francuzki.

Izabella de Savoie-Nemours pochodziła z panującéj rodziny Sabaudzkiéj; a przez wujów swoich, panów de Vendôme i de Beaufort, spokrewnioną była z Burbonami.
Gdy Alfons Portugalski prosił o jéj rękę przez margrabiego de Sande — Izabella miała dopiéro ośmnaście lat.
Francya podówczas cieszyła się najświetniejszą epoką panowania Ludwika XIV.
Wersalski dwór przedstawiał oczom zazdroszczącéj Europy znakomitości, niemające współzawodników; kobiéty historycznéj piękności; przepych bajeczny. Wszystko tam było wielkiém, sławném, nieporównaném: wodzami byli Turenne lub Condé; poetami Racine lub Molière; malarzami Lesueur lub Lebrun; urzędnikami Harlai lub d’Aguesseau; kobiétami Sevigné lub la Vallière. Głos Bossuet’a grzmiał pod ogromnemi sklepieniami kościołów; Lulli podkładał pod muzykę przyjemne wiersze Quinault’a; ręka Lenôtre’a urządzała czarodziejskie ogrody Wersalu. I wszyscy ci wodzowie, poeci, kobiéty, artyści, sędziowie — składali świetne koło, środkiem którego był Król.
Król był duszą tego wszystkiego; on dawał życie i światło; wszystkie te wielkości wypływały z jego wielkości; wszystkie te znakomitości były odbiciami jego sławy.
Króla ubóstwiano. Malowano go jako mitologicznego półbożka; tylko poeci mogli napisać jego historyę.
Jego miłość paliła, jak miłość Jowisza. Kobiéta, którą on choć jeden dzień kochał, zamykała się w celi, gdzie przepędzała resztę lat, żyjąc tylko ze swojém wspomnieniem.
Król ten był tak wielkim, iż jego pamięć, po upływie mnogich lat, znalazła oszczerców. Nie dość na tém; wzniósł się nawet głos, który ogłosił światu, że Ludwik XIV był pigmejczykiem. Jak wielka musi to być sława, która się nie podoba ludziom w półtorasta lat późniéj.
Francya była spokojną. Fronda na jedno spojrzenie Ludwika zniknęła, tak jak gęsta ranna mgła znika przed jednym promieniem słońca. Wspomnienia tej domowéj, heroiczno-komicznéj wojny, kołatały się jeszcze tylko w piersiach kilku starych malkontentów, którzy zagrzebali swą rozpacz między zczerniałemi mury zamczysków swoich. Dwór przestał się kłócić; król bowiem wszystkim przebaczył.
W Wersalu zajmowano się tylko uroczystościami i opowiadaniem bohaterskich czynów: przy końcu balu, kiedy królewskie skrzypce ucichały w ostatnich taktach menueta — wesoła nowina rozbiegała się po sali. Panowie, ściskając sobie ręce, rozmawiali po cichu. Damy szeptały, zasłaniając się różnokolorewemi wachlarzami. Na wszystkich ustach igrał uśmiéch; wszystkie oczy rzucały błyskawice.
Szepty wzmagały się coraz bardziéj — i nareszcie spłynęły w jednomyślny okrzyk:
— Wojna!
A wyraz wojna w owym czasie znaczył zwycięztwo. Anglia, Hiszpania, Hollandya, Austrya — z kolei uginały kolano.
Po zwycięztwie tryumf; im zwycięztwo świetniejsze, tém i uroczystość wspanialsza. Ze zdobytych trofeów wznoszono tryumfalne bramy lub kolosalne statuy. Słowa historyi patrzą się z granitu i bronzu.
Izabella przepędziła młodość pośród téj świetności dworu francuzkiego. Jéj ojciec był księciem krwi; jéj matka, Dyana de Chevreuse, wychodząca z domu Lotaryngskiego, zaszczycała się przyjaźnię Anny Austryackiéj. Izabella była tak cudnie piękną, iż mogła błyszczeć u dworu, na którym piękność uważała się tylko za rzecz podrzędną. Oprócz tego, że posiadała posag królewski, Izabella mogła jeszcze odziedziczyć tron Sabaudyi; można więc sobie wyobrazić, jak była u dworu uwielbianą.

ielu magnatów prosiło o jej rękę; a gdy margrabia de Sande przyjechał z Portugalii z oświadczynami od Alfonsa — otrzymał z początku odpowiedz tak zimną, iż myślał, że jego poselstwo już było skończoném. A to tém bardziéj, iż Ludwik XIV życzył sobie, ażeby Izabella de Savoie wybrała sobie męża z grona młodych magnatów, należących do dworu.
Izabella nie dała żadnéj na to odpowiedzi. Wesoła, lekkomyślna, namiętna lubowniczka zabaw i uroczystości — traktowała z jednakową obojętnością i znajomych dworaków i nieznajomego Alfonsa.
Miała-by téż co myśléć o takich drobnostkach!... Przecież codzień musiała zarządzać robotą pięciu lub sześciu szwaczek, które się zajmowały jéj wieczorną toaletą; prócz tego trzeba było nauczyć się nowego menueta, modnych ukłonów; a wreszcie... pomyśléć cokolwiek o pięknym cudzoziemcu, który na jednym z balów, bardzo zręcznie podniósł upuszczoną rękawiczkę, i oddał jéj nie podniósłszy na nią oczu.
Cudzoziemiec jednak piękne miał czarne oczy... które, zdawało się, nie umiały się weselić. Na jego szlachetnéj twarzy malował się głęboki, nieuleczony smutek. Obojętnie przechodził obok tłumów wesołych, napełniających królewskie komnaty. Snadź, jego zmysły zamarły, a dusza gdzieś daleko błądziła.
Niespodziewana, straszna boleść dotknęła go niedawno, wtedy właśnie, gdy się już zupełném napawał szczęściem. Cudzoziemiec ten był Portugalczykiem; nazywał się don Simon Vasconcellos y Souza. Jego żona, Ineza de Cadaval, umarła.
Simon na Inezie zakładał wszystkie swoje nadzieje. Jéj śmierć zabiła go moralnie; po jéj śmierci stracił siłę, odwagę i pamięć; zapomniał nawet o przysiędze, uczynionéj konającemu ojcu, i wyjechał do Francyi, wcale się nie zajmując losem ani Alfonsa, ani Portugalii.
Jakiś czas błądził po prowincyach; nareszcie przybył do Paryża i ujrzał dwór; był to kres jego podróży.
Niektórzy ludzie pieszczą się ze swoim smutkiem; lubią wspomnienia, i ronią słodkie łzy, w pamięć zeszłych z tego świata, a drogich sercu osób. Inni uciekają z miejsc będących świadkami ich upłynionego nieszczęścia; silnie walczy z doznanym żalem; radziby wesołemi tłumami przyjaciół odpędzić od siebie smutek; odpychają wszelkie wspomnienie; bo ono ich rani... zabija. Ci ostatni prawdziwie godni są pożałowania; piérwsi bowiem są tylko marzycielami, dla których smutek jest tylko przedmiotem do elegii. Ich melancholia przechodzi niekiedy w zachwyt; siadłszy na mogile rytmują oni nieskończone strofy, jak Young lub Hervey.
Smutek, przed którym uciekacie i który chwyta za wasze serca, jak czarna tęsknota Horacyusza — oto smutek prawdziwy.
Taki też był smutek Simona. Nieszczęśliwy czuł, że nie wytrzyma téj próby; chciał więc, jak to zwykle mówią, rozerwać się. Na pierwszy rzut oka poznał, że dwór Francuzki jest dla niego lekarstwem; jeżeli na smutek jest tylko lekarstwo. Przedstawił się królowi; zapraszano go na wszystkie bale i uroczystości, i Simon oddał się całkiem zabawie.
Lecz lekarstwo to okazało się bezskuteczném. Żaden zgiełk nie mógł zagłuszyć jego żalu; żadna zabawa nie mogła rozproszyć jego smutku. Smutek ciężał nad nim jak brzemię, którego ani zrzucić, ani unieść niepodobna.
Izabella, jeszcze prawie dziecię, jeśli rzuciła okiem na mężczyznę, to dla tego tylko, by przekonać się, jaki jest kolor jego wstęg orderowych, lub też ocenić wartość jego koronek. Tak ją nudziły nadskakiwania młodzieży, iż wolała patrzéć na jaskrawy dywan lub blade mozaiki, niż na czułe spojrzenia, jakie spostrzegała, skoro tylko oczy podniosła.
Piękny zaś cudzoziemiec wcale na nią nie spojrzał, oddając jéj rękawiczkę. Role zmieniły się: widząc, że on nie patrzy, ona podniosła oczy.
Simon był piękny, pomimo smutku rozlanego na jego twarzy; może też właśnie smutek ten dodawał mu piękności. Izabella nie spojrzała na jego koronki, ani na kolor jego wstęg orderowych; lecz obudziwszy się nazajutrz, była w stanie narysować portret pięknego cudzoziemca.
Zobaczywszy go raz drugi, zarumieniła się; potém, jednego ranka, łzy nagle błysnęły w jéj oczach, z których dotychczas złość, politowanie lub radość, łzy tylko wyciskały. Myślała i nie mogła znaleźć przyczyny tego zmartwienia. Z lekkomyślnéj stała się nagle marzycielką. Od téj chwili ukradkiem tylko spoglądała na pięknego cudzoziemca.
Dworskie bale dla Izabelli bardzo się odmieniły. W ogromnych salach, w których falowały tłumy błyszczące złotem, jedwabiem i aksamitem, widziała tylko jednego człowieka. Chociaż wszystkiemi siłami starała się nie patrzéć na niego, jednakże czuła jego zbliżenie; zgadywała go. Kiedy Simon przechodził obok niéj, magnetyczne drżenie przebiegało wszystkie jéj członki; kiedy się oddalał, słabła i wpadała w senne odrętwienie.
Nakoniec, w skutek coraz wzrastającéj namiętności, jéj charakter zmienił się zupełnie. Biédna, wcale się nie uśmiechała; zaledwie myślała o swoich strojach; natomiast ciągłe dumała: marzyła o nim.
A on, wcale o niéj nie myślał. Smutek go nie opuszczał. Daleki od zabaw, wśród których pędził życie, Simon nic nie spostrzegał. Nie pamiętał, że jéj podniósł rękawiczkę.
Tymczasem miłość zupełnie zawładnęła sercem Izabelli. Dla braku doświadczenia, nie umiejąc udawać, Izabella nie mogła długo ukrywać swych uczuć. Na nią spoglądało tylu mężczyzn, nią się zajmujących.
Jednego wieczora Simon przechadzał się zwolna po salach pałacu, swoim zwyczajem, bijąc się ze smutnemi myślami. Izabella rozmawiała z młodym dworzaninem, panem de Carnavalet. Zaledwie spostrzegła Simona, jéj serce wyrwało się ku niemu. Nie mogła już mówić ani słuchać. Jéj oczy szukały Simona w tłumie, i zdawało się, iż się niepokoiła, ilekroć go razy straciła z oczu.
Carnavalet już oddawna kochał Izabellę; sądził, że ma już do niéj niejakie prawa. Spostrzegłszy jéj nagłe pomięszanie, zaczął patrzéć w kierunku jéj spojrzeń, i jego wzrok padł na Simona de Vasconcellos.
W kilka chwil późniéj, Simon poczuł, iż go któś silnie popchnął. Nie uważał na to i poszedł daléj, Carnavalet grał rolę zazdrosnego kochanka. Widząc, iż piérwsza próba nie udała się, powtórzył popchnięcie, lecz również bezskutecznie. Zamyślony Simon, nie spodziewając się wcale, by go chciał kto obrazić, znowu poszedł daléj, nie obejrzawszy się nawet. Carnavalet do rozpaczy doprowadzony, postawił czerwony obcas na trzewiku Simona, i przycisnął go ile mu sił starczyło.
— Co za niezgrabjasz! — zawołał Vasconcellos z gniéwem.
— Milcz pan! — odpowiedział Carnavalet, chwytając za szpadę.
Wiadomo, co taka rozmowa sprowadza we wszystkich częściach świata. Vasconcellos nic nie odpowiedziawszy, poszedł za panem de Carnavalet, który spiesznie przecisnąwszy się przez tłumy, zeszedł ze schodów i zatrzymał się dopiéro za kratą ogrodu.
— Proszę! — powiedział Carnavalet.
Vasconeellos dobył szpady.
Carnavalet, widząc jego gotowość do walki, zawołał:
— Ach! Jak żałuję, że muszę zabić tak pięknego człowieka! Przynajmniéj panu powiem, za co się bijemy... Kocham Izabellę de Savoie Nemours.
— To mnie wszystko jedno — odpowiedział Simon — jakoś chłodno; czyby nie można skończyć prędzéj?
— Jakto! — zawołał Carnavalet — panu wszystko jedno!... Wszak i pan ją kochasz?
— Nie znam jéj — obojętnie odpowiedział Simon.
— Pan nie znasz Izabelli Nemours?! To rzecz dziwna.
Vasconcellos włożył szpadę do pochwy, i poszedł ku pałacowi.
Carnavalet pobiegł za nim.
— Szanowny panie! — zawołał dworzanin — powinieneś wiedziéć, iż cię nie chciałem fatygować bez przyczyny... Przytém, jeżeli pan jéj nie kochasz, to ona cię kocha... Przecież się znam na takich rzeczach... a mnie to wszystko jedno!... Proszę się bronić!
Vasconcellos znowu dobył szpady. Przy trzeciém wyskoczeniu i złożeniu, szpada Simona została w piersiach pana Carnavalet.
Warto wiedziéć, za kogo się bije w pojedynku, dla tego téż na drugi dzień Simon szukał Izabbelli. Ich oczy wkrótce spotkały się; Izabella zarumieniwszy się, spuściła oczy, i już ich więcéj nie podnosiła. Simon zadrżał; jego oczy zabłyszczały ogniem, jaki się daje spostrzegać w oczach dzieci, które cierpią a nie chcą płakać.
— Ineza! — szepnął Simon, kładąc rękę na sercu.
I pobiegł daleko, daleko, póki chłód ranka nie wysuszył potu na jego twarzy.
— Ineza! — powtarzał Vasconcellos, konwulsyjnie łkając — Ineza!
Być może, że te dwie kobiéty były do siebie podobne, a może téż wzrok Simona wszędzie widział obraz, dręczący jego umysł; w każdym razie, Izabellę wziął za cień Inezy Cadayal.
Ujrzał on Inezę nie taką, jaka była w chwilach przedśmiertnych męczarni, lecz taką, jaką była w piérwszych dniach poślubię. Widział miękkie loki jéj czarnych włosów, jéj wyniosłe, białe czoło, i ciemny lazur jéj wielkich oczu.
Spojrzenie Izabelli wpiło się w jego serce. W tém spojrzeniu była miłość; takie było spojrzenie Inezy.
Tym sposobem w skutek jakiegoś tajemniczego wpływu, pomiędzy nim a zmarłą Inezą, stanęła druga Ineza. piękna, silna, namiętna. Izabella de Nemours wyrwała Simonow i z głowy wszystkie wspomnienia. Poprzednia Ineza niknęła w oddaleniu: zaledwie mógł widziéć jéj bladą twarzyczkę, napół zakrytą jéj rozpuszczonemi włosy; jéj usta otwierające się do wymówienia ostatniego do widzenia.
Przeciwnie Izabella, była tuż, obok niego; zdawało się, że Izabella cieszyła się ze swego zwycięztwa, i stawiała swą piękną twarzyczkę przed oczyma Simona, szukającego wzrokiem swéj Inezy.
Vasconcellos wszelkiemi siłami starał się odpędzić to zjawisko; lecz wzrastająca gorączka nie dozwalała mu tego uczynić. W malignie, brał zimny wiatr za gorącą atmosferę balowych sal, i myślał, że jego usta zlepiają się z ustami Izabelli. Cień Inezy zniknął.
O północy Vasconcellos powrócił do domu. Wymarzone zjawiska zniknęły, gorączka odeszła, lecz wrażenie pozostało. Baltazar, służący Simona, otrzymał rozkaz przygotowania się do odjazdu.
Jeszcze przed świtem Vasconcellos wyjechał do Portugalii. Przybył on do Francyi, ażeby znaleźć spokój, a tymczasem zaznał w niéj nowych męczarni.
Po jego odjeździe, wszystko naokoło Izabelli przyjęło wyraz smutny i ponury. Napróżno dwór ofiarował jéj swoje zabawy: ona nie mogła patrzéć na nie. Uśmiéch już się nie zjawiał na jéj ustach, lecz w jéj oczach dawał się widziéć ogień, skoro przy niéj wymówiono słowo: Portugalia.
Tymczasem, markiz Sande, już raz otrzymawszy odmowną odpowiedź, odważył się jeszcze raz spróbować szczęścia; znowuż mu odmówiono. Izabella żaliła się przed Ludwikiem XIV na to postanowienie.
— Więc chcesz być królową? — zapytał z uśmiéchem Ludwik XIV.
— Wasza Królewska Mość — odpowiedziała Izabella — chcę jechać do Portugalii.


XII.
Dwór Portugalski.

Izabella w towarzystwie markiza Sande udała się do Portugalii.
Kiedy stępiła nogą na brzeg Lizboński, przyjął ją liczny i świetny orszak.
Infant don Pedro ofiarował jéj swoją rękę. Infant był jeszcze wtedy młodzieńcem. Zobaczywszy, że królowa tak jest czarującą, zaczął zazdrościć szczęścia swemu bratu. Jego usta paliły się, skoro całował rękę Izabelli na progu podwoi królewskiego pałacu.
Izabella wcale nie spostrzegła jego w zruszenia. Jéj wzrok chciwie przeglądał tłumy dworzan; szukała w tym tłumie znajoméj sobie twarzy, lecz napróżno.
W skutek przybycia królowej, w Lizbonie rozpoczęły się wielkie uroczystości; lecz królowa zdawała się być bardzo smutną. Wyjeżdżając do Lizbony, powodowała się kaprysem swéj silnéj miłości. Nie zdała sobie rachunku ze swego celu; niepewna nadzieja widzenia, Vasconcellos’a pociągnęła ją. Teraz dopiéro ujrzała, że jest sama jedna; na około niéj, ze wszystkich stron nieznajome twarze; około uszu obijają się dźwięki nieznanego języka. Niéma przyjaciółki, któraby ją pocieszyła, i kiedy zaczęła już drżéć o swój przyszły los, już nie widziała swych przywiązanych sług, ani ojczyzny.
Przy wyjeździe zaledwie pomyślała o ważnych powodach swego wyjazdu. Nadzieja dodawała jéj sił; stawiała Vasconcellos’a między sobą i swoim przyszłym mężem. Lecz teraz ta niedorzeczna myśl zaraz ją opuściła. Izabella znalazła męża i pana; pan ten, skoro go ujrzała, wzbudził w niéj przestrach i wstręt.
Lecz już zapóżno...
Wszystko przygotowane do obrzędu zaślubin: ściany katedry obciągnięte aksamitami, sklepienia ubrane girlandami kwiatów, świece goreją na ołtarzu.
Izabella chciała się oprzéć nienawistnéj konieczności; lecz ujrzała się samą jedną i z rezygnacyą spuściła głowę na piersi.
O! jakże żałowała tych mężnych panów, niedawno jeszcze około niéj gromadzących się, proszących o jedno jéj spojrzenie, będących gotowymi oddać swe życie z miłości ku niéj! Późniéj musiała ich żałować jeszcze bardziéj.
Z początku Alfons zdawał się być zadowolonym. Zobaczywszy Izabellę tak się uradował, jak nigdy się nie cieszył na widok tuzina byków lub buldoga czystej rassy. Król zapomniał o królewskiém polowaniu na trzy dni, i groził szubienicy hrabiemu Castelmelhor za to, że hrabia ośmielił się mówić z Izabellą, nie przyklęknąwszy.
Castelmelhor zgiął kolano, lecz poprzysiągł śmiertelną nienawiść przeciwko młodéj królowéj.
Na trzeci dzień odbyto obrzęd zaślubin. Blada, napół umarła Izabella, zaledwie doszła do ołtarza. Opiérała się na ramieniu infanta don Pedra. Infant, również blady, zdawał się być przyciśniętym jakiemś moralném cierpieniem.
Doszedłszy do środka kościoła, Izabella krzyknęła; zachwiała się na nogach. Po za filarem ujrzała posępną i bladą twarz Vascoucellos’a. Izabella przycisnęła rękę do serca, i wzrok pełen nadziei rzuciła w tżé same miejsce. Lecz Vasconcellos już zniknął.
Teraz serce Izabelli mało się nie rozpękło. Jéj bezwładna i skośniała ręka cisnęła rękę infanta. Kiedy doszła do stopni ołtarza, nogi jéj pomimowolnie zgięły się, i padła przed klucznikiem.
Cała ceremonia zdawała jéj się być ciężkim i strasznym snem. Chciała się obudzić, i obudziła się królową, i żoną człowieka słabego umysłu, który mógł w ręku trzymać nie berło, lecz dziecinną zabawkę.
Infant stał w niejakiéj odległości i nie spuszczał królowéj z oczu. Infant był-to młodzieniec szlachetny, dawano mu wiele rad zdradzieckich i obudzających miłość własną, a jednakże nigdy nie myślał o buncie. W téj chwili, pierwszy raz pozazdrościł bratu, piérwszy raz chciał być na miejscu brata...
— Gdybym był królem — myślał sobie infant — stałbym teraz obok Izabelli, jéj ręka spoczęłaby w mojéj ręce; mnieby poświęciła swe życie i swą miłość.
Obok infanta stał człowiek, starannie zakrywający twarz obszernym płaszczem; człowiek ten również bacznie spoglądał na Izabellę.
Był-to Vasconcellos; chciał ostatni raz widzieć tę, która odjęła mu wspomnienia o Inezie. Simon czule, bez granic kochał Inezę; ją to ubóstwiał w rysach Izabelli de Nemours.
Teraz dwakroć więcéj jéj się obawiał, a wiémy, jakie przywiązanie żywił do króla; bał się Izabelli, ponieważ odgadł jéj miłość, a owładnąć tèm sercem, należącém do Alfonsa, zdawało mu się podłą zdradę; oprócz tego obawiał się jeszcze Izabelli dla tego, ponieważ się czuł obok niéj słabym, i że jego szlachetne serce drżało na myśl uwłaczenia pamięci Inezy.
Lecz miłość jest bardzo wynalazczą. Bardzo często zmienia swe formy, i pod nową formą bierze fortecę, która się długo broniła od miłości swą cnotą.
Odrzuciwszy wszystkie czułe myśli, Vasconcellos uczuł rodzące się współczucie dla biednéj kobiéty. Pamiętał ją żyjącą wśród rozkoszy... a teraz znalazł ją tak nieszczęśliwą!... Wiedział on, lepiéj aniżeli kto inny, jaki los czeka królowę u dworu zaprzedanego faworytowi, który był strasznym nieprzyjacielem dla każdego, kto tylko miał niezaprzeczone prawa do miłości króla. Wiedział on, jakiemi obelgami dręczyli infanta, odejmując mu prawa, jakie mu z urodzenia samego należały; domyślał się jakie poniżenie zagraża Izabelli od chwili, w której radość króla zniknie bezpowrotnie. Bronić, nie znaczy kochać; don Simon przekona się wewnętrznie, że może ją bronić; a potém, kiedy jeszcze rozmyślał nad tym przedmiotem, przekona! się, że bronić ją jest jego świętym obowiązkiem.
Ażeby pogodzić ten obowiązek z sumieniem, postanowił unikać spotkania z królową i bronić ją zdaleka. Rola tajemniczego opiekuna nie przedstawiała niebezpieczeństw; królowa nie widząc go, zapomni o przeszłości, i on tylko jeden będzie cierpiéć.
Po skończeniu obrzędu zaślubin, królowa wyszła z katedry ze spuszczoną głową. Jéj wzrok nie szukał Simona Vasconcellos. Dla czego? Już wszystko skończone, nie ma żadnéj nadziei.
Izabella wsiadła do królewskiéj karety wśród radosnych okrzyków ludu, który się nią zachwycał.
— Izabello — zapytał Alfons z czułością — co ci się lepiéj podoba, czy taniec niedźwiedzi, czy walka dzikich byków z Lenoxu?
Izabella nie odpowiedziała, ponieważ nic nie słyszała.
— Zapewne lubisz i to i to? — mówił daléj biedny Alfons; — o! ty będziesz tutaj najszczęśliwszą z kobiét. Mam włoskich sztukmistrzów, którzy połykają zatrute szpady, i tańcują menueta na linie, wyciągniętéj piętnaście stóp nad ziemią... Że mówię prawdę, daję ci na to moje słowo honoru.
Izabella zakryła twarz rękoma.
— Nie potrzebujesz się chować, jeżeli się chcesz śmiać — mówił znowu Alfons — twoje życzenia sprawią mi radość... Wierz mi, mamy jeszcze tutaj co innego... Są francuzcy sztukmistrze: chodzą na rękach i rzucają się w tył tak, iż sobie całują pięły... Wcale nie kłamię, Izabello!... Mam i komedyantów, którzy śpiéwają jak te bajeczne ryby, które nazywały się... no, wszystko jedno: pamiętam, że te ryby miały kobiéce twarze. Czyś kiedy słyszała o nich, Izabello?
— Boże! mój Boże! — szeptała nieszczęśliwa kobiéta.
— Rozumiem cię, Izabello! — zawołał Alfons — z niecierpliwością oczekujesz na wszystkie moje cuda. Miéj cierpliwość. Nie odmówimy ci téj przyjemności. Oprócz tego, twoja wola będzie dla nas prawem... Lecz jeszcze nie wszystko ci opowiedziałem: mam afrykańską małpę, która się tak wykrzywia, jak jeszcze nikt w świecie się nie wykrzywiał: każde jéj wykrzywienie jest warte dziesięć tysięcy realów... Tak moje hrabiątko oceniło jéj wykrzywiania... Jakże ci się podobał hrabia?
Izabella myślała o francuzkim dworze, o swojej matce, o Simonie Vasconcellos; czuła, że krew ścina jéj się w żyłach.
— Przysięgam ci! — ciągnął Alfons, głośno się roześmiawszy — że mam i francuzkich gladyatorów, na których patrząc udusisz się ze śmiéchu. Gladjatorzy ci biją się głowami jak barany; a kiedy ich głowy uderzą się jedna o drugą, to czasami jedna, czasami obydwie rozlatują się w kawałki jak gliniane garczki!... Jest-to bardzo śmieszne!... Lecz ty, Izabello, śmiejesz się skrycie i nie chcesz mi pokazać swoich pięknych oczu. Bądź łaskawa, spojrzyj na mnie; powiadają, że jestem podobny do Ludwika Francuzkiego.
Mówiąc te słowa, król z czułością odjął ręce królowéj i zobaczył że płacze.
— Co to jest? — zapytał Alfons. — Łzy!... łzy!... Łzy nudzą mnie!
Król ziéwnął i rzucił się w głąb karety.
Było-to piérwsze i ostatnie sam-na-sam Alfonsa z królową. Porzucił ją jak zepsute cacko, lub mówiąc jego ulubioném wyrażeniem, jak zranionego byka.
Tego samego wieczora królowej wyznaczono osobne pokoje.
Castelmelhor nie spodziewał się takiego szczęścia; przekonał się, że nawet nie będzie potrzebować użyć swego wpływu dla zniszczenia wpływu młodéj królowéj: hrabia został zwycięzcą, nie będąc w bitwie. Jednakże pozostał nieprzyjacielem Izabelli, ponieważ ona była przyczyną publicznéj obrazy, jaką mu wyrządził Alfons. Hrabia też nigdy nie przepuszczał powodu, któryby mu pozwalał obrażać Izabellę.
Alfons znowu rozpoczął swe nieporządne życie. Mieszkańcy Lizbony uspokoili się, a królewskie polowania po nocach zostały wznowione. We dnie król zajmował si ęfechtowaniem, kuglarzami i szczwaniem psami.
Nie można nie spostrzedz, że Alfons lubił też same zabawy, jakie dzisiaj lubi paryzkie pospólstwo; lecz na wytłómaczenie Alfonsa można powiedziéć, iż był słabego umysłu, gdy tymczasem gawrony paryzkie są obdarzeni umysłową siłą, i stanowią większą część najoświeceńszego w świecie ludu.
Oprócz wyliczonych tutaj zabaw, Alfons miał jeszcze inne, o których musimy przemilczéć. Pogrążony w nieporządném i nieczynném życiu, bardzo rzadko przypominał sobie, że ma żonę. Lecz przypomnienie jéj sobie, było straszną próbą cierpliwości dla Izabelli. Alfons, jak wszyscy ludzie zepsutego charakteru, był nielitościwym. Przymuszał Izabellę do siedzenia obok niego w amfiteatrze, woził ją do teatrów gdzie się mordowano; nawet kilka razy zmuszał ją do obecności przy jego ordziach.
A ponieważ wszyscy pochlebcy biorą przykład z władzćy, na dworze zaś lizbońskim byli dwaj władzcy, Alfons i Castelmelhor, z których piérwszy obchodził się z królową jak z niewolnicą, a drugi nienawidził jéj; cały więc tłum, odziany w kostjumy dworzan, miał sobie za obowiązek prześladować Izabellę. Królowa ciągle służyła za cel bezecnych żartów ze strony towarzyszy Alfonsa.
Izabella widocznie niknęła. Skutkiem łez jéj wielkie oczy, otoczyły się czarnemi kołami; jéj policzki zapadły; słowem, liczni współzalotnicy, którzy dawniéj szukali jéj wejrzenia, teraz nie poznaliby piękności panującéj w Wersalu.
Lecz nie w bezecnych prześladowaniach, nie w codziennych poniżeniach należy szukać przyczyny smutku, który jéj życie zatruwał.
Izabella kochała, a czas nie zniszczył jéj namiętności. Już dwa lata upłynęły od dnia jéj ślubu, a przez te dwa Jata ani razu nie widziała Vasconcellos’a. Co się z nim stało? Nie wiedziała. Vasconcellos był jéj jedyną, ciągłą mysią; nim tylko żyła. Lekarstwem najskuteczniejszém na jéj smutek, było-by widzenie się z nim.
Zresztą, na dworze był człowiek, którego współczucie siliło się udarować Izabellę pociechą i spokojem. Infant bronił jej wszelkiemi siłami, lecz jego siły były tak małe! Castelmelhor, cięgle wszystkich zapewniał, że infant jest jeszcze małoletnim, dla tego téż don Pedro nie wychodził z pod opieki. Oprócz tego, królowa mieszkała w pałacu Alfonsa, a infantowi wolno tylko było przychodzić do pałacu w dni uroczystości. Jednakże przywiązanie infanta było dla królowej niejakąś pociechą. Zaczęła go kochać jak brata; on kochał ją zupełnie inaczéj; lecz skrępowany okolicznościami, nie śmiał mówić Izabelli o swojéj miłości.
Tymczasem, jeden nieszczęsny wypadek zupełnie zmienił położenie Izabelli.
W jedną z uroczystości, Alfons postanowił wyprawić w swoim pałacu wielką ordżję. Ażeby bal był wspanialszym, rozkazał Izabelli ubrać się kosztownie i uczestniczyć w uczcie. Izabella była posłuszną. Wśród kolacyi, w czasie, kiedy już wszystkie głowy były odurzone winem, Castelmelhor powstał.
— Jednéj rzeczy brakuje uczcie! — zawołał hrabia.
Ogólny śmieéh odpowiedział mu na te słowa.
— Tak jest, jednéj rzeczy brakuje! powtarzam wam! — zawołał silnym głosem Castelmelhor.
— Hrabio, jesteś pijany! — zawołał Alfons.
— W takim razie — odpowiedział Castelmelhor — wypełniam tylko obowiązek przywiązanego sługi: naśladuję cię, najjaśniejszy panie. Lecz tutaj brak jednéj rzeczy...
— Znowu! — zawołał Alfons — lecz czegóż przecie brakuje?
— Wino nie naléwa ręka kobiety.
— Brawo! brawo! — krzyknęli wszyscy — hrabia ma słuszność.
— Hrabio! — zawołał król — zaraz będziesz zadowolonym.
Alfons obrócił się do królowéj, która pomiędzy temi zaczerwienionemi twarzami zdawała się być figurą z białego marmuru i dodał:
— Izabello, weź tę karafkę i naléj tym dobrym panom, których pragnienie dręczy.
Królowa milczała, lecz na jéj twarzy, zwykle miłéj i spokojnéj, odbiły się wszystkie odcienia męczarni obrażonéj miłości własnéj i dumy, nie przyzwyczajonej do takiego obejścia.
Dworzanie patrzyli na nią z ciekawością, lecz wcale nie pojmowali, co się w niéj działo. Niektórzy nie przestawali się śmiać.
Castelmelhor nadstawił szklanki.
Alfons roześmiał się.
Królowa tak zbladła, iż żyły na jej bladém czole wystąpiły, tworząc sieć niebieską. Królowa była dobrą, nawet słabą; lecz płynęła w niéj gorąca krew stronnictwa Frondy — krew, która tylko co nie strąciła kardynała Mazarini w bezdenną przepaść.
Izabella cofnęła się kilka kroków w tył, podniosła głowę do góry i rzekła:
— Hrabio, jesteś podłym! Gdyby los dał mi za męża człowieka, nie żądałabym od niego twego życia; lecz dla czego bym go nie żądała?... Oto, ażeby cię ukarać jak zasłużyłeś... żądałabym, ażeby kat wybił cię publicznie na ulicach Lizbony...
I zwolna wyszła.
— Hrabio! — zawołał Alfons — zraniła cię!
— A ciebie, królu, publicznie zbezcześciła! — odpowiedział Castelmelhor, ukrywając pod swą udaną wesołością, straszny gniéw.
— Ciebie... wybije... kat!... Ah! to bardzo śmiészne.
— Tak, lecz gdyby jjé los dał za męża człowieka! — przecedził przez zęby Castelmelhor.
— Tak, prawda!... prawda!... Ona to powiedziała... — ryknął Alfons — a przecież jestem człowiekiem!... Przysięgam na mą śmierć!... Przysięgam na mą krew!... Jestem człowiekiem!... I biada jéj!... Zawołać mi ją tutaj!...


