Z siedmioletniej wojny/Tom II/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Tom II
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



I.


Piękny i ciepły jeszcze był dzień dziewiątego września 1756 roku, ale w świetnem i ożywionem zwykle Dreznie panowała cisza jakaś dziwna i złowroga. Trudno było rozpoznać, co ją spowodowało, choć na pierwszy rzut oka widać było, iż się działo lub przyjść miało coś nadzwyczajnego. Mało było ludzi w ulicach, za to pilnie wpatrując się, dostrzedz mogło ciekawe oko na wieżach kościoła Świętego Krzyża i Panny Marji, na świeżo dokończonej nadwornej kaplicy, ludzi, którzy kryjąc się przez okna i z za gzymsów spoglądali ciekawie na okolicę.
Pałac Brühlowski stał zamknięty, a ciżba, która się zwykle około niego kręciła, znikła była zupełnie; od ogrodu i arsenału wywożono paki, które wozami szły na Pirnajskie przedmieście. W oknach pozamykane były okiennice i zapuszczone zasłony. Na zamku stała jeszcze na straży gwardja królewska, zajmująca główny odwach i inne zwykłe swe stanowiska; ale na ponurych twarzach żołnierzy malowało się jakieś niezrozumiałe uczucie i obawa. Najmniejszy hałas wywoływał z okien głowy ciekawe.
Drzwi kościoła katolickiego przy zamku, tej wspaniałej, świeżo dokończonej budowy, na której szczytach stali na straży święci Pańscy, były otwarte... Z uroczystą powagą na chórze organy odzywały się modlitwą tęskną, powolną, pełną głębokiego uczucia, tęsknić się zdającą, ku niebiosom i temu pokojowi, którego świat dać nie może.
Śpiew towarzyszył organom, a przed wielkim ołtarzem, w którym królowało arcydzieło Rafaela Mengsa, stał kapłan sprawujący świętą ofiarę. Loża wprawo była otwarta, firanki jej rozsunięte; w oknie jej zakwefiona Józefina, za nią młodsze jej dzieci, rodzina i dwór. Z głową spuszczoną, zdawała się płakać, modląc, niekiedy załamane ręce nad głowę podnosiła ku niebu, a po chwili opadały bezsilne na bogato oprawną księgę. Organ grał ciągle pieśń swą błagalną i uroczystą.
W ogromnym kościele mała zaledwie kupka osób nabożeństwu była przytomną, tuląc się przy filarach. Niektórzy klęczeli zatopieni w modlitwie, inni stali pogrążeni w myślach. Przez okna aż ku środkowi kościoła, wpadał szeroki pas światła, jak gdyby słońce chciało promieniem lepszej nadzieji pocieszyć strapionych.
Wtem, wśród przestanku, gdy organ umilkł na chwilę, wśród ciszy dobiegł aż tu z ulicy szmer głuchy i daleki okrzyk. Do barona Spörken, który stał w drugiej loży dworskiej, przysunął się zdyszany paź królewski.
— Prusacy idą! Prusacy wchodzą! Prusacy!... — zawołał.
I uszedł żywo.
Królowa drgnęła, jak gdyby przeczuła tę chwilę i to słowo. Właśnie kapłan od ołtarza odwrócony, ukończywszy ofiarę, z twarzą ku loży, krzyżem świętym dawał błogosławieństwo. Józefina podniosła się. Pomimo niemiłych i ostrych rysów niepięknej twarzy, w postawie jej i ruchu znać było córkę cezarów.
Powolnie, przyklęknowszy raz jeszcze, posunęła się na korytarz.
Tu ją napotkał baron Spörken.
Spojrzała nań pytająco: schylił głowę milczący.
O krok dalej stał pater Guarini w sukni swej duchownej z rękoma założonemi na piersiach; głowę miał spuszczoną, twarz smutną ale spokojną.
Królowa z dziećmi, nie odezwawszy się słowem do nikogo, pytać nie chciała, aby się nie dowiedzieć zbyt wcześnie — poszła korytarzami i gankami do zamku. Za nią pociągnął dwór w posępnem milczeniu. Już tu zalatywały głosy z ulicy, bo ulice przed chwilą puste, wypełniały się ludem, a protestancka ludność miasta witała Prusaków, jako współwyznawców. Przypominano sobie, że w czasie pierwszego zajęcia Drezna Fryderyk uczęszczał czasem do protestanckich zborów, a nie pamiętano lub nie wiedziano tego, że je zarówno jak katolickie kościoły wyszydzał i ośmiewał.
Lud zresztą każdej zmianie przyklaskuje łatwo, bo niema lekkomyślniejszego nic nad zbiorowisko a tłum, który słowu i wrażeniu, jak morze wiatrom, rozkołysać się daje.
Po tylu widowiskach w operze, do której ulica przystępu nie miała, po Re pastore i Aecyuszu, granych dla dworu, nadchodził dzień widowiska dla ludu. I napawała się ciżba upokorzeniem od Boga zesłanem tym, przed którymi wczoraj zmuszona była padać na twarze. Pięćset osób występowało dla króla w operze, tu kilkadziesiąt tysięcy Prusaków grało dla ludu dramat krwawy.
Wołano zewsząd: Prusacy! idą Prusacy! ale wojsk tych jeszcze widać nie było; spostrzeżono je z wież ciągnące ku miastu bezbronnemu, którego załoga z resztą wojsk wyciągnęła do obozu pod Pirną. Bronić się nie było komu i nie przydałoby się na nic. Fryderyk nie wypowiedział wojny, zajmował Saksonię, szydersko prawiąc o własnem i jej bezpieczeństwie. Napróżno po dwakroć pisał król do niego. Odpowiadał mu, że jest i będzie jego najlepszym przyjacielem, a tymczasem wojska pruskie szły coraz dalej, zalewały kraj, zabierały kasy, wymagały prowiantów, chwytały ludzi i postępowały sobie jak w zawojowanem państwie.
Fryderyk cynicznie szydził z Augusta III, dla którego oświadczał się uszanowaniem; o Brühlu nie mówił wcale, nie mógł wyrzec jego nazwiska; nazywał go: ten... Konia tylko na którym jeździł, Brühlem nazywał. Był to najgorszy ze wszystkich. Wojska saskie wedle planu zakreślonego, usiłując się połączyć z austrjackiemi, wszystkie wyciągnęły do obozu pod Pirną. Dnia trzeciego września, Brühl chwilowo, jak mówił, dla rozrywki obejrzenia wojsk, skłonił króla i królewicza starszego aby wyjechali do obozu. Augustowi III towarzyszyło w tej przejażdżce pięćdziesiąt koni; pierwszy minister, który wiedział pewnie, że nierychło powróci do Drezna, miał ich z sobą sto dwadzieścia.
Król najmocniej był przekonany dotąd, iż Fryderyk może go odwiedzić w jego stolicy, ale się jej zająć nie odważy. Przeciwko Brühlowi nawet utrzymywał z uśmiechem, że Fryc nie jest znowu tak zły człowiek, tylko na nieszczęście niedowiarek trochę i bezbożnik.
Ostatniego dnia jeszcze poseł angielski Stormont ofiarował Brühlowi pokój od króla pruskiego, pod warunkiem, aby Saksonja rozpuściła wojska i ogłosiła się neutralną. Ale Brühl podrażniony i związany już słowem z Austrją i Francją, od których pobierał pensję za swe usługi, pewien, iż plany mocarstw przeciwko Prusom spełnić się muszą odrzucił. Rutowski dowodził obozem pod Pirną, generał Wied obozował pod Nollendorf; a przednie jego czaty dochodziły, wedle planu, do Peterswalde.
Tym samym gościńcem wspaniałym, który Brühl zbudował do granicy czeskiej, na urągowisko i groźbę napisawszy na słupach, że to był Gościniec wojskowy (Heerstrasse), i on i pułki saskie wyciągnęły na swe leże...
W ulicach coraz większe roiły się tłumy, wszystko, co wczoraj jeszcze kryło się, lękając prześladowania, wybiegało teraz, pewne nietylko bezkarności, ale opieki. Żywioły te krajowe, co się tulą po kątach, nie śmiejąc się na dzienne światło pokazać, rachując na łatwe zdobycze w mętnej wodzie, na zemstę niepoczciwą, na grabież zdradziecką, na posługę ohydną, wybiegły wszystkie, jak męty w potrząśniętym naczyniu. I widać było ludzi i twarze, jakie rzadko świat razem zebrane ogląda; wszystkie wyrzutki społeczne, chciwe swojego dnia, a raczej swej chwili zwycięstwa krótkotrwałego. Przelęknąć się było można tych oczu krwawych, tych ust spalonych, tych łachmanów brudnych, tych rąk grabieżliwych i drżących... które się już wyciągały po łupy...
— Idą, idą! — rozchodził się szmer w tłumie.
A każdy nicpoń, który długie lata chował złość w sercu, żywił zemstę, uśmiechał się tym Prusakom, którymi się miał posłużyć.
— Idą, idą! — gorączkowo, urywano powtarzała ciżba — idą! idą!!
Zdala głuchy grzmot jazdy i brzęk broni dochodził, ale nic widać nie było.
Na zamku dwór i królowa trwali na modlitwie przed obrazem; zapalone świece... na klęczkach wszyscy... cisza... z ulicy czasem jakby wybuch stugębnego stłumionego krzyku słychać było: — Idą, idą!
Z pałacu na Taschenbergu jeden z katolickich kapelanów dworu przesuwał się mimo protestanckiego kościoła świętej Zofji na zamek. W progu zboru stało duchowieństwo protestanckie. Pastor z szyderskim uśmiechem podjął biret z głowy i kłaniając się zawołał:
— Adieu! bywajcie zdrowi! panowanie wasze skończone!
Mnóstwo scen podobnych odgrywało się wszędzie; to też duchowieństwo katolickie w tym dniu zamknęło się na zamku prawie całe, a ci, co mieli nieprzyjaciół i lękali się zemsty, szukali przytułku...
Ze dworu Brühla, z tych kilkuset osób, co go otaczały, jedni z nim pociągnęli do Pirny, drudzy się rozpierzchli przed burzą; garść niemych i przybitych na straży pałacu została.
Do ostatniej godziny nie chciał minister wierzyć zajęciu Drezna; przykład Karola XII ubezpieczał go; nareszcie wobec głośnych odgróżek Fryderyka, trzeba się było poddać rzeczywistości. Zapóźno uczynił to minister i ze swych skarbów mało co już mógł ocalić. Wszystko prawie rzucał na pastwę mściwemu nieprzyjacielowi.
Król ze starszym synem wyjechał, królowa oświadczyła, że zostanie, że się nie ruszy krokiem, że zniesie wszystko, co jej losy gotują, ale nie ustąpi. Mówiąc o Fryderyku, zapalała się: oczy jej płonęły, ręce drżały, miotała się; modlitwa nawet ukołysać wzruszenia jej nie mogła.
Oczekiwanie, straszniejsze nad wszystko, nużące, trwało długo.
Prusacy, otaczający już Drezno, ciągnęli powoli, jakby te męczarnie oczekiwania przedłużyć chcieli.
Na ostatek w ulicach rozległy się krzyki i tętent, a na zamku królowa podniosła się z przed obrazu, przeżegnała i stanęła jak skamieniała, bezmowna, blada.
Przybliżył się ojciec Guarini.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — módlmy się do Ducha Świętego, aby nas natchnął męstwem i stałością. Są to dary Jego. Dni próby długo trwać nie mogą...
Baron von Spörken wszedł do sali blady.
Królowa nań spojrzała.
— Mów! — rzekła.
— Dwanaście bataljonów piechoty i trzy szwadrony jazdy zajmują miasto — rzekł stłumionym głosem. — W tej chwili pierwsze posterunki gwardji rozbrajają. Opór był niepodobieństwem.
— Niech się stanie wola Boża.
Szwajcarami obsadzają zamek...
Królowa nic nie odpowiedziała.
— A Fryderyk? — zapytała po chwili.
— Niema go przybędzie jutro; wolał na spełnione przyjechać, wstydząc się tego, co czyni.
W tej chwili popłoch z ulicy przenosić się zaczął do zamku.
Obszerne dziedzińce jego wypełniły się tymi, którzy pod skrzydłem królowej szukali opieki. Na tym podwórcu, jak salon flisami kamiennymi wykładanym, gdzie się niegdyś odbywały świetne karusele i maskarady za Augusta Mocnego, kędy się paliły ognie brylantowe i brzmiały muzyki, ciżba przestraszona, ludzie z węzełkami mienia, o którego całość obawiali się, cisnęli się teraz, szukając w cieniu, w załomach niedojrzanego schronienia.
Królowa wyglądała oknem i łzy płynęły jej po twarzy, choć rysy zdawały się nieporuszone i jakby od bólu stężałe.
Co chwila ktoś wpadł z wieścią.
— Zajmują magazyny wojskowe — wołał jeden.
— Wypróżniają arsenał... rozbierają broń...
— Zabierają kasy..
— Pieczętują dykasterja i archiwa.
Królowa zwróciła się żywo.
Archiwum sekretne, archiwum, o którego pochwycenie chodziło najwięcej Fryderykowi, aby nim wojnę usprawiedliwić, znajdowało się na zamku; klucz jego miała królowa.
Baron Spörken wszedł, zabawił chwilę i stanął, nie śmiejąc się odezwać.
— Archiwum? — zapytała królowa.
— Pieczętują je — rzekł generał.
W pierwszej chwili rzuciła się królowa, jakby chciała biedz na obronę jego, ale się powstrzymała.
— Baronie! — rzekła — jeśliby gwałtu użyć chciano, muszę i powinnam o tem wiedzieć; pójdę sama; stanę... Niech się poważą podnieść rękę na mnie, niech mnie zabiją.
Hrabina Brühl, która towarzyszyła królowej, zżymnęła się i zawołała:
— Nie będą śmieć!
— Najjaśniejsza Pani — odparł Spörken — na wszystko przygotowanym być potrzeba; dla króla pruskiego niema nic świętego: nic nie poszanuje...
— Nie będzie śmiał — zawołała Brühlowa — bo, gdy nadejdzie chwila zemsty — wie, że jest nieuchronną — naówczas nie będzie też dla niego litości, ani poszanowania.
Wszyscy milczeli. Baronówna Nostitz, piękna Pepita, stała u okna z twarzą w ogniu i piersią wzdętą; zdawała się jedną z tych bohaterek, którym tylko oręża brak w dłoni, aby się z nim rzuciły przeciw tłumowi. Coś rycerskiego pałało w jej oczach.
Nie śmiała mówić, co myślała.
W główce jej grało. — Zapusty trwały długo, pokuta i post przychodzą! Szaleliśmy nad przepaścią i otwarła się przed nami. Któż nas ocali, gdy my się sami nie umiemy bronić, gdyśmy dobrowolnie do kajdan wyciągnęli ręce. A! gdybym była mężczyzną!! gdybym była mężczyzną! — Sparła się na oknie i bezmyślne wejrzenie w dziedziniec rzuciła. Nagle rumieniec jej bladości ustąpił, głowa się pochyliła, brwi zmarszczyły; drgnęła... Przypatrywała się bacznie, coraz baczniej.
Podwórze zajmowali w tej chwili Szwajcarowie i Prusacy. Pomiędzy nimi kręciło się kilku po cywilnemu ubranych. Zdawało się jej, że oczy ją mylą: poznała w jednym z tych kawalera de Simonis. Szedł obok tłustego Beguelina, który rozmawiał ze swymi ziomkami.
Myśl jakaś dziwna błyskawicą przebiegła snadź po jej główce, zadumała się ponuro, ruszyła, wróciła na miejsce i poruszyła raz jeszcze.
Nikt nie zważał na nią.
Drzwi były blisko. Posłuszna tej myśli, której oprzeć się nie mogła, piękna Pepita wybiegła. Schody stały puste; nikt z dworca i otoczenia królowej nie ważył się wyjść z jej pokojów, ona jedna miała to męstwo. Z wierzchołka schodów spojrzała w dół. Szwajcarowie obsadzali warty... nieopodal stał Simonis.
Schyliła się Pepita; oczy jej zaiskrzyły się.
— Kawalerze de Simonis — zawołała głosem drżącym.
Maks podniósł głowę i, spostrzegłszy piękne dziewczę, drgnął, rękę podnosił do kapelusza.
— Tu, do mnie — odezwała się — dwa słowa.
Zawahał się Szwajcar, ale głos i twarz dziewczęcia tak były nakazujące, taką miały siłę i potęgę, że się oprzeć nie mógł. Puścił się na schody, nastrajając twarz pół zdziwioną, na pół smutną. Stanąwszy przed Pepitą, oprócz jakiegoś poruszenia ust, które głosu nie wydały, nie umiał się zebrać na nic.
Dziewczę w całym blasku piękności swej, którą gniew czynił jeszcze piękniejszą, majestatyczniejszą może, przybliżyło się do niego.
— Panie de Simonis — zawołała porywczo — moja stryjenka ocaliła was, gdyżcie byli w niebezpieczeństwie, jej winniście życie; ja wam przyrzekam wdzięczność królowej, moją, skarby, złoto, w przyszłości dostojeństwa, wszystko, czego zażądacie, ale musicie przejść w służbę moją.
Simonis się zmieszał.
— Tak jest, moją! tak! — Pochwyciła go za rękę oburącz, oglądając się dokoła, chociaż schody i korytarze były puste.
— Jam wyczytała z waszych oczu, że serce macie dobre, choć zbłąkane myśli, choć niepewne chęci; ja was od was samych chcę ocalić, ja wam wskażę szlachetną drogę, służbę nieszczęściu, nie niewolę siły. Jesteście wolni, kawalerze de Simonis, możecież lepszy uczynić użytek ze swobody waszej nad poświęcenie jej sprawie zacnej przeciw uciskowi najniegodniejszemu?
To mówiąc, cisnęło jego dłonie śmiałe dziewczę, paliło go oczyma, nagliło.
— Te ręce, które cisną dłoń waszą — dodała — nigdy nie dotknęły męskiej dłoni, nawet brata; te usta, które was proszą, nigdy o nic nie prosiły nikogo, oprócz Boga. Idzie mi o kraj mój, o królowę; dla nich chcę i muszę was zyskać. Rodzina moja majętna, własne mienie wam oddam a sama pójdę do klasztoru, uczynię was bogatym. Wszak nie pragnęliście niczego innego nad to, przyjmując służbę Prusaka. Panie de Simonis, odpowiedzi! na Boga! odpowiedzi!...
Maks milczał. Spadło to na niego tak, jak od wyjazdu z Berlina ciągle niespodzianie nań gromadziły się niebezpieczeństwa i pokusy. Piękność Pepity, jej śmiałość, uczucie czyniły na nim wrażenie, któremu oprzeć się nie mógł. Radby był uciec, widząc przed sobą zawikłanie nowe, nowe groźby na przyszłość. Baronówna go nie puszczała.
— Pani! — rzekł — daj mi się pani namyślić; ja nie wiem, ja nie mogę...
— Na to namysłu nie potrzeba — odparła Pepita — pan musisz mi służyć, a ja daję panu słowo uroczyste, jeśli chcesz, stwierdzam je przysięgą (tu rumieniec na twarz jej wytrysnął); — poświęcenie wasze opłacę poświęceniem bez granic!
Słowa te nie przebrzmiały jeszcze, gdy Simonis oszalały schylił się do jej rąk i, gorąco je całując, zawołał:
— Rozkazuj pani!
Pepita odetchnęła, odstąpiła kilka kroków; po krótkim namyśle odwagi jej zabrakło.
— W tej chwili — rzekła ciszej — mam jedno tylko: zachowaj pan dawne stosunki, nie zrywaj z nikim. Niech wszystko zostanie, jak było. A dziś wieczór u stryjenki, rozumiesz mnie pan...
Simonis skinieniem tylko odpowiedział; baronówna znikła.
Przez chwilę stał, nie mogąc oprzytomnieć, zbierał myśli, nie dowierzał rzeczywistości; sam siebie pytał, czy takie szczęście prawdą być może. Obok tego całe niebezpieczeństwo położenia na myśl mu przyszło. Zmieszany stał jeszcze, gdy u dołu ujrzał Beguelina, który szukać się go zdawał. Zbiegł więc żywo ze schodów ku niemu.
— A cóżeś tam waćpan robił?
— Pannę znajomą zobaczyłem...
Szwajcar ruszył ramionami pogardliwie.
— W takiej chwili o pannie myśleć, a to trzeba być takim młokosem, jak waćpan. Chodźmy stąd. Niema tu co robić. Sądziłem, że król jegomość dziś przybędzie, dlategom się stawił. Bądź co bądź, przykra rzecz patrzeć na to, co się tu teraz dzieje.
I boczną bramą ku kaplicy wyprowadził Simonisa w ulicę, która i z tej strony pełną była ciekawych tłumów. Przez most przeciągały wojska; wrzawa u wjazdu nań i ścisk był ogromny. Niekiedy szyderski śmiech zakręcił się w powietrzu i zmilkł.
Stąd widać już było straże postawione przy pałacu Brühla.
— No, jutro zobaczymy tu piękne rzeczy — rzekł Beguelin — bo że mu król jegomość nie daruje i że mu peruki przewietrzy za to ręczę.
Rozśmiał się, ale wnet zwrot myśli ku sobie wywołał westchnienie i dodał po cichu:
— Połowy sera mojego nie sprzedałem, a co zostało... kaput!
I ręką machnął.
— Kto mógł przewidzieć, że się to tak rychło stanie.
Simonis tu go pożegnał. Przyszło mu na myśl, ażeby pójść podziękować starej baronowej, i skierował się około pałacu Brühla, ku Nowemu Rynkowi.
Tu ludu mniej było; przeciągały małe kupki, poglądając w okna i jakby smakując tylko w myśli małego rabunku. Pałac słynął ze swych skarbów. Ale straże pruskie zajmowały podwórza i wnijścia. Przechodząc tędy zdala, usłyszał Simonis głos jakiś wygwisdujący wesołą piosenkę. Było coś tak niezwyczajnego w tej wesołości wśród powszechnego smutku i w takiej chwili trwogi, że Simonis szukać zaczął winowajcy oczyma, gdy głos ten zbliżył się ku niemu i ogromna silna dłoń uderzyła go po ramieniu. Obejrzał się: pan Ksawery Masłowski siedział na baryerze przed pałacem.
— A! niechże cię, Szwajcarze przeklęty — zawołał — obawiałem się, czyś karku nie skręcił, lub żeby cię nie zapakowali gdzie do komórki. Stój, gadaj, co się z tobą działo...
Simonis zatrzymał się, witając go i dziękując.
— Widzę, żeś cały i śmiało teraz używasz świeżego powietrza — dodał Masłowski — bardzo się cieszę. Ale mi się należy za podarte prześcieradła, żebym wiedział, co się z tobą stało. Mów!
Simonis przysiadł się przy nim na baryerze.
— Nie chciałem ani was, ani siebie wystawiać na niebezpieczeństwo. Blumli się odgrażał — rzekł — wolałem uchodzić.
— Dokąd? — zapytał Masłowski.
— W chwili, gdym się z okna spuścił, poszarpawszy ręce, patrz, że jeszcze znać — mówił dalej — w tej chwili wcale nie wiedziałem, co zrobić z sobą. Miałem adres dany mi do Serba, mieszkającego nad Elbą, ale w przeznaczeniu snadź mojem było, żebym się do niego nie mógł dostać.
— E! więc gdzieżeście ten czas posiedzieli?
Simonis zarumienił się mocno.
— Wyszedłszy od was przez ogród...
— I przez mur — poprawił Masłowski.
— Dostałem się na dziedziniec domu przez którego bramę otwartą trzeba było przejść, aby wydobyć się na ulicę; zdawało mi się, że trzeba to spełnić żwawo, aby mnie, jak złodzieja, nie pochwycono. Puściłem się więc kłusem przez bramę, gdy z drugiej strony wchodziła do niej właśnie kobieta, którą w pędzie nie mogąc się zatrzymać, potrąciłem. Krzyknęła mocno ze strachu. Poznałem w niej pannę Doris, moją towarzyszkę podróży z Berlina.
— Masz waćpan widocznie szczęście do starych bab — przerwał Masłowski — bo oto druga; wszak Brühlowa chciała waćpana wziąć za sekretarza... Widoczna to wskazówka Opatrzności, abyś się podżyłych pilnował, bo co przeznaczone, to nie minie. Już teraz odgaduję, że Doris, której los rzucił cię w objęcia, musiała ocalić...
— Coś podobnego — rzekł Simonis — nie puściła mnie, pókim się jej nie wytłómaczył, czegom tak uciekał. Piąte przez dziesiąte wykłamałem się niedobrze bo coś już o mnie i o mojej ucieczce od Miny zasłyszała. Uparła się być moją zbawczynią i przez te dni uchodziłem za jej brata.
— No, to jeszcze nic — odparł Masłowski — gorzejby było, żebyś musiał za męża uchodzić. A teraz co myślisz?
— Nie wiem jeszcze, a wy? — zapytał Simonis.
— Ja? Do obozu pod Pirnę hrabia Brühl brać mnie z sobą nie życzył, zostałem tutaj. Wcale się nie gniewam, to mi wszystko jedno, a mam satysfakcję patrzeć, jak się te szołdry jeść będą. Nasza ekscelencja, lękam się, żeby nie rychło chyba dostała pozwolenie powrotu do pałacu. Prusacy zabierają się tu gospodarować na dobre. Dalipan zabawne... Spojrzał obojętnie na Simonisa i swą piosenkę poświstywać zaczął, a potem odezwał się:
— Masz już waćpan mieszkanie? bo spodziewam się, że u Doris nie zostaniesz dłużej?
— Będę ja miał dzisiaj.
— Na przypadek potrzeby, zawsze moje na usługi wasze. Fuchsowa bardzo dobra kobieta i drugiej pościeli dostarczy.
Z tem się pożegnali. Simonis nic nie mówiąc, poszedł do kamienicy baronowej. Zdala już widać było okna drugiego piętra pootwierane i staruszkę w czepcu, przypatrującą się, jak z głównego odwachu przed jej oknami pruscy żołnierze ściągali resztki nieszczęśliwej gwardji saskiej; tłum ludu, i tu stojący opodal, w milczeniu się temu przyglądał.
Jeszcze nie miał czasu dostać się na drugie piętro, gdy stara Gertruda, zapewne z rozkazu swej pani, otworzyła mu drzwi, witając go ręką i uśmiechem.
— Pańskie zawiniątko na strychu w całości: nic nie zginie....
W progu stała baronowa z twarzą promieniejącą. Simonis w rękę ją pocałował.
— Cieszę się, że waćpana widzę całym i zdrowym, teraz już jesteście zupełnie bezpieczni. Ale mi mój Serb kazał odpowiedzieć, gdym się o was pytać posyłała, że tam u niego aniście byli. Lękałam się bardzo.
Kawaler wytłómaczył się, iż znalazł przytułek u przyjaciela, nic nie mówiąc o przyjaciółce. Staruszka go posadziła przy sobie.
— Jutro przyjeżdża nasz król... Choć to faworyt mojej poczciwej hrabiny de Camas, choć przyjam mu, choć go od tych Sasów wolę, co tylko hulać i swawolić umieli, a lud ze skóry drzeć; choć się ucieszę, że im da naukę: ale mi królowej żal trochę i tego niedołęgi króla, która może i teraz jeszcze nie wie, co znim robią. A Brühla, żałuję tylko, że nie pochwycił go Fryderyk... ha! ha!
Staruszka pokręciła głową.
— Prusacy zajęli miasto; nie było go komu bronić; choć do baletu nigdy nie brakło ludzi.
Gderząc tak przez chwilę, pani Nostitz przypomniała sobie, że Simonis nie miał pewnie mieszkania.
— Zajmij-że swój pokój na trzeciem piętrze i niech ci Gertruda da klucze, a wieczorem przyjdziesz do mnie.
Zaproszenie było bardzo na rękę: myślał bowiem, jak spełnić rozkaz pięknej Pepity, który obraz miał ciągle na myśli. Do wieczora było wprawdzie daleko; Simonis jednak tak był zmęczony i tak się potrzebował namyślić, co dalej pocznie, że cały ten czas, porządkując w mieszkaniu i leżąc wyciągnięty, przebył, nie postrzegłszy, jak przebiegł. Gertruda zastukała do drzwi.
Trochę poprawiwszy stroju, zamyślony Maks zszedł do baronowej. Pepity wzrok powitał go w progu. Stała czarno ubrana i wejrzeniem dała mu znać, ażeby się nie wygadał przed staruszką. Przywitała go tak, jakby się wcale dnia tego nie widzieli. Baronowa, oszczędzając synowicę, drażliwej nie wprowadzała rozmowy; pytała tylko o królowę.
— Wiem — odezwała się Pepita — że nasza pani przyjaciół nie ma, że jej charakter nigdy się nie dozwolił przypodobywać ludziom i szukać jej względów, ale dziś któż jej nie pożałuje! W tem wszystkiem niema jej winy najmniejszej, a dla niej, nad nią cięży najstraszniejsza pokuta! Modli się i płacze!
— I gniewa — dodała baronowa.
— Któżby jej tego nie przebaczył? — zawołała Pepita. — Córka cesarska niewolnicą brandenburskiego margrabi, królowa dwóch państw — na łasce tego żołnierza...
Stara baronowa westchnęła.
— Tak — rzekła smutnie — gdy się wielkie dzieło sprawiedliwości dokonywa, i niewinni porwani są burzą: gdy dęby padają, gniotą kwiaty, co kwitły pod nimi.
— Jest-że to dzieło sprawiedliwości? — zawołało dziewczę.
— Tak — odparła staruszka — patrzały na to oczy moje, gdy szalał August Mocny, nie szanując ani rodziny, ani wstydu, ani ludzkich łez; gdy mu się bóstwo jakieś śniło i Jowiszowe miłostki. Zostawił po sobie niedołężnego syna, a wychował dlań opiekunów w Brühlach. Spełnia się na dziecku, na co ojciec zasłużył.
— Ale, kochana stryjenko — poczęła gorąco Pepita — to tylko próba, to chwila i przesilenie. Pan nasz ma królestwo drugie, w którem znajdzie schronienie; pan nasz ma sprzymierzeńców potężnych i ukarze to zuchwalstwo. To nie kara Boża, to próba: my z niej wyjdziemy zwycięsko!
Spojrzała na Simonisa, który milczał, pożerając ją oczyma; czekał on na przyrzeczoną mu rozmowę; nie jego rzeczą było myśleć o tem, gdzie i jak ona odbywać się może. Pepita miała dosyć odwagi i przebiegłości, by nastręczyć sposobność. Wcale też po niej nie widać było obawy, ani wahania. Zdawała się być swego pewną.
W chwili, gdy baronowa poszła do drugiego pokoju olulić swego Fidela do snu w jego koszyku, Pepita zbliżyła się żywo do Simonisa.
— Przed dziewiątą pożegnaj pan stryjenkę, zejdź na dół i czekaj na mnie przy mojej porte-chaise.
Simonis skłonił głowę, baronówna odeszła od niego prędko.
O naznaczonej godzinie, choć staruszka wstrzymać go usiłowała, Simonis wyszedł na stanowisko. Lektyka już czekała przed kamienicą.
Wkrótce potem zbiegła Pepita i wsiadła do niej, rozkazując ludziom iść powoli ku zamkowi. Maks towarzyszył jej stanąwszy przy oknie, które było spuszczone.
— Panie de Simonis — zaczęła Pepita — nie wymagałam od was przysięgi, choć sama mu ją złożyłam. Nie zacięża mi ofiara żadna, bylem ocaliła moją królową, mój kraj. Nieprzyjaciela, który nas, urągając się wszelkiemu prawu, zagarnął bezbronnych, godzi się odpierać wszelkimi środkami. Nie mamy żołnierzy; my, kobiety, chytrością, podstępem, orężem, jaki nam Bóg dał, opierać się i walczyć będziemy. Waćpan jesteś moim, prawda? jesteś moim? ja na niego rachować mogę?
— Pani — zawołał Simonis — dosyć było twojego słowa ażeby Szawła Pawłem uczynić. Pani wiesz, co możesz: któżby ci się oparł?
Pepita uśmiechnęła się smutnie.
— Niestety! — rzekła — jakież to okropne! Pan mnie nie znasz, tylko z tej odrobiny nędznego blasku, jaki mi młodość nadaje. Pan nie wiesz, czyś aniołowi dał duszę, czyś szatanowi zaprzedał! Mój Boże, dlaczegoż ja w panu, zamiast tego zaślepienia we mnie, nie mogę natchnąć szlachetniejszego uczucia litości dla uciśnionych, miłosierdzia dla tego nieszczęścia, dla tej królewskiej niedoli?...
— Pani możesz mi natchnąć wszystko bo jej słowa mają potęgę.
Dość, dość — przerwała Pepita — muszę tej potęgi używać, bo innej nie mam siły; ale użyję jej, aby was podnieść, podźwignąć! Panie Simonis, wyście nic nie winni, ja wiem; wyście wzrośli w tych przekonaniach, że możecie, że powinniście zaprzedać się pierwszemu lepszemu dla chleba i dla przyszłości. Niestety, wasi ziomkowie służą tak po całym świecie: biedni! To było we krwi u was, ale wam Bóg dał, spodziewam się, duszę szlachetną, którą rozbudzić tylko potrzeba, aby uczuła, iż człowiek nie jednym chlebem żyje, ale sumieniem i cnotą.
Podała mu rękę przez okno. Simonis ją pocałował. Zawstydzony był, milczący.
— Chciałabym was szeroką, jawną, jasną poprowadzić drogą; niestety, nie czas. Nieprzyjaciel — mówiła dalej — wpędził nas w te wąwozy ciemne, w których się bronić musimy. Jesteś pan i zostaniesz w obozie nieprzyjaciela, ale dla nas, abyś nas ostrzegał, abyś działał. Musisz moją sprawę poślubić dla mnie.
— Rozporządzaj pani i bądź pewną, że będę jej wierny.
— Będę mówić obrzydliwym językiem — odezwała się Pepita — ale raz muszę i to powiedzieć: nie stracicie na poświęceniu się waszem. Fryderyk głodem morzy swoje sługi, my przyjaciół obsypiemy złotem, choćbyśmy sami nędzę cierpieć mieli. Tam nie dosłużyłbyś się nic, tu spodziewać się możesz wszystkiego.
— Dosyć mi będzie, gdy pani... — rzekł Simonis.
Pepita nakazała mu milczenie.
— Na te oświadczenia zawcześnie — rzekła — czekaj pan, aż mnie poznasz. Jestem tyranem...
— Jutro przybywa król! Jutro, wiem pewnie, odegra się scena z królową naszą. Nie wiem, jak się ona skończy, nie wiem, jakie będą plany nadal. Poznaj się pan z generałem von Spörken: on nam jest oddany cały.
— Nie mogę go szukać — rzekł Simonis — ani się jawnie zbliżyć do niego.
— Tak, ale możesz pan być zakochanym we mnie — odparła Pepita — kompromituj mnie, jak chcesz. Dla mnie możesz przyjść do zamku, a znajdziesz barona. O tem nikt w świecie wiedzieć nie będzie.
Mówili jeszcze chwilę, gdy Simonisowi Masłowski na myśl przyszedł z zazdrością i uwielbieniem dla pięknej Pepity: rozśmiał się. Na zapytanie baronówny, opowiedział jej o Polaku malując jego charakter i dziwactwo.
— Gdyby się na takiego wartogłowa spuścić można — zawołała Pepita — mógłbyś go pan użyć dla nas.
— Nie sądzę — rzekł Simonis — dla niego ta tragedya jest komedyą tylko, której się obojętnie zdala przypatruje i czyni sobie z niej zabawkę.
— Wszelkiej broni używać trzeba — rzekła — któż wie?!
Lektyka zbliżała się do zamku, u którego bramy stali Szwajcarowie. Straż przyszła zajrzeć, a Simonis odezwał się do swoich ziomków, ażeby przepuścili porte-chaise, co też natychmiast spełniono.
Pepita podała mu rękę.
— Nim się umówimy o inne miejsce... u stryjenki wieczorem. Jeśli będę potrzebowała was, u Gertrudy zostawię książkę; w książce między kartami wklejona będzie karteczka. Baczność i wierność...
Raz jeszcze pochyliła się ku niemu.
— Masz pan pieniądze? — spytała.
Simonisowi przykro się zrobiło.
— A! pani — rzekł szybko — starczy mi ich na długo: wcale nie potrzebuję.
Lektyka znikła w ciemnych podwórcach zamkowych.


II.

Młodość tylko szczęśliwa i starość zobojętniała są tak obdarzone, że wśród rozgorączkowania powszechnego, wśród klęski i niepokoju, zachowują: pierwsza lekkomyślność swą, druga odrętwienie. Nie było może w całem Dreznie drugiego człowieka, któregoby mniej obchodził gwałtowny ten wywrót i niespodziana zmiana, jak pana Ksawerego Masłowskiego. Śmiał się i powtarzał: „niech się Niemcy tłuką; a mnie to co obchodzi? Zawsze ich trochę mniej będzie!“ Lamentującej pani Fuchsowej śmiał się w oczy i ramionami ruszał, co ją zdumiało i rozgniewało prawie. Zobaczywszy Simonisa, zajął się nim na chwilę, lecz gdy odszedł, na myśl mu przyszła piękna baronówna. Był to jedyny wyjątek w całym tym kraju, dla Masłowskiego nie obojętny.
— Gdyby, broń Boże, Polką była, śmiertelniebym się w niej zakochał, ale ojciec — człowiek słowny; nie mam ochoty leżeć na kobiercu.
Korciło go to jednak, że Szwajcar znowu pewnie do starej baronowej się wniesie i koperczaki będzie stroić.
— Trzeba sumienia nie mieć, żeby na to pozwolić — mówił w duchu, siedząc na baryerze przed pałacem Brühlowskim i przypatrując się piechocie pruskiej, która po marszu nieosobliwie wyglądała. — Gdybym przynajmniej mógł mu przeszkodzić!
Dla pana Ksawerego dosyć było pomyśleć, aby wziąć się do roboty.
— Taki kuglarz, co z sumieniem tu przyjechał jak drugi z małpami na pokaz, żeby taką piękną pannę bałamucił a niedoczekanie jego! Trzeba się o tem bliżej przekonać.
Jakoż, dictum, factum, pobiegł natychmiast, kryjąc się pod kamienicami, za Simonisem. Zobaczył, jak wszedł do domu baronowej, a że dworska lektyka, która właśnie zaniosła baronównę Pepitę, odchodziła, przyczepił się do tragarzy, ażeby ich rozpytać.
Będąc na dworze Brühlowskim, Masłowski codzień przed i to po kilkakroć biegał na zamek, znał całą służbę i nie było człowieka, z którymby w dobrych nie był stosunkach. Lubiono go za jego wesołość, a potrosze i za pieniądze, którymi rzucał chętnie; łatwo mu więc było zaczepić znajomych tragarzy.
— Słuchaj, Hans — rzekł do jednego — kogożeście nosili do starej baronowej? przysięgnę, że pannę frejlinę Pepitę.
— Zgadłeś pan — odparł Hans — a jużci wolimy ją nosić, niż jutro może tego króla co nam takiego piwa nawarzył.
— Ale jego nosić nie będziecie — zawołał Masłowski — ten albo konno albo pieszo, nigdy inaczej i nigdy bez kija. Nawet konia, gdy chce popędzić, wali go laską między uszy*), a tak samo i generałów. Dostałoby się i waszmościom.
Tragarze zamilkli. Niebezpiecznie było o tem mówić, mając już Prusaków w mieście.
— He! Hans, miałbym jeszcze się o co pytać — dodał Masłowski.
— A co? — odwracając się, odezwał tragarz — byle nie o tego króla...
— Nie. Czy panna baronówna kazała przyjść wam po siebie?
— Rozumie się — odpowiedzieli obaj razem — o dziewiątej.
— Hans! mógłbyś spocząć i dostać dukata!
— Jakim sposobem? — spytał tragarz.
— Bardzo prostym a mówił chłodno na pozór Masłowski. — Któż z was nie wie, że my, Polacy jesteśmy szalone pałki. Czasem się nam zachciewa niewiedzieć czego. Pewnieście słyszeli, jak mój jeden kolega najął sobie Niemca i konno na nim jeździł po rynku. No to cóżby było dziwnego gdybym ja zechciał spróbować ponosić lektykę; wezmę suknię waszą, Hans, i pójdę z lektyką wieczorem po pannę.
Hans oczy wytrzeszczył.
— Oho! oho! — zawołał, kręcąc głową — co bo to się waści zachciewa! Chcesz z tyłu pewnie iść i pannie coś szeptać do ucha. Baronówna poskarży przed królową, królowa powie marszałkowi, marszałek da wiedzieć starszemu a starszy kijem wytrzepie.
— Daję na to słowo, że tego nie będzie — rzekł Masłowski.
— I to za dukata? — dodał tragarz.
— Dam dwa.
Hans zamilkł, bo drugi już odwrócił głowę i chciał targu dobić.
— Zgoda — rzekł pierwszy.
— A tobie żebyś milczał, dukata także.
Umowa na tych warunkach łatwo została zawartą; Masłowski niewymownie był z niej rad.
Stało się tedy, że gdy wieczorem Simonis odebrał rozkaz iść przy porte-chaise i prowadził rozmowę z piękną Pepitą po francusku, dosyć głośno, bo się oboje nie lękali być zrozumianymi przez tragarzy, pan Ksawery wszystko wysłuchał.
Nie jeden raz zadrgała lektyka, bo się chłopak zżymnął i ochota go brała okrutna przeszkodzić, odepchnąć, zdusić szczęśliwego rywala. Niestety! nie mógł się tego dopuścić. Wysłuchał nawet, jak Simonis mówił o nim, jak go Pepita wartogłowem nazwała i t. d. Byłby może w pierwszym impecie poleciał za kawalerem de Simonis i popełnił niedorzeczność jaką, ale suknie tragarza i obietnica, dana Hansowi, zmusiły go odejść spokojnie od ganku do izby, w której swoje odzienie zostawił; miał więc czas ochłonąć i namyślić się.
Żal mu było szlachetnego dziewczęcia, które w rozpaczy, chcąc ratować kraj i królewską rodzinę, rzucało się w grę tak niebezpieczną. To, co słyszał z rozmowy, jakkolwiek trzpiotem był, trafiło mu do serca. Ten najemnik tego nie zrozumie! — mówił w duchu — ale że ma szczęście, to niewątpliwa. Taka śliczna panna!
Gdy rozpłaciwszy się i ubrawszy, wyszedł Masłowski z izby, zamiast odrazu na ulicę, skierował się ku podwórzom zamkowym. U bram stała straż Szwajcarów, która się nie mieszała wcale do tego, kto wchodził i wychodził; miała tylko polecenie powozów i pak żadnych, oraz tłómoków z zamku nie wypuszczać. Na rozległych a teraz ciemnych podwórzach dużo jeszcze było ludzi lękających się Prusaków, rabunku i nocnych nieprzyjaciela ekscesów.
Generałem komendantem z ramienia pruskiego mianowany był Wylich; wprawdzie objeżdżał on miasto i mówił o utrzymaniu porządku. Lecz na to nie bardzo się spuszczać było można. Ze strony saskiej, minister, wyjeżdżając, zostawił umocowanych do zarządu krajem, stolicą i interesami: hrabiego Loss, Stammera i Globiga, trzech wicekrólów; ale tych władza była tak jak żadna: słuchał ich, kto chciał, kto nie chciał, nie słuchał. Było to więc jakieś bezkrólewie, którego się obawiać każdy miał prawo. Na zamek zbiegli się najwierniejsi słudzy i poszlakowani o jawną niechęć ku Prusakom. Rodzaj obozu znajdował się w dziedzińcu. Wiele ubogich przeniosło się tu za wiedzą i pozwoleniem królowej, z małem mieniem, z dziećmi, ze wszystkiem, co unieść mogli. Wełniane kołdry porozkładano na ziemi, w latarkach paliły się świeczki, karmiono niemowlęta, głodni posilali się chlebem. Starzy leżeli już i spali obojętni na to, co ich spotka, inni gwarzyli po cichu. Widok dziedzińca wielkiego był zaprawdę osobliwy, jak czasu oblężenia lub wojny. Tłum ten w ciemności, w mroku mruczał i poruszał się, nie śmiejąc głośniej odzywać, aby go nie wypędzono. Gdzieniegdzie promyk latarki rozświecał twarze powiędłe, zlęknione, kupkę łachmanów, stos worków, a światło słabe z okien zamkowych, nieco oddalonych, nie dając rozpoznać tej masy ruchawej fantastycznie, tylko gdzieniegdzie coś z jej głębi wydobywało. Pomiędzy rodzinami, które się tu schroniły, było kilka z tych co niedawno, pod opieką królowej wiarę chrześcijańską katolicką przyjęły i z Mojżeszowego wyznania do niej przeszły. Ci neofici lękali się swoich współbraci i ich zemsty.
Królowej z wieczora dano znać o tem: a że wielce zawsze była troskliwą o los nawróconych, gdy panna Nostitz od baronowej przybyła na zamek, poleciła swojej służbie, by jedzenie i okrycie wyniesiono dla jej protegowych.
Pepita zwykle do podobnych czynności bywała delegowaną, dla śmiałości swej i znajomości języków. Zawołano ją i teraz, nim z siebie zrzuciła okrycie, dano jej za towarzyszkę pannę hrabiankę Frohsdorf i jednego szambelana, i w chwili, gdy Masłowski wchodził na to podwórze, ujrzał zdala ze schodów spuszczające się poselstwo dobroczynne, przed którem nieśli pochodnie dwaj pachołkowie dworscy.
Z gromady ludzi instynktowo podniosło się i przybiegło co było biedniejszego. W koszach przygotowany chleb i inne zapasy żywności rozdawać zaczynano. Korzystając z tego, Masłowski przysunął się. Znano go dobrze, wmieszał się więc niepostrzeżony między dworskich i ze śmiałością sobie właściwą potrafił docisnąć się do Pepity.
Zdziwiła się, zobaczywszy go, baronówna.
— Właśnie nie mam nic do roboty i to mnie trapi — odparł Masłowski — jestem prostym spektatorem. Hrabia Brühl z sobą mnie wziąć nie chciał, w pałacu pustki więc się kręce po mieście.
Pepita popatrzyła nań jakoś badająco: Masłowski śmiało też do oczu jej pięknych spoglądał.
— Z tego próżnowania rozmowy — dodał ciszej — przyszła mi fantazja spróbować nosić lektykę i miałem to szczęście być jednem z tragarzy, którzy przed chwilą panią od stryjenki tu odstawili.
Zarumieniła się i wyprostowała sztywnie, hardo Pepita.
— I nie wahałeś się waćpan podsłuchiwać rozmowy? — odezwała się.
— Byłem zmuszony do tego — rzekł Masłowski — cieszę się bardzo, iż się tak stało, bo mogę panią przestrzedz, że gra z takim jegomością, jak Simonis, jest bardzo niebezpieczna i wątpię, by się na co przydała.
Niezmieszany Masłowski, mimo gniewnego spojrzenia baronówny, mówił dalej.
— Rozumiem to bardzo, iż w podobnych razach nadzwyczajnych tonący brzytwy się chwyta; ale brzytwa nikogo nie uratowała. Ludzie, co dwom służą, zdradzają obu.
— Waćpan mnie podsłuchałeś, to niepięknie — odezwała się zmieszana panna — lecz ufam, że mnie nie zdradzisz: toby było ohydne.
— Żaden Polak nigdy nie zdradził nikogo — rzekł Masłowski — robimy głupstw wiele, ale w zdrady się nie bawimy nigdy: na to jest dosyć innych, takich, jak Simonis, awanturnik.
W tej chwili przyszło na myśl pannie Nostitz, że i o Masłowskim była mowa, zarumieniła się znowu i podchwyciła żywo;
— Toś waćpan słyszał, co o nim mówiono?
— Ani słówka nie straciłem — kłaniając się, rzekł pan Ksawery — pani mnie nazwałaś wartogłowem, jeśli się nie mylę.
Mimowolnie rozśmiała się baronówna.
— Możem na to zasłużył — zawołał Masłowski — ale gdyby mnie szczęście spotkało takie, jak Simonisa, a! pani, głowę-bym się postarał zamienić, ażeby go się stać godnym.
Wejrzenie zapłaciło śmiałemu chłopcu.
— Nie pozwalasz pan pewnie, żem Szwajcara zobowiązała do służby krajowej? — spytała.
— Nie ufam mu — krótko rzekł Masłowski. — Pani go możesz innym, niż był, uczynić.
— Rzecz nie do poprawienia — szepnęła Pepita.
Masłowski spojrzał ku niej i westchnął.
— Zazdroszczę mu! — rzekł — bardzo zazdroszczę. Pani mi żal, lecz kiedy mnie los do sekretu przypuścił, pozwól pani, abym się i ja przydał na co. Ja się obowiązuję pilnować go, a jeśli spostrzegę najmniejszy krok podejrzany, no, to go zadławię.
Baronówna nieznacznie wyciągnęła rękę ku niemu, nie mówiąc nic.
— Będę jego opiekunem — rozśmiał się Ksawery — pani mi zaufać możesz; nie żądam za to nic, oprócz uśmiechu i wejrzenia dobrego, bo gdy pani spojrzysz na mnie (tu się za piersi pochwycił), cieplej mi w duszy!
To mówiąc, zdjął kapelusz; skłonił się i, nim panna Nostitz odpowiedziała mu, zniknął w tłumie. Baronówna stała długo, oglądając się, rozmyślając, trochę na siebie gniewając, plany układając różne, aż gdy jadło rozdane zostało i tłum się rozchodzić zaczął, wróciła na pokoje.
Mało kto tej nocy zasnął w Dreznie. Na zamku czuwano do dnia: mieniała się służba, a w mieście mimo pruskich patrolów, włóczyli się też ludzie ciekawi i niejedno okno do rana było odemknięte. W wielu z nich widać było światło, bo przy świetle ludzie bezpieczniejszymi się czuli. Z brzaskiem dnia chorobliwie jakieś życie zaczęło się rozbudzać.