XIII.
Izabella de Nemours.

Grobowe milczenie panowało w sali; tylko Alfons powtórzył z wściekłością:
— Zawołać mi ją tutaj! zawołać jéj natychmiast!
— Po co? — zapytał Castelmelhor z zimną krwią.
— Chcę jéj dowieść, że jestem człowiekiem! — ryknął Alfons, aż oczy krwią mu zabiegły.
Mówiąc to dobył sztyletu, zgrzytając zębami, i tak silnie uderzył nim w stół, iż żelazo przebiło dębową deskę.
Lecz wysilenie zwaliło z nóg Alfonsa; upadł na krzesło.
— Hrabio Cąstelmelhor — rzekł król — idź do jéj pokoju i zabij ją.
Lecz Cąstelmelhor nie usłuchał go i powiedział:
— Panowie! zostawcie nas samych; król życzy sobie zemną pomówić na osobności.
Dworzanie ze smutkiem spojrzeli na niedopite szklanki; lecz rozkazywał nie Alfons lecz Cąstelmelhor: trzeba więc było być posłusznymi.
Kiedy wszyscy wyszli, Cąstelmelhor rzekł:
— Pozwól sobie powiedziéć Wasza Królewska Mość, że rozkazu twego wypełnić nie mogę... Markiz Sande jest w Lizbonie; z nim przyjechał jakiś Francuz, który zapewne ma instrukcye od samego króla Francyi. Portugalia nie może wypowiedzieć wojny Francyi.
— Już dawno nie przeszkadzałeś mi — odpowiedział król ziewając.
— Lecz mój obowiązek...
— Hrabiczu, zawołaj mi dozorców moich psów... i już sam nie powracaj... Dzisiaj nie jesteś w humorze...
— Pozwól, najjaśniejszy panie, jeszcze jedno sło...
— Ah! — jęknął Alfons z gniéwem.
— Pozwól mi działać względem...
— Czego?
— Królowéj...
— Co takiego?... — wyszeptał Alfons, już zapomniawszy o scenie zaszłéj przy stole co mówisz o królowéj?
— Królowa obraziła cię, królu!
— Obraziła?... A może być!... Dobrze, dobrze, rób co chcesz, oddaję ci ją, tylko idź precz!
Caslelmelhor natychmiast wyszedł. Od czasu, jak hrabia zawładnął królem, znacznie zmniejszył władzę rycerzy Firmamentu; oddalił ich z pałacu i umieścił w oddzielnych koszarach; zawsze jednakże liczył na ich przywiązanie, a to tém bardziéj, że zanominował na dowódzcę Fanfaronów Ascania Macarone, który udawał, że się zaprzedał hrabiemu z duszą i ciałem. Wyszedłszy od króla, hrabia udał się do Padewczyka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Macarone otrzymał rozkaz wybrać dziesięciu ludzi, gotowych na szystko; dziesięciu tych ludzi miało, w godzinę po północy, zająć ulicę Klasztorną, prowadzącą do klasztoru, w którym zwykle królowa słuchała pasterki.
Działo się to przed Narodzeniem Jezusa Chrystusa; królowa, podług wszelkich przypuszczeń, powinna była słuchać pasterki. Castelmelhor, mając ważne powody odsunięcia królowéj od dworu, z radości; schwytał za sposobność; teraz mógł zacząć wykonywanie zamiarów, mających go doprowadzić do zamierzonego celu.
Mncarone w wypełnianiu rozkazów był akuratnym; kazał sobie dwa razy powtórzyć rozkaz, i dobrze się wyuczył swéj roli. Oto, co miał zrobić: porwać królowę i zawieźć ją do zamku Sur, leżącego w prowincyi Tras-Os-Montes.
Królowa, niczego się nie domyślając, a chcąc poszukać pociechy w modlitwie, o północy wyjechała z pałacu do klasztoru.
W godzinę pasterka skończyła się.
Królowa wsiadła w karetę i jechała do domu.
— Stójcie! — krzyknął Macarone.
Fanfaroni rzucili się i zatrzymali konie, Macarone wsunął głowę do karety.
— Czcigodna królowo! — rzekł Ascanio, kłaniając się bardzo grzecznie — otrzymałem rozkaz eskortowania cię do twojéj willi. Czy zechcesz jechać sama jedna, czy téż w towarzystwie tych dwóch dam, których mam honor nazywać się najuniżeńszym sługą?
Królowa chciała zapytać swoich dam honorowych co ma znaczyć ta dziwna mowa, lecz nie zdążyła tego uczynić.
Któś strzegł jéj, i ten któś bezwątpienia miał stronników w koszarach rycerzy Firmamentu. W chwili, gdy Maearone kończył swą mowę drugim ukłonem, również grzecznym jak i piérwszy, na końcu ulicy dał się słyszeć tentent koni.
— Jedź! — zawołał piękny Padewski kawaler, nagle zmieniwszy ton swojéj mowy.
— Kto jesteś? Gdzie mnie chcesz zawieźć? — zapytała królowa.
Tymczasem jeźdźcy szybko zbliżali się. Było ich tylko dwóch. To cokolwiek uspokoiło Ascania; lecz jeden z nich na silnym andaluzyjskim koniu, zbliżał się bardzo do Goliata, co dawało kawalerowi Macarone do myślenia.
— Co to znaczy? — zapytał groźnym głosem młody jeździec, którego bogaty kostjum zabłyszczał przy pochodniach sług królowéj.
Ogromny jeździec nie mówił ani słowa, lecz dobył bardzo długijé szpady.
Usłyszawszy głos piérwszego jeźdźca, królowa zadrżała. Izabella wyjrzała oknem karety i rzuciła na swego opiekuna dziękczynne spojrzenie.
— Szanowny panie, jedź swoją drogą — odpowiedział Padewczyk — i nie mięszaj się w cudze sprawy.
Jeździec nie odpowiedział, lecz wyrwał szpadę z pochwy, i błyskawice przesunęły się przed oczyma Padewczyka. W téjże chwili spiął konia ostrogami, objechał Ascania i natarł na Fanfaronów. Olbrzym nie pozostawał w nieczynności. Pięć lub sześć razy wzniósł swą ciężką szpadę; potmé włożył ją do pochwy, ponieważ już nie było nikogo na placu bitwy.
Pozostał tylko Padewczyk, udając umarłego; chciał bowiem wiedziéć z kim ma do czynienia; lecz kiedy olbrzym postanowił go stratować swym ciężkim koniem, nasz biédny przyjaciel, zapomniawszy, iż jego znakomici przodkowie zarumienią się w grobach, zaczął ze wszystkich sił uciekać.
Tylko dwaj jeźdźcy pozostali na polu bitwy; sługa stanął w odległości, pan zbliżył się do drzwiczek karéty.
— Znam cię! — powiedziała Izabella drżącym głosem, potém dodała bardzo cicho.
— Powierzam ci się prędzéj, aniżeli komu innemu, don Simonie Vasconcellos.
Jeździec ukłonił się.
— Więc racz za mną postępować — odpowiedział Simon. — Na dzisiejszą noc mogę ci ofiarować przyjęcie, jakie może ofiarować biédny szlachcic; lecz jutro będziesz miéć, królowo, opiekę możną i straszną.
Karéta potoczyła się naprzód pod eskortę Vasconcellos’a i Baltazara.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


I.
Pałac de Souza.

Wkrótce królowa mogła wysiąść z karéty na honorowy podwórzec pałacu de Souza.
— Już dawno — powiedział Vasconcellos ze smutkiem — nikt nie zamieszkiwał tego domu, noszącego imię moich ojców. Mój brat mieszka we wspaniałym pałacu, ja zaś ukrywam się w nędzném schronieniu. Wejdź pani, mam bowiem prawo powiedziéć, iż ten dom jest schronieniem szlachetném, ponieważ widział piętnaście pokoleń de Souza, a noga hrabiego Castelmelhor nie przestąpiła tego progu odtąd, jak hrabiego nazywają faworytem króla.
Izabella wysiadła z karety, i opiérając się na ramieniu Vasconcellos’a, przeszła przez podwórzec zarosły trawą. Izabella cała drżała i oddychała ciężko, Vasconcellos postępował krokiem pewnym. Na ostatnim stopniu schodów zatrzymał się.
— Pani! — powiedział Vasconcellos — jeżeli Wasza Królewska Mość pozwolisz mi, będę jéj czynić honory w pałacu mych przodków; jeżeli zaś odmówisz, pozostanę tutaj na progu, i będę cię bronić do jutra.
— Wejdź pan! — wyszeptała królowa.
Przeszedłszy przez próg, przebiegli kilkanaście pokoi, zanim się znaleźli w sali, w któréj już raz widzieliśmy zgromadzoną rodzinę de Souza.
Tutaj nic się nie zmieniło; wszystko stało na swojém miejscu; portrety przodków, krzesło ozdobione herbem, na którém zwykle siedziała nieboszczka hrabina, i wielki hebanowy fotel z wysokiemi rzeźbionemi poręczami, na którym wspiérała się Ineza de Cadaval.
Vasconcellos przesunął ręką po czole, jak gdyby chciał odpędzić straszne wspomnienia.
Otworzył drzwi i wskazał bogato ubrany pokój, ze starożytnemi meblami; tutaj stało wielkie łoże, nad którem wznosił się pąsowy aksamitny baldachim, na firankach którego był wyszyty złotem krzyż domu Braganza.
— W czasach, kiedy jeszcze herb familii de Souza był czysty, bez piętna hańby — powiedział Vasconcellos — zdarzało się, że w tym pokoju nieraz odpoczywali królowie. Na dzisiejszą noc ten pokój jest przeznaczony na sypialnią dla Waszéj Królewskiéj Mości... Śij, pani, spokojnie; ja będę czuwać nad tém, ażeby Waszéj Królewskiéj Mości nie przeszkodzono.
I Vasconcellos ukłoniwszy się, chciał opuścić pokój.
— Zostań! — powiedziała królowa.
Vasconcellos zbladł, lecz natychmiast zatrzymał się.
— Senoras! — rzekła królowa, zwracając się do swoich dam — pozostawcie nas.
Dwie Portugalki wyszły. Królowa i Vasconcellos pozostali sam-na-sam.
Tylko jedna lampa oświecała pokój. Jéj słabe światło trzymało wszystko w półcieniu, zaledwie można było dojrzéć portrety zawieszone na ścianach, i ciężką sztukateryę zdobiącą sufit. Czasami tylko łysnęło światło na lustrach, pryzmatach świeczników i bladej pozłocie tarcz herbowych.
Królowa stała we drzwiach pokoju przeznaczonego na jej sypialnię. Vasconcellos schylony i ze spuszczonemi oczyma, pozostał na środku pokoju.
Niejakiś czas królowa była zmięszaną i niejako zgnębioną; jéj łono mocno się wznosiło; jéj policzki nagle przechodziły z koloru purpurowego do strasznej bladości. Lecz nagle zawładnęła swemi uczuciami, podniosła głowę i bystro spojrzała w twarz Vasconcellos’a.
— Panie! — powiedziała — przysuń mi krzesło... Zbliż się, słuchaj mnie... Czy pamiętasz te czasy, kiedyśmy się bawili na dworze Ludwika króla Francyi?
— Pamiętam — odpowiedział Vasconcellos.
— Pan wtedy bardzo byłeś nieszczęśliwy; ja zaś... ah! ja byłam bardzo szczęśliwą!... Ujrzałam cię, i wtedy to zaznałam co to są troski, byłam nieszczęśliwą ponieważ cię pokochałam... Nie przerywaj mi, panie... Przybyłam do Portugalii jedynie dla tego, ażeby cię jeszcze raz zobaczyć. Wcale nie myślałam o tronie. Sądziłam... ah! niestety byłam zaślepioną!... sądziłam, że w twoich oczach widziałam wzajemną miłość; miałam nadzieję!... Panie, ja sama zatrułam sobie życie, lecz zatrułam je sobie z miłości ku tobie.
Vasconcellos upadł na kolana i ukrył swą twarz w dłoniach.
Królowa mówiła głosem pewnym, lecz stłumionym. Na jéj twarzy malowała się straszna rezygnacja.
— Przyjechałam tutaj, — mówiła daléj królowa, — i zamiast obiecywanych honorów, doznałam obelg i pogardy. Ja, któréj całe życie było nieprzerwaném pasmem szczęścia, już przywykłam do łez. Chciałam życ samotnie, poświęcić swe życie na modlitwę do Boga, a on zmusza mnie, swoją żonę i królowę, uczestniczyć w tych bezwstydnych ordżjach, w obecności swych służalców; i nie mam nikogo, ażeby mnie pocieszył? nie mam nikogo na swą obronę?
— Pani! — zawołał Vasconcellos — miéj litość nademną!
— Panie! miéć litość nad tobą! — powtórzyła królowa, iskrzącym wzrokiem spoglądając na Vasconcellos’a. — W saméj rzeczy, już nieraz litowałam się nad tobą, p nieważ wiem, że mnie kochasz; wiem już o tém oddawna.
— Pani!... — przerwał Vasconcellos.
— Ah! wolno mi przemawiać do ciebie w podobny sposób — powiedziała Izabella ze smutnym uśmiechem — kochasz mnie, wiem o tém, lecz wiem również, że nieprzezwyciężona przeszkoda wznosi się przed tobą; przeszkoda, która dla mnie jest nieznaną, a dla ciebie jest nie do przezwyciężenia; przeszkoda, którą nie możesz i któréj nie powinieneś przezwyciężać... Vasconcellos’ie! sądziłeś, żeś się dobrze ukrywał, kiedyś zdaleka czuwał nademną, kiedyś wypełniał swój obowiązek z ostrożnością, z jaką inni spełniają zbrodnię? Lecz ja cię widziałam, ja cię przeczuwałam, i dla tego tylko jeszcze nie umarłam, pędząc swe życie na tym ohydnym dworze, żem czuła twą obecność... chciałam jeszcze żyć, ażeby kiedykolwiek podziękować ci za twe poświęcenie, i konając powiedziéć ci: „Kochałam cię, don Simonie, kocham cię, i oprócz ciebie nikogo więcéj nie kochałam jak tylko Boga.“
Vasconcellos głucho jęknął, Izabella nie myliła się: on kochał ją namiętnie, lecz ciągle walczył ze swoją namiętnością; była-to miłość bez celu, miłość bez nadziei — było-to ubóstwianie.
W téj chwili Vasconcellos byłby oddał swe życie na tym, a nawet obiecywane na tamtym świecie, gdyby wiedział, iż ofiara tego życia przyniesie jéj choćby chwilkę szczęścia; lecz jéj słowa padały mu na serce jakby roztopiony ołów; strasznie cierpiał, chciałby był uciec.
— Pani! — szeptał don Simon, składając ręce dziękuję ci... dziękuję ci... lecz litości! Nie znasz łańcucha, jaki mię wiąże. Pani, z duszą i ciałem należę do króla, pani zaś jesteś królową.
Izabella wstała.
— Nie jestem żoną króla — powiedziała królowa ze stałością.
Mówiąc te słowa królowa zarumieniła się, lecz nie spuściła oczu. W jéj ruchu i głosie przebijała się spokojna i szlachetna godność, która daleko lepiéj przystoi wstydowi, aniżeli zwykły śmiészny grymas, z jakim go wystawiają poeci i malarze.
Vasconcellos wstał i nie mógł strącić ze swojéj twarzy wyrazu wielkiego zadziwienia.
— Jestem tutaj — mówiła daléj Izabella — również jak w Wersalu, dzisiaj jak wtedy, panną de Savoie Nemours.
— Czy podobna! — zawołał Vasconcellos.
Izabella wyciągnęła rękę, którą don Simon ucałował z zapałem.
A teraz oddal się, don Simonie; moja ręka jest twoją, moje serce jest twojém, lecz moje życie jest w ręku Boga! W klasztorze będę się modlić za ciebie, za ciebie, który jesteś moim opiekuńczym aniołem, i za ciebie, który jesteś moim złym duchem.
Izabella królewskim ruchem rękę wskazała na drzwi.
Zgnębiony Vasconcellos stał na miejscu jakby skamieniały, i nie myślał być posłusznym. Wzniósł ręce i zgiął nogi, jak gdyby chciał uklęknąć.
Lecz nagle gasnąca lampa rzuciłąa gwałtowny ostatni płomyk. W téj chwili wzrok Vasconcellos’a spoczł na hebanowym fotelu o wysokich poręczach, na którym Ineza tak często siedzęc, rumieniła się pod wpływem jego głosu.
Vasconcellos raptem wstał, wyprostował się i wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa.
Królowa odprowadziła go wzrokiem do progu.
— Boże! — wyszeptała Izabella — daj mi siłę, ażebym go mogła przestać kochać!