Na ratuszu zgromadzeni panowie radni miasta spali na krzesłach w perukach i poradnych strojach, nie śmiejąc, na wypadek wszelki, rozejść się do domów. Prusacy coraz czegoś nowego domagali się. Dnia pierwszego zaraz zapowiedziano, że miasto będzie mieć obowiązek dostarczania komisowego chleba dla wojska, a raczej mąki, drzewa, ludzi i pieniędzy; gdyż Prusacy woleli sami pieczywa pilnować, aby im tam czego do niego nie namieszano. Nad Elbą kazano na łące dwadzieścia kilka pieców budować.
Gdy dnieć zaczynało, i panowie rajcy i co było urzędników, którzy się spodziewali zostać przed króla powołanymi, gotowali się wystąpić bo wiedziano, że Fryc wstawał rano i mógł, nocując niedaleko, co chwila ich zaskoczyć. Najmniejszy tętent po bruku wszystkich ciągnął do okien.
Na mieszkanie dla króla wyznaczono pałacyk hrabiny Moszyńskiej, który już od wczoraj był wyprzątnięty. Chciano go czemś dla przypodobania się królowi przyozdobić, ale generał kwatermistrz rozśmiał się, ruszył ramionami i dużo z tego, co było, powyrzucać jeszcze kazał.
— Nam to nie potrzebne — zawołał — my żołnierze, nie baby, i jego królewska mość żołnierzem też jest.
Jeszcze przed przybyciem króla, od strony Pirny i obozu, gościniec i wszystkie komunikacje zostały odcięte i silnie obsadzone. Od tej chwili Brühl, król, dwór, nie mogli już ani listu odebrać z Drezna, zostawał im Koenigstein na schronienie.
Gdy około dziesiątej rozlegały się wołania: „król! król!“ co żyło, puściło się naprzeciw, ażeby go zobaczyć. Drezdeńczycy, oddawna nawykli do przepychu otaczającego majestat pański, stanęli osłupieni.
Rynek był chłodny.
Fryderyk jechał na Brühlu, to jest na najgorszym swoim wierzchowym koniu, w starym mundurze, w butach zabłoconych, okryty płaszczem poszarpanym, z laską nieodstępną w ręku, przygarbiony nieco, z głową na jedno ramię zwieszoną. Z pod trójgraniastego zrudziałego kapelusza, którego pióra nie w najlepszym były stanie, widać było tę twarz posępną, oczy bystre i usta szyderskie, uśmiechające się bez wesela, na zimno. Pomimo że wchodził jak zwycięzca, że mu się nic tu opierać nie śmiało, jechał raczej gniewny i zniecierpliwiony, niż uradowany i tryumfujący. Widać było na czole troskę, w wejrzeniu niecierpliwość i niemal gniew. Spoglądał, jakby szukał tylko powodu, by wybuchnąć. Za nim nieco staranniej poubierani dwaj adjutanci, kilku generałów i urzędników. Generał Wylich, mianowany komendantem, który był na przedmieście wyjechał na spotkanie Fryderyka, w pewnem oddaleniu, tuż za królem jechał, jakby rozkazów wyglądał. O miasto o drogę, nie potrzebował się rozpytywać król bo je znał dobrze, bo nie pierwszy raz tu był gościem nieproszonym, a po raz pierwszy tu przybył przed laty z ojcem i wywiózł stąd pierwszą fantazję dla Formery i coś nakształt pierwszej miłości, rychło straconej, dla Orzelskiej.
Fryderyk jechał powoli stępem, czasem głowę podnosił popatrzył gdzieś pogardliwie i znowu ją spuścił obojętnie; na żółtej twarzy jego wcale widać nie było, aby to zajęcie stolicy domu panującego daleko starszego od dynastji, którą Fryderyk reprezentował, czyniło na nim jakie wrażenie. Wchodził tu widocznie jako żołnierz, nie jako król, a na urągowisko bolesne włożył pod niebieski mundur ciemno-szafirową wstęgę Orła białego, niby dla uczczenia króla polskiego, od którego ją miał. Gwiazda czasem się z pod płaszcza starego ukazywała. Nikt nie wiedział, dokąd król się ma udać, gdy stanąwszy na chwilę w rynku, gdzie cała gromada radców miasta w perukach wyszli na jego spotkanie, zaledwie spojrzawszy na tych dostojnych panów, którym i głową nie kiwnął, konia skierował ku zamkowi.
Przodem już pobiegli dworscy, stojący na straży, dać znać królowej, która, ubrana czarno, blada jak trup, z usty drżącemi, stała wśród dam swoich. Między niemi była i hrabina Brühlowa.
Głuche milczenie panowało w zamku. Króla poprzedził szmer tłumu, co go otaczał i gonił za nim. Szwajcarowie, stojący na warcie, krzyknęli; cały odwach rzucił się z bębnem dla oddania honorów królowi; głosy straży doszły aż do pokojów Józefiny, Fryderyk wjechał zamyślony w bramę i aż na drugim stanął dziedzińcu. Spojrzał na ten tłum, co się tu był wczoraj schronił, coś poszeptał adjutantowi i z konia zszedł.
— Wylich — zawołał — gdzie tajne archiwum?
— W zamku, Najjaśniejszy Panie; trzy pokoje zajmuje; wczoraj je opieczętowano; straż stoi u drzwi i pod oknami.
— U kogo klucze?
— U królowej jejmości.
— Idź waćpan ode mnie; pokłoń się najjaśniejszej pani i proś ją o klucze. Powiedz, że ja ich żądam.
Generał Wylich wbiegł szybko na schody, Fryderyk powoli opierając się na lasce, szedł także ku górze z flegmą i obojętnością, której w istocie nie miał, ale ją uznał za potrzebną.
Dwór królowej cały był przy niej zgromadzony; etykieta surowsza niż kiedykolwiek, choć Józefina nigdy o niej nie zapominała. Generał Wylich musiał się przez szambelana zameldować wielkiej ochmistrzyni i czekać. Dano mu postać umyślnie. Nareszcie szambelan przyszedł z oznajmieniem, że królowa jejmość prosi go.
Trzy sale, w których cały fraucymer i dwór był zgromadzony przechodzić musiał stary żołnierz, nie zdając się tą okazałością wcale zmieszanym. W gabinecie królowa siedziała w fotelu.
Generał skłonił się nisko.
— Najjaśniejszy pan król Fryderyk II, pan mój miłościwy, rozkazał mi złożyć uszanowanie Waszej Królewskiej Mości i prosić jej o klucze od sekretnego archiwum.
Była chwila milczenia: królowa zerwała się z krzesła, chciała mówić; słów jej brakło...
— Powiedz waćpan swojemu królowi, że jestem tu u siebie w domu, w stolicy mojej, na moim zamku; że nikt mi nie ma prawa rozkazywać; że kluczów mu nie dam. Wszedł gwałtem, niech gwałtem dokona tego, co nim zaczął...
Wylich zmieszał się nieco, skłonił głowę.
— Spełniam rozkazy mojego króla — odniosę mu odpowiedź; lecz lękam się, ażebyśmy nie byli zmuszeni istotnie...
— Możecie być zmuszeni — zawołała królowa, wyciągając rękę, która drżała widocznie jak jej głos — możecie być zmuszeni nietylko drzwi łamać, ale mnie od nich odciągnąć, ale mnie królowej, mnie córce cesarskiej, mnie... (tu na chwilę znowu głosu jej zabrakło) mnie odtrącić, mnie zabić!! Powiedz mu to.
I królowa na fotel padła.
Wylich skłonił się i wyszedł powoli.
Fryderyk, oparty na lasce, czekał na niego u żelaznych drzwi sekretnego archiwum, oczyma dzikiemi rzucając dokoła. Zaledwie ukazał się, krzyknął:
— Masz klucze?
— Królowa wydać ich nie chce. Niedosyć na tem, kazała mi powiedzieć, że sama osobą swą gotowa bronić nietykalności własności swojej.
Fryderyk, nie odpowiadając ani słowa, pogardliwie obrócił się ku drzwiom i z całej siły uderzył w żelazne ich blachy laską, którą trzymał w ręku.
— Wyłamać drzwi! — zawołał — ślusarzy... Wylich natychmiast; ja mam tu jeszcze dosyć do czynienia. Czekać nie lubię: niech on o tem pamięta...
Gdy z jednej strony świta króla rzuciła się natychmiast po rzemieślników i narzędzia potrzebne do odbicia archiwum, z drugiej w korytarzu stojący dworacy królowej natychmiast oznajmić jej pobiegli o tem.
Fryderyk stał, niecierpliwiąc się widocznie. Znalezienie ludzi i rzemieślników łatwem nie było, żaden ślusarz drezdeński nie dałby wziąć się do tego, nawet najstraszniejszą groźbą: uciekali i kryli się wszyscy.
Musiano więc gwałtem zabrać narzędzia, obcęgi, młoty, sztaby a żołnierzy pruskich użyć do tej roboty. Zaledwie pierwsze uderzenie słyszeć się dało, gdy w końcu korytarza ukazała się biegnąca królowa, w rozpuszczonych szatach z rozpłomienionym wzrokiem, straszna gniewem, niema ze wściekłości. Na widok jej, wpadającej między żołnierzy, ludziom młoty wypadły z rąk, stanęli jak osłupieli. Józefina rzuciła się na żelazne drzwi, osłoniła je sobą, rozpostarła ręce, położyła się płacząc na nich.
Fryderyk, który stał o kilka kroków, patrzał na to obojętnie chwilę; krew mu po twarzy przebiegła i znikła, wyciągnął laskę ku Wylichowi.
— Słyszysz — zawołał — dwóch grenadjerów niech weźmie królowę, waćpan będziesz jej towarzyszył do jej pokojów i postawisz straż przy nich.
Generał osłupiał i zawahał się.
— Słyszy on! — krzyknął król, podnosząc kij — słyszy on: rozkaz spełnić natychmiast!
Gdy Wylich oniemiały i drżący zbliżył się z dwoma żołnierzami i majorem Wangenheimem do królowej, krzyk się wyrwał z jej ust okropny, bolesny, a drugim jęknął cały jej dwór przerażony. Płacz wołanie przekleństwa, wrzawa stała się straszliwa. Królowa Józefina osunęła się, omdlała, a dwaj żołnierze napół martwą ponieśli ku jej pokojom. Za nią cisnęły się tłumem kobiety, szlochając i ręce łamiąc.
Fryderyk stał blady i wcale nieporuszony tą sceną; drgała mu twarz szyderstwem strasznem, zimnem, które przejmowało nawet tych, co nań patrzeć codzień byli przywykli. Laskę podniósł :
— Łamać drzwi!!
Żołnierze wzięli się żywo do kruszenia zamków i zawias, jedni drugich starali się wyprzedzić i pospieszać, a w miarę jak ta robota postępowała, Fryderyk do drzwi się przybliżał Gdy ostatnia zapora pękła i brzęcząc na ziemię opadła, a żołnierz, podważywszy drzwi, otworzył je z uśmiechem, król pierwszy pospiesznie wszedł do archiwum.
Na środku pierwszej sklepionej izby stały właśnie przygotowane do wywiezienia paki, zawierające dyplomatyczne depesze, których Mentzel był wydał do Berlina. Król gorączkowo, tak gwałtownie dobijał się do tego archiwum, obiecując sobie w niem znaleźć, coby wojnę i postępowanie jego usprawiedliwiło. Wiedział przez zdrajcę Mentzla, że paki te do polski uwieźć miano. Ostatniego dnia nie było na to czasu, a nazajutrz obóz w Pirnie, król i Brühl zostali odcięci.
Fryderyk niedługo zabawił w archiwum, paki natychmiast kazano wywozić do pałacu Moszyńskich, a dwóch kancelistów, pod przewodnictwem radcy wyznaczonego, pozostało dla przejrzenia reszty. Straż stała u drzwi.
W pół godziny potem, Fryderyk z oczyma zaiskrzonemi radością, której nie taił, śmiejąc się, wyszedł z archiwum, przebiegł żywo korytarz i, na schodach będąc, kazał sobie podać konia.
— Bataljon żołnierzy! — zawołał do Wylicha — za mną...
Drugą bramą zamkową, wychodzącą ku katolickiemu kościołowi, wyjechał król. Stąd już widać było gmachy pałacu Brühlowskiego. Wszyscy odgadli, że ku niemu teraz Fryderyk się uda. Batalion żołnierzy, ściągnięty z odwachu, stał w Georgenthor w pogotowiu. Król skinął, aby szedł za nim. Za żołnierzami szła ciżba milcząca. Brühlowski pałac był zamknięty, lecz na widok przybywającego króla, Szwajcar w paradnej odzieży, z buławą, przy szpadzie, na oścież drzwi otworzył. Fryderyk szepnął coś i skinął, kilku żołdaków rzuciło się na nieszczęśliwego stróża i odarło go natychmiast do koszuli. Przestraszony pobiegł, gubiąc perukę, w dziedziniec.
Na schodach stojąca garstka sług, widząc to, zemknąła. Król, zsiadłszy z konia, z całą swą świtą i żołnierzami wszedł na pierwsze piętro, nie spotkawszy nikogo. Przez przedpokój pusty, śmiejąc się, wpadł do ogromnego salonu, całego w zwierciadłach, porcelanie i atłasach. Był to apartament, w którym pierwszy minister przyjmował nieraz książąt panujących, posłów wielkich mocarstw, gdzie ugaszczał Richelieugo. Wspaniałości jego dziwili się dworacy króla francuskiego, nawykli do wersalskich przepychów. We wszystkich razem wziętych zamkach i pałacach króla Fryderyka nie było połowy tego bogactwa, wykwintności i smaku. Gdziekolwiek spoczęło oko, spotykało cudowne dzieła kunsztu, które na rozkaz pana stały się rzemiosłem, aby dogodzić fantazji królika. Niejeden talent, któryby arcydzieła mógł tworzyć, rozproszył się na te tysiące drobniuchnych misternych ozdób, zlanych tak w jedną całość, jakby tchnienie jedno, jeden człowiek, jedna wola stworzyła je jednem słowem.
Fryderyk spojrzał z pogardą i rozśmiał się, kijem, który trzymał w ręku uderzył w ogromną szybę zwierciadlaną: prysnęła w kawałki. Było to hasło.
— Zum Ausräumen! (Uprzątnąć) — zawołał król zwracając się do swoich żołnierzy — Zum Ausräumen!
Niepodobna odmalować skutku tego rozkazu, który w mgnieniu oka stał się czynem. Żołnierze z okrzykiem ogromnym, z dziką radością rzucili się na salon i pokoje.
Brzęk tłuczonych zwierciadeł, łamanych sprzętów, wyciąganych szuflad, chwytanych zegarów, śmiechy, wrzawa rozległy się po cichem pałacu. Służba Brühla pierzchnęła, nie było na obronę nikogo, nie było, ktoby w imieniu sztuki, w imieniu pracy, upomniał się o rozbijane posągi i zarzucane na ziemię obrazy.
Król siadł na chwilę w fotelu i patrzał a słuchał; widać było, że się zemstą nasycał, że ją pił z rozkoszą, że mu tego jeszcze było mało. Oczyma wodził po zniszczeniu i śmiał się.
Bataljon piechoty, któremu się te łupy dostały, nie starczył na uprzątnienie nagromadzonych tu bogactw, potrzeba mu było dodać drugi do pomocy. Zrzucano, spiesząc, dopókiby rozkaz nie był odwołany, sprzęty oknami w ulicę, wydzierano obicia, rwano firanki. W miarę jak to dzieło zniszczenia postępowało szał opanowywał żołnierzy, część ich dobrała się do kilku tysięcy butelek wina najprzedniejszego w piwnicy i hulała, pijąc zdrowie Fritza w dziedzińcu. Okrzyki dochodziły do uszu króla... Generałowie stali jakoś oniemieli i posępni, mieli trochę żalu; właściwie ta gradka, tak piękna, im się, nie jej gawiedzi należała.
Zostawał ogród a w nim bibljoteka i galerja, najdrogocenniejsze zbiory, których się nie godziło dawać na łupy zemście chwilowej. Jeszcze chwila a żołdactwo byłoby się rzuciło na nie; niebezpieczeństwo było wielkie, szczęściem obfita piwnica obroniła bibljotekę: nie chciało się opuszczać jej, dopókiby wszystko zabrane i wysuszone nie było.
Gdy się to działo, a król siedział jeszcze, kijem okutym dziurawiąc wysadzaną misternie posadzkę, człowiek blady, przelękły, trzęsący się cały, w czarnej sukni, wszedł do zburzonej sali i strwożony stanął u drzwi.
Król spojrzał na niego.
— Kto on jest? — zakrzyczał.
— Bosza, Włoch, Najjaśniejszy Panie, dozorca bibljoteki, galerji, ogrodu, Najjaśniejszy Panie!
Włoch kłaniał się i jąkał.
— Czegoż on chce, ten dozorca?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł, wyciągając ręce z rozpaczą — przybyłem błagać go o ocalenie ogrodu, bibljoteki, galerji; Najjaśniejszy Panie...
— Żołnierze mają to sobie darowanem, to nie moje. Co mi dasz? Co im dasz?
Bosza się zająknął.
— Najjaśniejszy Panie, oddam co mam: cały mój majątek...
— A wieleż jego majątek wynosi?
— Nie mam nad dziesięć tysięcy talarów...
— To mało.
Włoch ukląkł, Fryderyk się rozśmiał.
— Ech! Canaillen Bagage, dawaj te dziesięć tysięcy talarów tu zaraz mnie... i niech cię djabeł bierze.
Skinął król na adjutanta.
— Ogrodu żeby mi nie tknięto!
Bosza pobiegł po pieniądze.
Jeszcze żołdactwo hulało po pałacu, gdy król ze świtą poszedł się przypatrzyć ruinie. Stawał co chwila i przyglądał się z gniewem, śmiał się, szczątki potrącając nogami i dobijając je kijem.
Cały szereg sal przeszedł tak, aż do tych dwu, gdzie cała niemal garderoba Brühla w przepysznych szafach się znajdowała. Lecz szafy te stały teraz otworem, suknie podarte walały się po podłodze, a na urągowisko półtora tysiąca peruk ministra złożono w stos ogromny w pośrodku sali; żołdactwo obeszło się z niemi tak nieprzyzwoicie, iż do niczego już nigdy służyć.
Fryderyk stanął nad temi perukami zadumany.
— Osobliwa rzecz — zawołał — żeby człowiek, co nie miał głowy, mógł tyle peruk potrzebować.
Dowcip królewski homerycznym powitano śmiechem.
Najmniejszego kątka nie pominąwszy i przekonawszy się, że wszystko było dosyć porządnie uprzątnięte, król zszedłszy zwolna do drzwi głównych, głośno zawołał:
— Podać mi Brühla!
Siadł na koń i zwolna pojechał do pałacu Moszyńskich.
Ulice długo jeszcze potem przedstawiały widok, jaki rzadko się trafia. Rozpuszczony żołnierz na wózkach, na rękach, na plecach, niósł, wlókł, dźwigał, co mu się dostało z Brühlowskiego pałacu. Niektórzy staczali walki o pochwycone sprzęty, które się kończyły zniszczeniem ich, ażeby się ani jednemu, ani drugiemu nie dostały. We drzwiach, w dziedzińcach, po ulicach odgrywały się sceny, które przestrachem przejmowały mieszkańców. Nawet otoczenie króla uczuło to, że scena z królową, a później „uprzątnięcie“ pałacu nie mogły im zjednać ani sympatji kraju, ni przyjaciół w Europie. Lecz Fryderyk II miał w tej chwili całą niemal Europę przeciwko sobie, a z jej uczuć dla siebie żartował.
— Wolałbym sto tysięcy dobrego żołnierza, niż najlepszych przyjaciół i wielbicieli.
W mieście wieść o wypadkach na zamku i o Brühlowskim pałacu ostudziła znacznie zwolenników pruskich. Przyczyniły się do tego kontrybucje, żywienie wojska i wszelkiego rodzaju zabory. Tegoż dnia kasy uprzątnięte zostały także.
Z temi smutnemi wieściami potajemnie wysłała królowa zaraz do obozu w Pirna zaufanego człowieka, który, jako świadek naoczny, ustnie miał donieść o wypadkach. Urzędnicy pozostali sprawowali obowiązki swoje, ale w istocie drżąc oczekując tylko na los, jaki im zgotowano.
Hrabia Loss, Stammer i Globig dla osobistego bezpieczeństwa siedzieli na zamku. Zdawało się, że ich król może kazać wezwać do siebie; cały więc dzień w mundurach i przy szpadach, w perukach, z kapeluszami pod pachą, spoglądając po sobie milczący przebyli, za każdem drzwi otworzeniem przewidując posła.
Zjawił się on w istocie postaci oficera, który zaprosił ich do gen. Wylicha, a raczej iść im do niego kazał.
Hrabia Loss ruszył się z powagą: towarzysze poszli za nim.
Wylich przyjął ich z fajką w zębach, stojąc nad papierami które trzech kancelistów wygotowywało.
Spojrzał tylko na wchodzących.
Najjaśniejszy Pan kazał mi waćpanom oświadczyć, że ministerstwo jest rozwiązane. Dopóki my tu jesteśmy, wcale go nie potrzeba; urzędnicy niżsi niech spełniają swe obowiązki, a wyższy nad nimi nadzór, aby to szło porządnie, do nas należy.
— Jednakże... — odezwał się hrabia Loss.
— Niema tu żadnego ale ani jednakże u nas — przerwał grubijańsko Wylich. — Po żołniersku: komenda i posłuszeństwo. W Saksonji nie było porządku, zdzierstwo i marnotrawstwo do najwyższego stopnia; my to się postaramy w karby wprowadzić. Dopóki my tu i dopóki najjaśniejszy pan dla własnego bezpieczeństwa zmuszony jest zajmować Saksonję, nikt tu rozkazywać nie ma prawa. Inne rozporządzenia później nastąpią. Kłaniam się — rzekł Wylich.
Trzej wice-królów stali niemi.
— Kłaniam się — powtórzył generał.
Spojrzawszy po sobie, mieli już odchodzić, gdy Wylich się odezwał:
— Hrabiego Loss i panów będę jeszcze potrzebował dla naradzenia się, choć to może dziś zawcześnie. Sejm w Polsce się zbliża; król jegomość August III zapewne zechce nań pospieszyć, żeby choć jeden się nie zerwał. Niech mu panowie dadzą znać, że do Polski paszporty gotowe i konie na przeprzęgi. Kłaniam się! — dokończył.
Znowu tedy zabierali się wychodzić, gdy Wylich pyknął, dym puścił i odezwał się:
— Ale, ale, tę gawiedź, co darmoby chleb jadła: śpiewaków, muzykantów, operę, balet, trzeba do djabła rozpuścić. Pieniędzy na nich niema, bo te, co są, my musimy wziąć. Słuchać ich też i bawić się nimi nie będzie komu! Królowa nie zechce się rozrywać; nasz król niema czasu, a August III wyjedzie do Polski.
I znowu dodał:
— Kłaniam się!
Hrabia Loss poszedł żywo ku drzwiom, aby już więcej nie odwoływano.
Wylich spojrzał za nimi tylko i do kancelisty obracając się dodał:
— Pisz waćpan: kurfirstowska kamera wyda drzewa dla piekarzy, sążni...
Więcej już wice-królowie nie posłyszeli bo się drzwi zamknęły.
Poszeptali pomiędzy sobą i cicho udali się na zamek.
W mieście tego dnia tłumno było jeszcze, gwarno lecz smutnie...
Około pałacyku i ogrodu Moszyńskich stały gromady ciekawe. Po południu generał Wylich oświadczył magistratowi i przedniejszym mieszkańcom, iż powinny pójść się pokłonić królowi.
Kto mógł wymawiał się od zaszczytu tego, lecz radzi nie radzi panowie urzędnicy miejscy i wskazane osoby znaczniejsze musiały powdziewać suknie, przypiąć szpady i ciągnąć w pokorze do pałacu, który król zajmował.
Osób przeszło dwadzieścia wielce poważnych, honoratiores, którzy nie spodziewali się, ażeby ich jaka owacja spotkać mogła, zjawiło się, szeregami idąc u drzwi, w których stał adjutant.
Wpuszczono ich niezwłocznie.
Król w wytartym mundurze i tych samych butach, w których go widziano z rana, siedział z jednym z generałów u stołu, na którym rozłożone były karty Saksonji i Czech. Niedaleko od niego rozbite paki wzięte z archiwum i wyjęte z nich tomy ogromne leżały w nieporządku. Charcicę trzymając na kolanach bo ta mu i na wojnie towarzyszyła, w kapeluszu na głowie król przyjął deputację. Wstał tylko do niej wkrótce i kij wziął do ręki.
— A co mi oni powiedzą? — spytał.
Milczenie panowało długie. Burmistrz Frühlich chrząknął raz drugi, mruknął coś, poprawił się i, nic nie powiedziawszy, umilkł.
— Hm? — spytał Fryderyk, a w tem sam zaczął: — Byłem zmuszony postępowaniem tego człowieka, dla którego zbyt mam wielką wzgardę, abym imię jego wymówił, zająć Saksonję i stolicę. Bezpieczeństwo moje wymagało tego. Nie mogło być inaczej... Mam dowody w ręku, że spiskowano przeciw mnie. Króla jegomości szanuję wielce on nic nie winien... Tymczasowo niech jedzie do Polski, my się tu bez niego obejdziemy.
Deputacja stała milcząca.
Król począł kijem wskazywać osoby i kazał sobie mówić imiona, nazwiska i tytuły.
— Spodziewam się — rzekł w końcu — że oni rozum mieć będą i zachowają się uczciwie i spokojnie; jeżeli zaś komu do głowy przyszło ze mną wojnę prowadzić, damy sobie z nim radę. Infamisów i kanalję odprawię do Szpandawy i Kistrzyna. Niech oni sobie idą, każdy do swojej roboty, ja także mam myśleć.
Nastąpiły ukłony. Król na te nizkie pochylenia, grzbiety i peruki, których końce po plecach biegały, popatrzywszy z wyrazem najwyższej pogardy, gdy się drzwi za nimi zamknęły, odezwał się do generała Quintusa Jeiliusa:
— Canalien Bagage! a jakie to podłe i nikczemne! Niema jednego, któryby mnie w łyżce wody nie chciał utopić, i niema jednego, coby śmiał pisnąć słowo.
Plunął, stukając laską o podłogę.
— Generale, wprowadzić szpiega, który miał dać informację o obozie pod Pirną; trzeba ich zabrać, bo nam ludzie się przydadzą!


III.

W smutną nawet porę jesienną, gdy drzewa są z liści odarte, trawy wyschłe, niebo szare; a cała natura zda się martwą i obumierająca, krajobraz około Pirny, nad brzegami Elby zachowuje swój urok majestatyczny. Rzekłbyś ruina jakiegoś starożytnego świata, prawy brzeg rzeki naprzeciw miasteczka, które ponad lewym się rozkłada, ze swemi popękanemi, szaremi, wysokiemi piaskowca ścianami, porosłemi lasy i krzewami, z jodłami i sosnami czatującemi na wierzchołkach, przeglądający się w rozlanych wodach, łudzi jakoby pozorem zwalisk jakiejś zapomnianej budowy. Elba wije się tu, od Czech płynąc, jakby chciała coraz nowe zwiedzać zakąty, jakby pragnęła się ukryć a nie mogła, dopóki na szersze nie dobywszy się równiny, nie rozleje po łąkach, zobojętniała i spoważniała, wlokać się pod mury stolicy. Pirna ze swymi murowanymi domkami, poczepianymi nad nierównym brzegiem, stoi na straży rzeki.
Wąwozy, góry sąsiednie, parowy, wysoka skała, na której niezdobyta twierdza Koenigstein siedzi, Lilientein piętrzący się do góry, cała okolica nadelbiańska czynią położenie warownem i dla nieprzyjaciela niedostępnem. Nie można też było lepszego znaleźć miejsca dla wojsk saskich, które zbliżone do czeskiej granicy, mogły bez przeszkody się połączyć z oddziałem austrjackim generała Wied, aby stawić czoło pruskiemu wojsku Fryderyka. Nad brzegiem rzeki widać było rozbite obozy, namioty, szałasy, mnóstwo ładownych wozów, stada koni i wszystko co wojsku potrzebnem być może. Gościniec od Drezna zajmowały przednie straże i wysunięte placówki.
W najpiękniejszym z murowanych domów miasteczka, który Brühl urządzić kazał na pomieszczenie króla, ostawionym strażami dokoła, August III bawił już od dni kilku, dosyć podrażniony położeniem, w którem się znalazł cale niespodzianie. Książęta Karol i Ksawery znajdowali się przy nim: Brühl był nieodstępnym. Pierwszy z nich żywy, ognistego temperamentu, niecierpliwy; drugi łagodniejszy, choć w nim też krew rycerska grała, byli ulubieńcami ojca i matki. August III w Karolu przypominał sobie naturę ojca, Józefina pieściła Ksawerego, który był mniej śmiały i posłuszny.
Obaj królewicze również jak król znękani byli i upokorzeni wygnaniem ze stolicy, przymusem tym, który Brühl jako chwilowy tłómaczył i wiodący do niezawodnego trjumfu.
Król spędzał tu dni, które mu się długimi nad miarę wydawały; pozbawiony był wszystkich swych zwykłych rozrywek, opery, strzelania, myśliwstwa, galerji obrazów, towarzystwa ojca Guariniego i tego życia zegarkowego, do którego był nawykły.
Pomimo listów, które mu do podpisywania dawano, mimo wygnania tego do Pirny, August III niewiele wiedział, co się z nim i dokoło niego działo. Minister malował mu to w barwach świetnych, jako chwilową nieprzyjemność tylko, która się długo pociągnąć nie mogła.
Dwunastego września, król po obiedzie siedział z fajką w szlafroku w izbie, na której kominie palił się ogień jasny. Jeden z jego błaznów, gdyż drugi chory w Dreznie pozostał, siedział skulony w kątku, pilnując ogniska. Przeze drzwi, nawpół na prędce grubą portjerą przysłonione, widać było w sąsiednim pokoju gromadkę dworskich i wojskowych. Cisza panowała około domostwa, przed którem chodziły straże. Królewicze obaj wyjechali z Rutowskim do obozu.
Blady, z twarzą znękaną i chmurną wszedł minister, napróżno usiłując ukryć w sobie doznane świeżo wrażenie. Właśnie przez szpiega odebrał od Globiga szczegółowy opis zajęcia Drezna, odbicia archiwum i rabunku własnego pałacu. Na licu jego nienawykłem oddawna do gwałtownych wstrząśnień, znoszącem bez zmarszczenia powszednie życia bóle i zadraśnięcia, znać było przejście burzy, która po sobie zostawiła ślady zniszczenia. Oczy były wpadłe, usta ściśnięte, czoło zachmurzone, a choć na chwilę odzyskując przytomność, przymuszał twarz, by wróciła do zwykłego spokoju, wnet roztargnienie i zapomnienie na siebie wykrzywiało ją gniewem i troską.
Przestępując jednak próg królewskiego pokoju, potarł dłonią po czole, jakby z niego chciał zmieść ślady smutków. Król odwrócił głowę; Brühl kłaniał się i uśmiechał.
— Brühl — odezwał się August III, wychodząc jakby z zamyślenia — Brühl, powiedz ty mnie, pókiż to tego będzie?
— Najjaśniejszy Panie! — rzekł po namyśle minister — nie można nigdy dokładnie oznaczyć trwania takiego przesilenia. Jesteśmy w chwili, która decyduje o przekształceniu Europy, o przywróceniu Saksonji jej dawnej potęgi i blasku. To bez ofiar przejść nie może.
— Tak, tak — odezwał się król — to pewna; ale ten Fryderyk, ten Fryderyk, który sobie tak pozwala!...
— Rozpacz go ogarnęła, Najjaśniejszy Panie — odezwał się minister — potrzeba mu przebaczyć szaleństwo: to są ostanie podrygi bezsilności.
— Dobrześ się wyraził — wtrącił król — uważałeś kiedy, gdy odyniec zabity i oszczep mu w bok pakują, jak się rzuca, jak kłapie zębami; ale to nic nie pomoże.
— Ani Fryderykowi też jego zuchwalstwo, za które opłacić musi. Cesarzowa się postara, aby go ogłoszono wywołańcem, całe Niemcy pójdą nań, Francja, Rosja, Austrja, my, Szwecja. Jakże się potrafi obronić?
— Tak, to prawda, Brühl — rzekł król — ale dlaczegóż ja muszę siedzieć w Pirnie? Patrzaj jak tu paskudnie, pfe i nudno. Ja do takiej dziury nie nawykłem.
— A! Najjaśniejszy Panie, nikogo to tak nie boli, jak mnie — zawołał minister — mnie, najwierniejszego sługę Waszej Królewskiej Mości, któryby gotów wylać krew swoją, aby panu najdroższemu jedną minutę przykrości oszczędzić. Niestety! są takie wypadki.
— Słuchaj, ale w tym lesie — odezwał się król — tam na brzegu przeciwnym, tam są świnie dzikie, słowo ci daję. Gdyby można zapolować!
Brühl się zamyślił.
— Będziemy się starali polowanie urządzić.
— A co z Drezna? były tam jakie wiadomości? Nie przywieźli dla mnie moich myśliwskich przyborów?
Minister westchnął i spuścił głowę.
— Najjaśniejszy Panie, zdaje mi się, że Prusacy chwilowo zajęli Drezno.
August III fajkę rzucił o ziemię, po którą zaraz paź przybiegł i krzyknął:
— Odważył się...
— To rozpacz go prowadzi, Najjaśniejszy Panie.
— No patrzaj że! byle mi moich obrazów nie pokonfiskował. Człowiek w rozpaczy i na to gotów.
— O obrazy się nie lękam, gorzej — szepnął Brühl — żeśmy archiwum wywieźć nie mieli czasu.
Król ręką machnął.
Zdawało się go to mniej obchodzić, niż obrazy.
— To szczęście — rzekł — że ja tę Magdalenę Corregia zabrałem z sobą. Wszak jest tu z nami?
— Jest, Najjaśniejszy Panie, upakowana doskonale: Heinecken kazał na nią zrobić pudełko.
Zamyślił się mocno August i dodał cicho:
— On Ciebie bardzo nie lubi — rzekł — bardzo zły na ciebie; jeżeli już weszli do Drezna, no to oni tobie szkody narobią więcej, niż mnie. Biedny Brühl.
Westchnął minister.
— Najjaśniejszy Panie, z pałacu mojego już pozostała ruina tylko.
Król ręce załamał.
— To barbarzyńca! Dla niego nic świętego niema! To bezbożnik! A! co za szczęście, żem zabrał Magdalenę Corregia, bo na majestat Rafaela, tak jak na majestat królewski, porwać się nie będzie śmiał. Mówisz, że ci pałac splądrowali. A galerję?
— Bosza ją wykupił, zapłaciwszy dziesięć tysięcy talarów.
— Ja ci to powrócę, Brühl, — rzekł król wzdychając — ja wiem, że ty to cierpisz dla mnie. Niech tylko tego pyszałka zgniotę...
Łzy zakręciły się w oczach króla, który powoli poszukał fotelu za sobą, siadł podparł się na ręku i odezwał tęsknie:
— Masz słuszność; kiedy tak, to na te dzikie świnie polować nie wypada, póki Prusaków się nie pozbędziemy.
I była chwila milczenia.
— To nam tu w tej głupiej Pirnie gotowo wszystkiego zabraknąć — dodał król.
— Najjaśniejszy Panie! — mojem zdaniem — odezwał się minister — zdrowie i spokój Waszej Królewskiej Mości droższe są nad wszystko. Kraj się podźwignie po tych klęskach, byle pańskie na tem nie szwankowało szczęście i należne mu zaspokojenie potrzeb ciała i ducha. Wkrótce ma się rozpocząć sejm w Warszawie; gdyby nawet Prusacy nie byli weszli do Saksonji, zawszebyśmy byli zmuszeni wybrać się do Polski.
— Tak, tak — rzekł król — mieliśmy polować na niedźwiedzie i łosie.
— Dlaczegożbyśmy teraz zaraz nie udali się tam? Przesilenie — mówił Brühl — trwać długo nie może: Najjaśniejszy Pan nie potrzebujesz tu być osobą swoją. Możnaby udać się do Warszawy i tam oczekiwać rychłego rozwiązania sprawy.
— Którędy? — zapytał król — hę? a gdzież ja teraz sto trzydzieści koni znajdę na przeprzęgi?
— Zdaje mi się, że król Fryderyk przez Ślązk i Wrocław drogi dopuści: nie będzie śmiał zatrzymywać króla polskiego.
— Masz słuszność — odparł August — jednakże, hm? jeśliby Austrjacy nam w pomoc zaraz przyszli, a nasze 30 000 żołnierza połączyły się z nimi, żebyśmy tego najezdnika ścisnęli i wrzucili do Elby, a mogli w przyszłym tygodniu powrócić do Drezna? Królowa musi być bardzo niespokojna hm?
Brühl westchnął, nic nie umiejąc odpowiedzieć na tak zuchwałe żądanie. Nie śmiał też całej prawdy oznajmić królowi, zwykłym będąc do oszczędzania mu zmartwienia i ukrywania jej połowy, ażeby zarazem zmniejszyć winę swoją.
August III kazał sobie podać fajkę, palił ją i wzdychał ciężko. Niekiedy coś do siebie pomrukiwał niezrozumiałego.
Wtem w przedpokoju głośne dało się słyszeć stąpanie. Brühl przestraszony żywo pobiegł ku drzwiom, w których pokazała się chmurna twarz generała Rutowskiego.
— Generale! — szepnął mu — na miłość bożą, nic nie mówcie królowi.
— Ale dosyć już tego! — zawołał stłumionym głosem Rutowski. — Nie pora...
To mówiąc, zlekka odtrącił ministra i żywym krokiem zbliżył się do Augusta III, który go witał uśmiechem. Rutowski był, mimo uszanowania, jakie okazywał Augustowi, dosyć poufale z bratem.
— Najjaśniejszy Panie! — odezwał się — hrabia musiał już choć część złych nowin z Drezna udzielić. Wiadomości są złe, są szkaradne. Prusacy zajęli Drezno; Fryderyk odbił archiwum.
— Wiem — rzekł król — wiem, i zrabowali tego nieszczęśliwego Brühla, wszystkie te śliczności, z których byłem dumny.
— Ale co za zuchwalstwo, targnąć się na królowę! — zawołał Rutowski.
Brühl zapóźno dotknął ręki generała, aby go powstrzymać; może też nicby to nie pomogło. August za głowę, a raczej za perukę chwycił się, obejrzał dokoła i rzucił ku Rutowskiemu.
— Na królowę! — zawołał — jak to być może?
— Królowa osobą swą chciała bronić wnijścia do archiwum. Z rozkazu Fryderyka żołnierze ją porwali i odprowadzili... Śmieli targnąć się na majestat..
Zakrył król oczy i płakać począł; Brühl ukląkł przed nim.
— Najjaśniejszy Panie! pomścimy się tej zniewagi... niech się Wasza Królewska Mość nie gryzie, a szanuje swoje zdrowie...
Rutowski niespokojny przeszedł się krokiem żołnierskiem po pokoju.
— Dla wojska niema żywności! — zawołał — nie starczy nam sił, aby obsadzić przejścia wszystkie... któż wie, co się stać jeszcze może...
Brühl przyskoczył od króla do generała.
— Na miłość bożą, nie malujcież nam tak czarno położenia! Za dni kilka połączymy się z generałem Bourem... Na to długiego czasu nie trzeba.
Rutowski ramionami ruszył.
August milczał zatopiony w sobie.
— Barbarzyńca! — powtórzył po cichu — dziki człowiek! Brühl, napisz do niego list... silny... ja go natychmiast podpiszę. Niech Bellegarde jedzie, albo ktokolwiekbądź.
— List! jemu-by kulę nie list posłać trzeba — rzekł Rutowski — toby jedno poskutkowało.
Szczęściem jakoś nadeszła chwila podwieczorku; król ruszył milczący spełnić ten obowiązek i rozmowa się przerwała. Rutowski po kilka razy wtrącał jakieś słowo, ale August udawał, że nie słyszy, i nie odpowiadał.
Dosyć długo potem minister przy królu pozostał, sam na sam znim, pocieszając go umiejętnie, tak, że, gdy nadeszła snu godzina, August III po wieczornem winie, zwanem „Schlaftrunkiem“, prawie uspokojony poszedł za kotarę.
Brühl, ustawiwszy straże, wysunął się do sąsiedniego domu. Dano mu znać w progu, że posłaniec od żony czekał z Drezna. Był to przebrany Włoch Rotti, używany do posług różnych, zręczny, przebiegły, śmiały i gotów na wszystko dla hrabiny, której był ulubionym sługą. Ażeby wydobyć się z Drezna, musiał przywdziać łachmany robocze, w których go poznać było trudno: piękny i w sile wieku mężczyzna wydawał się prawie starym.
Brühl ze świecą musiał przystąpić blizko, aby być pewnym, iż on jest nie kto inny.
Rotti miał na plecach nalepiony plaster, pod którym było pismo hrabiny. Nie listem, ale rodzajem dziennika nazwać je było można. Godzina po godzinie zdawała sprawę w wyrazach krótkich, suchych, z tego, co się w mieście działo. Dyaryusz ten mimo swej zwięzłości, choć nie zawierał jednego wyrazu narzekania, choć zdawał się pisany z krwią zimną protokulisty, przejmował jakąś zgrozą. Brühl, czytając go, bladł, rumienił się i wstrząsał, gryzł wargi, wreszcie rzucił go na stół i twarzą ku stojącemu obrócił.
— Mów! — rzekł.
Rotti ręce roztworzył, głowę zwiesił, ramiona podniósł.
— Przepadło wszystko — rzekł — oni tam panują! Pałac zburzyli ze szczętem, zrabowali; zabrali, co zabrać było można, czego wziąć niepodobna, zniszczyli. Król sam był tam w czasie rachunku.
— To nic — przerwał Brühl zimno. — Ha! zwierciadła i porcelana kupują się za pieniądze. Co więcej?
— Archiwum — rzekł Rotti stłumionym głosem.
— To wiem — odezwał się minister — co więcej?
— Kasy zabrano wszystkie, ministrom zapowiedziano uwolnienie.
Brühl się uśmiechnął.
— Ale ich nie wypędzono?
— Nie. Wasza Ekscelencja mieć będzie pewnie od hrabiego Lossa osobną wiadomość.
— Teatr i aktorowie rozpuszczeni! — dodał Rotti. — Sam widziałem Hessego; wybiera się do Włoch napowrót; drudzy jeszcze nie wiedzą, co zrobią z sobą.
— Powiedz im, niech poczekają trochę — szepnął Brühl — gospodarstwo to nie potrwa długo; przyjdziemy z Austrjakami do Drezna i wygonim tych intruzów.
Rotti westnął.
— Oni bo się tam rozsiadają na dobre — rzekł. — Słyszałem, że posłano do Magdeburga i Elbą mają sprowadzić, kto ich wie, mówią dwieście pięćdziesiąt dział żelaznych, dla obsadzenia murów i wałów: snadź się chyba bronić myślą.
— To plotki — rzekł — wszystko wam w oczach rośnie.
Rotti zamilkł.
— Kiedy powracasz do Drezna? — zapytał po namyśle.
— Gdy mi Wasza Ekscelencja każe i gdy będzie podobna się dostać jakkolwiek do niego, bo teraz ani wydobyć się, ani dobić niełatwo. — To mówiąc, westchnął. — Boże! — dodał — ktoby się był takich na nas losów spodziewał?
Brühl, ręce złożywszy, oczy podniósł ku niebu pobożnie.
— I my i losy nasze w rękach bożych: modlić się trzeba, aby nam Opatrzność pomoc zesłała.
Zbudowany tem wielce pobożny Włoch westchnął także całą piersią, ale już usposobienie ministra się zmieniło; myślał snadź o czem innem, zbliżył się do Włocha i, rękę położywszy mu na ramieniu, szeptać zaczął:
— Mój Rotti, musisz wziąć z sobą kartki do hrabiny i do Globiga; ale pamiętaj, jeśliby cię schwytano, połknij je a nie daj im w ręce: idzie o twe życie, o króla o mnie....
Nie bójcie się — odparł Włoch — pisma rąk dojdą, choćbym ja miał zginąć!


IV.

W dolnej izbie sklepionej, na królewskim zamku w Dreznie, od której jedno kraciaste okno, oddawna ręką ludzką nietknięte, z nieprzezroczystemi szybami, wychodziło na dziedzince, o wieczornej godzinie znajdowało się osób kilka, potajemnie tu zgromadzonych. Jedna świeca paliła się na przymurku, mówiono po cichu.... u drzwi stały straże.... oglądano się niespokojnie za najmniejszym szelestem. Przy świetle słabem, które rzucała wojskowa świeca w ciężkim srebrnym osadzona lichtarzu, chwilowo tu przyniesiona, trudno było twarze osób rozpoznać. Izba snadź oddawna za skład niepotrzebowanych sprzętów, służąca, zaniedbana, brudna, ze sklepieniem okopconem, przedstawiała się jakby więzienie, smutną i opuszczoną. Stół przy ścianie, kilka prostych stołków, w kątach resztki niedopalonych pochodni i drągi jakieś czarne, na kamiennej posadce ciemne wałki jakichś starych opon i płócień rudnych.... powiązanych sznurami... składały wszystek sprzęt tej kryjówki, o której w zamku nawet mało kto wiedział. Miała ona niegdyś różne przeznaczenia za przeszłych kurfirstów i po cichu opowiadano o niej krwawe i straszne dzieje. Od Augusta Mocnego, a szczególniej za jego syna służyła tylko stróżom zamkowym na skład łomu którego wyrzucić nie chciano, a chować staranniej nie było warto. Dwoje drzwi, jedne od dziedzińca zawsze zatarasowane, drugie od wnętrza i sieni, do której schodów kilka schodziło, dozwalały przemknąć się tu niepostrzeżenie. Dlatego może tego wieczora zebrały się tu osoby, które ani widziane, ani posłuchane być nie chciały...
W jednej z nich łatwo poznać było hrabinę Brühlową, która podstawą dumną i głową podniesioną zdawała się tu dowodzić i rozkazywać. Drugim był baron Spörken... w tej chwili widocznie niespokojny, podrażniony, ciągle oczyma biegający ku drzwiom, z zachmurzonem czołem i brwią nawisłą.
Obok niego stał drzący i blady kawaler de Simonis, zdający się tylko przymuszonym świadkiem narady, czyniącej na nim wrażenie przerażające. Tarł niekiedy ręce i perukę, przestępował z nogi na nogę, zakładał dłonie na plecy, chował je po kieszeniach, nie wiedząc, co z sobą zrobić i z niemi.
Naostatek opodal nieco widać było nieznajomą jakąś postać, z twarzą wyschłą i pomarszczoną, choć nie starą, z biegającemi oczyma, ale wyrazem zaciętości w ustach i całej fizyognomji, stojącą jakby w oczekiwaniu na rozkazy. Człowiek ten ubiorem stanu nie zdradzał, odziany był suknią widocznie dla niepoznaki włożoną, która do niego niedobrze przystawała, a na wierzch zarzucony miał płaszcz gruby podróżny.
Hrabina Brühlowa, generał Spörken i biernie tylko posługujący im Simonis naradzali się jeszcze po cichu. Po krótkich szeptach, hrabina wystąpiła naprzód i zbliżyła się do oczekującego.
— Panie Glausau! — rzekła po cichu.
— Po co wymawiać moje nazwisko — opryskliwie przerwał stojący — po co? to do niczego niepotrzebne.
Waćpan jesteś sasem, byłeś nim przynajmniej; zachowałeś pamięć o tem: chcesz służyć królowi?
Glausau głową tylko skinął na znak zgody.
Brühlowa posunęła się kilka kroków dalej, prowadząc go za sobą w ciemny kąt izby, gdzie ani Spörken, ani Simonis słyszeć nie mogli.
— Jesteś przy królu?
— Tak: jest nas kamerdynów kilku.
— Ciągle przy nim?
— A, i tu i w obozie, nieodstępnie — rzekł Glausau. — Uszy moje i plecy o tem świadczą...
Tu westchnął.
— Gotów waćpan jesteś na wszystko?
— Mówmy-no o warunkach — przerwał Glausau — ja duszy gubić nie mogę za darmo. Prawda, że król śmieje się i powiada, iż duszy człowiek nie ma, a no tembardziej ciała na męczarnie i zgubę nie myślę dawać.
Przecież niema niebezpieczeństwa?
Glausau się uśmiechnął.
— Z nim? z nim? ale to człowiek, co wszystko najgorsze zgadnie, bo sam do wszystkiego i najgorszego gotów. Cóż mi dacie? — zapytał — co mi dacie?
— Co chcesz?
Wiele chcę, wiele; a czegoż ode mnie żądacie?
— Musimy wiedzieć, kiedyby go pochwycić było można. Często się z kilku ludźmi oddala i puszcza po nocach; przewodnik mógłby go prowadzić w zasadzkę...
— Tak, zuchwały jest; to prawda — rzekł Glausau i opuścił głowę.
— Toby było najlepszem — dodała hrabina.
— A cóżby było najgorszem?... — bąknął nie patrząc jej w oczy, Glausau.
— Gdyby, gdyby — szepnęła po cichu Brühlowa — waćpan rozumiesz... biały proszek w czekoladzie...
Ostatnie słowa wymówiła prawie niedosłyszalnym głosem: Glausau głową potrząsł, ale się nie uląkł wcale.
— Prawda, że ja mu noszę rano czekoladę — rzekł — ale ją czasem wprzódy pies wypije, nim się on do niej zbierze, a takby się wydało.
Szept niedosłyszany trwał jeszcze minut kilka. Glausau się zdawał targować.
— Nie, nie — rzekł w końcu — ja go wam dam żywego w ręce, tak będzie lepiej.
I zawsze rozmawiała z nim Brühlowa, aż kazała przystąpić Simonisowi.
— Przypatrz się temu panu — rzekła — zapamiętaj jego rysy; ani ja, ani baron nie będziemy mogli inaczej komunikować się z wami jak przez niego.
Glausau podniósł oczy.
— To licha warto — rzekł — albo ja lub ów się omylić może, oczom wierzyć niebezpiecznie. Trzeba się umówić o znaki.
To mówiąc, szybko począł ukazywać ręką Simonisowi, jak go ma witać, ile z koleji palców rozłożyć.