II.
Mnich.

Nazajutrz, obietnica Vasconcellos’a spełniła się. Izabella de Savoie Nemours uzyskała strasznego i możnego opiekuna.
Raniuteńko, kareta markiza de Sande zatrzymała się przed bramą pałacu de Souza. Z karéty wysiadł jakiś mężczyzna, ozdobiony wszystkiemi orderami króla Francyi. Był-to pan wice-hrabia de Fosseuse, wiozący depesze od Ludwika XIV do dworu portugalskiego; oprócz tego, pan wice-hrabia był upełnomocniony do reprezentowania króla w Lizbonie. Wice-hrabia po krótkiéj naradzie z królową, natychmiast udał się do Alfonsa VI.
Zniewaga, wyrządzona królowéj, była wszystkim wiadomą; nawet jéj nie starano się zatrzéć. Żądania Francuza u pełnomocnionego były sprawiedliwe i przedstawione bezwarunkowo: od zadosyć-uczynienia nie można się było uchylić.
W południe królowa opuściła pałac de Souza, i w towarzystwie markiza de Sande i wice-hrabiego de Fosseuse, pojechała do pałacu Xabregas, przygotowanego na jéj przyjęcie. Nad główném wejściem do pałacu powiewała ogromna chorągiew biała, w środku któréj w lazurowém polu jaśniały trzy złote lilie.
— Pani! — powiedział wice-hrabia de Fosseuse — oto twoja tarcza. Jesteś pani pod protekcyą Francyi.
Isabella z dumą i radością spoglądała na biały sztandar, za którym wszędzie postępowało zwycięztwo. Uspokoiła się, znalazłszy się pod wielkiém imieniem swéj ojczyzny.
Lecz wkrótce jéj myśli przybrały swój dawny kierunek. Jéj wzrok od samego rana szukał Vasconcellos’a, który się wcale nie pokazywał.
Wieczorem dnia poprzedzającego chciała się z nim widziéć, chcąc się z nim już raz na zawsze pożegnać; dzisiaj chciała z nim mówić, mając mu zamiar podziękować za niespodzianą pomoc, która zapewne była jego dziełem.
Vasconcellos postanowił już się nie pokazywać. W piérwszéj chwili uniesienia, cieszył się, że królowa już jest wolną, wcale nie skrępowaną żadnemi węzłami; napawał się myślą, że znalazł znowu w niej pannę de Savoie, lekkomyślnie sądząc, iż teraz przeszkoda wznosząca się między niemi została zniszczoną. Lecz rozmyślanie odczarowało go. Pojął, że jego położenie względem niéj wcale się nie zmieniło. Dla kogokolwiek bądź Izabella mogła być wolną; dla niego nie przestawała być kobiétą, zasiadającą na tronie obok Alfonsa.
Vasconcellos był zupełnie oddany krolowi; ani na chwilę nie spuszczał z uwagi przysięgi, jaką wykonał przed swym konającym ojcem; zastosowywał się nawet do przysięgi tém bardziéj, że jego rodzony brat złamał ją. Kochać Izabellę, było — to chciéć połączyć jéj los ze swoim, ponieważ Vasconcellos’owi nie mogło przyjść na myśl, żeby Izabella była jego metressą. A ożenić się z królową, czyż nie znaczyło wydać słabego charakteru, nieudolności Alfonsa? czyż ożenienie się z Izabellą nie było wyznaniem publicznym, iż się jest nieprzyjacielem króla?
Izabella, jak to sama wyznała, kocha go; lecz teraz, po minięciu niebezpieczeństwa, myśl o zamknięciu się w klasztorze, powinna była upaśdź. Vasconcellos był człowiekiem z charakterem. Scena wieczorna w wigilię tego dnia wyczerpała jego siły. Czuł, że nie będzie się w stanie utrzymać przed grożącém mu niebezpieczeństwem. Obawiając się więc swojéj słabości, postanowił wyjechać, nie widząc się z królową.
W nocy udał się do markiza de Sande i wice-hrabiego de Fosseuse, wiedząc, iż ci panowie zupełnie są oddani królowéj; uprzedził ich o swojém postanowieniu, i więcéj do pałacu nie wrócił.
Wice-hrabia de Fosseuse wprowadził królowę do pałacu Xabregas. Po naradzie, na któréj był obecny markiz de Sande i na którą zaproszono kilku grandów portugalskich nieprzyjaznych dworowi i kilku prałatów — natychmiast przez kuryera wysłano depesze do Jego Świątobliwości papiéża Klemensa IX.
Natychmiast za kuryerem mieli się udać do Rzymu: ojciec Vieira de Silva, spowiednik królowej, Ludwik de Souza, członek świętéj inkwizycyi, i Emanuel de Magalhaeus de Menezes, archidyakon kościoła metropolitalnego w Porto; wszyscy upełnomocnieni przez Izabellę de Savoie Nemours, do żądania od stolicy apostolskiéj, ażeby ta unieważniła małżeństwo księżnéj z Alfonsem VI.
Naturalnie, że od téj chwili położenie Izabelli znacznie się polepszyło. Nawet utworzyło się jéj stronnictwo. Niezadowolona wyższa szlachta i duchowieństwo, zamiast pochwycenia za sztandar, wzięła jéj imię; lecz Izabella nie chciała się mięszać do politycznych intryg, w samotności przepędzała smutne chwile w zamku, ciesząc się myślą, iż już więcéj nie będzie zmuszaną, ażeby być powolną dziwnym kaprysom Alfonsa.
Pan de Fosseuse, opuszczając Lizbonę, obiecał królowéj przysłać dwie panny honorowe rodem z Francji. W saméj rzeczy, w krótce przybyły prześliczne dwie siostry, Marya i Gabryela de Saulnes, córki poczciwego starego szlachcica z Orleanu. Młode dwie dziewczyny ciągle towarzyszyły Izabelli. Kochały ją serdecznie, ponieważ była nieszczęśliwą a dobrą. Ich naiwność nieraz rozweseliła smutne chwile królowéj.
Infant don Pedro ciągle odwiedzał królowę. Byt-to człowiek piękny i szlachetny charakteru cokolwiek słabego, do czego się przyczyniła długa opieka. Był nieśmiałym przy kobiécie, lecz odważnym w obliczu niebezpieczeństwa. Złe obejście pod każdym względem jakie go spotykało przy dworze, wcale nie zmniejszyło jego przywiązania ku bratu; lecz nienawidził Castelmelhor’a, który raz nawet ośmielił się pogrozić mu szpadą. Jak wszyscy ludzie słabego charakteru, był zazdrosnym i długo nie zapominał krzywdy mu wyrządzonéj; lecz te wszystkie złe skłonności, osłonięte wielą dobremi przymioty, uszły baczności królowéj, która postępowała z nim jak z bratem, i powierzała mu swoje tajemnice.
Izabella nie mogła nie wiedziéć o miłości infanta, ponieważ miłość ta co chwila okazywała się na zewnętrz; lecz królowa udawała, iż jéj nie spostrzega, ponieważ nie mogła na nią odpowiedziéć wzajemną miłością. Miłość infanta była szczerą i czystą; on kochał ją tak jak paź kocha swą damę. Pukiel jéj włosów przywiódłby don Pedra do szaleństwa. Gdyby żyli w wiekach rycerskich, don Pedro byłby zadowolony, gdyby mu tylko pozwolono nosić szarfę w kolorze ulubionym jego ukochanéj damy.
Lecz jego zazdrosna miłość nie znała granic. Zazdrość jest uczuciem, które inne zwycięża, dla tego też prosto dąży do celu. Don Pedro już dawno wiedział, że serce Izabelli nie jest wolném, i podejrzenia jego od razu padły na winnego. Nazwisko Vasconcellos zmuszało go drżéć; nienawidził również Vasconcellos’a jak i Castelmelhor’a.
A jednak Simon niczém nie mógł w nim wzbudzić téj zazdrości. Przez cały rok jak Izabella zajmowała pałac Xabregas, Vasconcellos widział ją tylko dwa razy i to w obecności jéj dam honorowych. Oprócz tego, do pałacu przywiodły go niezwyczajne i ważne powody. Piérwszego razu, przybył ją uwiadomić, iż jeden z jéj sług podał projekt faworytowi, ażeby ją otruć, lecz Castelmelhor nie zgodził się na to otrucie, powodowany honorem; raz drugi, przywiózł jéj wiadomość z Rzymu w interessie prowadzonego rozwodu; tego też dnia wręczył jéj akt rozwodowy, podpisany przez kardynała Ludwika de Vendôme (wuja krolowéj). Zdaje się, że Vasconcellos miał środki dowiedzenia się wszystkiego, co się tylko ściągało do królowéj, prędzéj aniżeli inni.
Jednakże, Simon nie mieszkał w Lizbonie, a przynajmniéj nikt go nie widział w stolicy, i jego służący, Baltazar, wszedł do służby do lorda Fanshaw.
Infant gniewał się bardzo, że Vasconcellos dowiadywał się o sprawach krolowéj tak dokładnie; osobliwie przychodził do rozpaczy, spostrzegając, jakie wrażenie sprawiają na królowéj rzadkie odwiedziny tego człowieka. Izabella ciągle mówiła o nim, to z tajemniczą ostrożnością, to znowu z wielką czułością.
Don Pedro widział w Simonie rywala; i ukrywał swéj nienawiści ku niemu tylko dla tego, iż się obawiał gniewu Izabelli.
Dopóki opowiadaliśmy czytelnikom dawno ubiegłe lecz konieczne zdarzenia, romans nasz nie posuwał się naprzód; teraz poprawimy naszą omyłkę.
Była godzina siódma wieczorem. Królowa siedziała na sofie w pokoiku pałacu Xabregas, w którym się zwykle modliła. Obok niéj klęczały na miękkich poduszkach dwie panny nadworne, Marya i Gabryela, i coś wyszywały. Infant don Pedro siedział na taborecie, i z ogromnéj portugalskiéj gitary, wydobywał jakieś dziwne tony. Oprócz tego śpiewał jakąś francuzką piosenkę, któréj się wyuczył dla przypodobania się królowéj. Izabella, słuchając jéj, wsparła głowę na ręce i myślała.
— Czy przypominasz sobie tę piosnkę? — zapytała po cichu Gabryela Saulnes swjé siostry Maryi.
Marya tylko co nie płakała.
— Co takiego? — zapytała królowa.
— To wspomnienie — odpowiedziała wesoło Gabryela. — Piosenkę, którą tak dobrze śpiewa Jego Wysokość, Marya słyszała bardzo często.
Marya zarumieniła się.
— A gdzież ją słyszała? — uśmiechając się napytała królowa.
— Często ją śpiewał nasz cioteczny brat, Rogers de Lusse, chorąży królewskich konnych strzelców.
— Nie płacz, Maryo! — odpowiedziała królowa — wkrótce powrócimy cię Francyi i twemu ciotecznemu bratu... Drudzy nie mogą miéć nawet nadziei widziéć tego kogo kochają... Proszę cię, przestań śpiewać, kochany bracie!
Tak królowa zwykle nazywała infanta. Don Pedro natychmiast położył gitarę i przysunął się do Izabelli.
— Czyś nie otrzymała z Rzymu jakiéj złéj wiadomości, królowo? — zapytał infant. — Dzisiaj zdajesz mi się być smutniejszą aniżeli zwykle.
Izabella nic nie odpowiedziała.
— Myśli o nim — pomyślał infant. — Zawsze o nim... tylko o nim!...
— I cóż, zamilkłeś bracie? — nagle zapytała Izabella z udaną wesołością. — Czy nie wiész czasem jakiéj zabawnéj historyi, któraby mogła rozweselić trzy biédne zakonnice?
Obie siostry Saulnes przysunęły poduszki, ażeby lepiéj słyszéć. Książę szukał historyi w swéj głowie z gorliwością, lecz nie znalazł żadnéj. Bardzo często ludzi pamięć zdradza wtedy, kiedy potrzebują najwięcéj pamiętać lub wiedziéć.
— Słuchajcie panny uważnie — rzekła królowa — brat zaraz nam coś opowié.
Rozkaz ten był zupełnie niepotrzebnym. Obie siostry już dawno z niecierpliwością spoglądały na infanta.
— Ah! — zawołał infant, na którego twarzy malował się szczery smutek — nic nie opowiem, ponieważ nie umiem improwizować powieści.
Powiedziawszy to, spuścił oczy, i zaczął miąć beret, jak narzeczony wieśniak, który już wyczerpnął wszystkie zasoby swéj wymowy. Marya spojrzała na don Pedra, w duszy żałując go; Gabryela nie mogła się wstrzymać od uśmiéchu.
Królowa znowu się pogrążyła w dumanie.
— Jednakże — zaczął infant, pobudzony szyderczym uśmiechem Gabryeli, jak szlachetny koń ostrogą — jednakżeż zdarzają się wypadki, które w opowiadaniu zdają się być zupełnie nieprawdopodobnemi bajkami... Czyś kiedy słyszała, królowo, o mnichu?
— O mnichu? — powtórzyła Izabella w roztargnieniu.
— Co to za mnich? — zapytały obydwie siostry z przestrachem.
— Tak jest, o mnichu — ciągnął infant — o człowieku, którego znają pod tém nazwiskiem, i od razu wszyscy poznają tego mnicha w stolicy, w której jest pięćdziesiąt klasztorów... Nigdy nikt nie widział jego twarzy; jego widok przywraca memu bratu rozum; jego głos wzbudza przestrach w zdrajcy hrabi Castelmelhor; jego ręka rozsypuje tyle dobrodziejstw, iż wstrzymuje burzę niebios, gotową spaśdź na Portugalię — Piérwszy raz mówisz mi o tym człowieku, bracie.
— Tak jest, w saméj rzeczy raz piérwszy. A dla czego? Sam nie wiem. Ma on prawo do mojéj miłości i mego szacunku.
— Jak-to! Wasza Wysokość go znasz? — wyrwała się Gabryela — może mówiłeś z nim?
— Dla czego się o to pytasz? — zapytała królowa z zadziwieniem.
— Ah! mnich jest-to człowiek tak tajemniczy, tak straszny! Słyszałam jak służba Waszéj Wysokości rozmawiała o nim. Dworzanie wymawiali jego imię ze drżeniem.
Nagle wszyscy umilkli. Sam infant zamyślił się.
— Pewnego razu... — zaczęła Gabryela — ale nie wiem... czym to powinna powiedziéć Waszéj Wysokości?...
— Opowiadaj moja córko, jestem bardzo ciekawa.
— Pewnego razu, kiedy Wasza Królewska Mość byłaś słabą, posłałaś mię do klasztoru Nadziei, ażebym się modliła; moja siostra pozostała przy Was. Podczas mszy, uczułam, iż mnie któś trąca w rękę, i tylko co nie zemdlałam, zobaczywszy, że obok mnie stoi zakonnik, którego twarz była zakryta ogromnym kapturem. Przypomniałam sobie słowa dworzan, i w zakonniku poznałam mnicha.
— Mnich dotknął się do ciebie niechcący?
— Nie, chciał zwrócić na siebie moją uwagę, i rzekł mi: „Dziecię, los włożył na ciebie święty obowiązek... pilnować, pocieszać i kochać ją!... Będziesz szczęśliwą tam i tutaj; dziecię, czy wypełnisz ten święty obowiązek?...“
— On powiedział te słowa? — wyszeptała królowa.
— Potém usłyszałam głębokie westchnienie. Kiedym się obróciła, obok mnie nie było nikogo.
— To rzecz dziwna! — zmówili się infant i królowa.
— W saméj rzeczy bardzo dziwna — powtórzyła Marya Saulnes.
— Na drugi dzień moja siostra Gabryela pozostała przy Waszéj Królewskiéj Mości, a ja pojechałam na mszę do klasztoru...
— No i cóż? — zapytała królowa.
— Siostra już opisała i moje zdarzenie; mnie wydarzyło się zupełnie toż samo.
— Lecz ja wcale nie znam tego człowieka — powiedziała Izabella — dla czegożby on miał się mną zajmować?
— Królowo, czy jesteś pewną, iż go nie znasz? — zapytał infant serio.
— Daję słowo honoru, żem go nigdy nie widziała.
— Lecz on i mnie mówił o Waszéj Królewskiéj Mości. Powiedział mi: „Broń ją... kochaj... kochaj ją... tym sposobem wynagrodzisz jéj za wszystkie obrazy i krzywdy, które jéj twój brat wyrządził...
Królowa uśmiéchnęła się w celu ukrycia pomięszania.
— Tak jest — mówił daléj infant tonem ostrym, jakby rozmawiając sam z sobą — z jego rad można wnioskować, że ten człowiek ma wykształcony umysł i dobre serce. Za każdym razem, ilekroć mój brat obraził mnie, on przychodził do mnie, pocieszał mnie i odprowadzał od myśli dążących do zemsty. Ktokolwiek on jest, jak już powiedziałem, jestem obowiązany okazywać mu wdzięczność... Lecz ta tajemnica, jaką się otacza, zatrważa mnie... Ja nie mogę kochać teg0 człowieka. Wierzę mu, szanuję go, leci tajemny głos rozkazuje mi go nienawidziéć.
Infant zamilkł.
Zwolna, pod wpływem téj tajemniczéj rozmowy, twarze cztérech osób, siedzących w pokoju królowéj, przyjęły wyraz powagi.
Noc była posępna: na podwórcu wył wiatr pomiędzy obnażonemi drzewami. Wysokie stare okna skrzypiały napierane wichrem. Obie dziewice, przycisnąwszy się do siebie, zaledwie mogły ukrywać swój przestrach.
W téj chwili drzwi rozwarły się: wszyscy czekali na zjawienie się tajemniczéj osoby, o któréj tylko co mówili.
Lecz marszałek zniweczył ogólne przerażenie, wymówiwszy głośno:
— Don Simon Vasconcellos y Souza!


III.
Godzina ósma.

Nazwisko don Simona Vasconcellos sprawiło różne wrażenie na cztérech osobach, siedzących w pokoju królowéj Izabelli.
Królowa uczula silne wewnętrzne wzburzenie; nie starała się go nawet ukryć, dla tego téż natychmiast odbiło się na twarzy. Infant zbladł, uczuł on drżenie, jakie sprawia w człowieku widok nieprzyjaciela. Marya i Gabryela, usłyszawszy to nazwisko, natychmiast się uspokoiły i na ich usta powrócił uśmiéch.
Przez ostatnie pięć lat Vasconcellos z pięknego młodzieńca stał się pięknym mężczyzną. Zresztą, był bardzo podobnym do brata swego, hrabiego Ludwika Castelmelhor.
Obydwaj bracia mieli też same talie, piękny wzrost, dumne spojrzenie.
Tylko w szlachetnéj twarzy Vasconcellos’a nie było tego fałszywego wyrazu, wątpliwego, nieokreślonego, który szpecił twarz jego brata. Oczy don Simona, w których smutek zagasił namiętność, i jego czyste czoło, świadczyły, że nie występne i samolubne myśli, sprowadziły na jego twarz tę zimną bladość.
Don Simon miał na sobie wspaniały kostjum. Idąc za portugalską modą, Vasconcellos ubierał się tylko w kolory, będące na jego herbowéj tarczy. Kostjum dodawał mu tyle podobieństwa do brata, iż królowa pomimowoli zarumieniła się, wspomniawszy straszny obrazę, wyrządzoną jéj przez hrabiego Castelmelhor.
Infant cofnął się kilka kroków wtył.
— Są do siebie podobni — myślał sobie don Pedro — twarzą i sercem... Chciałbym, żeby tak było... I tak jest zapewne!... Nie wiem którego z nich dwóch bardziéj nienawidzę!
Vasconcellos wolnemi kroki zbliżył się do królowej i nizko się skłonił. Infant dający baczenie na Izabellę, z gniéwem spostrzegł, iż królowa sama dobrowolnie podała swą rękę gościowi. Vasconcellos ucałował ją i podniósł głowę do góry.
— Jakiemu szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczam twoje przybycie? — zapytała królowa.
— Moje odwiedziny nie przyniosą Waszéj Królewskiéj Mości wielkiego zadowolenia — odpowiedział Vasconcellos ze smutnym uśmiéchem. — Smutni nie mogą pocieszać zasmuconych. Z resztą, mam zupełnie inny obowiązek: bronie cię, królowo. Kiedy ci zagraża niebezpieczeństwo, na chwilę opuszczam swoje stanowisko, i spieszę na twoją obronę. Moje zjawienie się zawsze jest fatalném, ono zapowiada niebezpieczeństwo.
— Jakie niebezpieczeństwo zagraża królowéj? — zapytał infant, zbliżając się do rozmawiających.
— O! teraz jestem zupełnie zabezpieczona! — zawołała królowa. — Alboż ty, don Simonie, nie jesteś obok mnie, ty, mój ciągły obrońca?
— Dotychczas robiłem wszystko, co tylko mogło być w mojéj mocy — odpowiedział Vasconcellos.
Następnie, grzecznie ukłoniwszy się infantowi, dodał: Zresztą, Wasz a Wysokość możesz dobyć szpady na obronę królowéj, ponieważ niebezpieczeństwo nie grozi jéj ze strony don Alfonsa.
— A więc jest jakieś niebezpieczeństwo? zawołał infant. — Mów pan, jakie?
Zamkowy zegar uderzył raz, co w starożytnych zegarach było wskazówkę, iż za kilka chwil bić będzie godzinę.
— Już czas! już czas! — jęknął Vasconcellos.
Potém dodał, odpowiadając infantowi:
— Trzeba uratować królowę; przeciwko niéj uknuto niecny zamach... Zamach ten chcę wypełnić dzisiaj wieczór.
— Zamach!
— Czas jest drogi, nie mogę więc wyjaśniać szczegółów... Uspokój się Wasz a Wysokość! Już przedsięwzięto zaradcze środki... Odpowiadam za wszystko.
— Lecz czyby nie było lepiéj ratować się ucieczkę? — zapytał infant.
— Już zapóźno!
Ktoś silnie zasztukał do bramy zamkowéj.
W téj chwili zegar wybił ósmą.
— Literalnie wypełniają twoje rozkazy, milordzie — pomyślał sobie Yasconcellos — przyjemnie jest miéć do czynienia z takim przeciwnikiem...
— Co, co? — zapytała królowa.
— Dwudziestu podłych ludzi przyszło cię porwać, królowo — odpowiedział Simon.
— Dwudziestu, mówisz! — zawołał infant. — Ich dwudziestu!... Ależ, jesteś albo szalonym, albo zdrajcą!
— Milcz! — rozkazująco powiedziała królowa.
Potém dodała, nie spuszczając oczu z Simona.
— Zupełnie ci zawierzam. Cokolwiekby się stało, oświadczam, że ty mnie nie zdradzasz.
Infant zaczął biegać po pokoju wielkiemi krokami.
— Dziękuję Waszéj Królewskiéj Mości — odpowiedział Vasconcellos.
Na schodach dały się słyszéć kroki i głosy dworzan, starających się kogoś wstrzymać.
Obie Francuzki strasznie się przelękły; stały blade i nieporuszone jak marmurowe posagi.
Królowa spojrzawszy na nie, rzekła:
— Idźcie, dzieci moje. Idźcie do kaplicy, tam będziecie bezpieczne.
Siostry wzięły się za ręce, i wbrew rozkazowi królowej, uklękły jéj u nóg.
— O! my za nic w świecie nie opuścimy cię w chwili niebezpieczeństwa — powiedziała Marya.
— Jesteśmy córkami szlachcica — dodała Gabryela, zmarszczywszy śliczne brwi — mamy zatém prawo umrzeć razem z tobę.
Królowa ucałowała obydwie.
Łoskot kroków szybko się przybliżał; już tłum wdarł się do sąsiedniego pokoju. Vasconcellos powiedziawszy królowéj, ażeby po, została na miejscu, sam zbliżył się ku drzwiom. Infant chciał za nim pośpieszyć.
— Pozostań Wasza Wysokość — rzekł Vasconcellos — zbliża się już chwila, w któréj cała Portugalia będzie liczyć na ciebie. Nie narażaj niepotrzebnie swego szacownego życia.
Simon jeszcze nie skończył, kiedy drzwi się otworzyły.
Vasconcellos grzecznie, lecz stanowczo, usunął na bok infanta, dobywającego szpadę i zamierzającego bronić drzwi, i stanął przed nim, nic wyjmując szpady z pochwy.
Rycerze Firmamentu, wyrzuciwszy ostatniego lokaja, który im tamował drogę do drzwi, z hałasem wpadli do pokoju; za nimi szedł sir Wiliam, sekretarz lorda Fanshaw.
Vasconcellos, założywszy ręce na piersi, stanął pomiędzy nimi i światłem; z początku rycerze nie spostrzegli go; lecz kiedy Manuel Antitnez, adjutant Ascania Macarone, chciał przejść obok niego, ażeby się zbliżyć do królowéj, Simon nagle porwał go za ramiona i odepchnął do towarzyszy.
— Pocoście tutaj przyszli! — zawołał Simon piorunującym głosem.
Królewscy Fanfaroni stanęli zadziwieni. Znajdujący się w tylnych szeregach nie mogli widziéć co się dzieje na przodzie, dobyli więc szpad; stojący w piérwszych szeregach nie śmieli się ruszyć z miejsca. Sir Wiliam stał zdaleka i jak mógł zakrywał sobie twarz szerokim płaszczem.
Nakoniec wymówiono jakieś nazwisko które szybko przebiegło wśród szeregów.
— Hrabia Castelmelhor! — powtarzali królewscy Fanfaroni.
Faworyt wzbudzał taki postrach, że stojący blizko drzwi zaczęli uciekać. Nikt nie wiedział, że Vasconcellos jest w Lizbonie. Ten człowiek w kostjumie barwy domu de Souza, mógł być tylko hrabię Caslelmelhor.
Vasconeellos nie liczył na tę omyłkę. Dowiedziawszy się o niebezpieczeństwie grożącém królowéj, przedsięwziął zaradcze środki, i z wewnętrzném przekonaniem rzekł do królowéj: „Odpowiadam za Waszą Królewską Mość!“ Lecz ucieczka rycerzy Firmamentu zmusiła go do zamyślenia się; imię hrabiego Castelmelhor obiło się o jego uszy: domyślił się więc powodu ich panicznego strachu.
Simonowi wypadało korzystać z tego strachu, ponieważ walka zebrałaby naokoło pałacu świadków, czego Vasconeellos właśnie się obawiał.
Dobywszy więc szpady, zbliżył się do królewskich Fanfaronów, którzy natychmiast cofnęli się.
— Kto was tutaj przyprowadził? — zapytał Simon.
— Ja, hrabio — odpowiedział Antunez drżącym głosem; — lecz myślałem że działam z woli Waszéj Wielmożności... Ja wypełniam tylko rozkazy mego dowódcy, kapitana Ascanio Macarone.
— Wszyscy będziecie ukarani, — rzekł Vasconcellos, tonem urywkowym, jakim zwykle mawiał Castelmelhor; wasz kapitan dostanie dymissyę, ażeby wszyscy widzieli, że nie wolno bezkarnie napadać na rezydencyę królowéj i obrażać flaggi francuzkiéj która powiewa nad pałacem... Idźcie precz!
Wszyscy byli posłusznymi.
— Zaczekajcie! — zawołał Vasconcellos; — co to za człowiek, nie w mundurze królewskich Fanfaronów?
I Simon wskazał na Sir Wiliama.
— To Anglik, — odpowiedział Antunez.
— Dla czego jest migęzy wami?
Antunez wahał się czy odpowiedziéć.
— Jestto sekretarz lorda Fenshave, — wyjąkał nareszcie Manuel.
— Wasza Wysokość, — rzekł Vasconcellos odwracając się do infanta; — nie omyliłem się, kiedym wam mówił że spisek ten nie wychodzi od twego brata... Idźcie! — dodał Simon do fanfaronów; — proszę jednak pana Anglika ażeby raczył przestać!
Wbrew temu rozkazowi, Sir Wiliam chciał uciec; lecz na znak mniemanego hrabiego Castelmelhor, królewscy Fanfaron1 schwytali Anglika, a postawiwszy go na środku pokoju, wyszli.
Królowa i infant byli niemymi świadkami całéj téj sceny. Królowa unosiła się nad Simonem Vasconcellos, i wcale nie myślała badać źródeł jego władzy. W głębi duszy, dziękowała mu za obronę.
Infant, przeciwnie, rozdrzaźniony wyższością przeciwnika, obmyśliwał jakim by sposobem mógł się zemścić. Zapytywał się sam siebie: jakie związki łączą Vasconcellosa z królewskiemi Fanfaronami? jakim sposobem ten człowiek mógł się dowiedziéć o grożącém niebezpieczeństwie, i usunąć takowe, tylko siłą woli, — on nie mający żadnego znaczenia w państwie, i jako wygnaniec, zjawiający się tajemnie, po upływie pięciu lat w Lizbonie.
Podczas gdy Infant myślał, zabierało się na drugą scenę, która powinna go była jeszcze bardziej zadziwić.
Vasconcellos pozostał na środku sali, przed Sir Wiljamcm, który starannie zakrywał się płaszczem. Młodszy Souza kilka chwil milczał: nakoniec, kiedy się dał słyszéć łoskot, zamykanej bramy za Fanfaronami, Simon zwolna wzniósł rękę do góry i nagle zdarł płaszcz z twarzy Anglika.
— Wasza Wysokość! — rzekł Vasconcellos; — jak każesz postąpić z tym zdrajcą? Jest on wygnanym z kraju na rozkaz królewski, który śmiał naruszyć.
— Nie znam go... — odpowiedział infant.
— Kiedy Vasconcellos przyciągnął Anglika do lampy, wiszącéj nad kominem, infant zawołał ze zgrozą:
— Conti Vintimil!
Królowa z ciekawością i zadziwieniem spojrzała na byłego faworyta: często słyszała ona o jego władzy i po tych czynach, Francuzki, które się schowały za królową, ciekawie wysunęły swe białe, piękne główki z obu stron twarzy Izabelli.


IV.
Północ.

Infant kilkakrotnie przeczytał list. Następnie badawczo spojrzał na Vasconcellosa; lecz ten ze spokojnością wytrzymał to przenikliwe spojrzenie.
— Tak jest w saméj rzeczy, jestto ręka mnicha, — wyszeptał infant z zdziwieniem; — lecz jakim sposobem moje szczęście może zależyć...
— Jestto tajemnica pomiędzy mną i mnichem, — z zimną krwią przerwał Vasconcellos.
— Odchodzę, — rzekł książę, pomyślawszy jeszcze kilka chwil; — nie mogę powiedziéć, że ci się zupełnie powierzam, jakkolwiek rekomenduje cię człowiek, którego szanuję... który dowiódł swego przywiązania do mnie... lecz od którego jakaś tajemna siła odstręcza mnie. Odchodzę, nie dla tego że chcę bydź posłusznym jego tajemniczym rozkazom; lecz dla tego że chcę wypełnić wolę królowéj.
Królowa z roztargnieniem odpowiedziała księciu na nizki ukłon jaki jéj po tych słowach oddał, Izabella z trudnością ukrywała swą niecierpliwość.
— Idźcie moje kochane dzieci, — powiedziała królowa do swoich dworskich panien, skoro don Pedro wyszedł; — powrócicie skoro was zawołam.
— Powiedźcie Jego królewskiéj Wysokości, — dodał Vasconeellos; — że éj Królewska Mość królowa prosi go ażeby się nie oddalał z pałacu. Wkrótce będzie chciała z nim pomówić.
Vasconcellos i Izabella pozostali sami.
Była to ich piérwsza schadzka, po nocnej scenie w pałacu de Souza. Izabella czuła że jest niespokojny wszystkie uczucia wzburzyły się w niéj, Vasconcellos nie zaczynał mówić, i to jego milczenie jeszcze bardziéj powiększało niespokojność królowéj: nakoniec ona postanowiła zacząć rozmowę.
— Co masz mi powiedziéć, don Simonie? — zapytała głosem dźwięcznym lecz drżącym., w którym przebijały się jakieś jéj tajemne nadzieje.
— Mam do ciebie, królowo, wielką prośbę, — odpowiedział Vasconcellos, — najprzód pozwól mi przedstawić ci jedno zapytanie od czasu, jak władza tyrana nie cięży nad tobą, czyś nie miała zamiaru, zagrzebać swéj młodości w celi?
— Niewiem... jeszczem się nie namyśliła... Świat uważał mnie za żonę Alfonsa. Czemżeż mam bydź teraz, kiedy niemam prawa słuchać głosu mego serca?
— Można stan zmienić, nie poniżając się. Nieraz królowe pozostawały na Ironie po upadku swych mężów.
— Nie rozumiem cię don Simonie.
— Teraz nie mogę się odważyć, — powiedział Vasconcellos ze smutkiem. W téj chwili upadam na drodze, po któréj szedłem długo i odważnie... Zdaje mi się, że zmieniając drogę, zdradzam obowiązek, zapominam o przysiędze, i... Ach wysłuchaj mnie i umocnij mnie... Ja kocham cię!
Ostatnie słowa szybko spłynęły z ust Vasconcellosa. Po ich wymówieniu natychmiast zamilkł. Chciał by je cofnąć, za ich cofnięcie oddałby swe życie.
— Kochasz mnie! — powtórzyła Izabella i w jéj oczach zabłysła radość. Lecz radość ta w krotce zlodowaciała pod zimnym i ponurym wzrokiem Vasconcellosa.
— Zdarzają się chwile, — powiedział Simon, — kiedy namiętność przechodzi w szaleństwo; w te chwilę można skazać jedném słowem całe swoje życie przepędzone w męstwie, oddaniu się obcéj osobie.
Vasconcellos zatrzymał się; potem dodał bardzo cichym głosem:
— Ja wymówiłem takie słowo. Odkryłem ci to: com powinien był ukrywać przed tobą na wieki, jeżeli nie chce sam sobą pogardzać, jeżeli nie chce być winnym podłości w swoich własnych oczach.
— Jakto! — zawołała Izabella; — czyż to słowo jest występkiem?...
Lituj się nademną, — przerwał don Simon; — dla ciebie byłbym zapominał o jedynych, szczęśliwych dniach mojéj młodości!.. Dla ciebie, byłbym zdradził pamięć piérwszéj jedynéj méj miłości!... ponieważ miłość silniejsza zawładnęła mem sercem!.. — lecz honor!... Królowo, sam jeden muszę dźwigać ciężkie brzemię, rzucone na nas długim szeregiem przodków, którzy umarli sprawiedliwymi... Mój brat jest uschniętą gałęzią szlahetnego drzewa... Na mnie, nam nie jednym, opiéra się sława domu de Souza. Cokolwiek bym teraz uczynił, zawsze złamię przysięgę... lecz przynajmniéj nie będę przestępcę!
Izabella słuchała Vasconcellosa, lecz go nie rozumiała. Zgadła tylko, że pomiędzy nią i nim wzniesie się nowa przeszkoda, która będzie straszniejszą od tych, których się obawiała.
— Pewnego razu, — mówił dalej Simon, pomimo woli wywnętrzając się; — pewnego razu, przyszli do mnie i powiedzieli mi: Twój ojciec umiéra... Mój ojciec był to starzec szlachetny, wspaniały, silny... Pobiegłem do niego... Siedział on, jak go teraz oto widzę, w starożytném krześle, w którém my synowie domu de Souza, siadamy, kiedy jesteśmy konającymi. Ojciec nasz był spokojny; jednak na jego twarzy pokazała się bladość już nie tego świata.. Uklęknęliśmy... Obok mnie klęczał Castelmelhor. Ojciec wyciągnął nad nasze głowy swą białą i drżącą rękę; jego oczy już kołem stojące przeniknęły do głębi serc naszych. Ja płakałem; don Ludwik, brat mój, także płakał: od téj chwili nie wierzę w łzy.
Umierający ojciec rzekł do nas: „Dzieci! Kochajcie króla; cierpcie za niego; umrzyjcie za niego!”
Ojciec kazał nam na to przysiądz.
Don Ludwik przysięgną! pierwszy; ja położywszy rękę na silnie bijącém sercu, powiedziałem: „Oby dał Bóg, ażebym jak najprędzéj mógł zadosyć uczynić téj przysiędze.”
Mówiłem szczerze. O! wierz mi, ja kochałem Alfonsa, cierpiałem za niego, chciałbym nawet umrzéć dla niego. Bo czyż jest obowiązek świętszy od przysięgi, danéj konającemu ojcu?
Don Simon ostatnie zapytanie, zadane samemu sobie, wymówił z wielkiém powątpiewaniem. Królowa słuchała i czuła że jéj się serce kraje. Żałowała Simona, ponieważ głos Vasconcellosa tchnął nieograniczoną rozpaczą.
— Portugalja nie powinna zginąć! — mówił daléj Simon; — Portugalja powinna miéć króla!... króla silnego umysłem i zdrowiem, któremu by rozum pomagał ręce, a ręka ta mogłaby trzymać berło... Tak, ja złamię przysięgę; lecz mój ojciec przebaczy mi, bo Portugalja będzie ocaloną.
Simon podniósł oczy na Izabellę, która spoglądała nań niespokojnie.
— Długo już długo! — zawołał Vasconcellos, — wahałem się co czynić; długo w cichości bezsennych nocy, prosiłem Boga o radę... Nakoniec, do ciebie przyszedłem błagać o pomoc!
— Rozrzedzaj mną — szybko odpowiedziała królowa; — będę dumną, jeżeli zostanę uczestnikiem w wykonaniu twych szlachetnych zamiarów... Cóż mam czynić?...
— Iść za mąż za don Pedra infanta Portugalskiego.
Izabella, wlepiwszy nieporuszony wzrok w posadzkę, nie miała sił odpowiedziéć.
— Znakomitsza szlachta kocha cię, — mówił daléj Simon; — połączy się ona z twoim mężem, a skoro przyjdzie chwila... która już jest bliską!... zdrajcy, szarpiący tron Alfonsa, znajdą za jego szczątkami, tron inny, również prawny...
Izabella ciągle milczała; Vasconcellos przykląkł.
Nagle królowa jakby się obudziła, jéj oczy zajaśniały ogniem, pierś zaczęła się wznosie; na usta wyszczerzył się gorzki uśmiech.
— Wstań! — zawołała Izabella z mocą, — ani słowa więcéj!... Ah! Musiałem więc nizko upaść, skoro mnie chcę zamienić na bierne narzędzie lub mnie chcę sprzedać za cenę politycznéj intrygi!... O! we Francyi, w mojéj ojczyźnie, obrazić słabą kobiétę jest czynem nieszlachetnym, czynem który kala herb rycerski!... Obrońco honoru domu de Souza! zdradziłeś swe obowiązki, korzystając z mego zapomnienia się; raz moje usta wymówiły słowo... którego teraz wyrzekam się, czy słyszysz mnie?... a tobie się zdaje że masz prawo mnę rozrządzać!... Czyż jestem córkę twego wassala?... Czyż zostałeś mym panem, dla tego żeś mnie wziął pod swą opiekę, o którą cię wcale nie prosiłam. Powtarzam jeszcze raz: hańba waszemu domowi w którym zdrada zdaje się bydź spadkiem dziedzicznym. Raz na zawsze zabraniam panu pokazywać się przedemną!
Izabella wstała i chciała wyjść, lecz siły ją zdradziły. Prawie bez zmysłów padła na krzesło: wzruszenie zabiło ją.
Vasconcellos zbladł jeszcze bardziej aniżeli królowa. Stał nieruchomy, załamawszy ręce i spuściwszy głowę na piersi. Pomimowolny strach szarpał mu serce.
Musiał on, w brew swemu życzeniu i w brew jéj woli, rzucie tę kobietę w objęcia innego, — kobietę, która była tak czarującą w swym smutku, kobietę, która go chciała obrazić, a każda jéj obraza była nową wskazówką jéj miłości!... On nie mógł się uspokoić w swéj żałości: jego bowiem obowiązkiem było — ułożyć stos, na którym miały zgorzéć ich wspólne nadzieje; jego obowiązkiem było skazać się na ofiarę.
Don Simon był tylko człowiekiem. Jego wola osłabła razem z siłą ciała. Vasconcellos upadł na poduszki, na których jeszcze niedawno siedziały siostry same, i ze smutkiem spoglądał na Izabellę. Królowa nie poruszała się, jéj oczy były zamknięte.
— Mój Boże! — szeptał Vasconcellos, chwytając się oboma rękoma za piersi wznoszące się od płaczu; — ona mnie kochała!... kochała mnie tak, jak ja ją kocham!
Zdawało się że te słowa ożywiły Izabellę; ona zwolna podniosła się i położyła swą rączkę na ramieniu don Simona: jéj wielkie oczy, zagasłe i blade, śmiały się i płakały.
— Ah! teraz chciałabym umrzéć!.. — rzekła Izabella opuszczając swą główkę na pierś Simona. — O! dobrze słyszałam! — mówiła daléj jakimś dziwnym, zmienioném głosem, jakim mówią lunatycy, lub ci, którzy bredzą we śnie; — mówiłeś że mnie kochasz... Prawda?... Wiem o tém... Lecz chcesz mnie zabić... zabić mnie długiemi i powolnemi męczarniami... Lecz za co? Jeszcze jestem tak młoda, a już, tak wiele wycierpiałam!... Nagle Izabella zerwała się i pociągnęła ręką po twarzy, na któréj igrały jej prześliczne włosy. Potem z zadziwieniem spojrzała na Vasconcellosa, i z przestrachem odepchnęła go.
— Co tutaj robisz? — zawołała.
Lecz don Simon, dręczony smutkiem nic nie odpowiedział.
— Ah! tak przypominam sobie!... jesteśmy bardzo nieszczęśliwi!...
Dwie łzy gorące upadły z oczu Simona i potoczyły się po ręce Izabelli.
— Nie płacz!... nie płacz! — szeptała królowa; — kochasz mnie, i ja jestem twoją!... Powiedz mi: „Ja tak chcę”... a ja będę ci posłuszną...
Tutaj nastąpiła czuła scena, której opisać niepodobna. Izabella, wspierana gwałtownemi uczuciami czekała na wyrok; Vasconcellos zbierał siły, i starał się nie słyszéć wołań swego serca.
Długo z sobą walczył. Jego usta nie mogły wymówić słowa, które miało rozchwiać szczęśliwą przyszłość... Nakoniec, Simon zbladł i z trudnością wymówił:
— Ja tak chcę!
Królowa puściła jego rękę i odpowiedziała:
— Wola twoja będzie wypełnioną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O północy, kościół OO. Benedyktynów Lizbońskich, był rzęsisto oświetlony. Przed ołtarzem wszystko było przygotowaném do ślubu.
Rony de Souza de Macedo w potyfikalném ubraniu czekał na nowożeńców.
W krótce dwie karety bez herbów stanęły przed bramą klasztorną. Z pierwszéj wysiadła królowa ze swemi dwoma pannami dworskiemi; z drugiéj infant; przyjechał sam jeden.
Na progu kościoła tajemnicza osoba, znana nam pod nazwiskiem mnicha, została przewodnikiem infanta.
Infant zaledwie mógł ukrywać swą radość i nie chciał wierzyć swemu szczęściu, Vasconcellos, którego uważał za rywala, dał mu rękę Izabelli... On będzie mężem kochanéj kobiéty, któréj nawet nie śmiał mówić o miłości!...
Ślub odbył się w krotce bez żadnego przepychu. W kościele, oprócz dwóch sióstr Saune i mnicha nie było nikogo. Izabella pokazała akt, podpisany przez kardynała de Vendôme i ceremonia natychmiast się zaczęła.
Wzrok królowéj wszędzie szukał Vasconcellosa, w jego spojrzeniu chciała czerpać odwagę, lecz w kościele niebyło nikogo.
— Izabella de Nemours, — zapytał opat; — czy zgadzasz się iść za szanownego i możnego don Pedro de Braganza, infanta Portugalskiego?
Odpowiedzi nie było słychać: Izabella czuła że ją męztwo opuszcza.
Lecz w téj chwili, zdawało jej się że głos Vasconcellosa szepnął jéj do ucha: „Ja tak chcę.”
— Zgadzam się, — odpowiedziała królowa Stłumionym głosem.
Królowa obejrzała się, chcąc zobaczyć Vasconcellosa: lecz za nią stał tylko mnich i modlił się.
Infant usłyszawszy że się zgadza, zadrżał z dumy i radości. Wszystko już skończone. Izabella należy do niego!... Kiedy infant siadał do karety nie spostrzegł trupiéj bladości na twarzy Izabelli. Samolub myślał tylko o sobie.
Mnich odprowadził ich do bramy klasztoru.
— Bądźcie szczęśliwi! — rzekł mnich głucho.
Potem powrócił do swojéj celi.
Już było bardzo późno. A jednakże dzienne czynności mnicha jeszcze nie były załatwione.
Mnich niejakiś czas chodził po swojéj celi, myślał i układał sobie w głowie jakieś zgmatwane sprawy.
— Tak muszę zrobić, — wyszeptał nakoniec, — co chwila powiększa się złe w Portugalii; dłużéj czekać byłoby występkiem!
Mnich zadzwonił.
Wszedł służący.
— Idź do pałacu Castelmelhora, — powiedział; — albo nie, zaczekaj!
I na pół głośno dodał:
— Sprobójmy odwrócić rękę Souzy od tej nowéj zbrodni!.. Idź do domu wielmożnego lorda Ryszarda Fenshave; poproś jego sekretarza Sir Wiliama, i powiedz, żeby natychmiast doniósł lordowi ważną nowinę: Infant Portugalski ożenił się z Izabellą de Nemours... Idż!