— Jednego znaku mało — rzekł — mógłby być przypadek: trzy ledwie starczą.
Kawaler de Simonis znajdował się biernie, nie biorąc zbyt żywego udziału w umowie. Oczy hrabiny biegały po obu.
— Tak — dodał Glausau — już my się zrozumiemy.
Brühlowa dobyła rulon z worka, który miała przy sobie, i wcisnęła mu go w ręce, szepcąc coś jeszcze po cichu; Glausau się skłonił i pospiesznie ku drzwiom skierował.
— Znajdziecie tam tego, co was tu przyprowadził — pospiesznie biegnąc, rzekł baron — ten was też na bezpieczne miejsce dostawi.
Glausau już brał za klamkę, generał wywiódł go do sieni i powrócił. Brühlowa zbliżyła się do Simonisa.
— Za waćpana ręczyła mi baronówna — rzekła zcicha — chociaż zdaje mi się, że na was było posądzenie, żeście z Berlinem korespondowali. Znaleziono listy.
— Ja się ich nie zapieram — odpowiedział Simonis — było to wprzódy, nim panna Nostitz podjęła się, i dokonała mojego nawrócenia.
— Ale cóż nam ręczy za jego szczerość?
— Pani hrabino — odezwał się, spuszczając oczy, Simonis — moją poręką jest baronówna, a jeśli mam otwarcie wyznać, mój własny interes. Gdzież większe szczęście spotkać mnie może?
Brühlowa uśmiechnęła się szydersko i poruszyła ramionami nieznacznie.
— Waćpanu Nostitzówna rękę swoją przyrzekła? — zapytała.
Simonis ukłonił się milcząco.
— Tak, tego panu powinszować można — dodała — będziesz miał wielu przyjacioł, bo baronównie na wielbicielach nie zbywa.
Rzuciwszy ten sarkazm dojmujący, Brühlowa poparła go wejrzeniem czarnych oczu, które mimo katastrof tylu zalotnemi i wyzywającemi być nie zapomniały.
— Baronie Spörken — rzekła, obracając się do niego z koleji — cóż mówicie o tym człowieku?
— Ja go sam nastręczyłem — odparł baron — więc inaczej jak dobrze mówić o nim nie mogę. Jakie wrażenie uczynił na waszej ekscelencji?
— Człowieka, który na wszystko gotów, ale za dobrą zapłatą; nie zaręczyłabym jednak, ażeby w chwili czynu nie uląkł się i nie cofnął.
— Nie sądzę — zawołał Spörken — na nicby mu się to nie zdało... kto mówi a, ten musi b powiedzieć... Raz wzięty w ręce, nie uciecze nam... Jak tylko przyjął pieniądze... przyszedł tu...
Brühlowa potakująco skinęła głową, palec położyła na ustach... i zdawała się przysłuchiwać krokom, które słychać było w sieni. Spörken żywo przysunął się do drzwi, wszyscy zamilkli i czekali. Kroki i szmer powoli w oddaleniu słabły, wkrótce znowu nastąpiło milczenie.
Brühlowa narzuciła zasłonę na głowę i poprosiwszy ruchem ręki o otwarcie drzwi, wysunęła się pierwsza. Spörken został chwilę z Simonisem z którym rozmawiał jeszcze po cichu. Wypuścił go potem, wskazując ręką schody... a sam, wziąwszy świecę z przymurku, zamyślony, wyszedł ostatni powoli.
Nie bez obawy widocznej wyśliznął się Simonis z tej konferencji tajemnej i nie zachodząc do zamku, przez jedną z bram wysunął się zręcznie w ulicę, tu dopiero swobodniej oddychając; nierychło jednak przysłoniętą płaszczem twarz odkryć się ośmielił.
Uszedł zaledwie kilka kroków, gdy posłyszał pozdrowienie zdziwiony, że go pociemku poznano. Był to Masłowski, który wyrósł jakby z ziemi; Simonis drgnął zdziwiony nieprzyjemnie.
— Nie mogę pojąć, jakeś mnie waćpan mógł poznać po nocy — odezwał się, nie kryjąc zdumienia.
— A! — rzekł, śmiejąc się wesoło, Masłowski — najprzód my mamy kocie oczy, to rzecz wiadoma... w nocy widzimy doskonale, osobliwie kogo nam zobaczyć potrzeba; za to wednie często nie dojrzymy, gdy nam kto zawadza. Powtóre, waćpan wiesz, kawalerze Simonis, my jesteśmy serdeczni przyjaciele, sympatja!
— Aha! — zawołał Simonis — ale ja byłbym waćpana minął, nie poznawszy.
— Sympatji dla mnie nie masz — odezwał się Masłowski bez ceremonji biorąc go pod rękę. — No, a wolno wiedzieć skąd? z zamku?
— Jakto z zamku?
— Nic, myślałem tylko.
— Cóżbym tam robił?
— No podejrzywam waszmości zawsze o miłość dla frejliny a ona tam przy królowej.
— Dla mnie niedostępna.
— Dla mnie też — westchnął z przesadą Masłowski — jedne mamy losy, jedno cierpienie, jedne uczucia; musimy być przyjaciółmi. Różni nas tylko, że waćpan kochasz Prusaka... a ja.
— Sasów? — spytał Simonis.
— A gdzie tam! ktoby mógł jakiegokolwiek Niemca kochać! Niemkę... to co innego — zaczął wesoło Masłowski. — Ale powiedz-że ty mi szczerze, po przyjacielsku, ja cię nie zdradzę; na czem stanęło? czy zawarłeś alians z Prusakiem, czy z Austrją z Saksonją?
Simonis pytanie w śmiech obrócił.
— Myślę, że masz do Prusaka słabość — dodał Masłowski — no, no, co komu do gustu... Mnie się tak zdaleka patrząc w ulicy na tego kaprala zdaje, że musi śmierdzieć, a ja mam powonienie nader draźliwe.
Simonis nie chciał się zdradzić, Masłowski niemiłosiernie go męczył.
— Przyjacielu mój! — dodał — nie rozumiem, jak pogodzisz miłość dla baronówny z miłością dla króla Fryderyka. Dla logiki będziesz musiał się w starej Nostitzowej zakochać, a to podobno trudno.
Kawaler milczał, szli tak dalej ciemną ulicą, Simonis, aby się uwolnić od przyjaciela, skierował się milczący ku swojej kamienicy. Masłowski go odprowadził aż do progu. Tu powiedzieli sobie dobranoc, Simonis wszedł szybko do domu i drzwi za sobą zamknął. Zamyślony wstępował na górę, gdy go znowu, jak niegdyś, Gertruda za rękaw pociągnęła, pokazując mu drzwi baronowej. Nie spodziewając się już tu dnia tego zastać Pepity, mniej chętnie posłuchał starej sługi i wszedł na próg powoli.
Stara baronowa, w boki się wziąwszy, co u niej wielce szczęśliwe oznaczało usposobienie, chodziła po saloniku, uśmiechając się do siebie. Spostrzegłszy Simonisa dygnęła mu wesoło.
— Dobrze, żeś przyszedł, mam coś dla waćpana — rzekła.
I zbliżywszy się mu do ucha, szepnęła:
— Major Wangenheim czeka na waćpana na dole w pałacu Moszyńskich, ma ci coś do polecenia.
Simonis drgnął i zbladł.
— A tak! tak! misję konfidencjonalną. Ja sama nastręczyłam mu waćpana. Możesz się teraz zasłużyć i dojść daleko. Proszę iść zaraz do niego, ażeby komu innemu tego nie powierzono.
Simonis, nie mogąc się poruszyć, stał wryty; położenie jego stawało się niewymownie przykre. Jakkolwiekbądź, zdrajcą teraz musiał być, nie sługą. Dreszcz po nim przebiegł. Nieprędko zebrał się na słowo...
— Pani baronowo — odezwał się, jąkając i nieśmiało — nieskończenie jej jestem wdzięczen, ale prawdziwie mam obawę; nie jestem pewny, doświadczenia mi brak, nie wiem, czy potrafię sobie dać radę.
Pani Nostitz spojrzała nań urażona niemal.
— Przecież nie co innego ci dadzą do roboty, tylko to samo, z czem cię tu moja poczciwa de Camas wysłała... Być może, iż wypadnie się dostać do obozu do Pirny... ale cóż to znowu tak osobliwego: powiesz, że cię Brühlowa przysłała... To samo, że się tam dostaniesz, już zaufanie obudzi. Zdasz tylko raport z tego, coś widział i słyszał. Major Wangenheim czeka na waćpana! Trzeba iść i to zaraz.
Spojrzała na twarz nieszczęśliwego Simonisa i zawahała się, widząc go tak straszliwie przelękłym, że ją litość nad nim wzięła. Rozśmiała się jednak wkrótce.
— Nie wiedziałam, że z waćpana takie dziecko! — zawołała — ależ to w takich właśnie trudnych i zawiłych sprawach ludzie się dorabiają. Panu Bogu powinieneś dziękować i głowy nie tracić.
Simonis powiódł ręką po czole, na które kroplisty pot występował.
— Czy waćpan chcesz się tego podjąć, czy nie, to darmo — dodała, napróżno wyczekawszy odpowiedzi. — Trzeba iść do majora. Rozmówicie się z nim o tem.
Kawaler opamiętał się nareszcie; nie było środka... musiał być posłusznym.
W ulicy pożegnawszy go Masłowski, gdy się drzwi zamknęły, jak gdyby go przeczucie jakie zatrzymało, czy chętka szpiegowania Simonisa odszedł wprawdzie powoli na stronę, lecz niebardzo potrzebując spieszyć, chwilkę między kościołem a odwachem pozostał. Oddalił się zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy wśród ciszy nocnej posłyszał skrzyp otwierających się drzwi i zwróciwszy głowę, dostrzegł przy świetle ogarka, którym stara Gertruda przyświecała wychodzącemu Simonisowi, iż ktoś wymknął się z kamienicy. Nie był wcale pewny, iż to być miał Simonis, zatrzymał się jednak, przytuliwszy do węgła ganku Frauenkirche, czekając aż się zbliży idący.
O kilkanaście kroków z postawy i chodu poznał przyjaciela. Nie wysuwając się z swej kryjówki, dał mu ją pominąć, wyprzedzić się o dobry kawał drogi i ostrożnie poszedł za nim.
— Prawdziwe szczęście — rzekł w duchu. — Czekaj, ptaszku! wyprawa nocna jest mi bardzo podejrzaną. Muszę wiedzieć przecie, dokąd o tej porze się wybrałeś.
Szedł więc, nie spuszczając go z oka, unikając aby go nie postrzeżono. Pałac Moszyńskich stał naówczas wśród obszernego ogrodu, niemal za miastem, z widokiem niczem nieosłonionym na dalekie góry. Z samego kierunku drogi łatwo było odgadnąć cel, do którego prowadziła. Masłowski się wcale tego nie spodziewał; zawrzało w nim.
— Jeżeli zdrada się okaże, jutro go jak psa zastrzelę! — zawołał do siebie. — Mniej jednym takim jegomością na świecie, ludzkość na tem nic nie straci.
Simonis oglądał się pilnie dokoła, nim przypadł do żelaznych sztachet i bramy, która w ogród i do pałacu prowadziła. Tu stała warta i spytała go do kogo idzie. Simonis szepnął, że ma polecenie stawić się u majora Wangenheima. Żołnierz służył mu za przewodnika. Masłowski pozostał zdala na czatach.
Major Wangenheim, młody i przystojny mężczyzna, pomimo spóźnionej godziny siedział jeszcze w mundurze i przy szpadzie, gdy mu przychodzącego oznajmiono.
Spojrzawszy na niego, zamyślił się nieco.
— Pani baronowa Nostitz mnie przysyła — odezwał się Simonis.
— Tak — rzekł sucho major — wiem, waćpan byłeś trochę znajomy Brühlowi i jego dworowi.
— Bardzo mało...
— Mogłoby dla waćpana być ciekawem zobaczyć, co się tam w obozie dzieje?
Kawaler milczał.
— Mógłbyś waćpan zaofiarować hrabinie przeniesienie listu od niej do męża, ale ten musiałby być mnie wprzódy zakomunikowany.
— Hrabina wątpię, by mi zaufała — odezwał się Simonis nieśmiało.
Wangenheim popatrzał na niego.
— Jednem słowem — rzekł — mój panie, masz ochotę przynieść nam wiadomość z obozu i zanieść tam do naszych znajomych pewne rozkazy?
Simonis zmilczał.
— Będę posłusznym, gdy mi to nakazanem zostanie — odezwał się — lecz nie kryję tego, iż mało mam wprawy i doświadczenia, i że na własną zręczność rachować nie mogę.
Major się rozśmiał wzgardliwie nieco.
— Zbytnia to skromność — odezwał się, patrząc mu w oczy i badając go — w takich sprawach mało kto nabiera wprawy: ludzie się do tego rodzą. Krótko waćpanu powiem, ludzi nam braknie, potrzeba, abyś jutro się wybrał i jak najprędzej powrócił.
Na dworze króla i Brühla jest dwóch ludzi, którym nieznacznie oddasz pan te dwa od ich żon listy. Nic w nich niema... nie rozumie ich nikt, oprócz nich. Będziesz się waćpan starać widzieć jaknajwięcej, dowiedzieć jak najdokładniej, powrócić jak najprędzej.
Major Wangenheim z pewną niecierpliwością, jak gdyby nie bardzo miłą dla siebie kończąc rozmowę, na listach, które złożył na stole, rzucił rulonik dukatów i odstąpiwszy parę kroków, głowy skinieniem pożegnał Simonisa.
To złoto tak jawnie rzucone mu w oczy, z pewnym rodzajem pogardy, wywołało rumieniec na twarz Simonisa.
— Przepraszam pana majora — rzekł, odsuwając rulon — mogę i muszę podjąć się służby dla jego królewskiej mości, ale bez tego dodatku.
— Jakto? — zapytał major.
— Jeśli zasłużę na co, mogę być później wynagrodzonym; nie należę do tych, którzy się najmują.
Major spojrzał mu w oczy i ruszył ramionami. Nie zdawało go się to ani dziwić, ani rozczulać, jak gdyby do podobnych scen był przywykłym.
— To na koszta podróży — rzekł sucho — niepodobna byś waćpan o swoich pieniądzach ją odbywał. — I dodał: — dobranoc!
Simonis wziął listy i snadź nie chcąc się podać w podejrzenie, schował też rulon do kieszeni i wyszedł.
Noc była ciemna, gdy się znalazł za bramą z tak przykrem uczuciem niepewności jakiejś, obrzydzenia, wstrętu, obawy, iż postąpiwszy kroków kilka, spytał się sam siebie, czyby nie najlepiej było, zabrawszy, co miał, powracać do Berlina i szukać w pracy przyszłości.
Wspomnienie tylko pięknej Pepity wstrzymało go może od tego kroku. Zbliżeniem się do niej czuł się uszlachetnionym i nie chciał już wrócić na drogę tajemniczych, brudnych intryg, która mu teraz wstrętliwą była i upadlającą. Ale jakże się mógł wywikłać z tej sieci, w którą wpadł po części z własnej winy. Zbliżał się już do miasta, gdyż pałacyk leżał naówczas za jego obrębem, gdy usłyszał półgłosem nuconą śpiewkę i z wielkiem podziwieniem a przestrachem spotkał Masłowskiego. Ten udał nadzwyczaj zdziwionego.
— A to rzecz szczególna! — zawołał — że my się też nieustannie musimy z sobą spotykać? mam-że uwierzyć oczom? Wszak waćpana odprowadziłem na spoczynek do domu, miałeś iść spać? Jakimże sposobem w tej stronie? Ktoby powiedział żeś waćpan chodził dawać dobranoc królowi pruskiemu.
— A cóż wy tu robicie? — spytał Simonis.
— Ja? ale ja, nie mając nic do roboty z profesji, jestem włóczęgą — rozśmiał się Masłowski — szpieguję Prusaków. Wiesz, że to są jednak nie głupi ludzie. Jaki w nich rygor i ład... Ale mów-że, skąd Pan Bóg prowadzi?
Simonis, nie chcąc się zdradzić, musiał się namyślić, co powiedzieć.
— Przyznam się waćpanu — szepnął — awanturka kobieca.
— W tej stronie? za miastem? to chyba z dziewką jaką od ogrodnika, bo tu nic porządniejszego nie mieszka... Co mi mówisz, ale!...
Simonis umilkł.
— Wierz waćpan lub nie, jak chcesz...
— Przyjm-że moją radę — dodał Masłowski — jako lepiej oswojonego z Dreznem: nie bardzo bezpiecznie w bliskości króla mieć rendez-vous. Fryderyk jest podejrzliwy, a rozstrzelanie u niego nic a nic nie kosztuje.
Spotkanie z Masłowskim, który go znowu przeprowadził aż do kamienicy, do reszty przybiło nieszczęśliwego Simonisa. Milczący wsunął się na swe trzecie piętro, pożegnawszy szydzącego i natrętnego Polaka. Paliły go listy, które miał od Wangenheima, niepokój niewysłowiony oka mu mrużyć nie dał. Ledwie doczekawszy poranku, zerwał się z łóżka i pobiegł do zamku. Cały dwór był jeszcze na mszy rannej, gdy przyszedł; ukrył się więc w mieszkaniu barona Spörken, oczekując na baronównę, z którą się chciał zobaczyć. Paź miał jej oznajmić, iż Simonis mówić z nią potrzebował. Po półgodzinnem prawie oczekiwaniu piękna panna zjawiła się, tak jak była ubrana do kościoła. Spojrzała na Simonisa i zmieniona twarz jego nic jej snadź dobrego nie zwiastowała, gdyż niespokojnie zbliżyła się do niego.
— Co waćpanu jest? — zapytała.
— Osądzisz pani sama — odezwał się Simonis. Wczoraj, zaledwie stąd wyszedłszy, udałem się do baronowej. Przywitała mnie tem, że powinienem był natychmiast udać się po rozkazy do majora Wangenheima. Późno w noc musiałem biedz do pałacu Moszyńskich, kazano mi z listami do obozu pod Pirnę, szpiegować.
Pepita słuchała z żywem zajęciem.
— Pani — zawołał Simonis — niema w tej chwili pod słońcem nieszczęśliwszego człowieka! Gdyby nie pani, uciekłbym stąd! Zważ pani położenie moje. Co mam począć? Zdradzić was nie mogę, zdradzić tamtych to grozi śmiercią; ale mniejsza o śmierć; to grozi mi upodleniem, poniżeniem, którego od czasu jakem się zbliżył do was, znieść nie potrafię. To przechodzi siły moje, brzydziłbym się sobą!
Baronówna podała mu rękę w milczeniu zarumieniona.
— Mogę wam służyć, nie winienem nic i nie mam obowiązków względem króla; lecz w ten sposób, nie! nie zdołam!
Rękoma zakrył Simonis twarz.
— Co mam począć? co począć?!
Baronówna stała zamyślona, nie mówiąc słowa.
— Rozumiem — odezwała się głosem cichym — że są pewne granice, poza które żadne poświęcenie nie sięga. Honoru się nie poświęca...
— Powiedz-że mi pani, jak się mam ratować!
Baronówna przeszła się po pokoju.
— W istocie; rzecz to do rozwiązania trudna; ja za mało mam doświadczenia, abym to potrafiła rozwiązać. Pan nam jesteś potrzebny. Gdybyś się ukrył na zamku, zamiast iść do obozu, mógłbyś się nam przydać tutaj; gdybyś, do obozu się udawszy, w nim pozostał, uszłoby to może za uwięzienie: król i Prusacy długo tu nie pobędą.
Z mowy niepewnej baronówny znać było, że sama nie wiedziała, ani co mu radzić, ani co z nim począć; żywe tylko rozdraźnienie malowało się na jej twarzy. Narzędzie to, na które tak rachowała, z rąk się jej wymykało.
Po namyśle pobiegła do drzwi i już biorąc za klamkę, ze spuszczoną głową, prawie nie patrząc na niego, rzekła prędko:
— Wybierz się pan, pożegnaj baronową, przybądź tu, a naówczas zobaczymy, co uczynić wypadnie.
Simonis nie miał czasu jej wstrzymać: zniknęła, poszedł więc i on spełnić dane rozkazy i na dwór przygotować się do podróży. Domyślał się, iż Pepita musiała chcieć naradzić się z królową może, a z Brühlową pewnie, gdyż hrabina była główną sprężyną, około której obracały się wszystkie przeciw Prusakom wymierzone dotąd bezsilne intrygi.
Maks jeszcze był nie powrócił na zamek, po korytarzu przechadzający się, jakby dla zabawki, Masłowski czatował na baronównę. Lękając się, aby to polowanie zadługo nie trwało, p. Ksawery dał lokajowi duser, jak się to w języku dworskim zwało, i poprosił go o wywołanie frejliny: w innych czasach byłoby to niemożliwe, ale od czasu wnijścia Prusaków działy się na dworze nigdy niesłychane rzeczy.
Baronówna wyszła natychmiast — przepraszam żem panią śmiał fatygować — rzekł Masłowski — chciałem się opowiedzieć. Zdaje mi się, iż chwila nadeszła, w której mojego przyjaciela Simonisa wypada mi uczynić »nieszkodliwym«. Wczorajszego wieczora powróciwszy stąd, chodził w nocy do króla Fryderyka. Zdrajcą jest...
— Nie, panie mój — odpowiedziała Pepita — nie; bo ja o tem wiem: iść tam musiał. Bądź co bądź, ja panu, za jego czujność dziękuję serdecznie. Jesteś szlachetny, jesteś zacny.
Wyciągnęła mu rękę, a pan Ksawery pochwycił ją i namiętnie po polsku całować zaczął. Nie nawykła do takich gorących pocałunków, baronówna się zarumieniła i rękę jak oparzoną, wyrwać musiała.
— Byłbym go zdławił! — zawołał — gdyby panią śmiał pomyśleć zdradzić; ale wie pani co, ja panią ubóstwiam, a jednak, gdybyś pani mnie tak, jak jemu na dwóch stołkach kazała siedzieć darujesz tegobym i dla niej nie potrafił.
— Spodziewam się, że i on tego nie uczyni — szepnęła baronówna, biorąc sługę swojego w obronę.
— Ano, przepraszam, żem, chcąc usłużyć, napróżno pannę baronównę niepotrzebnemi odwiedzinami niepokoił. Nie rozkaże mi pani nic? Zabić kogo? powiesić? udusić? dla pani gotów jestem!
Ton i wesołość, z jaką Masłowski mówił, w tak dziwnej były sprzeczności z usposobieniem na zamku panującem, iż baronówna z niejaką zazdrością spojrzała na młodego chłopaka, którego te sprawy tak mało obchodziły.
— Dziękuje panu — rzekła — i admiruję obojętność jego wśród tych nieszczęść, jakie nas spotykają. Pana to nic nie obchodzi?
— Ja-m tu zupełnie obcy, ja-m spektator, pani — zawołał Masłowski — a mam ten nieszczęśliwy nasz narodowy charakter, który nawet wśród najcięższych przygód własnych zmusza do wesołości. Tak nas Pan Bóg stworzył!
— Nie macie się skarzyć na co — westchnęła Pepita.
— Wesołość ta nie odejmuje nam przytomności — mówił Masłowski — a jęk i narzekanie na nic się nie zdały. Ma mi pani co do rozkazania?
Pepita się zawahała.
— A gdyby ważnego co było do zniesienia do obozu? odważyłbyś się waćpan?
— W ustach zaniosę, co mi pani każe, papieru nie mogę: dystrakt jestem i gubię swoje własne pieniądze.
— Chwilkę pan poczekaj.
Baronówna znikła.
Masłowski zaczął już śpiewać, bo gdy nie mówił nic, świstał lub nucił, bezczynnym nie mogąc pozostać, gdy na korytarz wybiegł baron Spörken i szukać go zaczął oczyma. Obejrzał się, czy ich kto nie widzi, a potem wciągnął za sobą do pokoju.
— Możesz się pan dostać do obozu do Brühla?
— Jeżeli mnie Prusacy nie złapią.
— Ale właśnie się trzeba nie dać złapać...
— Nie mam najmniejszej ochoty do tego, bo mówią, że skoro tylko takiego pochwycą natychmiast mu wdziewają mundur, a ja do pruskiej służby się nie kwalifikuję.
— Idzie o to, aby zanieść ważne wiadomości.
— Ustnie? — dodał sprzekąsem Masłowski.
— Tak jest.
— Spróbuję; proszę o nie...
— Słowo, że ich nie wydasz? — spytał Spörken. Masłowski się rozśmiał.
— Prusakom? a za kogoż mnie pan masz?
— Słowo?
— Najuroczystrze!
Spörken poprowadził go pod okno.
— Fryderyk albo już wyruszył z Drezna — rzekł — lub dziś czy jutro wyjdzie. Wiemy plan jego... Chce obóz nasz odciąć od czeskiej granicy i uniemożebnić połączenie się nasze z Austrjakami. Odcięci, nie zasposobieni w żywność, mając tylko garść ludzi, których codziennie choroby dezercya, a nawet niedostatek żywności dziesiątkują, jesteśmy zgubieni. Potrzeba ażeby Rutowski, jak skoro to będzie możliwe, wyruszył, ku generałowi Wied, nim Fryderyk drogi obsadzi. Widzisz pan, że od tego ocalenie nasze zależy.
— Rozumiem — zawołał Masłowski — są sposoby wydobycia się z Drezna, spróbuję, czy też niema środka dostania się do Pirny; zrobię co będę mógł.
Żegnał się już, gdy weszła promieniejąca baronówna.
— Idziesz pan?
— Nie wiem, idę, czy jadę, czy płynę; ale to wiem — zawołał Masłowski — iż mnie to bardzo bawi i pilno mi puścić się na awantury.
Skłonił się, Pepita podała mu znowu, zapomniawszy się, rękę i zarumieniła się po pocałunku.
Masłowski biegł, śpiewając, po schodach, gdy zwolna ciągnącego ku górze Simonisa spotkał.
— Dosyć, że we dwóch musimy, jak w kręglach kule, spotykać się z sobą. Tym razem żegnam was, kawalerze de Simonis, gdyż prawdopodobnie przez dni kilka nie będę mieć honoru...
— A waćpan dokąd?
— Na spacer! — zawołał kłaniając się Masłowski — adieu!
Przybywszy do Fuchsowej i swojego mieszkania, pan Ksawery mocno się zamyślił, jak ma dokonać zamierzonej podróży. Gospodyni była już z tego powodu przywiązana do młodego wartogłowa, iż dosyć wiele był jej dłużny.
— Kochana Fuchsowa! — rzekł, zawoławszy jej, Masłowski — boli mnie to nieskończenie, ale muszę cię pożegnać! służba służbą; Brühl w obozie i mnie do niego potrzeba.
Ręce załamując, rzuciła się ku niemu gosposia.
— Herr Jese! to być nie może! ja pana nie puszczę... pan wiesz... ojciec mi waćpana oddał w opiekę.
— Daj ty mi pokój z opieką taką, kiedy koszule nawet nie pocerowane — odparł Masłowski — acani wiesz, że jak ja czego chcę, rozstąp się ziemio! musi być! Do Brühla się więc dostanę, ale powrócę zaraz; daję ci słowo, nie będę u niego siedział, jeśli mnie Prusacy nie powieszą! To od was zależy, pani Fuchsowa.
— Czyż waćpan oszalał?
— A tak jest, waćpani mi musisz dać kogoś co mnie do Pirny zaprowadzi i odprowadzi nazad.
Strzepnęła rękoma wdowa, poczęły się targi ostre; lecz koniec końców, ku wieczorowi ucichło i Masłowski przed zwierciadłem wąsy golił. Tych młodych wąsów, takich ślicznych, żal mu było, aż się na płacz zabierało.
Z jego pokoju i do jego pokoju wynoszono coś ciągle i wnoszono. Szeptano, biegano, naradzano się, a o mroku już zaszedł przed dom wóz, na którym siedział stary Niemiec i stara baba. W pośrodku było coś takiego, jakby łoże ochronne dla chorego wysłane. Masłowskiego wcale nie było widać, tylko z pomocą dziewczyny zwlokła się chora kobieta, którą starannie położono i okryto. Fuchsowa stała we drzwiach zamyślona.
Wóz ruszył ku bramie do Pirny wiodącej, ale wprzódy jeszcze zatrzymał się przed mieszkaniem komendanta Wylicha, w rynku, i stary Niemiec wszedł doń.
Nierychło jednak wrócił do wozu, na którym baba siedziała z dwoma żołnierzami. Ci obejrzeli chorą kobietę leżącą, która głowę podniosła i zaraz na posłanie opadła, i jeden z nich towarzyszył przy wozie jadącym do Pirnajskiej bramy. Szczęściem zdążyli jeszcze w porę nim capstrzyk odbębniono i wrota zamknięto. Żołnierz z rozkazu komendanta rozkazał przepuścić wóz i choć już mrok był znaczny, powlekli się powoli ku Pirnie. Na gościńcu, w dosyć znacznem oddaleniu od miasta stały czaty pruskie.
Wszystkie przybiegały do wozu, łając, krzycząc i wstrzymując, dopóki im woźnica kartki komendanta nie pokazał.
Nakoniec późno w noc straże pruskie znikły; nowy gościniec był pusty, żywej na nim duszy; nawet z małych domków nade drogą ludzie pouciekali i te pustkami stały. Nade dniem już, ponieważ błoto, wiatr i konie chude pospieszyć nie dozwalały, odezwało się »wer da?« saskie.
Woźnica drgnął, a chora kobieta porwała się z wozu tak jak gdyby nigdy w życiu nie chorowała. Żołnierz stał na koniu z wykierowanym na jadących gardłaczem, lecz na bardzo wyraźistą z saskim akcentem odpowiedź wstrzymał się od nieprzyjaznych kroków. Chora kobieta domagała się, aby ich do generała Rutowskiego lub ministra Brühla prowadzono. Ponieważ patrol właśnie do Pirny powracał, wóz, żołnierzem otoczony, powlókł się dalej. Tylko chora kobieta zupełnie się zmieniła i tak z żołnierzami rozprawiała raźnie, jak najzdrowszy mężczyzna.
Był to w istocie pan Ksawery Masłowski, który tym dowcipnym sposobem bardzo wygodnie i bezpiecznie dostał się już na terytoryum, zostające pod opieką wojska saskiego.
O godzinie ósmej rano, gdy Brühl jeszcze w szlafroku nad papierami siedział, niewiadomo czy odpowiedź króla pruskiego rozbierając, czy nowy list stylizując od Augusta III, oznajmiono mu, że paź jego, Masłowski, przybyły z Drezna, mówić z nim pragnie.
Brühl nie bardzo Masłowskiego lubił, więcej instynktem jakimś niż z jakichbądź powodów. Nie miał w istocie przeciwko niemu nic, ale ile razy sobie w oczy spojrzeli, minister w nich coś takiego czytał, co mu się nie podobało. Masłowski nadto był śmiały. Dlatego, czyniąc wybór mających mu towarzyszyć w podróży, pana Ksawerego zostawił w Dreźnie, nie przewidując jeszcze, iż wypadnie wprost z obozu udać się do Warszawy.
— Co waćpan tu robisz? — zawołał zdziwiony.
— Przynoszę Waszej Ekscelencji ukłon od pani hrabiny — rzekł spokojnie pan Ksawery — przybyłem z tem umyślnie.
— Kiedy? jak?
— W nocy, a jak to trudno nawet opowiedzieć, dosyć, żem cały, dzięki Bogu!
— Masz waćpan pismo jakie?
— Niech Bóg uchowa: mam ustne polecenia.
Tu obejrzał się pan Masłowski i dał do zrozumienia, iż pragnąłby mówić na osobności.
Brühl wprowadził go do małego pokoiku, zastawionego szkatułkami różnych wielkości. Zawierały one tabakierki, zegarki, klejnoty, pierścienie, które na wszelki wypadek minister zabrał był z sobą. Ciasno stosunkowo mieszkanie wyciskało wielkiemu panu westchnienia i łzy niemal nad własnym losem. Nie miał więcej nad dwadzieścia peruk z sobą i tyleż sukien, nie było przy nim więcej nad dwadzieścia ludzi do osobistej posługi. Upokorzony był i znękany. Codziennie na modlitwie upominał się choć z pokorą, ale z pewnym naciskiem u Pana Boga o nagrodę za te ciężkie prywacje, które znosić był zmuszony dla chwały bożej! Szczególniej w obozie pod Pirną Brühl nadzwyczaj był skruszony i pobożny. Widywano go po kilka razy na dzień klęczącym ze złożonemi rękoma pod krzyżem. Masłowski zdał mu sprawę ze swego poselstwa. Brühl słuchał jej namarszczony, niekiedy głową nakazując nieukontentowanie i zdziwienie, jak gdyby to wszystko uważał za widziadła imaginacji; kilka razy wyrwało mu się:
— Ale gdzież zaś...
W ostatku, jakby zapomniawszy się, że ze skromnym panem ma do czynienia, zawołał głośno;
— Co im się śni! Fryderyk wkrótce będzie musiał sam uciekać, gdy go zewszęd w kluby weźmiemy... tego benitę!
I ramionami ruszył.
Nie odprawiając Masłowskiego, posłał Brühl kartkę do generała Rutowskiego. Paź tymczasem poszedł spocząć z dawnymi towarzyszami, dopytującymi go ciekawie o Drezno.
Gdy Rutowski nadszedł powołano go, aby powtórzył, z czem go generał Spörken wyprawił; słuchając tej powtórnej relacji, Brühl dawał oznaki zniecierpliwienia.
— Jakto? pan generał to przyjmujesz za dobrą monetę? — zawołał.
— Za jak najlepszą, a w każdym razie daleko szacowniejsza, niż fałszywe pieniądze, którymi Fryderyk nas zalewa — odparł z uśmiechem smutnym Rutowski. — Niestety, nim się rzesza niemiecka zbierze, nim Francuzi wyciągną, nim wkroczą Rosjanie, nim Austrjacy przyjdą.... my padniemy ofiarą. Wojsko nie ma co jeść! W szpitalach w Pirnie leży półtora tysiąca chorych żołnierzy!
Brühl się zżymnął.
— Niema wojny bez ofiar — zawołał — to darmo!
— Lękam się właśnie, by ofiary nie były daremne — odparł Rutowski.
— Cóż więc robić? — gniewnie, ale grzecznie spytał minister.
— Co najrychlej most dla przeprawy budować na Elbie i spieszyć ku Peterswalde.
Brühl się skłonił.
— Nic nie mam przeciwko temu.
Rutowski jakby sobie coś przypomniał, zapytał Masłowskiego:
— Gdzie Fryderyk? w Dreznie...
— Był na wyjezdnem — odpowiedział paź, — iż z Magdeburga Elbą dwieście pięćdziesiąt dział żelaznych, dla obsadzenia wałów i murów, sprowadzić miano.
— Tem lepiej — odezwał się minister — zostaną one dla nas.
Rutowski przeszedł się po pokoju i nie odpowiedział nic. Wyspowiadawszy się ze wszystkiego, co miał, Masłowski odszedł, dopraszając się tylko, ażeby mógł co rychlej powrócić. Zbyto go niewyraźną odpowiedzią. Około dziesiątej przysłał Brühl, ażeby paź szedł z nim do króla; August III dowiedział się od Rutowskiego o jego przybyciu i sam go chciał o Dreznie rozpytać.
Właśnie kapelan królewski odprawiał był mszę na przenośnym ołtarzu w pokoju króla i sprzęt kapliczny wynoszono, a August III tylko co był powstał z klęcznika, gdy Masłowski został wprowadzony.
Minister dał mu wprzódy dokładną instrukcję, co i jak miał mówić przed królem, oszczędzając niepotrzebnego zmartwienia. August popatrzał na wchodzącego i długo nie odzywał się wcale.
— Co się dzieje z teatrem? — spytał.
Brühl nie dał odpowiedzieć Masłowskiemu, skinął na niego groźnie i sam począł:
— Właśnie o to powiada mi, iż całkiem fałszywie rozgłoszono, jakoby król pruski...
— Nazywaj go margrabią brandenburskim — przerwał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, margrabia brandenburski nie rozpuścił teatru i artystów, ale oni sami oświadczyli, iż, przez miłość dla Waszej Królewskiej Mości, dla nikogo śpiewać i grać, przed nikiem się popisywać nie chcą, dopóki król ich ubóstwiany do swej stolicy nie wróci. Napróżno chciano ich zmuszać, różnie kuszono złotem: oparli się.
Król się uśmiechnął.
— Bravi! — zawołał — Bóg da, że im to nagrodzę; zobaczycie, powiedzcie im to.
— Dopiero wskutek tego oporu — dokończył Brühl — pensje im odjęto.
— Każę im zaliczyć to wszystko...
— A hrabia Loss, a ministerjum nasze? — dodał król.
Masłowski nie miał czasu odezwać się, gdy minister rzekł żywo:
— Wszystko funkcjonuje w jak największym porządku: nie ośmielono się ich tknąć.
Król odchrząknął.
— Cóż się dzieje z galerją? był w galerji Fryderyk?
Na to pytanie Brühl nie umiał odpowiedzieć, ale nie sądził, ażeby niebezpieczeństwem groziło danie swobody Masłowskiemu.
Najjaśniejszy Panie! — odezwał się paź — wiem, że król, a raczej margrabia brandenburski, kazał sobie galerję otworzyć Heineckenowi.
August wstał trochę przelękły.
— Nic nie zginęło?
— Nic nie tknięto, nic...
— Bogu i świętym patronom niech będą dzięki! — westchnął August.
— A cóż mówił? co mówił?
— Heinecken powiada, że admirował bardzo.
— Jednak admirował a nie wiesz co najbardziej?
— Magdalenę Battoniego.
Rozpromienioną twarz, dziwnie uśmiechniętą, podniósł król do góry.
— Nie przeczę, piękna jest, ale do Correggia!...
Nie dokończył, z politowaniem uśmiechając się ciągle.
— Znawca! znawca — rzekł szydersko — Madonna Sykstyńska nic... Tycyan nic... Veronese nic... tylko Battoni. Margrabia brandenburski!...
— Samo nazwisko malarza, przypominając kij — odezwał się Brühl — musiało mu sympatję margrabiego pozyskać.
Usłyszawszy to, król zaniósł się od śmiechu, ale wnet, jak przestraszony tym wybuchem usta sobie zatulił i rzekł:
— Pst! — grożąc Brühlowi.
Zaczął potem August pytać o królowę, o dzieci młodsze, o kościół, o księdza Guariniego i naostatek o panią Brühlową.
Masłowski zapewnił, że wszyscy byli zdrowi; spytano, czy parku około pałacu nie uszkodzono i tym podobne fraszki.
Masłowski o mało się nie wygadał o działach jadących z Magdeburga, ale Brühl czemś innem mu przerwał. O piecach, wystawionych nad Elbą do wypieku chleba dla żołnierzy, król już wiedział, lękał się o zwierzeniec swój i o bażantarnie. Paź upewnił, iż dotąd były nietknięte. Nastąpiła kwestja o ogary myśliwskie, których się August domagał, aby mu je tu w jakikolwiek sposób przysłać starano.
— Co ja bez nich pocznę! ja jestem najnieszczęśliwszy — zawołał — póki ich mieć nie będę.
— Gdybyś Wasza Królewska Mość chwilowo, dla sejmu przeniósł się do Warszawy — wtrącił Brühl — tambyśmy znaleźli psiarnię.
— Jaką psiarnię! — westchnął August. — Fleta, Akteona, Lutni, Sezostrysa tam mieć nie będę!
Brühl, chcąc smutek ten rozerwać, z pogardą odezwał się o charcidłach margrabi; ale to króla nie rozweseliło.
— Myśliwstwo warszawskie — dodał najjaśniejszy pan — niewiele warte zapewne, lepsze niż nic; ale tam takich, jak ja, psów nie mają.
Minister zapewnił, iż podobnych nie było w całej Europie, i że książę Richelieu za łaskę się domagał parę szczeniąt dla króla Ludwika.
To nieco rozjaśniło czoło pańskie. Masłowski stał ciągle w progu, bo jeszcze rzucano mu jakieś pytania, na które najczęściej sam minister w imieniu jego fantazyjnie i niekoniecznie zgodnie z prawdą odpowiadał.
Długie badanie skończyło się nareszcie; Masłowski przypuszczony został do pocałowania ręki królewskiej i odszedł. W godzinę potem Brühl go powołał do siebie i kazał mu oświadczyć w Dreznie, aby próbę tę od Boga zesłaną znoszono cierpliwie; że ona długo trwać nie może, a skończywszy się znamienitym tryumfem; iż wojska saskie wkrótce się z austrjackiemi połączą i wygnają z kraju nieprzyjaciela; słowem, że wszystko szło zgodnie z planami jego, które musiały nieomylnie prowadzić Prusy do upadku, a Saksonję do potęgi i sławy!


V.

Było to 14-go października 1756-go roku, w dniu, którą żałobną pamięcią zapisał się w dziejach Augusta III. Zima zbliżała się, ale wojny przerwać nie mogła; z obu stron gromadziły się siły, poruszały oddziały i nieustanna walka na granicy prawie zawsze na korzyść Prusaków wychodziła.
Miesiąc upływał od czasu, gdyśmy w Pirnie króla widzieli; on i Brühl z całym dworem, lękając się wpaść w ręce nic nie szanującego króla pruskiego, przenieśli się do Königsteinu, w którym tyle ofiar wprzódy lata powolnej męczarni spędziło. U stóp twierdzy odgrywała się ostatnia scena pierwszego aktu tego dramatu, w dziejach zowiącego się siedmioletnią wojną.
Wkrótce po oznajmieniu generała Spörkena, iż wojska pruskie usiłować będą odciąć obóz od czeskiej granicy, Fryderyk w istocie śmiałym marszem wystąpił pod Lowositz i pierwsze odniósł tam zwycięstwo.
Po niem był już prawie panem wojska saskiego, który nierychło zebrawszy się na zbudowanie mostu pod osłoną twierdzy w Koenigsteinie, przeszło go mglistą nocą z dnia 13 na 14 i znalazło się wycieńczone trzydniowym głodem a więcej niż czterotygodniową blokadą, w rękach oczekujących już na nie Prusaków. Nie pozostawało już nic nad zdanie się na łaskę i niełaskę nieprzyjaciela. Generał Rutowski ze swojemi 16 000 kapitulować musiał. Wszystkie wąwozy, drogi, przejścia zawczasu były obsadzone.
Pułki saskie, rade nierade, siłą wcielone zostały do armji Fryderyka, który nawet gwardji Augusta uwolnić nie chciał, aby, jak mówił drugi raz ją brać w niewolę nie był zmuszony. Oficerów tylko na słowo puszczono. Saksonja była bezsilną w rękach zdobywcy, który ze zwycięstwem łączył to nielitościwie, cyniczne szyderstwo, które go cechowało.
Z wierzchołka niezdobytej twierdzy Brühl widzieć mógł zastęp ostatnich obrońców kraju, który jego winą wpadł w ręce nieprzyjaciela, składających broń i wdziewających sinoczerwone barwy pruskie. Królowi i teraz jeszcze, wraz z Brühlem, którego imienia Fryderyk wymówić ani napisać nigdy nie chciał ofiarowano paszporty do Polski, dodając przestrogę, iż się przecież na sejm wypadało pospieszyć.
W tak rozpaczliwem położeniu, do którego przywiódł Saksonję zarozumiały a słaby minister, umiał on jeszcze Augusta III-go pocieszać tem, iż zwycięstwo pozorne Prusaków krótko trwać miało. Lada chwila sprzymierzeni wszyscy runąć musieli i obalić miotującego się rozpaczliwie Fryderyka. August III wzdychał, a po cichu przypomniał, że najlepsza pora jesienna do polowania bezpowrotnie przepadła. Saksonję odzyskać było można, ale nie stracone łowy! Na Königsteinie też smutne było życie; te mury, do których tyle westchnień i jęków przylgnęło, zdawały się rozpacz i smutek wyziewać.
Tegoż dnia 14 października po mglistej nocy, w chłodny poranek, kwatera króla Fryderyka znajdowała się w małej wioszczynie u stóp góry niedaleko Lilienstein. Feldmarszałek Keith, któremu poleconem było spisanie kapitulacyj, zajmował obszerniejsze nieco domostwo; król swym obyczajem, z pewną ostentacją surowego żołnierza mieścił się w ciasnym domku, w którym żadnych wygód nie było. Z tej izdebki nagiej dyktował on rozkazy i rozporządzał zebranymi kilkunastu tysiącami niewolnika, który wojsko jego miał zwiększyć. Rozesławszy generałów, z jednym majorem Wangenheimem na dyżurze, naprzeciw rozpalonego ognia na kominie siedział Fryderyk zamyślony, trzymając na kolanach ulubioną charcicę. Na prostym stoliku leżało kilka książek i kilka kart atramentem poplamionych, obok nich na talerzu stały jabłka i gruszki, które król przez cały dzień jadł chętnie. Kilkunastu żołnierzy składało straż całą. Milczenie panowało w domku, do którego niekiedy wpadali adjutanci po rozkazy i, zbyci kilku słowami, natychmiast do kwatery feldmarszałka wracali.
W tym człowieku zmęczonym, okrytym ladajakim mundurem, zbłoconym i opylonym, którego twarz więcej przebiegłości i energji, niż geniuszu zdradzała, trudno było poznać króla i wodza. Nic w nim nie było dla oka ludzkiego, dla opanowania ludzi i olśnienia ich wielkością; w stroju i postawie odbijał się charakter pogardzający człowiekiem i świadomy tego jednego, iż siłą na nim wszystko wymódz można. Z okien tego domku i izby widać było w oddaleniu majestatyczny, wspięty na skale Königstein. Oko Fryderyka zwracało się czasem na te mury, nie zatrzymując się na nich długo; uśmiech naówczas przebiegał usta.
Na ten dzień dosyć długo czekał, dość się nad nim napracował zwycięzca, a jednak rozpromienienia twarzy widać nie było, raczej troskę i zamyślenie. Dla innych był to krok stanowczy, on widział, iż wojna zaledwie była rozpoczętą, świetnie wprawdzie; lecz ile razy wiele obiecujący początek zawodem się kończy?
Wangenheim wszedł powoli.
Fryderyk twarz ku niemu obrócił.
— Generał Bellegarde z listem króla polskiego...
Skinął, aby go proszono.
Słusznego wzrostu, piękny mężczyzna, w mundurze, z twarzą smutną wszedł na próg i skłonił się przed Fryderykiem.
— Dzień dobry generałowi, jak się on ma?... z czemże tam?...
Bellegarde długo się wachał, nim usta otworzył.
— Jeśli on chce odemnie jakiejkolwiek ulgi w kapitulacji, to napróżno — odezwał się Fryderyk. — Nie mogę. Jestem do tego zmuszony, co czynię często mimowoli, z musu...
— Jednakże gwardja Najjaśniejszy Panie! — odezwał się Bellgarde.
— Po co mu gwardja? Niech jedzie do Warszawy, tam ma pospolite ruszenie panów »nie pozwalam«... Nie ma tu czego siedzieć... Wasz minister, którego imię gdybym ja wymówił usta-by mi splamiło, wasz to minister na mnie naszczuł Europę całą; a jednak tego szacownego półgłówka puszczam wolno, ażeby się król w drodze nie nudził. Dam mu paszporty, niech rusza i poluje!
Bellegarde stał poważny, na rozmowę w tym tonie nie znajdując odpowiedzi.
Fryderyk spojrzał na niego.
— Powiedz, generale, królowi, że go szanuję, że mu dobrze życzę, ale sobie jeszcze lepiej. Trudno, bym pozwolił się zredukować, jakeście chcieli, na margrabię Brandeburga; wolę, aby kurfirst saski zszedł na Miśnieńskiego landgrafa! Niech do Polski jedzie: zawsze mu zostało królestwo tak bogate w lasy jak żadne, a ja, oskoczony, muszę się bronić, nie mając piędzi ziemi bezpiecznej.
Po chwilce podniósł głowę.
— Król jegomość prosi o gwardję! — powtórzył generał.
— To próżno! boleję nad tem, ale jej nie puszczę, aby nie poszła zwiększyć austrjackiej siły. Pozdrów króla ode mnie. Paszporty gotowe; niech na Wrocław jedzie: drogi bezpieczne i przeprzęgi mieć będzie dobre.
Bellegarde stał jeszcze, gdy Fryderyk odwrócił się, pogięty kapelusz uniósł nieco i skinął głową:
— Nie mogę więcej, adieu...
Generał wyszedł wzdychając; a król oczyma za nim pogonił.
Zaledwie się drzwi zamknęły, gdy major Wangenheim wszedł.
— Wasza Królewska Mość pozwolisz mi więźnia tego przypomnieć?
— Jakiego?
— Młodego Polaka, którego przed kilku tygodniami wzięto, gdy się z Pirny do Drezna chciał dostać.
— Polaka! — odezwał się król — który się tak zuchwale stawił?
— Lecz nic przy nim nie znaleziono, a przez czas, jak jest pod strażą, mogliśmy się przekonać, iż wcale Sasom nie sprzyja. Wasza Królewska Mość byłeś łaskaw przyrzec mu uwolnienie, ośmielam się za nim wstawić.
Fryderyk pomyślał.
— Niech mi go tu przyprowadzą.
Wangenheim wyszedł, a w kwandrans potem dwóch żołnierzy przywiodło do drzwi odartego Masłowskiego odzianego w kożuszek stary, w chodaki zamiast butów, bez czapki, podobniejszego do włóczęgi, niż do owego śmiejącego się chłopaka, który tak raźno dawniej na świat spoglądał.
Nędza ta jednak i niewola, choć go wymizerowały, nie odjęły mu ani dawnej buty, ani tej wesołości rozpaczliwej, która czasem w pewnych charakterach na rusztowanie nawet towarzyszy.
Wprowadzony Masłowski stanął u drzwi w milczeniu.
Fryderyk na niego z pogardą popatrzał, a potem rzekł:
— A co, wypościł się on?
— Z łaski Waszej Królewskiej Mości — krótko rzekł Masłowski — dosyć.
— A drwa pan szlachcic rąbał?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— I wodę nosił?
— Niech że wie, że ja zuchwałych odpowiedzi nie lubię — zawołał Fryderyk i żywo dodał.