V.
Miss Arabella.

Polecenie mnicha było wykonanem akuratnie. Tejże saméj nocy, Sir Wrljam, sekretarz lorda Fenshave, dowiedział się o ślubie infanta. W piérwszéj chwili, Sir Wiliam lub Antoni Conti, ukrywający się pod tém imieniem; chciał obudzić lorda i donieść mu ważną nowinę; lecz potém namyśliwszy się, rzucił się na łóżko, wydoskonalając plan, ułożony w swéj głowie.
Conti nie uważał lorda za wielkiego dyplomatyka. Były faworyt, człowiek nieukształcony, lecz chytry, wyuczył się w szkole nędzy. Od czasu, jak go wypędzono, niedługo mieszkał na Terceirze, z kąd w krótce uciekł.
Fenshave był w jego oczach śmiesznym teatralnym oszustem, jakich wielu widział na teatrach francuzkich. Dla tego też wcale się nie zgadzał w zdaniu o talentach z lordem Buckingham, twierdząc, że dyplomata wszelkiemi środkami powinien się starać o zachowanie zewnętrznej postaci poczciwego człowieka.
Conti życzył sobie opuście Angielską służbę, ponieważ niezręczne oszustwa lorda Fenshave nie zgadzały się z jego zwyczajem używania metafizycznych oszukaństw. Zawsze z ochotą poświęcał swą miłość własną, dążąc jedynie do zbliżenia się z hrabią Castelmelhor. Do tego niedostawały mu tylko okoliczności; a właśnie potajemne zaślubiny infanta i zjawienie się Simona Vasconcellos u królowéj, nastręczały do tego stosowną okazyą.
Nazajutrz rano, Conti zamieniwszy angielskie suknie na portugalski kostium, udał się do pałacu hrabiego Castelmelhor.
Na nieszczęście, hrabia był w złym humorze, w skutku sceny z mnichem. Rozkazał nikogo nie puszczać do siebie, i Sinior Vintimil, po odebraniu pół tuzina odmownych odpowiedzi, z boleścią serca musiał powrócić do domu lorda Fenshave.
W przed pokoju spotkał przystojnego Padewskiego kawalera, którego udarowano wolnością natychmiast, jak tylko zamach przeciwko królowéj nie udał się, Ascanio nie myślał jednakże korzystać ze swojéj wolności: zatrzymywała go w domu lorda miłość, jaką pałał ku miss Arabelli.
Ascanio w przedpokoju czekał na Baltazara wielkiego i usłużonego Merkurego; lecz Baltazar nie powracał.
Roztargniony Conti przeszedł obok Ascania i zapomniał mu się ukłonić, Padewczyk nie mógł znieść tego ubliżenia zasadom grzeczności. Z fantazją włożył swój tok na lewe ucho i zaczął sztukać szpadą.
— Na Bachusa!... Oto niegrzeczny człowiek w najwyższém stopniu! — zawołał Ascanio. — Ach! wszak to Sinior Wiljam, Conti Vintimil! Moje uszanowanie, moje najniższe uszanowanie.
Conti obejrzał się z niespokojnością.
— Milcz! — szepnął Wiliam; — nie nazywaj mnie... jestem tylko Sir Wiliamem.
— Niech i tak będzie, Sir Wiliamie, — rzekł Ascanio podnosząc się i zniżając na palcach; — lecz upadły bohaterze, zmieniając nazwisko, powinieneś był zmienić i sposób obchodzenia się z ludźmi... Przynajmniéj tak mi się zdaje... a cóż ty nato?
Conti nie odpowiadał w jego głowie nowa myśl zabłysła.
— Tak się dzieje na świecie! — mówił daléj Ascanio; — Wasza Wielmożność upadłeś bardzo nizko!... A ja wyszedłem na człowieka. Nakoniec przekonano się o moich zdolnościach. Teraz moi przodkowie nie potrzebują się wstydzić za swego praprawnuka!...
— Ile mogę zapamiętać, — nagle przerwał mu Conti; — zawsze byłeś wielkim łotrem...
— Co? — zapytał Ascanio, zmarszczywszy brwi.
Conti powtórzył swa obelgę. Ascanio natychmiast dobył szpady, wyszedł do gardy, uderzył trzykroć noga, i odsalutował szpada, tak pięknie, że najlepszy fechmistrz pozazdrościł by mu jego zręczności.
— Prędzej! prędzej!... — zawołał Ascanio przenikliwym głosem; — raz, dwa.
Wyskoczył i wzniósł szpadę.
— Co znaczy ta komedja? — zapytał Conti.
— A! Pan myślisz że żartuję, ty godny pogardy synu handlarza bydła. Broń się, mówię ci, albo przysięgam na krew pradziada mego Tankreda del’Acquamonda, przebiję cię na wskróś.
Przy tych słowach Fanfaron z nadzwyczajną szybkością zaczął machać szpadą obok głowy Sir Wiliama.
Conti jak już wié czytelnik, pozyskał przywiązanie małoletniego Alfonsa, w skutek wielkiéj zręczności w ćwiczeniach gimnastycznych. Rozgniewany nakoniec uporem Padewczyka dobył szpady.
Ascanio wsunął swą z najzimniejszą krwią do pochwy.
— Dzisiejsze zajście nauczy pana, jak wypada sobie postępować z ludźmi mego stanu. Potrzebowałeś pan lekcyi, dałem ci ją... A teraz przepuść pan kapitana królewskich Fanfaronów.
Teraz Conti uważniej spojrzawszy na Padewczyka, spostrzegł, iż Ascanio w saméj rzeczy otrzymał stopień kapitana. To odkrycie wzbudziło w Contim życzenie, wejścia z Padewczykiem w bliższe stosunki.
— Sinior Ascanio, — rzekł Sir Wiliam; — racz mi przebaczyć. Nie spostrzegłem znaków cechujących twego nowego stanu... Ofiaruję ci zgodę.
I wyciągnął rękę do Padewczyka; lecz ten założył ręce w tył.
— Przyjmuję zgodę, — odpowiedział Ascanio z zuchwałością; — ponieważ moja wspaniałomyślna natura nie pozwala na przelewanie krwi... Lecz co się tycze, uściśnięcia ręki, to nie zapominajmy o przepaści jaka nas od siebie dzieli... Nazywaj mnie pan Sinior dell’Acquamonda, ja zaś będę cię nazywać, kochanym, lub przyjacielem, co dostatecznie wykaże, nasze różne stanowiska w towarzystwie... Do widzenia szanowny...
— Do widzenia, panie dell’Acquamonda!
Na progu Ascanio zatrzymał się i obdarzył Sir Wiljama protekcionalnym ukłonem.
— Czy masz pan wstęp do pałacu hrabiego Castelmelhora? — zapytał Conti.
— Naturalnie... rano i wieczór, mam do niego wstęp, jako dowódca rycerzy Firmamentu; a jako przyjaciel jego wielmożności mogę bydź u niego w każdéj chwili, we dnie i w nocy.
— Co za rzadki przywilej! No, sinior, jakkolwiek nizko upadłem, pozostało mi jednak w woreczku sto francuzkich luidorów... które należą do pana...
Ascanio natychmiast przybiegł do pana Conti.
— Czy dobrze? — zapytał Conti. — Oto wprowadzisz mnie pan do hrabiego.
— Mogę to zrobić, — wyszeptał Ascanio — Jestem gotów wyświadczać ci jaką łaskę, i...
— Już dosyć tego udawania! — groźnie przerwał Conti; — daję pieniądze, i nie pozwalam, żeby zemnie tak długo szydzono. Czy możesz mnie pan zaraz zaprowadzić?
W téj chwili drzwi gabinetu otworzyły się i łysa głowa lorda Fenshave wsunęła się do pokoju.
— Sir Wiliamie! — rzekł lord; — już od godziny czekam na ciebie.
I zamknął za sobą drzwi.
— A to okropność! — zawołał Conti z gniewem. Muszę odłożyć wizytę do wieczora... na godzinę szóstą...
— Nie można!... O szóstéj godzinie będę się ubierać na miłosną schadzkę.
— Więc o siódméj...
— Nie mogę!... o siódméj upojony miłością, będę u nóg mojéj ubustwianéj...
— Przeklęty łotr! — wyszeptał Conti; — więc o której godzinie?
— Tak... — rzekł Ascanio; — tak o godzinie ósméj... dobrze o ósméj, jeżeli mi nie przeszkodzą nieprzewidziane okoliczności; mogę... przynajmiéj, tak mi się zdaje...
Milord zadzwonił.
— Prędzéj! — zawołał Conti; — potrzebuję bydź pewnym.
— Dobrze, daję ci słowo.
— Gdzież się zobaczymy.
— Tutaj w ogrodzie.
— Któż panu otworzy furtkę.
— Jestto moja tajemnica, szanowny panie, — odpowiedział Ascanio uśmiechając się. — Na szatana... takie tajemnice nie zdradzają się!... Ha! ha! ha!
Milord z niecierpliwością zadzwonił. Szanowni przyjaciele rozstali się.
Za nim znowu się spotkają; musimy wypełnić swój obowiązek i przedstawić czytelnikowi miss Arabellę Fenshave, jedyny spadkobierczynię milorda. Tutaj przedstawia się nam stosowna okazya powiedziéć: Lepiéj późno, aniżeli nigdy, tembardziéj że rzecz idzie o przyjemny znajomość.
Miss Arabella Fenshave była typem Angielki, i również godna ciekawości, jak jéj szanowny ojciec. Była wysoka biała, cienka i wyprężona. W latach pierwszéj młodości, zapewne przedstawiała typ znośnéj miss; lecz teraz, według obliczeń najskrupulatniejszych znawców, liczy trzydziesty piątą wiosnę swego życia. W jéj twarzy uderzała nadzwyczajna wielkość wierzchniéj wargi: miss z dumy pokazywała szereg wielkich wierzchnich zębów, bardzo białych; małe dzieci bały się tych zębów.
Taka piękność jest rzadką w Anglii. Daję się spostrzegać jeszcze rzadziéj w innych krajach, wyjąwszy Afryki, gdzie wiele małp jest obdarzonych ty pięknością.
Oprócz téj charakterystycznéj i narodowéj cechy, mis Arabella była bardzo pięknie zbudowaną, jak mówię na prowincyi. Jéj oczy były ogromne, i brudnego, niebieskiego koloru, połysku szkła; nos prosty i cieniutki; jéj szyja długa, z wydatnemi muszkuły, wyłaziła z pomiędzy ramion zaledwie widzialnych. Jéj talia była cienka i w sam raz niezgrabna. Zresztą nic nie wiemy o jéj rączkach, i miara jéj nóg nas nie doszła.
Pod względem moralnym, miss Arabella była z tych mglistych i romantycznych dziewic, które bez polewania wyrastają na płodnym gruncie wesołéj Anglii. Nasza miss bezwątpienia, zajęłaby nie ostatnie miejsce pomiędzy niebieskiemi pończochami lub w żeńskim klubie pod prezesostwem miss Maryi Anny Walcker.
W siedmnastym wieku, kiedy emancypacya kobiét nie udawała się, angielskie miss, dążące za sławą, wiedziały czém się zajmować. Nie umiały władać piórem, a szpada zbyt ciężka dla rączki kobiecéj: ograniczały się więc na zwyczajnéj niewieściéj broni, lecz używały jéj dla dopięcia wysokich celów.
Miss Fenshave, przez ognistą miłość, jaką pałała ku ojczyźnie, chciała jéj przynieść przysługę jak Judyta; tylko nasza miss nie myślała o morderstwie, lecz o mężu.
Samolubna kobietka chciała przykuć do swego tryumfalnego wozu wszystkich Portugalczyków, i skutych oddać pod panowanie Anglii, wyjeżdżając z Londynu miss dała sobie słowo że razem z ojcem zawojuję całą Portugalję, cel godny pochwały, który jak późniéj zobaczemy, rzucił jéj do nóg kochanka ze szlachetnego rodu!
Tego dnia, za pośrednictwem Baltazara naznaczyła sam na sam, pięknemu kapitanowi królewskich fanfaronów. Zorza już ją: zastała przy toalecie, chociaż śliczna miss naznaczyła schadzkę na wieczór. Suberetka spotrzebowała wszystkie zasoby swéj umiejętności, ażeby jéj dodać piękności, musimy oddać jéj sprawiedliwość, ze swoją usilnością jako tako swój cel osiągnęła: o godzinie piątéj, można było wziąść miss, z niejakiéj odległości, za woskową figurę, dobrze ubraną; ażeby zupełnie mogła oczarować, naszéj miss brakowało tylko życia pięknych miss.
— No i jakżeż wyglądam zapytała Arabella Pacienzy swéj gardorobiany.
— Jesteś pani piękniejszą, aniżeli wypada bydź piękną kobiécie, — odpowiedziała purytanka z westchnieniem. — Ah! gdyby szanowny Jedediat Drac, mój mąż z ciała, i mój ojciec z ducha, wiedział że jego najukochańsza ulubiona tak jest zajętą ziemskiemi próżnościami!... Lecz biblia mówi „Zgrzeszyłeś, służ więc Filistynom; a długo będziesz niewolnikiem ich.
— Więc mówisz, że jestem bardzo piękna, — zawołała miss Fenshave, nie uważając, ale słowa zacytowane z biblii były brażającemi; — spodziéwam się że toż samo powie zuchwały i dumny żołnierz, który śmiał na mnie swój wzrok zwrócić, kocha mnie, jego oczy powiedziały mi to... Ah! jak jest piękny, jak potężny Castelmelhor!.. Lecz on jeszcze młody i bojaźliwy, zapwne lęka się odmownéj odpowiedzi... Chcę go ośmielić przez tego włoskiego żołnierza, który do mnie tak czuły list napisał...
— Próżność próżności i wszystko próżność! — rzekła Pacienza po cichu.
— Czyż możesz tak mówić? Czyż nie wiesz, jak szlachetne mną miota uczucie? Ach! gdyby mi się udało przemienić tego dumnego faworyta na swego i Anglii wassala!... O! Pacienzo! moje imię przeszło by do potomności!
— Ziemska sława jest przechodnią! — poważnie wyrzekła garderobiana — a testament mówi: „Nie licz na ziemskie mamony!“
Arabella z pogardę spojrzała na służącę i rozkazała sobie podać olbrzymi kawał beessleeku i butelkę piwa, dla wzmocnienia sił fizycznych. Zjadłszy taką porcyją, która by była dostateczną dla cztérech Francuzek, usiadła na sofie i pogrążyła się w uroczych marzeniach, czekając na naznaczone sam na sam.
Nakoniec wybiła dawno oczekiwana godzina. Wtedy to Arabella starała się zarumienić, przypomniawszy sobie, że bohaterki romansów zwykle się rumienią w podobnych okolicznościach; lecz pomimo zatrzymania oddechu, jéj gęsta krew nie chciała się rzucić do głowy.
Widząc to, Arabella wyrzekła się rumieńca i że drżeniem zeszła do ogrodu.
W ogrodzie nie było nikogo. Arabella z niecierpliwości zaczęła czynić spostrzeżenia nad księżycem, który zwolna płynął pomiędzy obłokami, jak srebrna łódź srebrną otoczona pianą. Arabella przedeklamowała diwie czy trzy ody do białéj królowéj nocy, któréj kolor twarzy tak jest podobny do cery angielskich piękności, i która zwykle służy za przedmiot angielskich elegij; lecz księżyc żartując sobie z pochlebstw których mu nie szczędzono, zaszedł za obłoki i je dyną córkę lorda Fanshaw pozostawił w ciemności.
Arabella była przymuszoną po omacku odbywać daléj nudną przechadzkę. Nocny wiater, lekko przewiewając, przynosił do niéj zapach róż i jaśminów. Zefir igrał z jéj lokami, przywabiany pięknym zapachem swéj mitologicznéj małżonki, róży; (miss Fanshaw nie szczędziła różanej essencyi); lecz nocny wiaterek był wilgotny, a zefir zimny. Arabella nie była zadowoloną z ich igraszek.
Miss przechadzała się obtulona w jedwabnych sukniach; pozwalała muskać chłodnemu wiaterkowi obnażone ramiona i rosiła maleńkie trzewiczki we wilgotnéj trawie. Tak przechadzała się z pół godziny.
Nakoniec, kiedy już zamierzała powrócić do domu, klucz z łoskotem obrócił się w zardzewiałym zamku furtki; furtka otworzyła się i silnie zatrzasła.
— Co za nieostrożność! — szepnęła Arabella.
W téj chwili dały się słyszéć kroki w głównéj allei. Człowiek cały pokryty złotem i axamitem, padł jak bomba u nóg miss Fanshaw.
— Kto jesteś? — zapytała miss cicho z westchnieniem.
Księżyc, który w téj chwili ukazał się z po za obłoków, przyjął na siebie obowiązek odpowiedzenia na to zapytanie, pokazując prześlicznego Padewskiego kawalera w całym blasku galowego kostjumu.