— W wojsku on nie chce służyć?
— Nie życzę sobie.
— Może w saskiem?
— Ani w pruskiem, ani w saskiem.
— A w jakiemże?
— We własnem, lub żadnem.
Król zamilkł, parsknął śmiechem i powoli wymówił przesadnie:
— „Nie pozwalam!“
Na bladą twarz Masłowskiego wystąpił rumieniec.
— Fort! wracaj sobie do Drezna, lub jedź z królem polować na niedźwiedzie. Żołnierza z ciebie dobrego nie będzie, bo gdybyś lepszym był, o pozwoleniebym cię nie pytał, poszedłbyś pod karabin i basta.
Król podniósł kij groźnie i powtórzył:
Fort!
Masłowski się odwrócił do wyjścia, a Wangenheim wskazał mu, drzwi otworzywszy, drogę, gdy w sieni chaty pan Ksawery oko w oko spotkał się tu z bardzo dziwnem zjawiskiem, które go powstrzymało zdumionego.
Stało tu dwóch ich mościów, cabinet-sekretarzy jego królewskiej mości, w rodzaju mundurków dosyć niepoczesnych, z papierami pod pachą. Czekali widać, ażeby ich zawołano. Jeden z nich pociesznie pękaty i mały, w peruce z lokami nad uchem i harcapkiem z jasną wstążką, żuł coś w ustach, korzystając z wolnego czasu, widocznie nie interesując się wcale tem, co się koło niego działo. Kiedy niekiedy ręką sięgał do kieszeni, wyjmował coś z niej i sypał do gęby, pracowicie natychmiast obracając ten materjał pożywny zębami. Na wygolonej twarzy znać było ruchy muskułów pospieszne, dozwalające odgadywać głodną łapczywość. Drugi obok, z miną roztargnioną, tak się zdał Masłowskiemu do Simonisa podobnym, iż na chwilę osłupiał. Nie musiał to jednak być ów elegant kawaler, chociaż twarz nadzwyczaj go przypominała, bo, spojrzawszy na Masłowskiego, nie okazał najmniej, ażeby go poznał. Owszem z uwagą nań patrzał, ale z objętością zupełną i oczy zaraz ku drzwiom obrócił. Pan Ksawery stał jeszcze, nie wiedząc, czy mu się przypomnieć, czy go spytać, gdy major Wangenheim powtórzył mu rozkaz króla: aby, dopóki wolnym jest, ruszał, gdzie chce. Radził mu, co najbliżej dostać się do Königsteinu do Brühla, gdzieby odzież lepszą mógł dostać.
Nieszczęśliwego Masłowskiego, gdy po sprawieniu poselstwa przedzierał się do Drezna, schwyciły były placówki pruskie. Zaprowadzono go do głównej kwatery, okrzyczano szpiegiem. Zrazu była mowa o rozstrzelaniu. Zimna krew, przytomność, obce może pochodzenie, brak wszelkich dowodów, tłumaczenie się śmiałe, zjednały chłopcu opiekę starszyzny wojskowej. Powiedziano o nim królowi, który z początku kazał go był wcielić do wojska. Masłowski się temu oparł. Stawiony przed królem, powiedział, że jest szlachcicem polskim z czego Fryderyk tylko drwił sobie, jednakże trochę francuzczyzny a wiele przytomności umysłu wyjednały mu tyle względów u króla, iż mu dał do wyboru: albo drwa rąbać i wodę nosić przy obozie, lub wdziać mundur. Wodzono go za obozem z kilku innemi więźniami, aż go major Wangenheim wyprosił.
Pan Ksawery mógł się pochwalić, że przetrwał jedną z najcięższych prób, jakie w czasie wojny spotkać mogą, i to zwycięsko. Na chwilę nawet, przy chłodzie, głodzie, wśród znęcania się i urągowiska żołnierzy, nie opuściła go krew zimna i humor wesoły. Ci, co mu dokuczali, wydziwić się nie mogli praktycznej filozofji chłopaka i nieustraszonemu męstwu. W czasie bitwy pod Lowositz, na chwilę był w ogniu najstraszniejszym, wlazł na wóz, patrzał na potykających się, śmiał się i bił brawo. Ta odwaga jednała mu podziwienie i serca. Zdawało się, że człowiek z takim usposobieniem powinien był nabrać smaku do wojennego rzemiosła; lecz Masłowski na ponowione propozycje odpowiedział, że woli z musu nosić wodę, niż z ochoty bić się za Prusaków.
Wangenheim o tym osobliwszym oryginale mówił podobno Fryderykowi, a król z przekąsem nazywał go „panem niepozwalam“; koniec końców uwolnić go jednak kazano. Nie pozostawało Masłowskiemu nic innego, tylko dostać się do najbliższego Königsteinu, bo w stroju, jaki miał, do Drezna, w zimną porę, trudno się było wybierać. Strój ten, jakeśmy mówili, składał się ze zgrzebnej, bardzo brudnej koszuli, w części dziurawej; ze szkaradnego, zatłuszczonego kożuszka dziurawego, także ze spodni płóciennych i chodaków, które niegdyś były skórzane, a trzymały się tylko dzięki misternie pozczepianym sznurkom. To, co się nazywało czapką, było w istocie kawałem łachmana, w którym mógł się bardzo domyślny znawca dobadać resztki futra i tkaniny, która suknem być mogła. Nadto Masłowski nie posiadał na razie więcej, oprócz kawałka prostego sznura, znalezionego gdzieś na drodze, którym się opasywał. Wymizerowany był strasznie, a mimo biedy, oczy mu się śmiały i usta drgały, byle cośkolwiek zabawniejszego nad żołnierzy pruskich zobaczył. Na polu bitwy pod Lowositz zdobył sobie był płaszcz, buty i niejaki zasób po austryackim oficerze, z którego trupem się spotkał; lecz w kilka godzin gwardja jego królewskiej mości łup ten sobie przynależny odebrała.
Masłowski jeszcze stał, przypatrując się temu mniemanemu czy prawdziwemu Simonisowi, który go wcale znać nie chciał, gdy Wangenheim szepnął mu, aby do kancelarji poszedł po bilet, za którymby mógł się dostać do Königsteinu.
I w tej chwili zwrócił się do stojących cabinet-sekretarzy króla.
— Niech który z panów pójdzie napisać uwolnienie temu panu.
Z dwóch kandydatów do pisania, pierwszy, który był zajęty pożywieniem tajemniczego zapasu wydobywanego z kieszeni, uczynił taki ruch, jakby mu niezmiernie było pilno spełnić rozkaz; lecz w ruchu tym, na pozór gwałtownym, łatwo było dostrzedz, że, mimo pospiechu, rad się był dać swemu koledze wyprzedzić. Poruszył się bowiem w miejscu, nogami tupiąc, przechylając, ale zarazem w zgarnieniu papierów trzymanych szukając pretekstu do pozostania. Simonis czy też jego Sozya zdawał się nie chcieć rozumieć, że rozkaz się do niego stosował.
Skutkiem tego żaden z nich się nie ruszył, a major, zniecierpliwiony, zawołał, palcem wskazując pierwszego:
— Proszę iść, napisać bilet...
Masłowski tak był nawykły do podrzędnej roli, iż za próg się nie ruszył pierwszy. Widocznie nie rad z danego mu polecenia Simonis (nazwijmy go tem imieniem), milcząc, wyszedł szybko, nie oglądając się za siebie, wprost do domku sąsiedniego, w którym pracowali wojskowi pisarze i kancelarja przyboczna. Niewielka przestrzeń rozdzielała go od kwatery króla. Masłowski, wysunąwszy się za nim natychmiast, napróżno usiłował dogonić idącego przodem, który, jakby naumyślnie, pospieszał i doszedł drzwi kancelarji, nim pan Ksawery mógł za nim zdążyć.
Aż nadto było widoczne, iż unikał spotkania z więźniem, co pana Masłowskiego utwierdziło w przekonaniu, iż to był prawdziwy Simonis. Jaką on tu grał rolę? sługi, czy zdrajcy? odgadnąć było trudno. W razie, gdyby drugą przyjął na siebie, trzeba mu było przyznać odwagę niepospolitą. Masłowski się jej po nim nie spodziewał. Bądź co bądź, jakimś zdrajcą był zawsze Simonis, albo króla pruskiego, lub dwór saski poświęciwszy dla widoków swoich.
Panu Ksaweremu sprawiło to pewnego rodzaju obrzydliwość i obudzało w nim pogardę.
Gdy za Simonisem wszedł do małej izby, w której się znajdowali pisarze, znalazł tu ścisk, gwar i wrzawę, tak, że trudno się czego było dopytać. Niepodobne to było wcale do królewskiej kancelarji, ale raczej do jakiejś kordygardy i gospody. Żołnierze różnej broni, obdartusy najosobliwsi, więźniowie, księża, przekupki, wszystkiego tu było pełno. Do stołów, przy których pisano, docisnąć się było trudno. Pan Ksawery od progu przypatrywał się temu malowniczemu widokowi, gdy go z piórem za uchem pisarzyna wezwał do drugiej izby. W tej już się był skrył ów Simonis. Była to kancelarja osobna sekretarzy gabinetowych, mało co porządniejsza od pierwszej, ale przynajmniej niedostępna dla tłumu. Tu już za stołem przybyły sekretarz zajęty był pisaniem.
Masłowski, w progu stanąwszy, nie spuszczał go z oka.
— Dokąd się waćpan chcesz udać? — nie podnosząc nań oczu, spytał piszący.
— Przez Königstein do Drezna, bo przynajmniej buty i koszulę spodziewam się dostać u jego królewskiej mości, jeżeli król ma ich dwie pary.
Simonis nic nie odpowiedział, widocznie znać nie chciał Masłowskiego, chociaż głos jego zdradzał, i już omylić się ani wątpić nie było podobna.
— Czy mogę panu sekretarzowi — rzekł cicho Masłowski — służyć czem, jeżeli szczęśliwie do Drezna dopłynę?
Czekał na odpowiedź, ale tej nie otrzymał. Po pewnym przestanku, w ciągu którego pilno zajmował się pisaniem sekretarz, podniósł głowę, spojrzał na Masłowskiego, namarszczył się i, palec położywszy na ustach, wnet się wziął do wyciskania pieczęci na bilecie.
Pan Ksawery nic już nie mówił nawet, uśmiechał się tylko szydersko. Simonis, przygotowany bilet porzuciwszy na stoliku, wybiegł do pierwszej izby wrzawliwej, zahałasował tam bardzo, pokręcił się, wrócił, drzwiami okrutnie trzasnął za sobą, obejrzał się w okno, poza którem chodziła straż, kiedy niekiedy się ukazująca za szybami; pobiegł do szafki, wziął z półki kawałek chleba razowego i przybliżywszy się do Masłowskiego, wcisnął mu go w rękę, szepnąwszy: »Spörken na zamku«... Potem co najprędzej chwycił bilet już gotowy i począł po niemiecku krzyczeć na cały głos na Masłowskiego, ażeby sobie szedł do djabła, dopóki cały. Otworzył mu drzwi łając jeszcze, i zawołał na cały głos:
— Wynoś mi się!
Panu Ksaweremu na śmiech się zbierało, ale chleb za koszulę wcisnąwszy, wyszedł, bilet trzymając w ręku. Nie miał już tu co robić, obejrzał się tylko ku obozowi saskiemu, w którym zamęt i hałas panował niesłychany, a że jeszcze most, którym wojsko w nocy przeszło, stał naprzeciwko Königsteinu, powoli kierował się ku niemu. Po drodze pełno spotykał Prusaków, którzy już dokoła Sasów posterunki zajmowali. Naprawdę też, oprócz oficerów, trudno było jedno wojsko od drugiego rozpoznać; głodnym Sasom dano chleba, piwa i wódki i wszyscy pospołu z Prusakami chciwie się odżywiali, bo od dni trzech mało który co miał w gębie. Po drodze leżały konie zdechłe, wozy połamane i ludzie, którym nagłe osłabienie lub choroba dalej iść nie pozwoliła. Widok to był straszny i litość obudzający. Masłowski szedł, stawał, patrzał, ale i jemu spieszyć się trzeba było, bo i on ostatnich dni wiele stracił a pomódz nikomu nie mógł. Po razy kilka zatrzymywały go straże pruskie; pokazywał swój pas i szedł dalej. Minęło go kilku Saskich oficerów puszczonych na słowo, popatrzeli i poszli. Most na rzece jeszcze był cały; podszedłszy go powoli, skierował się na zamek. Tu resztki gwardji szczupłą straż trzymały u bramy. Wdrapawszy się na górę i wpuszczony przez sklepione wrota do środka, pan Ksawery zaraz w nich spotkał się się z Wernerem, paziem Brühla, który, poznawszy go, krzyknął.
— Prowadź mnie — rzekł — do jego ekscelencji, żebym przynajmniej miał się w co odziać i powrócić do Drezna.
Trudno się tu było czegokolwiek dopytać, taki popłoch panował na zamku. Werner przy najlepszej chęci usłużenia dawnemu towarzyszowi, nie mógł na razie lepiej mu przysłużyć się, jak wprowadzając go do cieplej izby i obiecując jedzenie.
Wypocząwszy i odzyskawszy swój humor, Masłowski potrafił nawet już między paziami nabyć sobie na kredyt ubranie porządne i ciepłe, nie chciał go jednak włożyć, pragnąc przedstawić się ministrowi tak, jak z niewoli powrócił.
Z południa ledwie wezwano go do domu komendanta, w którym i król i Brühl się schronili. Minister, widząc zbliżającego się odartego człowieka, cofnął się ze wstrętem przed nim, gdy Masłowski dał się mu poznać.
Załamał ręce Brühl.
— Co się z waćpanem działo?
— Tak mi służba przy boku Waszej Ekscelencji poszczęściła — rzekł Ksawery — iż na całe życie będę miał co opowiadać i o czem pamiętać.
— Jakim sposobem?
Masłowski przerwał.
— Opowiadać Waszej Ekscelencji takie smutne przygody moje byłoby za długo, dosyć, że mnie Prusacy zmusić chcieli do służby i miesiąc im drwa rąbać musiałem, nie chcąc karabina nosić; nareszcie mnie uwolniono.
— Pomścimy się za to wszystko! — szepnął Brühl. — A cóż waćpan myślisz robić z sobą?
— Ja muszę do Drezna — rzekł Masłowski. — Stamtąd prawdopodobnie na Wrocław do Polski powrócę, bo tu się już Waszej Ekscelencji przydać nie mogę.
— Jakto? i owszem — zawołał Brühl — dwór mój rozbity. My prawdopodobnie też do Polski na jakiś czas z królem udamy się. Waćpan zostaniesz przy mnie.
Masłowski skłonił się.
— Ale proszę Waszej Ekscelencji o pozwolenie udania się do Drezna, bo tam wszystko, co mam, zostało, a w dodatku i długi.
Brühl roztargniony nie zdawał się słuchać, chodził po izbie z namarszczonem czołem.
— Gdzie waćpana trzymano? — zapytał.
— Przy wojsku razem z połapanymi włóczęgami. Wycierpiałem wiele, lecz nabrałem doświadczenia: nie skarżę się.
— Cóż to tam za wojsko tego króla — przerwał Brühl — to zbierana drużyna, kupa rozbójników, obieżyświaty; kogo tam niema! to być musi lichota!
— To prawda — rzekł Masłowski — ale kij i groźba trzyma to w takiej ryzie, że ot biją najprawowitszych w świecie Austrjaków.
— Przypadek i nieopatrzność — szepnął Brühl.
Zamilkł i, zbliżywszy się do Masłowskiego, zapytał cicho.
— Słyszałeś waćpan co? cóż myślą dalej? Co mówią o dekrecie banicji, który rzesza wydała przeciw królowi?
— Śmieją się — rzekł Masłowski.
Brühl spojrzał srogo.
— Jak? cóż to ma znaczyć?
— Ale bo to ta sroga omyłka druku!
— Jaka?
Brühl nie wiedział nic. W istocie drukowany dekret zawierał najszkaradniejszy lapsus, jakiego mógł się zecer kiedy dopuścić. Któż wie, czy nie popełniono go umyślnie! »Spieszące posiłki państwa« drukarz zmienił na »nędzne posiłki«.
Nieśmiało wytłómaczył Masłowski, co się w dekrecie znajdowało. Minister zamilkł.
— Król jegomość pruski — dodał — wszystko to przypisuje Waszej Ekscelencji, do której ma największy żal; to też w obozie nieraz się słyszeć dawały odgróżki, że skoro czas będzie potemu, oczyszczą Prusacy i kamienia na kamieniu nie zostawią w dobrach Waszej Ekscelencji w Nischwitz pod Wurzen, w Grochwitz pod Herzbergiem, a nawet na zamku w Pförten na Łużycach.
— Niedoczekanie ich! — mruknął Brühl.
Masłowski, uzyskawszy tytułem pożyczki zasiłek i pożegnawszy ministra, który dłuższej rozmowy unikał, wybrał się do towarzyszów. Nazajutrz miał odjeżdżać do Drezna generał Bellegarde; przy nim więc wybrać się postanowił.
Prusacy od czasu osadzenia i zabrania w niewolę Sasów, daleko, mniej się obawiając, nie pilnowali już tak komunikacji pomiędzy Dreznem a resztą kraju. Królowi dozwolono ściągnąć stamtąd co mu do podróży było potrzebne, gdyż stanowczo za sześć dni do Polski jechać miano. August III najmocniej przekonany, iż to wygnanie długo trwać nie może, przyśpieszał sam wybór na sejm i wypoczynek w Warszawie. Brühlowi też dosyć było pilno wyrwać się z zasadzki i znaleźć dalej nieco od nieprzyjaciela, który się nań odgrażał.
Nie zapomniawszy o owym kawałku razowego chleba, przeznaczonym dla Spörkena, pan Ksawery umyty, uczesany, odziany, podobniejszy do człowieka, coraz weselszy, dosiadł jakiegoś lichego konia pożyczonego mu tutaj i pokłusował za generałem do Drezna.
Dostał się tu jeszcze w porę, aby po miesięcznej przeszło niebytności dostrzedz niezmierną różnicę między ową stolicą Augusta mocnego i słabego, a miastem zajętem przez pruską załogę.
Nie tknięto wprawdzie zamku, w którym królowa, nie zważając na nieprzyjemności spotykające ją i niebezpieczeństwo, na jakie narażone być mogła, chciała pozostać do końca; lecz przebrzmiała w nim muzyka, teatr był zamknięty, Włosi rozpędzeni, liczny dwór zmniejszył się dezercją, prześladowaniem, brakiem funduszów na jego utrzymanie. Król Fryderyk, który całą zajmował Saksonję i kiedy niekiedy wypłacał coś komu fałszywymi pieniędzmi, które umyślnie na te ciężkie czasy bić kazał, królowej pensji odmówił, życząc aby się o nią udała do męża i ministra.
Cicho więc i smutno a pusto było na zamku królowej.
W mieście królowało wojsko i militarny panował porządek. Na wałach i murach ustawiono już owe magdeburskie działa, w pysznym pałacu japońskim zrobiono skład słomy dla wojska; koszary na Nowem Mieście, gmach korpusu kadetów, gewandhaus, ratusz, zmieniły się na lazarety, do których zwieziono rannych z pod Lowositz i ze wszystkich utarczek. W ulicach więcej widać było wojskowych, niż mieszczan i ludu. Nad Elbą dwadzieścia kilka pieców z saskiej mąki na saskiem drzewie wypiekało chleb dla żołnierzy Fryderyka. Generał Wylich rządził w mieście. Z rozkazu protektora Saksonji, wprowadzając słuszną oszczędność, kancelarjom ze 190 000 talarów pensję zredukowano do trzydziestu. Talary z dobrego srebra zabierano do kas pruskich, mieniano je na efraimy różnego rodzaju, w których miedzi więcej niż srebra było.
Masłowski, wjechawszy do Drezna, poznać go nie mógł: ani owych lektyk złoconych, ani świetnych ekwipażów, ani elegantów dworskich, nigdzie widać nie było. W pałacu Brühla Prusacy zrobili odwach i szpital. Pożegnawszy generała, któremu towarzyszył, Masłowski pojechał wprost do Fuchsowej. Tu go bodaj za zabitego miano. Gdy stanął u drzwi i szukał oczyma, komuby powierzył konia, spostrzegła go i poznała gospodyni i jak szalona ze schodów ku niemu zbiegła.
Zabrakło jej tchu i głosu, gdy go witać zaczęła. Ludność domu całego zbiegła się zmartwychwstałego oglądać. Masłowski, ledwie z serdecznych uwolniwszy się uścisków, poszedł na górę. Szczęściem Fuchsowa obroniła się była od pruskiego oficera, którego jej chciano dać za załogę: mieszkanie było wolne, a rzeczy, z wyjątkiem niewielu obróconych na użytek w rachunku należności, znalazły się jeszcze całe. Fuchsowa wchodziła i wychodziła, śmiała się, płakała; opowiadała, jak ją oficer chciał gwałtem pocałować, jak mu się heroicznie obroniła, i nie dała spocząć Masłowskiemu, póki nie spostrzegła, że, słuchając jej, padłszy na łóżko, mimo wymownego opowiadania, usnął głęboko i chrapał.


VI.

Nazajutrz rano, p. Ksawery, nie zapomniawszy o chlebie przeznaczonym dla barona Spörkena, poszedł najprzód do kościoła. Królowa najczęściej teraz słuchała mszy świętej w kaplicy małej zamkowej, nie pokazywała się w loży. I tym razem Masłowski pustem go prawie zastał. Przed wielkiem ołtarzem kilka osób modliło się, msza była cicha. Nie uważał nawet, że u góry w jednej z lóż odsłonięto firankę i kobieta zakwefiona uklękła modlić się. On też modlił się, czegoś smutniejszy dziś, niż zwykle; przynajmniej chwilowo milczący ów kościół przyjął jakiemiś przypomnieniami kraju, młodości, nabożeństw okazałych i głośnych. Dom ojcowski, życie owe szlacheckie, towarzysze, zabawy wszystko mu przyszło na pamięć i zatęsknił do powrotu; miał już dosyć tego, co przecierpiał, a choć z początku śmiał się ze wszystkiego, na krwawem pobojowisku poraz pierwszy uczuł, że nie w każdej chwili i nie z każdego wypadku śmiać się godzi. Ta wojna, w której żadna strona nie pociągała go ku sobie, gdzie czasami mimowolnie rad był pobitym Sasom, niekiedy litował się nad nimi, oburzając przeciw Fryderykowi, nużyła go już, jak zbyt długo przeciągnięte widowisko.
Po skończonej mszy, wszedł powoli na zamek, zamierzając szukać generała Spörkena, gdy u schodów zastąpiła mu drogę piękna Pepita. Spojrzała nań i mimowolnie załamała piękne rączki.
— Mój Boże! — zawołała — cóżeśto waćpan wycierpieć musiał, kiedy tak na nim znać doznane cierpienie. Myśmy nic o nim nie wiedzieli.
— A kogożby to obchodzić mogło, co się ze mną stało przy tylu innych nieszczęściach! — rzekł, wesoło witając ją Masłowski.
— Ja nie wiem — odparła żywo panna Nostitz — nie wiem, czy kogo to obchodziło, ale zaręczyć panu mogę, że ja często myślałam o nim.
— Jużcić nie tak często, jak o Simonisie? — przebąknął złośliwie Masłowski.
Baronówna się zarumieniła i potrząsnęła główką tylko.
— A wie pani, com robił przez ten miesiąc? — zawołał Masłowski. — Rąbałem drwa na kominek króla jegomości pruskiego, nosiłem wodę, pasałem konie, wszystko to dlatego, żem munduru włożyć nie chciał. I chodziłem bosy, w starym kożuszku, aż mi samego siebie strach było. Nareszcie, zabrawszy całe wojsko saskie, mnie uwolnili, widząc, że żołnierza nie zrobią z takiego kloca niezgrabnego.
Panna Nostitz słuchała z uwagą. Ksawery spojrzał na nią, ale i na jej twarzy, choć spokojnie na zamku siedziała, znać było przebolałe dni trwogi i upokorzenia. Zbladło świeże lice, smutek oblewał je i zamyślenie w jej wieku podwczesne. Zestarzało biedne dziewczę. Nie śmiała go pytać o nic długo ale wpatrywała się nieśmiało, wachała się, jakby nie wiedząc od czego zacząć, aby się nie wydać niepotrzebnie.
Oszczędzając jej zakłopotania, Ksawery odezwał się:
— Widziałem kawalera de Simonis w nowych jego obowiązkach, ale dopiero ostatniego dnia; mówić znim jednak ja nie mogłem, on ze mną nie chciał.
Panna Nostitz przystąpiła bliżej.
— Gdzież? jak go pan widziałeś? co robi? nic panu nie polecił?
Milcząc, dobył Masłowski kawałek chleba z za sukni i, trzymając go w ręku, ukazał baronównie.
— Ten chleba kawałek przeznaczony dla barona Spörken...
Dziewczę sięgnęło po niego ręką, ale pan Ksawery przypomniał, że powinien był oddać baronowi.
— Chodźmy więc do niego — zawołała Pepita — chodźmy.
W pokoju generała siedziała Brühlowa. Na widok Masłowskiego wymizerowanego, znędzniałego posypały się pytania, na które długo odpowiadać musiał.