VI.
Dwa sam na sam.

Ascanio nie znacznie podłożył pod kolana chustkę, ażeby nie powalać swych pięknych białych spodni. Pomimo téj ostrożności, wykazującéj jego zimną krew, Ascanio odgrywał rolę czułego kochanka.
— Niezrównana Arabello! — szeptał Włoch dźwięcznym głosem: — jestemże na ziemi czy téż wzniosłem się w przestrzeni Empireusza?... Kiedy spojrzę po sobie, widzę iż jestem na ziemi, bo tylko jestem człowiekiem; kiedy spojrzę na ciebie, zdaje mi się, iż jestem w Niebie, bo ty jesteś bóztwem.
Skończywszy ten frazes, Ascanio chciał uchwycić rękę Arabelli i w udaném uniesieniu obsypać ją pocałunkami; lecz piękna dziewica uciekła jak sarna spłoszona przez zuchwałego myśliwca i zatrzymała się w odległości kilku kroków.
Piękny Padewski kawaler podniósł chustkę, na palcach zbliżył się do Arabelli i znowu przyklęknął.
— Nieubłagana piękności, czyliż nie przejmujesz się żalem na widok mych cierpień?
— Ten żołnierz jest ślicznym mężczyzną! — pomyślała miss Arabella Fanshaw.
— Czyliż byś minie dała téj ręki, za którą oddałbym wszystkie skarby świata?... Na palcach téj rączki, — pomyślał sobie Włoch błyszczą brylanty, wartości kilku tysięcy pistoli!
— Szanowny panie — wyjąkała nakoniec Arabella zgodną pochwały wstydliwością; — być może.... iż tak zpóżniona pora...
— O! co za boska rozkosz słyszéć dźwięk ulubionego głosu! — szeptał Padewczyk, przeplatając słowa głębokiemi westchnieniami.
— Powinnam panu powiedziéć.... — zaczęła miss Fanshaw.
— Mów, gwiazdo mego losu! Mów... mów długo... mów wiecznie!...
— Muszę się przyznać!...
— Nakoniec usłyszę te słowa, zaktórebym oddał me życie!
— Mówi tak, jak nigdy nie słyszałam! — pomyślała Arabella. — Lecz przecież mam na téj ziemi swój zamiar, który muszę przyprowadzić do skutku.
— I cóż, ubóstwiany aniele! — zapytał Ascanio.
— Bardzo się mylisz, panie — odpowiedziała Arabella; — zawołałam tutaj pana nie w jego interessie.
Padewczyk natychmiast wstał i schował chustkę do kieszeni.
— A dla czegóżeś mię przywołała, idol mio? zapytał Włoch z ironicznym uśmiéchem.
— Mówiono mi... Lecz czy czasem pana nie obrażę, ofiarując mu ten brylant?
— Prześliczna miss, dajesz mi pytanie, na które może rozsądnie odpowiedziéć dziecko jeszcze nie odstawione od piersi.... Przysięgam na Bachusa! Mógłżebym się obrazić? Dla czegóżby?.. Będę nosić ten pierścień do śmierci, a nawet po śmierci, prześliczna Arabello!
Włoch zważył pierścień i ocenił brylant.
— Dadzą mi za niego sto pistoli, — pomyślał. — Lecz czego ona u djabła chce.
Arabella widocznie się zmięszała. Zuchwałość Pądewczyka wzięła za obejście wielkiego pana. Przy świetle księżyca zdawał się być prawdziwie pięknym.
Miss Fanshaw zapytywała się: czyby nie było lepiéj dać mu wolność działania za samego siebie? lecz pamięć na jéj cel, ostatecznie wpłynęła na jéj postanowienie: musiała dokonać wielkiego dzieła, to jest zawojować Portugalję dla Anglii; tylko za takie zwycięstwo mogła osiągnąć laurowy wieniec.
— Racz mię wysłuchać, szanowny panie — zaczęła miss; — zdawało mi się....
— Słucham cię pani, ciebie, która jesteś godna siedzieć na tronie! — zawołał Ascanio.
— Zdawało mi się — mówiła daléj: — iż jeden ze znakomitszych magnatów tutejszego dworu...
— Bez wątpienia, mój przyjaciel... jak się nazywa?
— Ludwik de Souza.
— Kochany hrabia!... hrabiątko... jak mówi król w chwilach, kiedy go rozweselę. Mów daléj, moja królowo!
— Pewnego razu zdawało mi się.... widziałam go raz tylko... jego spojrzenie za trzymało się na mnie tak....
— Ha! ha! ha! my znamy te spojrzenia, my, porywcy kobiecych serc... Ha! ha! ha!
Hrabia jest młody; bez wątpienia nie śmié wyznać swych uczuć...
— Bardzo być może... Povera!
Ascanio powstrzymał śmiech i zaczął udawać zasmuconego.
— Czarująca Arabello — rzekł Włoch; — rozumiem resztę. Pani kochasz! Oh! Pomimo méj całéj miłości, którą pałam ku tobie, pójdę jednakże do hrabiego Caslelmehor, jeżeli się pani podoba, ponieważ jestem twoim niewolnikiem... chociaż, prześliczna miss, podobna rola nie przystoi memu znakomitemu rodowi i wysokiemu stanowisku, jakie zajmuję przy dworze.
— Czyliżbym się pomyliła! — pomyślała miss Fanshaw; — czyżby on w saméj rzeczy należał do dworu? Wprawdzie wygląda na wielkiego pana, i bardziej mi się podoba aniżeli hrabia Castelmelhor.
— Oprócz tego — mówił daléj Ascanio zapalając się; — czyż człowiek ten jest godzien miłości, którą widocznie pani czujesz ku niemu? Zwyczajny szlachcic, ma niezrównana... Bez żadnego wpływu, cara mia!
— Jakto! co takiego! — zawołała miss Fanshaw; — on przecie słynie jako najmożniejszy i najsilniejszy pan przy dworze jako najstarożytniejszy szlachcic Portugalii?
Padewczyk roześmiał się najnaturalniéj.
— Oto jak się tworzą opinje! — zawołał Włoch. — Przysięgam na Bachusa! jeżeli on jest najsilniejszym i najznakomitszym panem, za kogoż mnie mają?
— Pana? — zapytała zdziwiona Arabella.
— Tak jest, miss.. mnie... mnie biédnego Ascania Macarone dell’Acquamonda, naczelnego dowódzcę wojsk królewskich, posiadacza przeszło trzydziestu zamków w starożytnym Lacyum który pomiędzy swymi znakomitymi przodkami nawet panujących liczy.
Piękny Padewski kawaler wypowiedział tę tyradę z najbezczelniejszą śmiałością. Miss Fanshaw natychmiast zaczęła na niego spoglądać z szacunkiem i zadziwieniem.
Jednakże rzekła:
— Lecz mnie uwiadomiono, iż pan jesteś tylko zasłużonym żołnierzem...
Ascanio ujął się rękom a pod boki i zaczął się śmiać szalenie.
— Wyborna bajeczka! — zawołał doskonała bajeczka! cudowna bajka! lecz powiédz mi, moja nieoceniona, kto jest i twórcą téj nieprawdopodobnej bajki?......
Ja jestem wysłużonym żołnierzem!... Przysięgam na czterdzieści osm pokoleń mych przodków, jest to zadziwiającém!..
— Szanowny panie — przerwała Arabella ze wzrastającém pomieszaniem, — racz mi przebaczyć... O ja nieszczęśliwa! — pomyślała miss; — sama zniszczyłam swe szczęście, moją sławę! obraziłam go! O ja nieszczęśliwa!
— Aniele, co ci mam przebaczać? — zaczął Ascanio: — czyż ci nie wolno czynić, co ci się tylko podoba? Chciałbym tylko wiedziéć, co za zuchwały łotr...
— Baltazar, sługa mego ojca!
Baltazar?.. To imię jest mi znane... Lecz — Baltazarów tak wielu na-świecie. Zresztą, wszystko jedno, bajka jest wyborna, i ja dam dziesięć dublonów temu łotrowi za ten dowcip. Lecz powróćmy do szczęśliwego hrabiego Castelmelhor. Jeżeli sobie życzysz, prześliczna gwiazdo, powiem mu...
— Nie mów mu pan! — gwałtownie przerwała Arabella.
Padewczyk ujął się pod boki.
— A więc zmieniliśmy swe zdanie? — zapytął z wyrazem twarzy i akcentem nie do oddania.
— Tak.
— Ha! ha! ha!... Byłem tego pewny!.. Moja niezrównana, czy pozwolisz mi zacząć rozmowę od tego miejsca, w którém nazwisko hrabiego Castelmelhor położyło tamę wylaniu naszych zobopólnych uczuć?
Arabella nic nie odpowiedziała; lecz przy słabym blasku księżyca, Ascanio spostrzegł jak się rozwarły szczęki jego nieocenionéj piękności i ukazał się rząd białych zębów, któreby go żywcem pozrzéć mogły.
Spostrzegłszy to Włoch wyjął z kieszeni znaną nam chustkę, rozpostarł ją na ziemi i przyklęknął na jedno kolano.
Podczas gdy piękny Padewski kawaler zajmował się rozpostarciem chustki, co wskazywało iż w jego miłosnym charakterze przebijało się wiele skłonności do ekonomii, ogrodowa furtka znowu skrzypnęła i czarny cień przemknął się pomiędzy drzewami.
— O-ho! — szepnął cień, spostrzegłszy Ascania u nóg Arabelli; — mamy tutaj kogoś.
Cień zaczął się przyglądać i poznał miss Fanshaw. Cieniem był Conti de Vintimille.
— Łotr nie dostanie moich piéniędzy — pomyślał Conti, — Ja sam wplączę się w jego sprawę i wygram sto luidorów.
Conti stanął za drzewami, z po za których mógł wszystko widzéć nie będąc wi dzianym.
—Okrutna bogini — zaczął Ascanio — powracam do mych poprzednich wyznań; ile pamiętam, prosiłem o pozwolenie ucałowania téj ręki, a pani odmawiałaś mi, pod pozorem omyłki.
Conti usłyszał pocałunek. Bez wątpienia był on jednego zdania z Baltazarem, gdyż rzekł:
— Sławnie dobrana para!
Padewczyk mówił daléj z uniesieniem:
— O! co za szczęście dotknąć się ustami rączki, która jest miększą od najdelikatniejszego axamitu... O! piękności nie zrównana! to pozwala mi się karmić nadzieją, iż ty pani nie będziesz już odrzucać mojéj miłości, miłości tyle skromnéj, ile czułej; tyle czułej, ile szczeréj, tyle szczeréj ile gorącéj!
— Szanowny panie! — wyszeptała pomięszana Arabella.
Ascanio z głębi piersi wydobył silne westchnienie.
— Jak głos twój jest harmonijnym! — mówił cicho Padewczyk — jak słodkie jest jego brzmienie!... Uspokój się me serce! ty chcesz rozsadzić mą pierś... Mówię to do mego serca, miss... Powiedz, mi, idol mio, powiedź mi, iż, nie jesteś nie czułą na me wrzące uczucia, które mię trawią....
— Szanowny panie!... — szepnęła Arabella Ascanio już sięz mordował klęczeniem. Zerwał się więc, a wyprostowawszy się rzekł:
— Prześliczna gwiazdo mego serca, proszę ostatecznie o twą rękę!
— Mój Boże!
— Co pani na to odpowiesz! — zapytał Ascanio.
— Lecz...
— Zważ pani, potajemny ślub... wszak to najprzyjemniejsza rzecz w świecie; a prócz tego najmodniejsza!
— Prawda! — pomyślał Conti de Vintimille.
— Więc pan chcesz?.. — zapytała Arabella.
— Koniecznie, moja droga; w przeciwnym bowiem razie nie powiedziałbym ci ani słowa. A więc rzecz skończona... jutro...
— Jednakże...
— Ani słowa więcéj, lub pomyślę żeś jeszcze niezapomniała o hrabi Castelmelhor...,
— O! jak można!...
— Doskonale!.. Więc jutro wieczorem przebierzesz się pani.... włóż na siebie nieco kosztowności... tak téż... choć cokolwiek... Ja czekać będę przy furtce, i ty będziesz moję, niezrównana miss!... Nazywać cię będę senorą Macarone dell’Aquamonda; a jeżeli zachcesz miéć jeszcze tytuł, to Cesarz Niemiecki, z którym jestem bardzo dobrze, nada mi tytuł jakiego Rzymskiego księcia... a gdyby potem jeszcze ci się zachciało tronu, postaramy się i o tron, moja gwiazdo; moi znakomici przodkowie pozostawili mi prawa na Konstantynopol, który teraz znajduje się w rękach nieczystych wyznawców Mahometa.
— Tron... Konstantynopol! — wyjąkała miss Fanshaw, któréj słaby umysł zaczął się mięszać.
— Tak jest, moja prześliczna; rzecz skończona. Jutro!.. A teraz powróć do domu, ażeby milord niczego się nie domyślił.
Włoch szybko wprowadził ją na schody bez cermonii zamknął drzwi za nią.
Następnie rzekł ocierając czoło:
— W życiu mojém nie byłem w przykrzejszém położeniu... brzydka, głupia i dumna... To prawda, lecz milord posiada książęcy majątek w Northumberlandzie; jest jego jedyną dziedziczką, a ja potrzebuję ustalić mój byt.
Tymczasem miss Fanshaw przebiegła wszystkie schody domu i rzuciła się w objęcia Pacjencii, małżonki wielebngo Jedediaha Drake.
— Tron!.. Konstantynopol! — rzekła — życzenia moje spełniły się! potomność wspominać będzie moje imię.
Próżność nad próżnościami! — odrzekła na to surowo Pacjencja.
Gdy Ascanio, wesoły, z zwycięzką miną schodził z przedsionka domu, zbliżyła się do niego czarna postać i zatrzymała się u schodów.
— Senor dell’Acquamonda, — rzekł Conti — nie chciałem przeszkadzać twojéj miłosnéj schadzce...
— Podsłuchiwałeś pan? — przerwał Ascanio, widocznie rad, że wiedziano o jego miłostkach.
— Trochę... Lecz spieszmy się teraz.
— Jestem na twoje rozkazy... Czyś przyniósł sto luidorów?
— Bezwątpienia — odrzekł Conti — lecz zatrzymam je przy sobie.
— Skoro tak, sam pójdziesz do pałacu.
— Doprawdy?.. W takim razie, jutro, zamiast miss Fanshaw, ujrzysz na schadzce trzech lub cztérech lokai milorda, którzy potrzaskają kości waszéj Wielmożności.
Ascanio pomyślał chwilę.
— Senor Conti — rzekł wreszcie — jesteś nieszczęśliwy i znałeś niegdyś pomyślniéjsze dni; okrucieństwem — by było pozbawiać cię tego szczupłego zarobku. Pomyślność czyni nas wspaniałymi, to wiadomo: przeto oddam ci darmo usługę, któréj żądasz odemnie i dopomogę ci moim wpływem.
— To bardzo pięknie z twéj strony! — odrzekł ironicznie Conti — idźmy!
Gdyby dawny faworyt niemiał był planów na przyszłość, w których ziszczenie wierzył, nie byłby za tak małej cenę dochował tajemnicy Padewczykowi; lecz liczył na swoje widzenie się z Castelmelhor’em; zobaczemy zaraz czy jego rachuby były prawdopodobne.
Przeszli obaj kratę ogrodu i udali się spiesznym krokiem ku pałacowi hrabiego. Tę no cną wycieczkę odbywali w milczeniu. Każdy z nich myślał o swoich interesach. Conti przysposabiał się do spotkania: rozważał w jaki sposób ma się odezwać i obmyślał warunki. Piękny kawaler Padewski marzył o obfitych żniwach, wspaniałych parkach, zamkach feodalnych i ładnych wassalkach. Nie posiadał się z radości, i gdyby był sam, nie wątpliwie na znak ukontentowania, zatańczył-by menueta na środku ulicy.
Przybyli wreście na próg pałacu. Ascanio był w uniformie; wszedł przeto i wpuścił za sobą Antoniego Conti.
Następnie odźwierny stojący przy drzwiach gabinetu Jego Excellencii otworzył i oznajmił kapitana rycerzy Niebokręgu.
Macarone wszedł pierwszy, i protektorskim gestem wezwał za sobą Conti’ego.


VII.
Trzy pary wyżelków angielskich.

Wchodząc do gabinetu Castelmelhorr’a, piękny kawaler Padewski nie porzucił swéj zwycięzkiéj miny, która była głównym jego wdziękiem. Jeszcze pod wpływem swojego świeżego trjumfu, przeszedł pokój śmiałym krokiem, podniósł z niechcenia rękę do kapelusza i zaledwie ukłonił się hrabiemu, który nawet oczu do niego nie odwrócił.
— Senor — odezwał się — przedstawiam Waszéj Excellencii biednego chłopca, jednego z moich kolegów, który pamięta szczęśliwsze czasy, i...
— Niech się uda do mojego intendenta — rzekł z roztargnieniem hrabia.
— Senior..., — chciał dodać Ascanio. Lecz hrabia wychodząc z zamyślenia, zwrócił oczy ku niemu. Padewczyk odkrył głowę natychmiast, i, opuściwszy ręce, oddał najuniżeńszy ukłon.
— Ah!.. to ty — rzekł hrabia — idź precz!
I Castelmelhor odwrócił się.
Jego Excellencja jest łaskaw obchodzić się ze mną z nadwyczajną poufałością — mruknął Padewczyk do ucha Conti’ego.
— Hrabio de Castelmelhor — rzekł ten ostatni z pewną godnością, zbliżając się nagle — ten człowiek wprowadza cię w błąd. Nie jestem jego kolegą, i był czas, że ty hrabio, miałeś sobie za zaszczyt być moim. Nie udam się do twojego intendenta, gdyż z tobą pragnę pomówić. Spojrzéj na mnie, senor. Czém teraz jesteś, ja tém samém byłem. Antoni Conti miał prawo spodziewać się grzeczniejszego przyjęcia u swojego kolegi i następcy.
— Antoni Conti — odrzekł obojętnie Castelmelhor; — co robisz w Lizbonie?
— Szukam szczęścia, senor.
— Szczęście nieznajduje się dwa razy, mój panie... Nie mam zresztą czasu słuchać cię.
— Tém gorzéj dla mnie, senor!... tém także gorzéj dla ciebie!.. gdyż u waszéj Excellence spodziewałem się znaleźć szczęście, a mnich dał mi czém za nie zapłacić.
— Mnich! — zawołał Castelmelhor ze drżeniem.
— Mnich! — powtórzył do siebie Macarone; — przyrzekłem sobie, że odkryję tajemnicę téj świętobliwéj osoby, lecz miłość!...
— Rozkazałem ci wyjść! — rzekł hrabia, wskazując mu rozkazująco drzwi. — Idź precz Piękny Padewczyk przywołał na usta najprzyjemniejszy uśmiech i ukłonił się z wdziękiem jego Excellencii. Poczém pośpieszył z wykonaniem rozkazu. Conti chciał niby wyjść za nim.
— Zostań, senor de Vintimille — rzekł Castelmelhor.
Conti powrócił i stanął przed hrabią.
— Powiedz, co wiész o mnichu? — zapytał ten ostatni po chwili milczenia.
— Wiem że jest ajentem lorda Ryszarda Fanshaw.
— Mylisz się. Czy to wszystko?
— Bynajmniéj... Wiem że jego wysłańcy napełniają Lizbonę, i że trzy czwarte części miasta do niego należą!
— To rzecz wątpliwa, i moi ludzie mi to mówią... Czy to wszystko co wiész?
— Nie... Wiem rzecz, która położy koniec waszym wahaniom się, senor, i pomimo waszéj woli, posunie rękę waszą ku téj koronie któréj pragniesz od tak dawna.
— Co to ma znaczyć? — zawołał Castelmelhor wstając; — czyliż mię oskarżają?
— Byłem sekretarzem milorda ambassadora Anglii. — przerwał Conti — Jego Wielmożność mówił, iż przez mnicha wiedział o najtajniejszych zamiarach Waszéj Excellencii.
— Zawsze ten człowiek! — poszepnął Castelmelhor.
— Mamże ci wyznać moją tajemnicę, senor? Pochodzi ona od mnicha i miałem odkryć ją milordowi; lecz jestem dobrym Portugalczykiem; sądziłem więc że lepiéj było...
— Mów! — rzekł Castelmelhor.
— A potém — mówił daléj Conti — przekonany byłem, że Wasza Excellencja lepiéj mi zapłacisz.
— Czegóż żądasz?
— Nic, dopóki będziesz hrabią de Castelmelhor; twojego zaś miejsca, tytułów, słowem twojego dziedzictwa, gdy będziesz królem portugalskim, senor.
— Starszy Souza pomyślał przez chwilę.
— Otrzymasz to wszystko — rzekł w reszcie rozciekawiony — Lecz mów prędko.
— Zeszłéj nocy — rzekł Conti — w kaplicy klasztoru Benedyktynów, księże infant zaślubił pannę de Savoie-Nemours, królowę, jeżeli ten tytuł lepiéj wam się podoba, senor... i ręczę wam że ani myśli rozłączyć się z nim.
— Ależ to jest zbrodnia obrazy majestatu! — poszepnął Caslelmelbor — są w mojéj mocy! wszelka przeszkoda zniknęła!.. jestem...
— Niech Bóg strzeże Waszą Królewską Mości! przerwał Conti, kłaniając się aż do ziemi.
Spojrzenie dumy rozjaśniło oko Castelmelhor’a, który odepchnął, gwałtownie krzesło i postąpił kilka kroków.
— Królem! — pomyślał — królem ja!.. Zbyt długo wahałem się... Do dzieła! Ten zwitek, zawarty w klasztorze będącym schronieniem mnicha, zwiastuje spisek, lada chwila mogący wybuchnąć... Czas nagli! trzeba go uprzedzić!
Zatrzymał się i spojrzał na Conti’ego.
— Mogę liczyć na tego człowieka — mówił daléj — gdyż ja jestem ostatnią jego nadzieją; odemnie wszystkiego się spodziewa.
— Jakież są twoje rozkazy, senor? — odezwał się Conti.
— Mnich najpiérw! — zawołał Castelmelhor z wybuchem nienawiści — mnich! Tego się należy pozbyć! Dopóki będzie wolny, miéć będę w nim nieprzyjaciela, tém straszniejszego że jest nieznanymi skrycie działa... Każę go schwytać.
— Lecz nie otwarcie, senor, i nie we dnie; gdyż cała Lizbona podniosła by, — się jak wąż, któremu na ogon nadeptano.
— Zgoda więc, w nocy, potajemnie.
— Co do więzienia, nie wiem któreby było najpewniejsze dla niego — odrzekł Conti — w Limoeiro ma liczne stosunki.
— Każę go osadzić w wierzy, przeznaczonej dla przestępców politycznych; zaufany człowiek strzedz go będzie; gdyby to zaś było trudném... to...
Hrabia dokończył znaczącym gestem, na który, Antoni Conti odpowiedział potwierdzającym uśmiéchem.
— Co do nowych małżonków — mówił daléj z ironją Castelmelhor, — postaram się aby przyjemnie spędzili miesiąc miodowy.
Siadł znowu i wziął zbiórka kilka arkuszy czystego papieru.
— Mogę być pewnym ciebie, Conti — mówił pisząc: — twój interes ręczy mi za ciebie. Masz rozpocząć swoją rolę. Weź to.
I oddał mu rozkaz, podpisany przez siebie, zalecający aby słuchano senora Conti de Vintimille, jego zastępcy, jak jego samego.
Conti potrafił zaledwie powściągnąć radość, otrzymując ten rozkaz. Jego nadzieje zjszczałysię. Ten człowiek, który mianował go swoim zastępcę, niejako swoim pierwszym ministrenijmiał być królem za czterdzieści ośm godzin.
Castelmelhor wziął następnie dwa arkusze pargaminu, na jakim pisano rozkazy królewskie, i śpiesznie je zapełnił.
— Każ założyć konie — rzekł do Conti’ego — jadę do króla.
Conti wyszedł natychmiast. Gdy Castelmelhor został sam, ścisnął silnie głowę obiema rękami, jak gdyby chciał zmusić swoje myśli do uporządkowania się i do przedsiębrania pewnego i jasnego planu.
— Tak! — rzekł nakoniec — Wszystko przewidziane! Moje najgorętsze życzenia spełnić się wreszcie muszą!
Włożył dwa arkusze pargaminu do pugilaresu. W téj chwili wszedł Conti.
— Senor — rzekł — kareta czeka na was.
— Jedźmy więc.
— Słówko jeszcze!.. Niepowiedziałem wam wszystkiego co wiem... Wasz brat, Simon de Vasconcellos, jest w Lizbonie.
Castelmelhor zatrzymał się, brwi marszcząc.
— Mówiono mi o tém! — szepnął — Czy widziałeś go?
— Widziałem... w pałacu Xabregas... z infantem i królową.
— Tamże to jego miejsce! — rzekł Castelmelhor z goryczą obym tylko nie znalazł go na mojéj drodze!
Gdy wymawiał te ostatnie słowa, jego głos nabrał groźnego brzmienia. Zeszedłszy ze schodów swojego pałacu, dodał:
— Zostań tu i bądź gotów na każdy mój rozkaz... Polecisz komu... nąprzyklad... tém u błaznowi Padewczykowi... pochwycić mnicha. Dla ciebie zachowuję cóś ważniejszego.
I wskoczył do karety, która potoczyła się szybko do pałacu królewskiego.
Alfons w téj chwili był bardzo zajęty. Jego szwagier. Karol II. przysłał mu niedawno trzy pary owych maleńkich piesków, które późniéj nazwano pieskami króla Karola (king’s Charles).
Król naturalnie polubił natychmiast namiętnie te prześliczne zwierzątka. Zamykał się z niemi w swoich apartamentach i po całych dniach przypatrywał się zabawom téj psiarni w minjaturze, czesząc małym złotym grzebieniem miękki i jedwabisty włos ich długich uszu.
Łatwo się domyśleć, że król, tak zajęty, nie przyjmował nikogo pod żadnym pozorem; lecz Castelmelhor nie zważał na podobne przeszkody. Straż i służba wpuściła go, nie mówiąc ani słówka, a odźwierni pokojowi nie oznajmili go nawet.
Wszedł. Król leżał na dywanie, wystawiwszy głowę na zabawkę sześciu pieskom, którym to widać podobało się; gdyż igrały na wyścigi z krółewskiemi włosami.
Alfons tak był zatopiony w tej excentrycznéj rozrywce, że nie uważał wejścia Castelmelhor’a. Śmiał się, potrząsał głową dla przestraszenia swoich ulubieńców, brał w zęby jedwabisty włos ich uszu, i mruczał naśladując ich warczenie i ukazując żywe oznaki radości.
Castelmelhor popatrzał na niego w milczeniu. Uśmiéch głębokiéj wzgardy przebiegł po jego ustach: lecz ponieważ nie przybył dla czynienia spostrzeżeń fizjologicznych, przywołał na twarz wyraz pełen żartobliwéj dobroduszności i kładąc się również na dywanie położył głowę pomiędzy psami, które cofnęły się przelęknione.
Król brwi zmarszczył i smutnie spojrzał na przestraszone pieski, które otoczyły w pewnéj odległości nieznajomą głowę Castelmelhor’a
— Nie mogęż miéc ani chwili odpoczynku? — zawołał wstając i uderzając gniéwnie nogą.
To poruszenie inny nadało obrót przelęknieniu piesków. Schroniły się one po za obfite kędziory Castelmelhor’a, i widząc że nowo przybyły był dosyć pobłażający, rzuciły się wszystkie na niego i rozpoczęły na nowo z zapałem zabawki, które im przerwano.
Przez chwilę król uczuł zazdrość; lecz wkrótce, zabawny wyraz twarzy Castelmelhor’a, którą zasłaniały rozczochrane włosy zmienił jego humor. Ukląkł, i zaczął podbudzać tę pigmejską psiarnię, która tego wcale nie potrzebowała. Za każdą razą, gdy który z piesków targnął z całéj siły za włosy hrabiego, król nieposiadał się z radości i wyrażał ją w głośnych wybuchach śmiéchu.
Każda przyjemność musi miéć swój koniec. Niedługo Alfons wysilony wstał, i rzucił się na krzesło.
— Ah!.. ah!.. ah!.. — zawołał — wstań... bo pęknę od śmiechu! Ah!.. wyborny z ciebie chłopak, Ludwiku... Jak to było śmieszne... Nigdy się tyle nie ubawiłem!
Castelmelhor usłuchał, i odgarnąwszy w tył długie wijące się włosy, ukazał uśmiéchające się oblicze.
— Na krew Bragancką! — rzekł Alfons — dla czego nie jesteś zawsze taki? Dziś wart. jesteś tyle złota ile sam warzysz, i nie oddałbym cię za dwie pary takich psiaków.
— Bo jestem uradowany, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Castelmelhor, całując rękę króla; — nie powiesz już Wasza Królewska Mość że zakłócam jego rozrywki!.. Znalazłem sposób oswobodzenia na zawsze Waszą Królewską Mość od kłopotów, przywiązanych do najwyższéj władzy.
Castelmelhor poczuł, że się rumieni wymawiając te słowa, którym jego zamiary uzurpacji, nadawały tak przewrotne znaczenie. Lecz Alfons nie dostrzegł tego: uderzyła go jedynie myśl, że nie będzie już potrzebował zajmować się niczém, coby miało jakikolwiek pozór poważnej sprawy.
— Jakiżto sposób? — zawołał — mów prędzéj, a dajemy ci królewskie słowo, że w nagrodę otrzymasz co tylko od nas zażądasz.
— Nie żądam niczego, najjaśniejszy panie; obsypany już jestem łaskami Waszéj Królewskiej Mości... Co się zaś tycze sposobu... niedługo się wytłumaczę... Wszak nie lubisz Wasza Królewska Mość podpisywać pewnych aktów...
— O! nie! nie! — rzekł żywo król.
— Kazałem więc wyryć pieczątkę, która naśladuje do złudzenia podpis Waszéj Królewskiéj Mości.
— A! to doskonale.
— Tym sposobem, najjaśniejszy panie.
— Nie będziesz mi już przedstawiał nigdy łych nieznośnych pargaminów?...
— Nigdy, najjaśniejszy panie... i oto ostatnie, które Wasza Królewska Mość podpiszesz.
Castelmelhor wymówił te słowa ze wzruszeniem, tak przystosowanie było uderzające i okrutne; dobył następnie z pugilaresu dwa, już przygotowane pargaminy.
Na ten widok, król zbladł i cofnął się jak dziecko, któremu podają napój gorzki i odrażający..
— Lecz to zdrada, mości hrąbi! — rzekł — obiecujesz mi, że nie będę już podpisywał, a tymczasem podajesz mi znowu...
— To ostatnie, najjaśniejszy panie.
— Idź do djabła!
Castelmelhor schował pargaminy do kieszeni.
— Jak się podoba Waszéj Królewskiéj Mości! — rzekł — myślałem, że królewskie polowanie sprawi mu przyjemność, lecz...
— Królewskie polowanie! — zawołał Alfons, którego oczy zabłysły radością.
— Lecz — mówił daléj Caslelmelhor — rycerze Niebokręgu niechętnie słuchają innych a nie Waszych rozkazów, i...
— Czy tylko prawdę mówisz? — przerwał król — czy istotnie myślałeś o królewskiém polowaniu i czy te rozkazy niego się tyczą?
— Jeżeli Wasza Królewska Mość chcesz się przekonać...
Król uczynił poruszenie przestrachu.
— Nie — rzekł — już podpiszę... Daj! daj prędzej!.. O! jak ja cię kocham za to dzieciuchu!... królewskie polowanie!... dawaj!
Ręka Caslelmelhor’a drżała tak, że nie mógł otworzyć pugilaresu. Alfons, w dziecinnéj niecierpliwości, wyrwał mu go z rąk, porwał dwa pargaminy i położył na nich nieforemne głoski, za podpis mu służące.
Potém odsunął je z daleka od siebie; gdyż widok jakiegobądż pisma wzbudzał w nim nieprzezwyciężony odrazę.
Castelmelhor odetchnął, jak gdyby z jego piersi jaki wielki spadł ciężar.


VIII.
Przed burzą.

— Pozbiéraj te szpargały — rzekł król — nienawidzę wszelkiego pisma... muszę kiedy sprawić sobie przyjemność i podpalić, archiwa krolestwa... to będzie bardzo zabawne!
Castelmelhor nie czekał powtórzenia tego rozkazu. Schował spiesznie oba akta i wziął za kapelusz, zabierając się do wyjścia.
— Już! — zawołał Alfons — nie powieszże mi nic o naszém polowaniu? Chcę aby było piękne, don Ludwiku, rozumiesz? Chcę, ażeby Lizbona długo go pamiętała!
— Będzie go pamiętała, najjaśniejszy panie — rzekł Castelmelhor tonem tak poważnym, że Alfons mimowolnie zadrżał.
— Znowuś kwaśny! — rzekł — dopóki nie zrobię czego chcesz, pochlebiasz mi filucie!.. Lecz skoro tylko położę moje nazwisko na tych przeklętych pargaminach, przestajesz się przymuszać; zdaje mi się, że mnie nie kochasz, mości hrabio.
Castelmelhor był jak na torturach. Każdy wyraz króla rozdzierał mu serce jak sztyletem. Jakkolwiek zatwardziałe, serce jego nie ogołocone było jeszcze z wszelkiego uczucia delikatności i honoru. Widok tego nieszczęśliwego króla, który sam wpadał w zastawione na siebie sidła, obudzał w nim wyrzuty od dawna uśpione; wolałby był znaleźć przed sobą przeszkodę, dla nabrania odwagi w czasie walki. Lecz darmo! ofiara wyciągała szyję pod żelazo. Z tych aktów, które Alfons podpisywał nie czytając ich, jeden zawierał rozkaz aresztowania, gdziekolwiekby ich znaleziono, królowéj i infanta, winnych zbrodni obrazy majestatu.
Drugi był po prostu jego abdykacją.
Gdy więc nieszczęśliwy król mówił, że ostatnie rozkazy podpisywał, nie wiedząc o tém mówił istotną i straszliwą prawdę. Gdy śmiejąc się, nazywał Castelmelhor’a złym i zdrajcą, mówił nie ledwie za mało. Cóż dopiéro, gdy wymówił słowa:
— Zdaje mi się, że mnie nie kochasz, mości hrabio! Hrabia chciał odpowiedziéć; lecz takie było wzajemne położenie tych dwóch ludzi, że odpowiedz jego w skutek fatalizmu nowém stała się przystosowaniem.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — muszę się oddalić, gdyż chcę jak najprędzéj oswobodzić Waszą Królewską Mość od kłopotów Ten powód musiał być dostateczny wymówkę dla króla: gdyż rzekł łagodnie:
— Jesteś perły przyjaciół, hrabio; idź i postaraj się, aby nasze dzisiejsze polowanie odznaczyło się pod każdym względem.
Castelmelhor wybąknął kilka słów i wyszedł śpiesznie. Król zaczął się znowu bawić ze swojemi wyżełkami.
Hrabia powrócił do pałach w inném wcale usposobieniu niż widzieliśmy go niedawno. Jeszcze pod wpływem swojego widzenia się z Alfonsem, wstydził się swojego postępowania i brzydził sam z sobą.
Lecz w miarę jak wspomnienie o królu zacierało się, ambicja brała górę. Widział się królem silnym i potężnym, przyprowadzającym — Portugalją na stopień, z którego strąciło ją niedołęztwo Alfonsa. Wypędzał Anglików, powściągał Hiszpanów i przywracał tronowi dawny świetność.
— Nie jest-że to dostateczném — pytał sam siebie — dla okupienia téj wątpliwéj zbrodni, którą nazywają uzurpacją? Zresztą, władza nie należyż się z prawa temu, który jest jéj godniejszy?
Któremu to winowajcy zabrakło kiedy rozumowań na usprawiedliwienie we własnych oczach swojéj zbrodni? Castelmelhor zaledwie potrzebował bronić swéj sprawy: był on zawczasu przekonany.
Hrabia przywołał Antoniego Conti, i miał z nim długą naradę w przedmiocie odbyć się mających nazajutrz wypadków. Naprzód, polowanie królewskie; potém, uwięzienie królowéj i infanta; daléj schwytanie mnicha; a następnie, może, w głębi ciemnego lochu, morderstwo dokonane na téj straszliwéj i tajemniczéj osobie.
Noc już była gdy się rozeszli.
Pomimo to, Conti udał się natychmiast do koszar Fanfaronów królewskich, i kazał zbudzić pięknego Padewczyka, który we śnie polował na lisa w hrabstwie Northumberland.
Ascanio, nieukontentowany, wyskoczył z łóżka i zszedł obaczyć, co za natręt przerwał sen jego.
— Mój szanowny kolego — rzekł, ujrzawszy Conti’ego — czy nie przestaniesz nadużywać mojéj ku lobie życzliwości? Zaprowadziłem cię do Castelmelhor’a, więcéj zrobić dla ciebie nie mogę... Życzę dobréj nocy.
To powiedziawszy, odwrócił się i chciał powrócić do łóżka; lecz Conti zatrzymał go.
— Rozkazuję ci pozostać — rzekł.
— Hę!.. ty?.. ah! ah! ab! ah!.. Rozkazujesz mi?..
Conti, za całą odpowiedz, pokazał mu rozkaz Castelmelhor’a, który mianował go swoim zastępcą.
Ascanio przetarł oczy i przeczytał.
— A co! — zawołał — nie mówiłem że wam, senor, że moja uboga protekcja przyda wam się na cóś?... Zachwycony jestem tém położeniém rzeczy! Szczęśliwym się mienię, iż mogę wam tego pierwszy powinszować.
Padewczyk pozbył się całéj poufałości. Prawiąc ten komplement z przyzwoitym zapałem, kłaniał się za każdym wyrazem. Na zakończenie zaś, wziął rękę Conti’ego i z powagą ją do ust poniósł.
Były faworyt, który odzyskał dawną swoją pychę, nie okazał bynajmniéj zdziwienia na tę uniżoność. Wydał w krótkości Włochowi rozkazy, tyczące się jutrzejszego polowania, i dał mu do zrozumienia, że ważne zlecenie było dlań przeznaczone.
— Jestem cały na usługi Waszej Wielmożności — rzrekł Macaroue. — Szczęśliwy jestem, żem potrafił w niepomyślnych dla niego czasach, przekonać go o mojéj prawdziwéj i szacunku pełnéj sympatyi... Czy mogę co takiego uczynić, coby osobiście było mu przyjemném?
— Możesz — odrzekł sucho Conti — nieprzypominać wcale mojéj Wielmożności o tém, co nazywasz niepomyślnemi dla niego czasami.
Ascanio na znak przyświadczenia, schylił się aż do ziemi.
— Bodaj go djabli porwali! — pomruknął, skoro Conti wyszedł. — Wyrzuć kota przez okno, upadnie na nogi. Faworyci mają tęż samą naturę; trzeba ich pokrajać na cztéry kawałki, chcąc być pewnym że nie wrócą.
Po téj filozoficznéj uwadze powrócił do łóżka, spodziewając się, że przyjemne sny nawiedzą go znowu; lecz omylił się, gdyż widział tylko bladą postać miss Arabelli Fanshaw. Całą noc dręczyła go zmora.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O téj saméj godzinie, mnich czuwał także w swéj samotnéj celi. Sen uciekał od niego; lecz bezsenność jego nie była skutkiem wyrzutów sumienia. Rozgłaszając wieść o tajemném małżeństwie królowéj, podłożył niejako ogień pod minę prochową, mającą wysadzić tron.
Wiedział o tém i nie żałował swojego postępku. W miarę jak zbliżała się krytyczna chwila, jego wątpliwości rozpraszały się; czuł, że odwaga jego wzrasta; a sumienie mówiło mu, że dopełnił powinności.
Spokojny i pełen téj stałości umysłu, tworzącej prawdziwą odwagę, uzbrajał się do walki, którą przewidywał, że będzie zaciętą. Jeżeli niekiedy chmura przesunęła się po jego czole, to dla tego że czuł, jaka niezmierna odpowiedzialność ciąży na jego głowie; że przyznawał sam przed sobą, iż w walce, która miała nastąpić, główną jego pomocą miał być naród, — a nie miał wielkiego zaufania w narodzie.
Piérwsze promienie dnia, przenikając z trudnością przez ciemne i grube szkło szczupłego okienka, zastały go jeszcze na nogach i rozmyślającego głęboko.
Wzniósł czoło i dumnym wzrokiem powitał wschodzące słońce.
— Ty to może — poszepnął — przyświecać będziesz ocaleniu Portugalii!!
Ukląkł przed drewnianym krucyfixem, wiszącym na jednéj ze ścian jego celi, i zaniósł do nieba krótką i gorącą modlitwę.
Gdy wstawał, odgłos kroków rozległ się w korytarzu, i prawie w téj saméj chwili zapukano do drzwi celi.
Ludzie, w rozmaitych ubiorach i rozmaitego stanu, których widzieliśmy już odwiedzających mnicha, weszli i pozdrowili go z uszanowaniem. Było ich daleko więcéj niż zazwyczaj, i tym razem klassa ludu miała licznych reprezentantów.
— Wasza Wielebność nie przywołałeś nas — rzekli zbliżając się — a jesteśmy nieszczęśliwi; dzień zaś tyle razy obiecywany nie nadchodzi.
— Moi synowie — odrzekł mnich — dzień ten zbliża się; bądźcie tylko cierpliwi do jutra.
— Jutro! — powtórzyli z radością wysłańcy narodu.
Pomiędzy niemi czytelnicy nasi mogliby poznać kilku z owych śmiesznych knowaczy spisków, których przedstawiliśmy im na początku naszego opowiadania, zgromadzonych w oberży Miguela Osorio, na przedmieściu Alcantara. Lecz zmienili się oni bardzo; nędza zagrzała ich męztwo, a ponura stałość błyszczała teraz w ich spojrzeniach.
— Jutro, tak jak i dziś, będziemy gotowi, mój ojcze — rzekli oddalając się.
Inni nadeszli znowu. Pomiędzy niemi, mnich spostrzegł ogromną głowę Baltazara, który przewyższał wzrostem wszystkich swoich sąsiadów, jak w panoramie miasta, wieża katedry panuje nad mniejszemi kościołami. Baltazar niósł na plecach ciężki worek, porządnie wyładowany. Mnich przywołał go i dał znak wszystkim aby pozostali.
Baltazar wraz z workiem przysłany był przez milorda, który, nie widząc się z mnichem dnia poprzedzającego, udzielał mu pomocy, celem utrzymywania zapału pospólstwa dla sprawy Wielkiej Brytanii.
Mnich natychmiast zrobił z niego użytek. Rozdzielił pomiędzy ubogich, otaczających go, obfitą jałmużnę, tak dla nich jak i nieobecnych ich braci. Błogosławieństwa wybuchły ze wszystkich stron, wraz ze szczercmi przyrzeczeniami.
Ajenci mnicha zbliżyli się wówczas jeden po drugim, i uwiadomili go o wszystkiém, o czém się dowiedzieli.
Większa część nic nie wiedziała. Miasto było spokojne i dwór zdawał się być pogrążonym w zwykłéj odrętwiałości. Jeden jednak i tych ludzi, ukrywający pod obszernym płaszczem ubiór stróża więzienia Limoeiro, udzielił wiadomość, która obudziła uwagę mnicha.
— Senor — rzekł on — jakiś człowiek którym, jak mi się zdaje, jest dawny faworyt, Antoni Conti de Vintimille, przybył przededniem do więzienia. Troskliwie obejrzał wszystkie warty, a kilka obsadził rycerzami Niebokregu.
— Którymi? — zapytał niespokojnie mnich.
Stróż wymówił cztéry czy pięć nazwisk.
— Traf nam sprzyja! — zawołał mnich. — Ci ludzie do nas należą. Ponieważ jednak nie wiele więcéj są warci jak i ich współbracia, poléć w mojém imieniu dozorcy Pio Mata Cerdo, ażeby ich strzegł pilnie.... Czy to wszystko?
— Nie, senor.... Antoni polecił, aby przygotowano na dziś wieczór pokój królewski.
Byłoto obszerne więzienie, umieszczone w samym środku Limoeiro, gdzie, według podania, Jan II-gi trzymany był przez zbuntowanych poddanych. Pokój ten służył tylko dla przestępców krwi królewskiéj.
— Dobrze — odrzekł mnich, nie okazując żadnego zdziwienia.
Po kluczniku zbliżył się ten sam służący w liberyi domu Souza, którego widzieliśmy już w celi.
— Wczoraj — rzekł — Jego Excellencja naradzał się późno w noc z senorem Conti de Vintimille. Nic nie mogłem pochwycić z ich rozmowy; lecz gdy przechodzili przez przedpokój, usłyszałem wymówione wasze nazwisko.
— Cóż mówiono o mnie?
— Mówiono o użyciu przemocy... Zdaje mi się, że układano plan pochwycenia Waszéj Wielebności.
— Nie odważyliby się — mówił zwolna mnich — a zresztą, mjeliżby czas?
— Ostrożność nie zaszkodzi! — rzekł służący odchodząc.
W celi pozostał tylko mnich i Baltazar.
— Ostrożność nie zaszkodzi! — powtórzył ten ostatni.
— Hrabia obawia się was, senor, a wiecie do czego on jest zdolny.
— Nie mamże władzy w Limoeiro, tak jak na wielkim placu Lizbońskim? — rzekł mnich — niech mnie uwiężą, a na jeden znak mojéj ręki, zapory opadną przedemną.
— Bądźcie ostrożni! — pomruknął jeszcze Baltazar głosem, którego wyraz miał w sobie cóś prorockiego.
Mnich odpowiedział na tę złowieszczą przepowiednię uśmiéchem pełnym zaufania.
— Niech się dzieje wola Boża! — rzekł — późno już cofać się.
Baltazar, wyszedł; mnich udał się także wkrótce za nimi, pragnąc niecierpliwie widziéć i wywiedziéć się o wszystkiém osobiście. Wszystko mówiło mu, że chwila walki była blizką, a chciał aby piérwsze starcie zastało go na polu bitwy.
Powierzchowność miasta była smutna, lecz spokojna. Wszystkie jednak sklepy były zamknięte jakby w dniu wielkiego święta lub wielkiego jakiego nieszczęścia. Tu i owadzie, poformowały się gromadki mieszczan i rozpraszały natychmiast, po zamienieniu kilku słów z tajemniczą miną. Jeżeli przypadkiem ujrzano jaką kobiétę na zakręcie ulicy, to ta sunęła się szybko, wzdłuż murów, spiesząc do swojego domu, jak biedny ptak szukający gniazda za nadejściem burzy, Wielkie ulice w środku miasta, były puste. Żadnéj ciekawéj głowy w oknie, żadnego łoskotu warsztatów, żadnego poruszenią, żadnego znaku życia, mogącego przerwać tę grobową ciszę.
Było w tém wszystkimé cóś nadzwyczajnie smutnego. Mnich uległ powoli posępnemu wpływowi tej sceny. Zwiesił głowę na piersi; czuł, że mu się serce ściskało.
— Bądź ostrożny! — szepnął, wymawiając pomimowoli te wyrazy, które rozlegały się jeszcze w jego uchu — gdyby to było przeczucie! gdyby, w chwili zwycięztwa!.. Nie! Bóg jest sprawiedliwy. Jeżeli ja mam zginąć, nie dozwoli aby moje dzieło pozostało niewykonaném.
Przybył na koniec ulicy Nowéj, i wszedł na wielki plac, gdzie, przed siedmiu laty, Conti ogłosił przy dźwięku trąb edykt królewski, który o mało co nie spowodował rewolucyi. Plac równie był napełniony tłumem jak w owym dniu, i głośny gwar, rozlegający się ze wszystkich stron, tworzył osobliwszy kontrast z cichością przyległych ulic.
Ten sam lo był tłum co i dawniéj; lecz odzież jego zużyła się na sterczących z pod skóry kościach. Widać tam było same tylko łachmany i ogniste spojrzenia, wytryskające z wklęsłości oczu, zapadłych przez pędzę. Ów tłum nędzarzy był żyjącą i straszliwą groźbą.
Na widok mnicha, wszystkie głowy odkryły się; gorąca nadzieja błysnęła we wszystkich spojrzeniach. Wśród zgiełku, te słowa dochodziły do jego uszu:
— Czy chwila nadeszła?
Mnich potrząsnął głową i przeszedł.
— Wielebny ojcze — rzekł jakiś głos blizko niego — jesteś istotnym królem tego tłumu. Uwielbiam twoją zręczność, podziwiam ją... Godnym byłeś urodzić się Anglikiem, wielebny ojcze.
Mnich odwrócił się i poznał lorda Ryszarda Fanshaw, który odbywał także incognito przechadzkę, w celu czynienia spostrzeżeń.
— Jego Królewska Mość monarcha nasz Karol, nie potrafi dość cię wynagrodzić — mówił daléj Anglik. — Tyto będziesz prawdziwym zdobywcą Portugalii... W istocie, tłum ten do doskonałego punktu jest doprowadzony. Udzielałeś mu wspaniale tyle, ile potrzeba było aby nie zginął z głodu, lecz nie więcéj; to wybornie!.. Niech umrę, jeżeli żałuję gwinej Jego Królewskiéj Mości. Umieściłeś ich na dobry procent. Czy nie zdaje ci się, wielebny ojcze, że zbliżamy się do rozwiązania?
— I owszem, milordzie. Jesteśmy na ostatnim akcie.
— Co do mnie — rzekł wesoło Anglik — gotów jestem wołać brawo!
— Masz do tego powód, milordzie, większy aniżeli sądzisz. Gotuję dla Waszéj Miłości na zakończenie niespodziankę.
— Niespodziankę? — rzekł Fanshaw, ciskając na mnicha podejrzliwym wzrokiem.
Nim ten ostatni mógł odpowiedziéć, nastąpiło wielkie poruszenie w tłumie, który rozstąpił się, zostawiając na środku placu szerokie przejście. Świetny orszak, złożony z króla, dworu i rycerzy Niebokręgu w wielkim uniformie, zbliżał się ulicą Nową.
Król jechał pomiędzy Castelmelhor’em i Conti’m.
— Na bok łotry! miejsce dla Jego Królewskiéj Mości! — wołali Fanfaroni królewscy, rozpychając tłum.
Nie jedna ręka sięgnęła pod łachmany i ścisnęła długi ukryty sztylet; nie jedno spojrzenie zapytywało z daleka mnicha; cały ten tłum czekał tylko słówka, znaku, aby się rzucić. Mnich był niewzruszony.
Gdy król przejeżdżał koło niego, ukłonił się z uszanowaniem.
— Witamy Waszą Wielebność — rzekł wesoło Alfons — mamy dzisiaj uroczystosć w naszym pałacu Alcantara, mości mnichu; zapraszamy cię na nią z całego serca.
— Przyjmuję, Najjaśniejszy Panie — odrzekł mnich.


IX.
Ostatnie królewskie polowanie.

Czas był zimny i pochmurny. Oddział rycerzy Niebokręgu zdążał do Alkantarskiego pałacu. Widoczném było, iż wspaniały ten orszak chciał dnia tego w całym okazać się blasku; szczególniéj téż pyszne rumaki, któremi królewscy Fanfaroni z wdziękiem kierowali, szczególny zwracały uwagę. Strój zaś każdego z nich za książęcy mógł uchodzić. Za rycerzami Niebokręgu postępowały w ścieśnionych kolumnach, szeregi Niewzruszonych. Przez ciąg tego pochodu, muzyki obudwóch oddziałów wesołe wygrywały piosenki.
Fanfaronom królewskim przodował piękny Padewski kawaler. Na jego, toku błyszczała zdała brylantowa gwiazda, — a jasno-błękitny strój jego. zdawał się urągać szarawéj oponie, którą się niebo powlekło.
Mimo pozornéj wesołości, na wszystkich jednak twarzach jakiś nieokreślony malował się smutek. Sam tylko Alfons, będący zupełnie pod wpływem téj chwilowéj zabawki, puścił wodze wesołości.
— Przyjacielu Vintimille — odezwał się do Conti’ego — nie uwierzysz, ile mię cieszy twój powrót! gdyby nie ten smarkacz, hrabia, który ze mną wszystko co tylko chce robi, od Bóg wie jak dawna byłbym cię znowu do siebie powołał; bo.... jak mi się zdaje, przypomniałeś mi się przez ten czas najmniéj ze trzy razy; lecz jakoś zmieniłeś się na wygnaniu...
— Tęschnota za Waszą Królewską Mością... — bąknął Conti.
— Wcale o tém nie myślałem... Lecz jednakowoż muszę ja być owém słońcem, co to wszystko odżywia... Ale, widział-żeś ty moich piesków?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— No, to ci je pokażę... Lecz, na Matkę Bozką, mój kochany, strasznie jesteś nudny.
Przy tych słowach, król zwrócił się do Castelmelhor’a, w nadziei rozweselenia się przy nim. Lecz Castelmelhor był zamyślony. Król ziewnął i począł żałować, że nie wziął z sobą swych charciczek, któreby go rozrywały podczas podróży.
Dzień ten przepędzono w Alkantarskim pałacu jak zazwyczaj, gdy król urządzał zabawy. Były tam boksy, sztuki czarnoksięzkie, a w końcu walka byków. Przez cały zaś ten czas nie zdarzyło się nic szczególnego; — zauważono tylko nieobecność mnicha, ktory, zapomniawszy zapewne o danéj przez siebie obietnicy, nie stawił się w pałacu.
Lecz natomiast, jakiś gość nieproszony wcisnął się niepostrzeżenie między rycerzy Niebokręgu, których strój przywdział. Nowy ten przybysz siedział przy stole milczący, zaledwie dotykając jedzenia. Siedzący przy nim brali go za samego hrabiego, który może dla tego przebrał się podobnie, by podchwycić prawdziwy sposób myślenia królewskiéj straży.
Lecz to domniemanie było fałszywe; — hrabia bowiem siedział w sąsiedniéj komnacie przy królewskim stole; był on ciągle zasępiony i zatopiony w myślach, co mu téż ciągle król wyrzucał.
Alfons puścił wodze wesołości; ustawicznie wychylał pełne kielichy wina, jakby dla zupełnego przysposobienia się do mających nastąpić łowów.
— No, hrabio — rzekł do Castelmelhor’a — twój kieliszek pełny, jak widzę; oszukujesz nas, mój kochany... Rozkazujemy ci spełnić ten kielich za nasze królewskie zdrowie.
Castelmelhor, chcąc rozkaz wykonać, poniósł do ust kieliszek; lecz nie mógł wypić. Twarz mu straszliwie pobladła; ledwie że nie zemdlał.
— No i cóż? — krzyknął król, brwi marszcząc.
— No i cóż? — powtórzył do ucha Castelmelhor’a przejmujący głos Conti’ego.
Z wysileniem nadzwyczajném, hrabia jednym tchem kieliszek do dna wypróżnił.
— Piję za zdrowie Waszej Królewskiéj Mości — wyjąkał.
Król rzucił okiem na siedzących przy Stole gości — i wtedyto dostrzegł jakąś niespokojność, jakieś pomięszanie, na wszystkich rozlane twarzach.
— Na Matkę Bozką! — zawołał — czyśmy tu na pogrzeb przyjechali, czy co?.... Śmiejcie się!... Chcę, by każdy śmiał się, i to natychmiast; bo inaczéj, przysięgam na krew Bragancką, sądzić będziemy, że jaki spisek przeciw mnie knujecie.
Złowieszczy, przymuszony śmiéch rozległ się wokoło stołu.
— Ot tak, to dobrze! — rzekł Alfons — jesteście wszyscy wiernymi poddanęmi; a wreszcie, gdyby kto z was o zdradzie pomyślał, to przecie mam przy sobie dzielną szpadę, któraby w pochwie nie została.
Przy tych słowach uderzył po ramieniu Castelmelhor’a, po którego członkach przebiegł nerwowy dreszcz.
— Nie prawdaż, hrabiczu — dodał król — żebyś mnie bronił?
Castelmelhor uczuł w téj chwili ową straszną boleść, jakiéj zapewne doświadczył Judasz, składając na obliczu Zbawiciela pocałunek pokoju. Milczący siedział nieporuszenie, jakby piorunem rażony. Usłużny Conti odpowiedział za niego:
— Jego Excellencja postąpiłaby w podobném zdarzeniu tak jak i my wszyscy, a zdrajca chybaby po naszych trupach dostał się do świętéj osoby Waszéj Królewskiéj Mości.
— Dobrześ powiedział, przyjacielu Vintimille — odrzekł król uspokojony. — Ucałuj naszą-rękę i nie mówmy już o tém.
Uczta pociągnęła się do samego wieczora.
Większa część dworzan, okalających stół, a będących sprężynami Castelmelhora, była świadoma spisku. Reszta się tylko domyślała.
Wino jednakowoż wywołało wesołość sztuczną; a gdy wstano od stołu, stan biesiadników obiecywał ochocze łowy.
Przy odgłosie trąb udano się w drogę. Sześciu rycerzy Niebokręgu, niosąc zapalone pochodnie, poprzedzali Króla. W ostatnim rzędzie zajął miejsce ów nieznajomy, który podzielał ucztę królewskiéj straży. Jechał na dzielnym koniu, po mistrzowsku nim kierując.
Prędko bardzo przebyto odległość od Alkantarskiego pałacu do miasta, i wkrótce rozpoczęło się po ulicach polowanie, podniecane dźwiękiem rogów i ogłuszającemi nawoływaniami myśliwych. Urząd łowczego pełnił senor Askanio Macarone dell’Acquamonda z nadzwyczajną gorliwością i zręcznością, która jednak nie była wynagrodzoną. Nie wpadnięto jeszcze na trop; to téż żadnéj niewypłoszono zwierzyny.
Nagle, w chwili, gdy myśliwcy przejeżdżali obok pałacu lorda Ryszarda Fanshaw, znajdujący się na przedzie Fanfaronów’ królewskich zaczęli krzyczeć: „huzia! huzia.“
Wtedy każdy mógł dostrzedz, jak jakieś białe widmo co tchu uciekała.
— Naprzód! — zawołał król, podnosząc się na strzemionach, by lepiéj mógł widziéć — naprzód chłopcy!
Piękny Padewski kawaler także uniósł się nieco; lecz opadł natychmiast na siodło, głębokie wydając westchnienie.
Myśliwcy poskoczyli z pośpiechem, i w momencie otoczono zwierzynę, to jest kobiétę, która na pół umarła ze strachu padła na ziemię.
Zabrzmiały rogi, i myśliwcy zsiedli z koni. Wtedyto odbyła się scena, jakiéj pewnie nikt się nie spodziewał.
Ascanio Macarone, z oznakami najwyższej rozpaczy, rzucił się do nóg Alfonsa.
— Zlituj się nademna, najjaśniejszy panie!.. — wykrzyknął — zlituj się nad tą kobiétą, równie czulą jak piękną!
— Bliżej tu dajcie pochodnie — zawołał Alfons, parsknąwszy od śmiéchu — niechże się przypatrzę hultajowi, który nam chce odegrać jakąś zabawną komedję.
— Ja nie żartuję, najjaśniejszy panie..... Przysięgam na moich znakomitych przodków, których jest razem trzydziestu dziewięciu, że mówię prawdę..... Wysłuchaj mnie, najjaśniejszy panie! Niech nikt nie waży się tej kobiety dotykać... Bo kobiéta ta, jest...
— Otóż to dopiéro pocieszny urwis — rzekł Alfons, z uwielbieniem poglądając na Ascania.
Piękny Padewski kawaler widząc że go nie rozumieją, rzucił się jak strzała i wyrwał biédną kobiétę z rąk rycerzy Firmamentu, którzy ją już do Alfonsa ciągnęli.
— Oh!.. oh!.. oh!... — bełkotał Alfons, pokładając się od śmiéchu.
W téjże chwili, przyniesione pochodnie oświeciły długą i bladą twarz miss Arabelli Fanshaw, którą utrzymywał wpół nieszczęśliwy Padewski kawaler. Na widok takiéj grupy, król wypuścił z rąk cugle, chwytając się za boki.
— Brawo! brawo! — wykrzykiwał, ocierając pełne łez oczy.
— Ah! Najjaśniejszy Panie — zawołał Macarone patetycznym głosem — nie zabieraj mi mego skarbu.
Alfons, który ciągle był w mniemaniu, że Padewczyk odgrywa naprzód już ułożoną komedję — wyjął z kieszeni kieskę i rzucił mu ją, nie rachując znajdujących się w niéj pieniędzy. Ascanio schwycił ją w locie.
— Nie złota mi trzeba — rzekł, starannie chowając kieskę — co mi po tém złocie?... Ah! divina Arabella! jakiż los cię oczekuje!
W téj chwili, jedyna dziedziczka milorda otworzyła omdlałe oczy, a obejrzawszy się bojaźliwie dokoła, spytała z westchnieniem:
— Gdzież jestem?
— Na mojém sercu — odpowiedział Ascanio głosem pełnym czułości. — W moich objęciach.... w objęciach swego małżonka.!
— Wybornie — wrzasnął Alfons — cudowna myśl!.. Trzeba ich pożenić!... Natychmiast damy im ślub.
Na ten dziwny projekt, ocknął się nagle starodawny duch rycerzy Niebokręgu. Powszechny okrzyk radości odpowiedział słowom królewskim.
Przyszłych małżonków otoczyło sześciu ludzi, niosących pochodnie — i cały ten orszak ruszył ku najbliższéj kaplicy.
Na rozkaz królewski obudzono księdza, który miał dopełnić obrządku.
Miss Fanshaw, przyszedłszy nieco do siebie, przelękłemi zaczęła wodzić oczyma po otaczających ją osobach.
— Nieoceniony mój skarbie — rzekł Macarone, nachylając się do jéj ucha — świetność weselnego obrzędu, który się ma odbyć, będzie ci powinna dać wyobrażenie o mojem w społeczeństwie stanowisku... Patrz-no: ot ten mały, brzydki człowieczek, który dopiero-co ze mną rozmawiał — jest-to mój wesoły towarzysz Alfons, szósty z imienia król Portugalii, Algarwii, krajów po téj i po tamtéj stronie Oceanu, w Afryce i t. d. Chciał on koniecznie pohulać na mojém... weselu... O bo to wielki z niego hultaj.
Narzeczeni uklękli i rozpoczęła się ceremonja.
Nie będziém się rozwodzić nad tą, we wszystkich szczegółach, komiczną sceną. Najlepsze bowiem nasze chęci, nie zdołałyby z niéj zetrzéć znamienia bezbożności i nieuszanowania dla świętego domu.
Podczas, gdy ceremonja ta odbywała się we wnętrzu kaplicy, zupełnie innego rodzaju scena miała miejsce zewnątrz.
Wszyscy rycerze Niebokręgu udali się do kaplicy za królem; na ulicy zostało tylko trzech ludzi; a w liczbie téj był ów nieznajomy, który się wśliznął we dnie między orszak królewskiej straży. Stał on na uboczu i zdawało się, jakby oczekiwał wyjścia tłumu, by znów się między niego wmięszać.
Dwaj inni, sądząc się być samymi, cichą prowadzili rozmowę na progu saméjże kaplicy.
— Wasza Excellencja — rzekł jeden z nich tonem wyrzutu — tracisz właśnie odwagę w chwili, kiedy działać należy. Nabierz ducha, mości hrabio, i pamiętaj, żeś już bardzo blizki celu.
— Lecz ten biedny Alfons tak mnie kochał! odpowiedział Castelmelhor z nieudanym smutkiem — on mi ufał, Conti! Moja zdrada wydaje mi się haniebną i podłą.... Gdyby przynajmniéj zdolnym był bronić się... gdyby wreszcie był człowiekiem!
— Wtedy Wasza Excellencja nie mogłabyś działań swoich upozorować dobrem Portugalii.
— Dobrem Portugalii! — powtórzył Castelmelbor — mogęż oszukiwać samego siebie? — Wcale tego dobra na względzie nie miałem; Alfons ma bowiem brata...
— E! daj pokój, mości hrabio — zawołał z ofuknieniem Conti — darmo, już się stało! Te smutne uwagi na nic się nie przydadzą.... Rozkazy już wydane.... okręt czeka w porcie.
— Ah! na szatana — poszepnął nieznajomy — możeby téż Castelmelhor zdolny był się opamiętać!
Hrabia wyprostował się nagle i potrząsł głową, jakby chcąc odegnać z niéj natrętne myśli.
— Niech-że się spełni jego przeznaczenie! — rzekł.
Nowo-zamężni wychodzili w téjże chwili z kaplicy, wśród żartobliwych okrzyków zgromadzenia.
— No! kończmy polowanie — zawołał Alfons.
I rozpoczęła się na nowo szalona zabawa; lecz nagle przyjęła inny charakter. Na znak Conti’ego zgaszono pochodnie. W téjże chwili trąby grać przestały — i powstało grobowe milczenie.
— Co to znaczy? — spytał król.
Lecz nikt mu nie odpowiedział. Conti ukłuł sztyletem konia Alfonsa; koń z szybkością strzały popędził przez wązkie i posępne uliczki starego miasta.
Po niejakim czasie dopiéro przelękniony Alfons usłyszał, iż go ścigają jacyś ludzie. Było ich dwunastu. Conti, jadący tuż za nimi, ustawicznie swego konia popędzał.
— Co się to znaczy? co się to znaczy? — pytał król co chwila drżącym głosem.
Lecz każdy milczał. Konie pędziły co tchu — i wkrótce milczący orszak zbliżył się do brzegów Tagu.
Wtedy, mniemany rycerz Niebokręgu, który między ścigającemi znajdował się — bodnąwszy konia ostrogą, zrównał się z Alfonsem. W ciemności nikt tego poruszenia nie dostrzegł.
Zatrzymano się na brzegu rzeki; wtedy Conti trzy razy w róg zadął. Na znak ten, ognik jakiś przesunął się po Tagu, odbijając się w falach wód — a na maszcie stojącego w porcie na kotwicy okrętu, ukazała się latarnia. W kilka chwil, łódź z cztérema wioślarzami, przybiła do brzegu.
— Cóż to wszystko ma znaczyć? — spytał król. — Ja chcę wrócić do pałacu... bo nudzę się... i boję!
Ostatni ten wyraz wymówił ze drżeniem; w téjże bowiem chwili dwoje rąk silnych ściągnęło go i siodła. Zaraz potém poprowadzono go ku nadbrzeżu rzeki i wsadzono do łodzi, która natychmiast od lądu odbiła.
Wszystko to wykonał ów mniemany rycerz Niebokręgu. Usiadł on w łódce obok Alfonsa i z uszanowaniem pocałował jego rękę. Przestraszony król utracił przytomność.
— Senor — rzekł nieznajomy do kapitan łodzi, oddając mu więźnia — powierzam twym staraniom Alfonsa; niechaj mu będą oddawane hołdy, jakie mu się jako królowi przynależą. Swoją głową odpowiesz senor za życie Alfonsa przed hrabią Castelmelhor.
Hrabia tymczasem z niecierpliwością oczekiwał na brzegu rzeki powrotu łodzi. A gdy ta do lądu przybiła, przybliżył się natychmiast do rycerza Niebokręgu, i za rękę go chwycił.
— Czy już koniec? — żywo zapytał.
— Koniec — odpowiedział nieznajomy, wyrywając swą rękę.
Potém, cofnąwszy się o kilka kroków, wzniosłym i groźnym tonem dodał:
— Już lat temu siedm upływa, jak ci obiecałem, że powrócę Ludwiku de Souza! otóż jestem.... Alfons umarł — bo śmiercią jest dla monarchy wyzucie go z tronu! Lecz sam przecie dopiéro co powiedziałeś: Alfons ma brata.... Niech żyje więc król don Pedro.
Castelmelhor osłupiał. Poznał głos Vasconcellos’a. Po upływie chwil kilku powróciwszy do przytomności, chciał rzucić się i pochwycić brata; lecz ten już zniknął.


X.
Numer Trzynasty.

Mnich, jakeśmy już nie raz widzieli, doskonale wiedział o wszystkiém co się w mieście działo. Zaledwie wsadzono Alfonsa na okręt, a mnich już i o tém był uwiadomiony. Ostatnia ta okoliczność nie zadziwi wiele tych czytelników, którzy potrafili przeniknąć tajemniczą zasłonę, jaką się ta osoba pokrywała.
Podczas, gdy niespokojny i wypadkami dnia tego wstrząśnięty. Castelmelhor, samotnie wracał do pałacu — mnich, rozsyłał swoich ajentów po całém mieście, zalecając im, aby zwoływali lud na jutro, skoro świt, na plac pałacu Xabrega.
Tymczasem w nocy, dwa liczne i dobrze uzbrojone oddziały wyjechały z domu, zajmowanego przez rycerzy Niebokręgu. Jednym dowodził Antoni Conti; drugim, piękny Ascanio, który z wielkim żalem wyrwał się z objęć młodéj i zachwycającéj małżonki.
Conti wraz z swym oddziałem uda? się ku pałacowi Xabregas. Padewczyk pojechał inną drogą. W krótce dowiemy się dokąd.
W pałacu Xabregas wszyscy spali. W żadnym z licznych okien tego ogromnego gmachu, światła widać nie było. Na przeciwnéj stronie placu, wznosił się ponury klasztor Matki Bożéj. Conti z oddziałem swym zbliżył się pod sam pałac; nic jednakowoż nie okazywało, by ich kto dostrzegł.
— Na ten raz — zawołał dawny faworyt — nie wyślizgnie mi się ta Francuzka, jak ją nazywa stary hypokryta Fanshaw... Sztukajcie, tylko silnie.
Natychmiast brama zadźwięczała od silnych uderzeń.
— Otworzyć w imieniu króla! — wrzasnął Conti; Przebudzona nagle służba pobiegła do infanta po rozkazy.
— Zabarykadujcie wrota! — rzekła królowa — może nam nadejdzie jaka pomoc.
Mówiąc to, myślała o Vasconcellos’ie.
Infant wstał i uzbroił się. Rozłączając się, z królową, rzekł do niéj, całując jéj rękę.
— Nie powinienem przedwcześnie i tak na domysł obwiniać człowieka, w którym pani zupełne położyłaś zaufanie..... człowieka, który mi dał więcéj szczęścia, niżelim s
ię mógł w tém życiu spodziewać....Lecz.... jednakże. — O kim, księże, chcesz mówić? czy o Vasconcellos’ie? — spytała królowa, a blade jéj oblicze szkarłatem się powlekło.
— Tak, mówię o Vasconcellos’ie.
— I księże o nim wątpisz?
— Podczas ślubu mówiłem do siebie: Skoro nieprzyjaciel daje nam tyle szczęścia, to się w tém pewnie jakaś zasadzka ukrywa.
— Jest-że Vasconcellos twoim nieprzyjacielem?
— Vasconcellos kocha cię pani.
Królowa ledwie zdołała powstrzymać wykrzyk gniewu.
— Księże — rzekła słabym głosem — wielką trzeba miéć duszę, by zrobić z siebie ofiarę dla podobnego tobie!... On mię kochał... a ja twoją zostałam żonę.,. onto sam mą rękę z twoją połączył.. A twe serce, zamiast wdzięczności, nienawiścią mu tylko i podejrzeniami odpłaca.
— On jest bratem Castelmelhor’a! — poszepnął don Pedro ponuro.
— Ach! książę! — zawołała królowa z oburzeniem i pogardą — a tyś brat don Alfonsa.
Don Pedro zbladł i wyszedł natychmiast.
— O! dziecko podejrzliwe! bez serca! — rzekła Izabella, odprowadzając go gniewliwém wzrokiem — wszystko co tylko było szlachetnego i wielkiego w krwi Braganckiéj, zstąpiło do grobu wraz z Janem IV.
Lecz po chwili, dręczona zgryzotą sumienia, uklękła na modlitewniku, u stóp jéj łóżka stojącego, i wyrzekła te wyrazy: odpowiedz naiwną na tajemne wyrzuty sumienia.
— Ja go zapomnę o Boże! postaram się go zapomniéć.
Infant zszedł ze schodów. Rycerze Niebokręgu w chwili, gdy on wchodził do przedsionka, drągami wywalali drzwi. Otworzywszy okienko przekonał się, że oblegających jest mnóstwo, i że opór niepodobny.
— Któż tam śmie ubliżać sztandarowi króla Francji? — spytał przez okienko.
— Żaden sztandar powiewać nie może nad przestępcami — odpowiedziano zewnątrz, bramy — w imieniu króla, ja Antoni Conti de Vintimille, żądam by brama natychmiast otworzoną została.
Infant polecenie to spełnić kazał.
Conti wszedł zaraz, wraz z swym całym oddziałem.
Infant obnaży! szpadę i stanął w obronnéj postawie.
— Gdzie rozkaz królewski? — zapytał.
Conti podał mu rozwinięty pargamin, który Infant szybko przebiegł oczyma. Przeczytawszy, rzucił szpadę, którą pochwycił któryś z rycerzy Niebokręgu.
— Zdrajcy oszukali mego brata — powiedział — lecz nie do mnie należy zastanawiać się nad tém, czy on jest lub nie jest winnym?.... Jestem na pańskie rozkazy; królowa zaraz będzie gotową. Wybacz pan, lecz muszę ją iść uprzedzić.
Izabella z wielką obojętnością, przyjęła tę nieszczęśliwą wiadomość. Nie pozwoliła nawet na obudzenie panien de Saulnes.
Naco zasmucać biédne dziewczęta widokiem więzienia? — powiedziała — ich pocieszające słowa byłyby dla mnie zbytecznemi; zupełnie jestem na wszystko zrezygnowaną.
Karetą Infanta powiozła jego i królowę do Limoeiro, gdzie ich zamknięto w więzieniu, izbą królewską zwanmé.
Królowa usiadła. Infant ukląkł przed nią i zaczął usprawiedliwiać swe niedawne postępowanie; w obawie, czy nie obraził Izabelli, w jak najczulszych wyrazach błagał ją o przebaczenie.
Królowa z przymusem uśmiéchnęła się.
— Wcale się na ciebie nie gniéwam don Pedro — odpowiedziała — wiem, że mnie kochasz, i jestem ci za to wdzięczną.
— A ty, Izabello.... nie kochasz-że mnie? spytał don Pedro.
Odpowiedź zamarła na ustach królowéj.
— Nie — mówił daléj Infant — nie... ty mnie kochać nie możesz!... O! dodał po chwili z uniesieniom — jakżesz nie nawidzę tego człowieka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tym-że samym czasie, piękny Padewski kawaler równie ważną uskutecznił zdobycz. Ściśle spełniając otrzymane polecenia — rozkazał wywalić bramę od klasztora Benedyktynów i zapytał piérwszego napotkanego braciszka o celę mnicha.
Początkowo zakonnik wzbraniał się ją wskazać; Jęcz gdy Ascanio ze złości strasznie wąsa pokręcił — natychmiast rozkaż uskuteczniono.
Mnich spal. Ascanio tym samym co wyżéj sposobem drzwi od jego celi otworzył. Kilkanaście porządnych uderzeń siekierą, zastąpiły klucz. Ten sposób otwierania, jakkolwiek dość pośpieszny, trwał jednak tyle czasu, że go mnichowi wystarczyło na wyskoczenie z łóżka i ubranie się. Nawiązał brodę i włożył kaptur. Zdążył nawet zaopatrzyć się w sztylet i dobrze wypchany woreczek.
— Wielebny ojcze — rzekł wchodząc Ascanio — przykro mi bardzo, że cię o podobnéj godzinie niepokoję. Racz mi więc to wybaczyć.
— Co tam? — z zimna krwią zapytał mnich.
— Wiele bardzo nowości — odpowiedział Macarone, i wykręcił się, wskazując na gruppę kilkunastu rycerzy Niebokręgu, uszykowanych na korytarzu. — Przedewszystkiém ci oto zacni panowie chcą mićé zaszczyt złożenia Waszéj Wielebności swego uszanowania... Mam także karteczkę, podpisany przez Jego Excellencję hrabiego de Castelmelhor, który zaprasza was, ojcze, na nocną wraz z nami przechadzkę.
I przy tych, słowach pokazał pomieniony papier.
— Wielebny ojcze — mówił daléj — dziwaczny ten kaptur nie dozwala W am dobrze patrzéć; a trzeba przeczytać...
I nagle, tak że się mnich spostrzedz nawet nie mógł, w tył mu kaptur odrzucił.
— Nędzniku! — zawołał mnich z zaiskrzonemi oczyma, Macarone stanął osłupiały.
— Per Baccho! — pomruknłą — nie znam téj twarzy!.. Jednakowoż zdaje mi się..... tak, to są jego oczy!... lecz podobną brodę kapucyn tylko miéć może!.. Czy Wasza Wielebność w istocie jest mnichem?
To mówiąc podniósł świecę i raz jeszcze zdołał spojrzéć na swego więźnia.
— Jakiż ze mnie osioł!... mogę to sam sobie przyznać; lecz powtórzyć tego nie pozwolę nikomu, choćby samemu papieżowi!.. Broda siwa zupełnie, a włosy czarne....
— Dosyć tego! — rzekł, zniecierpliwiony mnich.
— Jestem cały na usługi Waszéj Wielebności i czekam na jego rozkazy.... No, daléj w drogę, dzieci!
Mnich zakapturzył się i udał się za rycerzami Niebokręgu, nie rzekłszy ni słowa. Macarone postępował na czele, pogwizdując jakąś miłosną piosenkę. Czasami tylko przestawał, mówiąc do siebie.
— Broda zupełnie siwa!... Założyłbym się, że znam podbródek, który się pod nią ukrywa; muszę koniecznie wykryć tę tajemnicę.
Mnich szedł krokiem pewnym; w chodzie i ruchach jego nie było téj niespokojności, jaką zwykle widziéć można u więnźi, czychających na dogodną chwilę do ucieczki. W istocie téż nie myślał on o tém. Wiedział że go prowadzą do Limoeiro, i rachował na swe liczne w tém więzieniu znajomości.
Na nieszczęście omylił się w swych rachubach. Instrukcja, dana Padewczykowi, wypadek ten przewidziała; ten téż ją co do joty wykonał.
Gdy się już zbliżyli do więzienia, Macarone zatrzymać się kazał oddziałowi, i zarzucił na ramiona mnicha płaszcz jednego z rycerzy Niebokręgu. Mnich chciał stawić opór; lecz dwadzieścia silnych rąk pochwyciło go i okręciło w płaszcz, jak-by w pieluchy nowo-narodzone dziecię. Następnie czterech ludzi wzięło go na barki.
— Jeśli wielebny ojciec krzyknie lub choć jedno słowo powie w przestrzeni od zewnętrznej bramy więzienia do drzwi swego przyszłego mieszkania — rzekł Macarone wesołym tonem — to wszyscy przeszyjcie waszemi szpadami niesiony tłomoczek; a wtedy można już być pewnym że ani piśnie.
Wtedy dopiéro bojaźń mnichem owładnęła; a była-to bojaźń okropna, nie do zniesienia! ujrzał się on zgubionym — widział, że już niéma dla niego nadziei. Przeczuwał, że więzienie, do którego go prowadzą, za kilka godzin stanie się dla niego grobem. Jego nieustraszoność, energja ugięły się pod tym strasznym ciosem. Lecz po chwili przyszedł do siebie; odważa wracać mu zaczęła... umysł zaczął być czynnym.
Gdy rycerze Niebokręgu złożyli go na podłodze, w jakiéjś ciemnéj i wilgotnéj izdebce, któréj ani nieznał położenia, ani do któréj nie wiedział drogi — jego zdumiewająca zimna krew już mu wróciła. Zrzucił z siebie płaszcz i siadł na ławie.
Macarone polecił swym pomocnikom cofnąć się na korytarz, a sam pozostał z mnichem. W ręku trzymał pochodnię.
— Teraz — ozwał się — życzę Waszéj Wielebności dobréj nocy; lecz pierwéj niech mi będzie wolno dotknąć téj szanownéj brody, która już w krotce oblicze tylko świętego zdobić będzie.
I szybko posunął rękę ku brodzie; lecz mnich odepchnął go z taką siłą, że Macarone wyleciawszy za drzwi, oparł się dopiéro o przeciwległy mur. Mnich rzucił się zanim, jakby mu chciał zadać jaki cios; nie przekroczył jednak progu; za to rad był i temu, że mógł w trakcie tego rzucić spojrzenie na zewnętrzną stronę drzwi.
— Numer trzynasty! — poszepnął.
I z największą spokojnością wszedłszy nazad do swego więzienia, wyrżnął na prędce na pierścieniu ostrym końcem sztyletu te dwa wyrazy: Numer trzynasty.
— Bodojem został ścięty.... — zawołał Macarone — boć przecie nie można takiego jak ja szlachcica powiesić... jeśli ci kiedy jaką grzeczność zrobię, mości mnichu!.... Per Baccho; jak na Bożego sługę za wielki z jegomości grubijanin!.. Chciałem widziéć twe oblicze.... bo tak jakoś.... Lecz czyż to nie wszystko jedno, skoro za godzinę?.....
I Macarone zatrzymał się i uśmiéchnął.
— Ale, zapomniałem objawić Waszéj Wielebności pewną wiadomość, która bez wątpienia Ją zajmie — ozwał się znowu, poprawiając pomięte skutkiem szturchańca mnicha koronki — bo niegodzi mi się zamilczéć tego. Oto za godzinę... może nawet prędzéj, otrzymasz, czcigodny ojcze, koronę męczenników.
Mnich milczał.
— A zatém — mówił daléj Padewczyk — zechciéj się przygotować, mości mnichu, na śmierć; — a jeśli gdzie na tamtym świecie spotkasz którego z mych znakomitych przodków, proszę cię, racz mu oświadczyć uszanowanie odemnie. I powiedziawszy to wyszedł, zakręciwszy klucz w zamku.
— Zostań! — rzekł mnich.
— Nie mogę, ojcze, spieszę się.
— Zostań, mówię ci! — powtórzył mnich, przerzucając w ręku pełnym workiem.
Dźwięk złota zrobił na Padewczyku zwyczajny skutek. Jego oczy zaiskrzyły się; uśmiéch osiadł na ustach; a on sam jakąś niezwalczoną pociągany siłą, wszedł znowu do więzienia.
— Spiesz się, wielebny ojcze — powiedział — miłość mnie w swe objęcia przyzywa; ty nie wiesz, ojcze — dodał teatralnym tonem — co to jest miłość!
— Wiem — odrzekł mnich — że senor Ascanio nie może czuć wstrętu do dobrze wypchanego worka.
— O nie! nie, w istocie! nie jestem znowu tak dalece zepsutym....
— Powziąłem myśl — znowu rzekł mnich — zrobienia cię, senor Ascanio, moim sukcessorem.
— Dowodzi to, że Wasza Wielebność umiesz oceniać ludzi.

—Dzielny z ciebie żołnierz, Macarone....
Ten się skłonił.
— Masz dobre, czułe serce.
Macarone skłonił się znowu.
— Jestem też przekonany, że spełnisz dosłownie ostatnią wolę umierającego.
Macarone przy tych słowach przybrał teatralną postawę.
— Ostatnia wola umierającego — rzekł — jest rzeczą świętą; i choćby mi nawet przyszło który-kolwiek z członków moich stracić, spełnię ją niezawodnie!
— Nie stracisz nic, a zyskasz przeszło sto gwinej z wyobrażeniem króla Karola; są one tu, w tym worku.... Oto, posłuchaj mnie... mam w Lizbonie przyjaciela....... krewnego, któregom od dawna nie widział, lecz któremu chciałbym zostawić jaką pamiątkę.
— Jak się on nazywa.
— Baltazar.
— Widać, że ów mnich nizkiego pochodzenia — pomyślał Macarone. — Znam tego Baltazara — dodał głośno — służył niegdyś u mnie.
— Wysoki?....
— O! ogromny!.. Jakbym go widział!... Czy trzeba mu będzie dać parę gwinej?
— O nie! Trzeba mu tylko oddać ot ten pierścień, który nie wart i pistola.
Padewczyk wziął pierścień i zważył go.
— Prawda — rzekł — nie wiele on wart... oddam mu go, gdy się z nim zobaczę.
— O nie, senor Macarone — żywo przerwał mnich. — Pierścień ten nie powinien tak długo zostawać w cudzych rękach. Trzeba mu go odnieść natychmiast.
— Więc pierścień ten jest bardzo drogim? — niedowierzająco spytał Macarone.
— Umrę spokojnie, jeżeli się dowiem że pozostaje w rękach Baltazara.
— To dosyć; wielebny ojcze! — rzekł Padewczyk, oczy w niebo podnosząc — ostatnia wola umierającego jest rzeczą świętą.
Przy tych słowach, worek z rąk mnicha przeszedł w jego ręce.
— Do widzenia! albo raczéj, żegnam was, ojcze! — rzekł, zamykając drzwi więzienia.


XI.
Limoeiro.

Castelmelhor nie spał wcale téj nocy. Podczas gdy jego ajenci więzili infanta i mnicha, on z niecierpliwością niespokojności pełną, czekał na skutek swego poselstwa.
Po kilkakroć, wśród tego długiego oczekiwania, wspomnienie Alfonsa burzyło jego myśli; po kilkakroć, gdy znużenie na chwilę mu oczy sklejało, widział szlachetne oblicze swego ojca Jana de Souza.... Lecz teraz podobne widzenia o gorączkę go już nie przyprawiały. Wszystko co najgłówniejsze już było uskutecznione. Zwyciężył wstręt, wzbudzony w nim walką z bezbronnym, który był jego dobroczyńcą, jego królem. Reszta już mu łatwiéj przyjść miała.
Powrót rycerzy Niebokręgu zapewnił go o udaniu się obu poleceń im powierzonych. Królowa, infant i mnich byli w jego mocy.
Pozostawał tylko Vasconcellos; lecz cóż może zrobić sam Vasconcellos?
Jak najpewniejszy więc dobrego powodzenia swych zamiarów — Castelmelhor kazał zwołać radę dwudziestu czterech i wszystkich tych dygnitarzy, którzy w konieczności zastępowali zebranie jeneralnych stanów. Ponieważ pałac Nabregas był pusty, Castelmelhor naznaczył na miejsce zboru zwykłą salę narad.
Następnie zażądał powozu.
— Hrabio — ozwał się doń Conti w chwili, gdy już miał odjeżdżać. — Mnich już jest w więzieniu, lecz zdarza się, że więźniowie uciekają, straszniejszemi się jeszcze stając.
— Prawda — odrzekł Castelmelhor.
— Gdy tym czasem — mówił Conti — umarli grobów nie opuszczają.
— Czyń co chcesz — odpowiedział Castelmelhor, siadając do karety, która z pośpiechem się oddaliła.
Hrabia udał się do Limoeiro.
Izba królewska, gdzie się w téj chwili infant z królową znajdowali, była położoną w samym środku więzienia. Była ona kształtu pięciokątnego i zajmowała pięć szóstych części piérwszego piętra wieży. Szósta część, oddzielona od królewskiej izby murem, tworzyła jamę nieczystą, zupełnie prawie powietrza i światła pozbawioną. Był to numer trzynasty — więzienie mnicha.
Po odejściu Padewczyka, mnich padł na ławę i długo siedział nieruchomie, jakby gromem rażony. Póki jeszcze Macarone był z nim razem, utrzymywała go gorączkowa, sztuczna energja, rodzaj należenia sił.... Z wielką starannością ułożył on plan swego oswobodzenia; wykonał go już, a nawet prawie ze skutkiem. Lecz plan ten, teraz gdy go lepiéj rozpatrzył, zdał mu się niedorzecznym, bez sensu.
Jak można rachować na obietnicę tego błazna Macarone’a? Przypuściwszy nawet, że on słowa dotrzyma, jakże można rachować na pomoc? Baltazar jest odważny; mnich znał jego przywiązanie i poświęcenie; lecz trębacz nie odznaczał się domyślnością; jakże można spodziewać się, że on od razu rozwikła zagadkę? Znał on wprawdzie pierścień; wiedział że należy do mnicha; lecz wyrazy: numer trzynasty, niewiele w każdym języku nauczą; a poczciwy Baltazar nie należał do liczby ludzi, zdolnych, odgadnąć tajemnicze tych dwóch wyrazów znaczenie.
Wszystko to przesunęło się przez głowę mnicha; poddał się więc wyrokom losu. Za każdym razem jak promyk nadziei ożywiał serce, zimny jego rozum odtrącał ją od siebie. Lecz mimo to żył wszakże nadzieją; bo Bóg dozwolił, by ta pociecha nie opuszczała człowieka do ostatniego tchnienia.
Była to ciągła walka, rodząca boleść i znużenie — walka, w któréj zwycięztwo zdawało się czczą marą, a przegrana straszném męczeństwem.
Bo śmierć, jaka mnicha czekała, nie była śmiercią zwyczajną. Wraz z nim upadało jego niedokończone dzieło. Wraz z nim upadał dom Bragancki. Niszczył on tedy cały porządek, nie przywróciwszy go. Scierpiał wygnanie Alfonsa, uwięzienie infanta; jego nie rozsądna ufność w siebie dopomogła zdradzieckim zamiarom uzurpatora z jego winy linja Bragaucka strącona z tronu.
Wiedział on o tém dobrze, że podobne nieprawne zmiany w rzędzie, sprowadzają zazwyczaj wewnętrzne zamieszki, domowe wojny; a znając, ile jego ojczyzna, opasana silnemi mocarstwami, z jednéj strony przez Anglję, z drugiéj znowu przez Hiszpanję burzona — potrzebuje męztwa swych dzieci, by ostać się wśród tylu pożądliwości wolną; znając to jéj okropne położenie, nie bez przyczyny utrzymywał w duchu, że śmierć jego będzie zarazem śmiercią Portugalii.
Na tę myśl, serce jego ścisnęło się okropnie. Szerokiemi krokami przebiegał swą kryjówkę, rzucał się jak dziki zwierz w klatce, drapał mur, potrząsał drzwiami, kaleczył ręce, chcąc wyłamać żelazną kratę, rozdzielającą na dwoje okienko jego ciemnicy.
Innym razem znowu, przyłożywszy do ust ręce nakształt tuby, krzyczał ze wszystkich sił, zwąc po imieniu wszystkich dozorców i kluczników. Wszyscy ci ludzie znali go, byli mu zupełnie oddani; za jednym znakiem otworzyli-by drzwi jego więzienia; lecz dozorcy i klucznicy jego głosu niesłyszeli. Jego więzienie było na uboczu, zdała wszelkiego przejścia.
Królowa tylko i infant, zajmujący Królewską izbę, słyszeli jego krzyki; lecz zbyli je słowami:
— W sąsiedniej izbie jakiś szaleniec siedziéć musi!
Piérwsze promienie słońca, przedarłszy się przez wązkie okienko, powiększyły męczarnie Vasconcellos’a. Była to godzina, na którą zwołał swych stronników. Oni czekają więc nań na placu Xabregas. Nie ma żadnéj wątpliwości, iż w téj chwili tysiące głosów pyta się o niego, przyzywa go.
A on im odpowiedziéć nie może.... wkrótce ma umrzeć!
Jak się zazwyczaj zdarza, po gorączce nastąpiła zupełna niemoc. Osłabiony na siłach, padł na ławę, nie dając oznaków życia.
Podczas téj chwili spokojności, usłyszał w sąsiednim pokoju dźwięki głosu. Zwrócił tedy głowę w miejsce, zkąd głos go dochodził. Promień światła, przeciskający się przez szczelinę w murze, zwrócił jego uwagę.
Doczołgał się do lego miejsca, które tworzyło kąt najodleglejszy mieszkania i przysądził oko do otworu; lecz nic nie mógł zobaczyć; szpara była zawalona kurzem i gruzami. Podczas gdy otwór oczyszczał sztyletem, głosy na nowo słyszéć się dały.
— On jeden tylko wiedział o naszym związku — mowił infant — on téż tylko jeden mógł nas zdradzić...
— Choćby cały świat powstał przeciwko niemu, by go oskarżyć silnymi pewnym głosem odpowiedziała królowa — ja jedna zaprzeczę całemu światu, otwarcie mu fałsz zadam; powiem, że Vasconcellos nie był nie jest i nie może być zdrajcę
— To Izabella! — poszepnął mnich, zaciskając ręce.
I już miał krzyknąć, prosząc infanta by zawołał dozorcę, gdy w tém drzwi od izby królewskiéj otworzyły się, i mnich, przez odczyszczony otwór ujrzał wchodzącego Castelmelhor’a. Podwoił więc uwagę.
Hrabia wolno przeszedł pokój, dumnie podniósłszy głowę; lecz to pozorne napuszenie się było maską, którą chciał okryć swój wstyd i pomięszanie.
Na widok hrabiego, infant odwrócił głowę. Przeciwnie, — Izabella nie ruszyła się wcale, prosto mu patrząc w oczy. Castelmelhor, zbliżywszy się do niéj, skłonił się i powiedział:
— Wiem, że nieznośną jest dla ciebie, pani, moja tu obecność; lecz nie patrz, pani, na mnie z taką pogardę; bo już minął czas, kiedyśmy sobą pogardzać mogli. Za wysokie moje teraźniejsze położenie, by mnie pogarda dosięgnąć mogła; jestem za silny, silny tak dalece, że już nie potrzebuje nawet ukrywać szacunku jakim mnie przejął twój, pani pełen szlachetności charakter.
I znowu się ukłonił.
Książę — rzekł znowu, zwróciwszy się do infanta — jesteś winnym zbrodni stanu.
— Bede więc sądzonym przez Stany państwa — odpowiedział infant. — Jeśli zostanę obwinionym, bez szemrania zniosę karę.... Lecz wiedz, Castelmelhor’ze, że nie jestem w stanie znieść jednéj rzeczy, to jest obecności takiego jak ty nędznika.
Hrabia przyjął tę zniewagę obojętnie.
— A gdybym ci też, książę, ofiarował wolność? — spytał.
— Don Pedro by jéj nie przyjął — spiesznie wtrąciła królowa.
— Owszem, Don Pedro przyjął-by ją — zimno odparł Castelmelhor — bo Don Pedro jest młody; a długa, świetna przyszłość przed nim się rozwija; przykro to zaś, ciężko umiérać w dwudziestym drugim roku, tém bardziéj, kiedy przychodzi umiérać niespodzianie... bez sławy.... w ponurém więzieniu.
Mnich zadrżał na tę straszną groźbę, która, wiedział, że się urzeczywistni.
Infant odpowiedział na nią z uśmiéchem niedowierzająco-pogardliwym.
— Kto śmiał-by zamordować królewskiego brata? — spytał.
Zamilkł na to zapytanie Castelmelhor; lecz nagle wyprostował się, a nakrywszy głowę, rzekł silnym i stanowczym głosem:
— Ja teraz zapytam z kolei: kto to śmié nazywać się bratem królewskim? Don Pedro! niéma już króla.
Infant i królowa podnieśli jednocześnie zdumione oczy.
— Albo raczéj — mówił daléj Castelmelhor — Portugalja zmieniła pana i tylko Simon de Vasconcellos bratem królewskim nazywać się może.
— Vasconcellos! — powtórzyła królowa.
— Wiedziałem dobrze, że są z sobą w zgodzie! — zawołał Don Fedro z pewnym rodzajem ־radości. — Przeczuwałem, że jak twarzą tak i sercem są do siebie podobni.. obadwaj zdrajcy, obadwaj kłamcy!
— Nie! nie! to niepodobna! — szepnęła królowa.
Mnich, przykucznąwszy za ścianą, wstrząsał ogromnemi kamieniami, oddzielającemi go od królewskiéj izby. Scena ta niewymownie go bolała.
— Vasconcellos — rzekł złośliwie Castelmelhor — musiał przecie wziąść stronę brata swego — Kłamiesz! — krzyknął mnich.
Królowa, milcząc, opuściła głowę.
Dostrzegłszy to jéj poruszenie, mnich stracił ostatek energii i padł jak długi na podłogę.
— Lecz dajmy pokój Don Simonowi, memu godnemu bratu — dodał Ludwik de Souza — nie przyszedłem tu z zamiarem chwalenia go... Wiész już teraz, Don Pedro de Braganza, że nic w Portugalii nie znaczysz. Twoja godność, odblask braterskiéj potęgi, z tą potęgą wraz zagasła. Jam tu teraz królem.
Infant zdawało się że szuka szpady.
— Szpada, mało-by ci dopomogła, Don Pedro — rzekł Castelmelhor z uśmiéchem — wreszcie musisz ją i tak oddać, bo ostatni rozkaz Alfonsa odebrać ci ją poleca.. Rozkaz ten w istocie przez niego, mości książę, wydany został. Słaba ręka Alfonsa podpisała wyrok śmierci na ciebie, Don Pedro; lecz ocalić już cię ona nie może. Życie twoje, książę, należy do mnie; mogę zrobić z ciebie, co mi się tylko podoba; za godzinę więc albo wolnym będziesz, albo téż trupem...... Czy nie dasz, pani, dobréj rady swemu mężowi? — spytał zwracając się do Izabelli.
Królowa zdawała się budzić z głębokiego uśpienia; osłupiałemi oczyma spojrzała na Castelmelhor’a, następnie na infanta.
— Niestety! — powiedziała — ten człowiek mówi prawdę; jesteś w jego mocy, Don Pedro.
— Będę umiał umrzéć! — rzekł infant pewnym głosem.
— O nie! nie! przez litość dla mnie, nie mów tego — powiedziała królowa Jam me całe zaufanie położyła w tym, który nas tak haniebnie zdradził. Wierzyłam.. jakżem się okropnie zawiodła.... Umrzesz więc przezemnie... przez swoją żonę, ktora-bym me życie, oddała by cię tylko ocalić.
Infant namiętnie spoglądał na Izabellę, podczas gdy ta mówiła. Łzy szczęścia, radości, spływały mu po policzkach. O całym świecie o Castelmelhorze zapomniał on, i napawał się tylko tym głosem, który, dotąd zimny i surowy, przemówił nareszcie kilka wyrazów, jakby miłością tchnących.
— Dziękuję!... dziękuję!... — szeptał cichym głosem — lecz nie płacz już, pani; bo nie będę miał siły umrzéć.
Królowa cała była wzburzona. Teraz już miłość swą dla Vaconcellos’a za zbrodnię uważała. Chciała wmówić w siebie, że on jest winnym, lecz nie mogła. Serce jéj odrzucało wszystkie dowody. Ona w tém wszystkiém fałsz widziała — a wśród tych marzeń, szlachetne i dumne oblicze Vasconcellos’a stawiało przed jéj oczyma, jakby dla poparcia jej przekonania i zbiciu potwarczych oskarżeń.
Co zaś do infanta, Izabella chciała mu oddać swe życie zamiast téj czułości, którą żona winna mężowi. Chciwie szukała czegoś, co-by mu poświęcić mogła. Castelmelhor stał obok niéj — ten sam Castelmelhor, który ją tyle kroć obraził; postanowiła uniżyć się przed nim.
— Hrabio — rzekła — błagam cię o litość.
— Wszedłem tu ze słowami pokoju na ustach — hrabia odpowiedział — obelgi nawet Don Pedra nie potrafiły zmienić mego postanowienia. Niech tylko mąż twój, pani, ten papiér podpisze, a bramy i drzwi więzienia natychmiast przed nim otworem staną.
Castelmelhor podał królowéj pargamin, pieczęciami Państwa zaopatrzony.
— Akt zrzeczenia się tronu! — powiedziała Izabella, przebiegłszy papier oczyma.
— Nie! nigdy! — zawołał infant z energją śmierć raczéj wolę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Mnich leżał cięgle na wilgotnéj podłodze swego więzienia. Zdawało się, że życie już w nim zamarło. W nagłém jakiémś poruszeniu, kaptur w tył mu się zsunął. Słaby i wązki promyk słońca, wchodzący przez okienko, padał w prost na jego twarz, na któréj niedawne cierpienie głębokie zostawiło ślady.

— Klucz, wolno obrócił się w zamku, i drzwi z cicha się otworzyły. Wszedł jakiś człowiek, bystre spojrzenie rzucając do koła. Był w masce. W prawéj ręce trzymał szpadę; w lewjé długi sztylet.
Z początku, nic nie mógł rozróżnić; lecz powoli, gdy jego oczy do ciemności przywykły, spostrzegł mnicha, leżącego w kącie — i ostrożnie podszedł ku niemu. Ukląkł obok niego, pochylił się ku twarzy i kilka chwil milcząco mu się przypatrywał. Następnie odwiązał siwą brodę, pod którą ujrzał golony podbródek i czarne wąsy. Oczy nowo przybyłego zaiskrzyły się zemstą.
— To on — poszepnął — nie omyliłem się więc w swych domysłach. Ah! bo i po siedmiu latach poznasz rękę, która ci policzek zadała. Sidem lat! sidem lat wygnania i to wszystko z jego przyczyny!
Głuchy śmiéch rozległ się pod maską i nieznajomy dodał:
— Sądzę, że już czas się zemścić!
Lecz nagle śmiéch ustąpił niespokojności.
— A gdyby też on już nie żył!
I to mówiąc rzucił szpadę, a zaczął dotykać piersi mnicha.
— Serce mu bije... żyje jeszcze... można go więc zabić.
Człowiek w masce podniósł szpadę; lecz nagle dostrzegł szczelinę w murze, którą mu wskazał promień światła, wytryskujący z królewskiéj izby; zawiesiwszy więc swą zemstę, przyłożył do otworu ciekawe oczy. Ujrzał Castelmelhor’a, Izabellę i Infanta.
— Oho! — rzekł — mój potężny opiekun cóś, jak mi się zdaje, doskonale swą rolę odgrywa!... Ani się domyśla, że o trzy kroki od niego, odbywa się..... Lecz kończmy nasze dzieło.
To mówiąc, odwrócił się i skierował szpadę w pierś mnicha. Dotknięcie zimnego żelaza obudziło go; otworzył oczy, lecz zamknął je nazad, sądząc się być igraszką jakiegoś okropnego snu.
Człowiek w masce zaczął się śmiać.
— Zdaje mu się, że marzy — bąknął — będzie to już jego ostatnie marzenie.
I przy tych słowach, oparł obie ręce na rękojeści szpady, by ją od razu dobrze w piersiach mnicha zanurzyć.
Tak był tém zajęty, że nie usłyszał nawet za sobą lekkiego szelestu. Drzwi od więzienia były uchylone.
Na progu ukazała się ogromna postać poczciwego Baltazara.
— Numer trzynasty — powiedział do siebie.
I skierował ku wnętrzu więzienia ślepą latarkę, którą niósł w ręku.


XII.
Mnich.

Mnich mylił się bardzo, nie rachując na wierność Ascania Macarone; nie mógł właśnie wybrać lepszego dla siebie posła.
W istocie, każdy Portugalczyk ograniczyłby się na oddaniu pierścienia osobie mu wskazanéj, bez powiedzenia słowa; lecz piękny Padewski kawaler, prócz mnóstwa innych pięknych i świetnych przymiotów, mógł się również pochlubić nadzwyczajna gadatliwością.
Nie czekał téż nawet pytań Baltazara, i sam opowiedział mu, jakim sposobem uwięził mnicha, zapewniając go przytém, iż to jest tajemnicą Stanu; jak mnich zrobił go swym spadkobiercą, i t. d. i t. d.
Zdziwił się jednak nie mało, a jeszcze bardziéj obraził, gdy w śród najpiękniejszego opowiadania, Ballazar, odtrąciwszy go silnie na bok, pobiegł pędem strzały, powtarzając te dziwne wyrazy:
— Numer trzynasty!
— Nieborak zwarjował — pomyślał Padewczvk.
I spokojnie dążył do swego mieszkania, gdzie go czekała, chrapiąc nielitościwie, niebiańska Arabella.
Tymczasem Baltazar stanął w chwil kilka w więzieniu. Na imię mnicha wszystkie drzwi przed nim rozwarły się; lecz żadną miarą nie mógł otrzymać na swe zapytania dokładnéj odpowiedzi; żaden z dozorców nie widział mnicha.
Wtedy Baltazar kazał sobie wskazać numer trzynasty, dozorca dał mu latarkę i życzył szczęśliwéj drogi, zapewniając go, że o ile zapamiętać nie może, nigdy jeszcze ta kryjówka przez nikogo zajętą nie była.
W samą porę przybył Baltazar. Światła lampki przedstawiło mu tę straszną gruppę, którąśmy opisali w poprzedzającym rozdziale.
Baltazar rzucił się naprzód. Jednym skokiem stanął obok zamaskowanego człowieka. Ten odwrócił się, podnosząc szpadę; Baltazar nie miał broni.
Lecz on jéj nie potrzebował. Silną ręką zasłoniwszy się od ciosu przeciwnika, schwycił go w pół w żelazne swe, ramiona. Człowiek w masce krzyknął, lecz tylko raz jeden; potém dało się słyszéć trzeszczenie jakby łamanych kości. Baltazar wypuścił z objęć swą ofiarę, i trup ciężko upadł na ziemię.
Wtedy dzielny olbrzym westchnął nie ze znużenia, lecz z radości. Powodowany uczuciem ciekawości, bardzo naturalném, chciał zobaczyć jakiego to gada zniszczył. Zerwał więc z trupa maskę.
Twarz, która mu się odkryła, była okropnie zeszpeconą konaniem; poznał jednak trupa Baltazar i z pogardą go odtrącił.
— Antoni Conti! — poszepnął — ulżyłem katowi w robocie.
Podczas gdy się to działo, scena w królewskiéj izbie zbliżała się ku końcowi. Infant odmawiał ciągle podpisać akt zrzeczenia się tronu.
Izabella podtrzymywała go w tém postanowieniu.
— Któż nas wreszcie przekona, że nas, hrabio, nie zwodzisz? — zawołał nagle infant, chwytając się ostatniego szczebla nadziei — Alfons wczoraj był królem; czyś go więc zamordował?
— Nie — odpowiedział Castelmelhor, wyjmując z kieszeni jakiś drugi papier.
— A więc jest królem jeszcze?
— Nie — powtórzył znowu Castelmelhor.
Rozwinął pargamin i zdała go księciu pokazał.
— Alfons — mówił daléj — uczynił to, czego książę uczynić niechcesz; oto akt jego abdykacyi.
— O Boże! — rzekł zgnębiony don Pedro.
Królowa opuściła głowę.
— Teraz — ozwał się znowu innym tonem Castelmelhor — jużem ci wszystko, książę, powiedział: tu oto na tém piśmie zostawiono puste miejsce dla umieszczenia imienia następcy Alfonsa. Rada dwudziestu cztérech wraz z dygnitarzami państwa oczekuje na mnie; wszyscy mą stronę trzymają... Sam więc książę widzisz, że z dwojga jedno ci zostaje; podpisać lub umrzéć.
Don Pedro, jak wszyscy ci nieszczęśliwi, którym grozi nieuniknione niebezpieczeństwo, potoczył rozpaczliwym wzrokiem po całém więzieniu.
— Trzeba raz skończyć — rzekł Castelmelh r — na co zwlekać? no! wybiéraj, książę.
Lecz gdy książę wahał się jeszcze, hrabia dodał z ironicznym uśmiéchem.
— Czyż mam cię przekonać, Don Pedro, że zostajesz w méj mocy? ludzie, którzy mi swą duszę zaprzedali, oczekują mych rozkazów za temi drzwiami..... Patrzcie!
I otworzywszy raptownie drzwi, z przesadą powtórzył:
— Patrzcie!
Infant i Izabella zwrócili ku drzwiom smutne swe spojrzenia; lecz nagle na ich obliczu wyraziło się zdumienie nie do opisania... Castelmelhor spojrzał także; ciche przekleństwo z ust mu się wyrwało.
W miejsce uzbrojonych ludzi, umieszczonych przy drzwiach, ujrzał stojącego z podniesioną głową i skrzyżowanemi na piersiach rękoma, mnicha. W tyle niego widać było ogromną postać Baltazara.
— To ty, hrabio, w mojéj jesteś mocy! rzekł mnich, zwolna postępując naprzód.
— Znowu ty! — zawołał Castelmeihor, wściekły z gniewu — znowu ty!
I obnażywszv szpadę, rzucił się na mnicha; lecz na znak tego, Baltazar wszedł do pokoju z kilkunastoma uzbrojonemi ludźmi, zostającemi pod dowództwem samego dozorcy Don Pio Mata Cerdo.
Castelmelhor zwiesi! głowę; przeczuwał swą zgubę.
— Prawdęm ci powiedział, Ludwiku de Souza — rzekł mnich — że staniesz się mordercą... Mój widok dziwi cię, nie prawdaż? Przedsięwziąłeś wszystkie środki... i tak, ja w téj chwili miałem już nie żyć.... lecz sam Bóg opiekuje się królewską krwią... Z człowieka, któremuś zabić mię polecił, trup tylko pozostał. Sam jesteś zwyciężony. Za godzinę, zbliżywszy się do okien tego więzienia, usłyszysz głos ludu krzyczącego: Niech Bóg jak najdłuższe życie zsyła na króla Don Pedro!
Na te słowa, infant zbliżył się do mnicha.
Dotychczas, zdumienie i radość mowę mu odjęły.
— Szanowny ojcze — rzekł — korona należy do brata mego Don Alfonsa. Żadnych więc praw do niéj nie roszczę.
Mnich wyrwał z rąk Castelmelhor’a akt zrzeczenia się tronu. Hrabia, zgnębiony, nie opierał się temu.
— Alfons zrzekł się tronu — powiedział mnich — Bóg tak chciał dla dobra Portugalii. Jesteś jego prawym następcą, Don Pedro; odmawiać, znaczyłoby to cofać się przed zadaniem trudném i ciężkém. Książę przyjmiesz, bo masz szlachetne serce.
Od samego początku téj sceny, królowa nie spuszczała z mnicha niespokojnego wzroku. Głos jego budził w niéj dziwne uczucia. Tym czasem gdy infant wahał się walcząc z istotném przywiązaniem, jakie miał dla swego nieszczęśliwego brata, Izabella zbliżyła się do mnicha i cichym spytała go głosem:
— Prawdaż to, że Vasconcellos jest zdrajcą?
— Za chwil kilka, będziesz Wasza Królewska Mość w tym względzie objaśnioną: — poważnie odrzekł mnich.
Następnie odwracając się do ludzi, towarzyszących Baltazarowi, powiedział:
— Hrabia de Castelmelhor jest więźniem Stanu. Swemi głowami odpowiecie za niego przed Ich Królewską Mością... W as zaś, najjaśniejsi państwo, oczekują wierni słudzy. Jeźli zechcecie udać się natychmiast do pałacu, zaręczam, że żadne niebezpieczeństwo Was nie spotka.
I ukłoniwszy się wyszedł.
Osłabiony jeszcze wypadkami téj strasznéj nocy — szybkim jednak mimo to krokiem przeszedł przestrzeń, dzielącą Limoeiro od pałacu Xabregas. Na placu, między pałacem a klasztorem Matki Bożéj, falowały tłumy ludu ogromne. Tłum ten oczekiwał na mnicha, który się nie stawił na umówioną godzinę.
Gdy się mnich ukazał, okrzyk powszechny zatrząsł oknami okolicznych domów.
— Mnich! mnich! — krzyczano zewsząd — zrobić miejsce dla mnicha, który wymierzy sprawiedliwość i uwolni nas od prześladowców!
— Castelmelhor jest uwięziony — rzekł mnich, z trudem przejście sobie torując — Alfons opuścił Portugalją, a wy miéć będziecie króla.
— Ty nim będziesz, wielebny ojcze! — jednogłośnie zawołano.
I nagle, kilkanaście tysięcy głosów chórem krzyknęło:
— Niech żyje król!
Członkowie Rady Dwudziestu-Cztérech dygnitarze i deputowani mieszczaństwa, zwołani przez Castelmelhora — byli zgromadzeni w sali narad, od godziny już czekając.
Niespokojność na twarzach wszystkich się malowała. Przez okna sali, widzieli członkowie zgromadzenia burzliwy tłum na placu — drżeli, bo tłum coraz groźniejszą przybierał postać. Był to, po większéj części, stronnicy Ludwika de Souza. W nieobecności pana czuli się bezsilnymi.
W głębi sali, liczny oddział rycerzy Niebokręgu, pod dowództwem senora dell’Acquamonda, rozwijał — świetność swego ubioru. Padewczyk przygotował sobie chustkę, by w chwili, kiedy zgromadzenie ogłosi Castelmelhor’a królem, uklęknąć przed nim.
W jednym z kątów, lord Ryszard Fanshaw pełnił rolę dostrzegacza. Za każdym razem jak szmer tłumu uszu jego dochodził, z uniesieniem zacierał ręce, i oczekując tylko jak cała Lizbona zaśpiéwa God save Charles king!
Usłyszawszy okrzyki, powstałe w ludzie na widok mnicha — członkowie zgromadzenia spiesznie zajęli miejsca.
— Otóż i mój wierny mnich — rzekł do siebie Fanshaw.
Prawie w tj-éże chwili wszedł mnich. Przeszedł salę krokiem pewnym i zatrzymał się u stołu, umieszczonego przed krzesłem prezydenta. Wtedy, rozwinąwszy akt abdykacyi Alfonsa, przeczytał go w głos.
— A nazwisko jego następcy? — spytali członkowie zgromadzenia.
Mnich zbliżył się do okna i dał znak. Wtedy rozległ się drugi okrzyk powszechny, ogłuszający, wstrząsający szybami w oknach. Mnich spostrzegł karetę, zwolna pośród tłumu jadącą, Zobaczywszy to, jednym gestem uciszył tłum cały i zbliżył się ku stołowi. Wziąwszy wtedy pióro, zapełnił miejsce puste na akcie abdykacyi.
— Panowie — rzekł wskazując palcem na tłum, poruszający się pod oknami — jestem tu ze wszystkich najsilniejszym, mam prawo rozkazywać. Chcecież mi być posłusznymi.
— To prawdziwy skarb z tego mnicha! — pomyślał Fanshaw.
— To sam szatan! — mruknął Macarone.
Członkowie zgromadzenia wahali, się naradzając się między sobą.
— No i cóż! — groźnym głosem ozwał się mnich.
Tłum, nie widząc swego pana, zaczął się niecierpliwić i szemrać.
Wreszcie zgromadzenie zakończyło narady.
— Słuchamy cię, wielebny ojcze — rzekł prezydent Rady Dwudziestu Cztérech.
Mnich wszedł na wzniesienie, wziąwszy aksamitną poduszkę, na któréj była złożona korona, a którą Cnstelmelhor rozkazał przygotować — oddał ją w ręce Jana de Mello, prezydenta Rady Dwudziestu Cztérech.
— Za mną, panowie! — powiedział następnie.
Całe zgromadzenie powstawszy, udało się razem ku pałacowym schodom.
— Co on robić będzie? — spytał sam siebie Fanshaw, zaczynający się niepokoić.
W chwili, gdy mnich postępujący na czele, zbliżył się do pałacowego ganku, infant i królowa wysiadali z karety.
Mnich rozwinął po raz drugi akt abdykacji i przeczytał go wśród głębokiego milczenia. Tym razem nic już nie brakowało; puste miejsce było zapełnione nazwiskiem Don Pedra de Braganza.
Po przeczytania aktu, mnich wziął koronę z rąk prezydenta i włożył ją na głowę infanta.
— Beże daj jak najdłuższe życie królowi Don Pedro! — wrzasnął tłum, zachwycony tą teatralną okazałością.
Sic vos non vobis! — z boleścią poszepnął milord, uczący się niegdyś po łacinie.
Mnich ukląkł i pocałował rękę króla.
— Czcigodny ojcze! — zawołał Don Pedro drżącym ze wzruszenia głosem — gdybyś nie był sługą Bożym, mógłbym cię choć tém wynagrodzić za twe poświęcenie, że mianowałbym cię mym piérwszym ministrem.
— Wcale to temu nie przeszkadza.
To mówiąc, zrzucił z siebie habit i przedstawił się w świetnym kostjumie.
— Vasconcellos! — rzekł król z zadziwieniem.
— Don Simon! — poszepnęła Izabella, ledwie nie krzyknąwszy ze zbytecznéj radości.
Lord Fans haw strasznie się krzwił; a Macarone, przecisnąwszy się przez tłum schwycił porzucony habit, i namiętnie począł go całować, mówiąc:
— Per Baccho! jeśli Wasza Exceliencja pozwolisz mi wziąść to święte odzienie zachowam go jako relikwję...... Przytém głoszę się najpoddanniejszym sługą Ich Królewskich Mości, jako téż i Waszéj Excellencyi.
— Simonie de Vasconcellos — rzekł Don Pedro po chwili milczenia — nie cofam danego sława; jesteś mym pierwszym ministrem.
— Dziękuję Waszéj Królewskiéj Mości i przyjmuję — odrzekł Vasconcellos — Urząd mój zaczynam od ogłoszenia, iż śmiészne wojsko, znane pod nazwiskiem rycerzy Niebokręgu, zostaje rozwiązane.
Tłum sypnął grzmiące oklaski. Macarone rzucił o ziemię swój tok, gwiazdami okryty, i nogami deptać go począł, krzycząc:
— Brawo! brawo!
Prócz tego — mówił daléj Vasconcellos — zawiadamiam lorda Ryszarda Fanshaw, iż został odwołany na skutek méj noty, do ministra spraw zagranicznych króla Angielskiego — uczynionéj, a opartéj na......
— Odjadę jutro — spiesznie powiedział Fanshaw, oddaliwszy się zaraz na stronę.
— Pociesz się, milordzie — rzekłł Padewczyk — pojedziém razem, ty, ja i moja żona...
— Co mi tam do ciebie i do twojéj żony? — zawołał Fanshaw opryskliwie.
— Ojcze bez serca! — zadeklamował piękny Padewski kawaler. — Moja małżonka winna ci życie!
— Co, Arabella..? — bąknął zrozpaczony Fanshaw.
— Tak, czuła Arabella, któréj miłość sprawiła mi honor wejścia do twéj rodziny, milordzie.
Fanshaw opuścił ręce; ten ostatni cios go dobił.
Król kilkoma słowami potwierdził rozporządzenia Vasconcellos’a.
Simon znowu głos zabrał:
— Zostaje mi tylko prosić Waszą Królewską Mość o jedną łaskę.
— O cóż takiego? — spytał król.
— O przebaczenie bratu memu, Ludwikowi de Souza.
— Dobrze! będzie ocalony.
— Dziękuję! Waszéj Królewskiéj Mości a teraz składam w ręce twe, najjaśniejszy panie, wysoki urząd, któryś mi raczył powierzyć. Gdzie indziej powiność mnie woła.
— Jakto! opuszczasz nas, don Simonie! — zawołała Izabella.
Sam król zdawał się być zdumionym i smutnym.
— Ojciec mój patrzy na mnie — rzekł Vasconcellos uroczystym tonem.
— Żegnam cię więc! — szepnęła Izabella i łza w jéj oku stanęła.
— Żegnam cię, pani! — odpowiedział Vasconcellos — żegnam na zawsze!
I powstawszy, przeszedł z wiernym Baltazarem przez tłum, który mu przejście otwiérał.
Przybywszy nad brzeg rzeki, wszedł do łódki, która z nim podpłynęła ku okrętowi, gdzie się znajdował Alfons.
Podniesiono kotwicę; Vasconcellos złożył ręce i ostatnie spojrzenie zwrócił na Lizbonę.
Gdy już miasto znikło w oddaleniu, ciężkie westchnienie wydobyło się z piersi Simona.
— Nigdy jéj nie zapomnę — cichym mówił do siebie głosem — ona zawsze żyć będzie tu, w mojém sercu.
Potém, zeszedł do kajuty, gdzie spał zdetronizowany Alfons; siadł u wezgłowia jego łóżka, a podniósłszy ku niebu załzawione oczy, wyrzekł z pokorą:
— Ojcze mój! dotrzymałem przysięgi!

Koniec.




  1. Drobna miedziana moneta, w Hiszpanii i Portugalii używana.
    Przyp. tłom.
  2. Szanowni czytelnicy mogą pomyśléć, iż tylko umyślnie przedstawiamy dziwny charakter Alfonsa VI. ze śmiesznéj strony; dla tego téż podajemy tu urywek z dziełka ówczasowego pod tytułem: Opisanie bezprawiów w r. 1668 na Portugalskim dworze wydarzonych. Dziełko to, któremu z wielu względów wierzyć można, wydrukowane było w Paryżu u Franciszka Cousier, w roku 1674.
    Oto są słowa książki:
    Przejeżdżając wązką ulicą świętego Piotra d’Alfama, król spotkał karetę Marcina Correa de Sa, wice-hrabiego Asseca. Ponieważ król spieszył się bardzo, orszak więc jego rozkazał ludziom wice-hrabiego by się usunęli i lektykę przepuścili — a to w wyrazach tak obelżywych, iż ostatni ścierpieć tego nie mogli. Obie strony dobyły szpad i rzuciły się na siebie; bitwa doszła do tego stopnia, iż wice-hrabia widział się zmuszonym wysiąść z karety w celu dania pomocy swym ludziom; co także uczynił Franciszek Sequeira (szatny królewski) by dodać ducha królewskiej świcie. Król jedném słowem mógł przerwać bitwę; lecz nie chciał tego uczynić; co więcéj, wypadłszy z karety wraz z Conti’m, przyłożył pistolet do piersi rannego już wice-hrabiego, i nieochybnie byłby go zabił, gdyby pistolet nie spalił na panewce. Wice-hrabia skoro tylko poznał króla, spuścił natychmiast szpadę, a ukląkłszy prosił o przebaczenie; lecz ani poniżenie się magnata, ani téż jego niewiadomość, nie wstrzymała króla od zelżenia go jak najszkaradniejszemi wyrazy.
    Wszyscy byli zadziwieni, gdy ujrzeli, iż król wyjechał z tak nieliczną świtą, i że wśród dnia, w publiczném miejscu, chciał zabić magnata, który wraz z nim wychował się na dworze.
    Natenczas wszyscy naocznie przekonali się, że niebezpieczeństwo ogołowi zagraża; każdy téż lękać się zaczął o siebie....”
    Przypisek Autora.
  3. Alfons VI nie miał jeszcze pieczęci państwa; pieczęć ta była wrębu królowej matki rejentki.
  4. Książęta Cadaval byli młodszą gałęzią Braganckiego domu.
  5. Więzienie w Lizbonie.
  6. Krewni króla nie mają tytułu książąt krwi w Portugalii; nawet bracia królewscy ten tytuł tylko noszą.
  7. Są to własne słowa królowéj, wyciągnięte z dzieła pod tytułem: Opis Portugalskich zaburzeń.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumaczy: Aleksander Chodecki, Józef Bliziński.