Słuchając opowiadania, Brühlowa płakała, ale łzy to były nie bólem, tylko gniewem wyciśnięte. Na twarz jej buchały płomienie, w oczach błyskał ogień dziki. Spörken tymczasem ów chleb w drugim pokoju rozciął i wyjął zeń cyfrowaną kartkę, ledwie czytelną, którą odczytać starał się. Hrabina Brühlowa poszła mu dopomódz, a baronówna została sam na sam z Masłowskim. Pytaniom nie było końca; przybyły musiał opowiadać, a Pepita, słuchając, często ocierała łzy z oczu.
— Zostaniesz pan z nami? — spytała w końcu po cichu.
— Nie, pani — odpowiedział Masłowski — jam tu niepotrzebny wcale, a w domu stary ojciec może choć teraz zatęsknił za mną, gdy się o wojnie dowiedział. Cóż wam tu ze mnie?
Spojrzała baronówna.
— Gdybyś pan w istocie nie był nam potrzebnym, nie wątp, że byłbyś miłym zawsze. Jednym więcej uczciwym i szlachetnym człowiekiem czuć przy sobie, to zawsze szczęście wielkie. My ich tu nadto nie mamy! Doświadczamy, niestety, co może siła, szczęście i niedola. Powoli opuszczają nas wszyscy, zostajemy same; ludzie biegną kłaniać się wschodzącej, choćby łunie pożarnej.
I zamilkła, w okno spoglądając, a potem zwróciła się doń, zmieniając rozmowę:
— Powiedz mi pan, jak wygląda Simonis? Jak go znalazłeś, gdzieś go widział?...
I niedokończywszy tego pytania, zarumieniona, dodała zaraz:
— Nie posądzaj mnie pan; nie rozpytuję oń dlatego, żebym miała czulsze powziąć dla niego sentymenty. Jestem dosyć szczerą i śmiałą, że do tego bym się przyznała; ale nie tak jest. Pytam, bo mam dla niego obowiązki wdzięczności: z małej przyczyny rzucił się w paszczekę lwu (poprawiła się nagle), przepraszam, wilkowi: uczynił to dla mnie. Wiesz pan, w jakim znajduje się położeniu. Należy mu się choć wspomnienie i o los jego troska.
Masłowski słuchał z uwagą, głos jego drżał, ale w istocie nie odzywała się w nim czułość, raczej obawa i sumienie. Z największymi więc szczegółami opisał jej spotkanie, znalezienie się jego i nadzwyczajne ostrożności, któremi się otaczał, widząc się z nim nawet bez świadków.
Słuchając, Pepita ręce załamała.
— O nieszczęśliwe położenie, które nas zmusza, nas, kobiety, mnie nawet do mieszania się w takie sprawy, z których co chwila płyną łzy, a co moment krew wytrysnąć może.
Obejrzała się na drzwi pokoju, w którym była Brühlowa.
— Nie dziwuję się hrabinie, ją to nawet bawić może; ale mnie! mnie! I posługiwać się często takimi ludźmi, do których wstręt czujemy, i czynić na co się wzdryga niewieście serce!
Spuściła oczy.
— Jużciż do tych ludzi, do których się czuje wstręt, nie liczy panna baronówna tego nieszczęśliwego Simonisa.
— Dla niego nie mam ani wstrętu, ani nadzwyczajnej sympatji — odpowiedziała z wyrazem szczerości — mam obowiązki. A, na czem się to skończy! — zawołała nagle — i kiedy się to skończy! Król wyjeżdża do Polski, my z królową zostajemy same, kobiety, na wyłomie...
I zakryła sobie oczy.
Masłowskiemu żal się zrobiło dziewczęcia, spojrzał na nią: łzy w oczach miała.
— Gdybym ja się pani na co mógł przydać! — rzekł cicho.
— Nie chcę was mieć na sumieniu — odparła baronówna. — Prawda, że na świecie, teraz szczególniej, czuję się bardzo osamotnioną; że czyjeś silne ramię i poczciwe serce brata bardzoby mi było pożądanem; ale można-ż wymagać takiej ofiary i czemżebym ją mogła opłacić? ja, co nie mam nic, nawet swobody rozporządzania sobą. Ja nie należę do siebie — dodała — kazano mi się poświęcić dla interesów królestwa. Żołnierze oddają za kraj życie, dlaczegóżbym ja szczęścia oddać nie miała?
Te wyrazy szybko wyrzekłszy, panna Nostitz wybiegła, nie patrząc na Masłowskiego, który przez chwilę pozostał jak wryty u okna; potem przeszedł się po pokoju, a gdy baron Spörken wyszedł, pożegnał jego i hrabinę Brühlową.
— Waćpan zostajesz z nami? — zapytała żona ministra która pragnęła do swoich intryg wmieszać i mieć pod ręką jak najwięcej osób.
— Jego ekscelencja kazał mi wracać do Polski, gdyż dworu będzie w Warszawie potrzebować — odezwał się Masłowski. — Muszę być posłusznym, jednakże nie wiem, kiedy wyjadę, bo wypocząć muszę, i czuję, że drodzebym teraz nie podołał, po służbie u Prusaków...
— Dopóki waćpan nie wyjedziesz — dodała hrabina, mierząc go oczyma, w których siłę wierzyła jeszcze — proszę się zgłaszać do mnie.
Z tem Masłowski wyszedł.
Nie mając nic do czynienia, umyślnie przysunął się po mieście, ciekaw przeistoczeniu, jakiemu uległo. Znajomych nie spotykał prawie nikogo, inna zupełnie ludność krążyła po ulicach, miasto cale wyglądało na koszary. Nierychło znużony i znudzony pan Ksawery powrócił do mieszkania. Ostatnia rozmowa z baronówną tkwiła mu w myśli, gniewał się sam na siebie.
— Nietylko pan stolnik, ale ja sam sobiebym dał na kobiercu, gdybym się miał w niemieckiej baronównie zakochać dlatego, że jej oczy czasem łzami zachodzą, w głosie brzmi coś tak serdecznego: ale Pepita istotnie niebezpieczna. Już mi się do domu odechciało, choć rano miałem najmocniejsze postanowienie.
Uderzył pięścią w stół gniewnie.
— Nie wart jestem być polskim szlachcicem!
Wyrzuty te jednak czynione samemu sobie nic nie pomogły; obraz pięknej baronówny stał mu przed oczyma. Masłowski, nie mając czem się rozerwać, aby się od tej zmory, jak powiadał, uwolnić, położył się spać z rozpaczy.


VII.

Nadeszła zima, która dała odetchnąć Fryderykowi, a raczej do nowej, upartszej i straszniejszej przygotować się walki. W Dreznie na pozór nie zmieniło się nic. Na zamku ta sama gromadka wiernych, coraz szczuplejsza, otaczała królowę, ściskając się i kupiąc koło niej. Tu wrzała codzień rosnąca nienawiść przeciwko Fryderykowi, z każdym dniem potęgujące się namiętności i najrozpaczliwsze przeciwko niemu spiski. Na czele najczynniejszych nieprzyjaciół jego stała zemstą pałająca hrabina Brühlowa. Przedłużające się położenie to, które co chwila pogarszać się zdawało, rodziło szał jakiś bezsilny, rzucający się do wszelkich środków możliwych przeciwko Fryderykowi. Stąd wychodzili potajemni posłańcy, śledzący każdy krok jego, upatrujący sposobności, w którejby podstępem, zdradą opanować go było można, pochwycić, nawet pozbawić go życia. Nie zastanowiono się nad trudnością wykonania planów podobnych, ani nad brakiem sił i narzędzi. Posługiwano się ludźmi, jacy się nastręczali, wierzono we wszystko, co przynosili płatni szpiedzy, łudzono się możliwością tego, co było niepodobieństwem.
Z drugiej strony, król pruski, który tak zwanych swych »cujons« opłacał sowicie, przez rozsianych po całym kraju, w postaciach różnych najemników, uwiadomiony był o usposobieniach przeciwko sobie dokładnie, a jeśli nici żadnego spisku schwycić nie mógł, miał się na baczności, czując, że one go otaczają. Brühlowa posyła łudzi do kwatery Fryderyka, król pruski słał na dwór saski coraz gęstsze szpiegi. Z obu stron ostrożności były największe, owoce tego potajemnego śledzenia bardzo szczupłe. Fryderyk wreszcie, z rodzajem fatalizmu, zaniechał zbytnich ostrożności, spuszczając się na szczęście swoje. Brühlowa, królowa, generał Spörken, z zaciętością trwali w swych zamiarach.
Simonis namówiony, wyprawiony, zręcznie dostał się do kancelarji, otrzymał miejsce sekretarza gabinetowego i, choć z największemi ostrożnościami, przysyłał wiadomości o projektach, miejscu pobytu, sile straży otaczającej i ludziach, których można było pozyskać. Oprócz niego kamerdyner króla Glasau zjednany był oddawna, opłacony i baron Spörken z hrabiną Brühlową usiłowali go skłonić, aby królowi wsypał do czekolady proszek, który mu powierzono. Glasau wziął go wprawdzie, ale nie przyrzekł, że użyje; wstręt jakiś i obawa go wstrzymywały.
Łudzono się tem, iż zasadzka, których już przygotowano kilka, potrafi żywcem pochwycić króla i uwieźć go do austrjackiego obozu. Środek ten mniej się wydawał wstrętliwym, a nawet łatwiejszym do wykonania.
Tymczasem król się z miejsca na miejsce przenosił, osnute plany niespodzianie się obróciły w niwecz, a Glasau, naglony, ostatecznego środka użyć się wahał.
Pobożna królowa, chociaż nie wiedziała o środkach, domyślała się spisków i modliła z dobrą wiarą za ich wykonanie szczęśliwe. Ojciec Guarini, nie pochwalając nic, nie biorąc udziału w niczem, bardzo zręcznie umiał tłómaczyć, nawet przykładami biblijnymi, jak dla ocalenia kraju i wiary daleko zajść było można. Całe to tajemnicze krzątanie się pokrytem było dla oczu ludzkich pozorną rezygnacją, lecz baczniejszy wzrok łatwo się istnienia skrytych mógł dobadać.
Stary generał Wylich, ówczesny komendant Drezna, jeden może nie domyślał się, nie przypuszczał, aby coś podobnego istnieć miało.
Wyżły jego przechodziły często z doniesieniem, że na zamku coś się smaży, że nieustanne narady, biegania, szepty, nie mogą być bez celu i znaczenia. Żołnierz i człek prosty, śmiał się z tego i odpowiadał, że się bab i babskich intryg nie lęka wcale.
Ciągnęło się to więc coraz żywiej, wzmagając, bo czas i bezkarność ośmielały hrabinę Brühlową.
W początku zimy, Simonis, który miał ciągłe stosunki z generałem Spörken, umiał bardzo zręcznie wyrobić sobie pozwolenie, a nawet polecenie do generała Wylicha. Sam król kazał mu ostrzedz komendanta Drezna, iż na zamku knują spiski, że wysyłają przekupionych, że stosunki mają nawet w jego otoczeniu, których dotąd dojść było niepodobna.
Słuchając tej instrukcji, Simonis musiał zebrać całą siłę swą i odwagę, aby nie okazać, jaką go przejęła trwogą. Spodziewał się wprawdzie urzędowej misji, ale nigdy tak niebezpiecznej, tak ciężkiej.
Fryderyk, który z posług Szwajcara dosyć był zadowolony, a nie powziął dotąd najmniejszego podejrzenia, kazał mu dać małą gratyfikację i prędki powrót zalecił. Ktoby był widział naówczas Simonisa po krótkiej rozmowie wychodzącego z pokoju, z zaschłemi usty i językiem do podniebienia przylgłym, bladego, z oczyma obłąkanemi, byłby się może domyślił, jaką trwogę miał w duszy. Simonis wiedział bardzo dobrze, iż narażał się na szubienicę. Nierychło cokolwiek mógł przyjść do siebie; a w drodze dopiero wstąpiło w niego cokolwiek odwagi. Przychodziły mu także myśli i przypuszczenia tak straszne, że w podróży już chciał się wyrzec wszystkiego i gdziekolwiekbądź szukać bezpiecznego schronienia.
Glasau wiedział o Simonisie, tak jak on też znał całą historję przekupionego kamerdynera, nad którym dozór miał polecony a na charakterze nie polegał wcale. Zmuszony oddalić się, lękać się zaczynał, aby Glasau, trwogą przejęty lub pochwycony na jakim uczynku, nie wydał jego wspólnictwa. Jechał do Drezna, gdzie na dany znak łatwo go mogli pochwycić.
Im bardziej zbliżał się do stolicy, tem ta trwoga więcej go opanowywała. Nawet obraz pięknej Pepity, dla której poświęcił wszystko, z długim od niej oddaleniem stracił na potędze i uroku. Zbliżenie się wreszcie do Fryderyka i poznanie lepsze charakteru energicznego wodza, kazało mu wątpić, na jaką stronę waga zwycięstwa przychyli się.
Szczególniej ta ostatnia wątpliwość podziałała na Szwajcara, w którego charakterze przemagała piecza o interes własny i wyratowanie najprzód siebie. Przybywał więc do Drezna w usposobieniu wątpliwem, z obawą wielką, ostygły znacznie, namyślając się, co począć dalej. Zaczynał wierzyć w duchu, że, mimo 700 000 sprzymierzonych przeciwko niemu, Fryderyk ze swymi 260 000 może zwyciężyć. Naówczas Simonis był zgubionym. W drodze jednak nie uciekł do Szwajcarji, chociaż wielką miał do tego pokusę. Chciał widzieć naocznie, jak rzeczy stały na dworze królowej.
Rozbrojenie wojsk saskich, wcielenie ich do pruskiej armji, wyjazd króla i Brühla do Polski, moralne znękanie Saksonji, zwycięstwo odniesione nad Austrjakami, wszystko to przyczyniło się wielce do zachwiania postanowień Simonisa poświęcenia sprawie dworu saskiego.
Jadąc z poleceniem króla, musiał naturalnie wstawić się, zameldowawszy u bramy wprost generałowi Wylichowi.
Godzina była bliska południa, gdy go wpuszczono do komendanta, który właśnie się do obiadu zabierał. Stary żołnierz nabrał obyczajów cynicznych króla swego i przesadzał jeszcze grubiaństwem i szorstkością.
W izbie, do której go wpuszczono, stół był nakryty na dwie osoby. Simonis przez drzwi otwarte spostrzegł, niezmiernie zdziwiony, siedzącą dawną swą znajomą, pannę Doris, wyróżowaną, i wybieloną i dosyć strojną, która na widok jego o mało też nie krzyknęła.
Wylich z rękoma w kieszeniach, z fajką w ustach, powitał go z wysokością swej komendanckiej godności.
Nieznacznie, po przywitaniu, dał mu do zrozumienia przybywający, że miał doń poufne od króla polecenie.
Wylich pannie Doris, odwróciwszy się, kazał iść... do djabła. Francuzka schowała się tylko do trzeciego pokoju, od którego komendant drzwi zamknął. Naówczas Simonis, łagodząc nieco, zdał mu rozkazy królewskie, tyczące się spisków i knowań zamkowych.
Wylich wysłuchał, ustami kręcąc.
— Dobrze, dobrze — rzekł — posłów nie ścinają i nie wieszają, ale to są bzdurstwa, któremi królowi jegomości zdala nabijają głowę. To moja rzecz. Ja tu wiem o najmniejszym szepcie, mojego oka nic nie uchodzi. Niema się tu czego lękać. Królowa się modli, Brühlowa się wścieka i po wszystkiem.
Ręką machnął.
— Co więcej?
Simonis odpowiedział na kilka pytań i zamilkł. W pół godziny skończyła się i wyczerpała rozmowa. Wylich stanął w oknie, a Simonis zabierał się do wyjścia.
— Panie generale — rzekł — mam polecenie dowiedzenia się cokolwiek i przypatrzenia zbliska temu, co się w zamku dzieje; oznajmuję więc o tem.
Wylich rozśmiał się.
— A wleź sobie choć na wieżę i rozpatruj się, w czem chcesz to mi wszystko jedno.
Uwolniony w ten sposób, Szwajcar wydobył się na swobodę i poszedł szukać mieszkania, któreby nazbyt na oku nie było. Wynalezienie łatwo nie przyszło, tak Prusacy wypełniali miasto całe. Prywatne nawet domy, gdziekolwiek obszerniejsze znalazło się mieszkanie, zajmowali chorzy oficerowie i gawiedź wojskowa.
O zmroku już wybrał się z pewnemi ostrożnościami, aby łatwo nie być poznanym i wyszpiegowanym, do zamku. Nie bardzo pewnym był do kogo udać się dla dowiedzenia się o baronównę, gdy na dole u schodów spostrzegł Masłowskiego. Pan Ksawery, opóźniwszy bez powodu wyjazd do kraju, kręcił się częściej, niż było potrzeba, około zamku i sam przed sobą wyznawał, że zasługiwał na to, co mu ojciec przyrzekł. Nie chciał się zgodzić na to, żeby był zakochany w baronównie, ale mówił sobie, iż go bardzo zajmowała i miał wielką dla niej sympatję i przyjaźń.
Posługiwał jej, jak umiał, jak mógł, a korzystał z tego, żeby ją widywał jak najczęściej. Widok twarzy Simonisa przykre na nim uczynił wrażenie. Ścisnęło mu się serce. Nie umiał nawet pokryć niechęci, z jaką rad nierad go witał. Zwykle wymowny aż nadto, tym razem stał jak słup.
— Chciałbym się widzieć z baronówną — odezwał się Simonis po cichu.
Masłowski wskazał mu palcem drogę na górę, ale prowadzić go nie miał ochoty, ani dłużej rozmawiać. Poszedł więc, rozglądając się, Szwajcar i trafił do mieszkania Spörkena, który go z niewymownem wzruszeniem przywitał. Lecz, że sam przez się nic nie czynił, ruszył się natychmiast dać znać hrabinie Brühlowej.
Napomknęliśmy już kilkakrotnie o roli, jaką odegrywała hrabina. Namiętnej tej, nieszczęśliwej, zbłąkanej kobiecie potrzeba było zawsze czegoś do zabawy, czegoś, coby ją budziło do życia i usnąć jej nie dało. Od wyjścia za mąż gorączkowo tak chwytała się wszystkiego, co sztuczny cel próżnemu sercu jej dać mogło. Wychowywała dzieci, któremi już rozporządzano, i które się jej wprzódy z rąk wyrywały, a teraz zupełnie uciekły. Miłości ich nawet zyskać nie mogła. Zaprzątała się tak z kolei wszystkiem, co życie może uczynić znośnem, co o ranach pozwala zapomnieć. Fantazje czasem dochodziły do szałów, po których znowu następowała apatja, milczenie, ziewanie, nudy. Naówczas gorączkowo zajmowała się jakimś Blumli, jakimś Seyfertem, starała się z nich uczynić ludzi... ideały serca, a kończyło się to jak ze Seyfertem pod pręgierzem, jak z Blumli na wyczerpaniu i pogardzie.
W takich paraksyzmach pragnień i rozczarowań przeżyła Brühlowa aż do dni ostatnich. Fryderyk Wielki obumierającą już wskrzesił do życia, do zemsty. Rzuciła się z całą gwałtownością charakteru swojego do wojny przeciwko niemu. Prowadziła ją jak dotąd wszystkie życia sprawy, nie znając miary w namiętności i nie przebierając w środkach.
Bezskuteczność starań tych zaczynała ją nudzić i niecierpliwić. Czekać nigdy nie umiała. Życie przy królowej znękanej, fanatycznie pobożnej, pół dnia spędzającej na religijnych praktykach, przykrzyło się. Brakło jej tego dworu młodego, dawnych lat, z którego sobie wybierała ofiary. Nie była już tą panią wszechwładną, na której skinienie twarze się zmieniały, jawili się i znikali ludzie.
Gdy baron Spörken dał jej znać o przybyłem Simonisie, hrabina była właśnie w tem usposobieniu apatycznem, znużona, prawie do śmierci. Wiadomość la poruszyła ją, zelektryzowała. Zerwała się i pobiegła.
Simonis już dawniej był wpadł jej w oko i — fantazja została niespełnioną. Miała mu za złe, że tak łatwo mógł się jej wyrzec. Trochę zemsty czuła w sercu. Nie pokazała mu jej wszakże i wyszła, spojrzawszy w zwierciadło, chcąc być piękną, ożywioną, więcej udając gorączkę niż w istocie rozgorączkowana.
Wchodząc podała mu rękę.
Spörken usunął się nieco.
— Przecież! rada jestem, że was widzę nareszcie. Tak długo czekałam wiadomości, tyle czasu upłynęło bez skutku! Cóż się dzieje? co robicie! My z założonemi rękami, a Prusacy zwycięzcy. Król...
— Pani! — odezwał się Simonis — czyniliśmy, co mogli, nie było sposobu stanowczego przedsiębrać kroku.
— A Glasau? wszakże to każdego dnia spełnić się może. Cóż mówi Glasau?
— Ociąga się, zwleka — rzekł po cichu Simonis — mieliśmy nadzieję, nie uciekając się do tego środka...
— Tu niema co w środkach przebierać — przerwała namiętnie Brühlowa. — Szkodliwego zwierzęcia pozbywa się na wszelki sposób. Glasau zdradza nas, a pan... pan nie dosyć go przynaglasz... Wszystkie trzy plany pochwycenia, tak wybornie osnute, w niwecz się obróciły.
— Nie z naszej winy — odparł Simonis — król zmieniał kwaterę, a z nią zmieniały się warunki.
Brühlowa odwróciła się pogardliwie, lecz wprędce zmieniając usposobienie, łagodniej przemówiła i pociągnęła Simonisa ku oknu. Tu, jakby w głąb jego duszy zajrzeć chciała, męcząc go wejrzeniami wyzywającemi, badawczemi, zagadkowemi dlań, przedłużyła rozmowę niepotrzebnie, nie dając mu odejść i powracając do jednych zarzutów, wymówek i badań.
Simonis dosyć zręcznie zrazu uniewinniał się, potem tok tej rozmowy zmieniać się zaczął. Brühlowa wywodziła skargi, malowała swe położenie, uczucia, czyniła zwierzenia, starała się okazać zajmującą, czułą, nieszczęśliwą. Z niezmierną zręcznością i świadomością środków, z zalotnością kobiety, która przeszła przez długie doświadczenia, starała się wywrzeć wrażenie na Simonisie, zapisać tę chwilę w jego pamięci, słowem, zawrócić mu głowę.
Długą godzinę trwało to, póki Szwajcar nareszcie nie zebrał się na przestrzeżenie o tem, z czem go Fryderyk wyprawił. Zalecał ostrożność. Śmiała się Brühlowa.
Spörken, znużony oczekiwaniem, wyszedł, zostawiając ich sam na sam. Przedłużyło to jeszcze narady, w ciągu których hrabina tyle obcych wtrącała przedmiotów, iż byłyby mogły trwać niewiem jak długo, gdyby baronówna, dowiedziawszy się od generała o przybyciu Simonisa, nie weszła do pokoju.
Przywitanie było z obu stron pełne zakłopotania jakiegoś i chłodniejsze, niż spodziewać się było można. Pepita nigdy nie miała nazbyt gorącego uczucia dla człowieka, dla którego musiała być tylko przynętą. Simonis wahał się już czy iść dalej... spotkali się więc, jak często po długiem niewidzeniu bywa, zimniejsi daleko. Hrabina, szydersko popatrzywszy na oboje, nie dozwoliła im zostać sam na sam i postanowiła być natrętną.
Słów kilka zaledwie mogli przemówić do siebie; baronównie, zwykle wymownej i odważnej słów brakło.
— Ja też na sznurku tylko wypuszczony jestem z klatki — odpowiedział Simonis — i natychmiast powracać do niej muszę.
— Tak — wtrąciła Brühlowa — byle tylko skuteczniejszą była ta wyprawa. Każda godzina dla nas wiekiem.
— A! pani! — zawołał Szwajcar — czemże ona dla mnie dopiero?
— Myślę, żeś się pan z tem przeznaczeniem trochę pogodzić musiał — szydersko dopowiedziała Brühlowa.
Simonis westchnął spoglądając na pannę Pepitę.
Hrabina odstąpiła tylko na chwilę, aby się przejść po pokoju, ale nie spuściła ich z oka. Szyderski jej uśmiech zarówno Simonisa, jak Pepitę ostudzał, bali się ust otworzyć, Szwajcar w końcu nie mogąc dłużej pozostać, aby nie ściągnąć podejrzenia, kilka słów przemówiwszy, wysunął się.
Uważał, że baronówna mniej niż dawniej była śmiała i trzymała się w niejakiem oddaleniu.
Już był w korytarzu gdy hrabina wyszła za nim i skinęła.
— Potrzebuję z panem zupełnie na osobności pomówić bez świadków... tak nawet, aby drudzy o tem nie wiedzieli; jest to koniecznem. Tu niepodobna.
To mówiąc, zbliżyła się doń i, dodając mu, że w zamkowej ulicy czekać na niego będzie przed nocą. Dom ten przez Georgenthor łączył się z zamkiem samym; hrabina miała w nim, jeśli nie mieszkanie, to kryjówkę, w której przyjmowała swych powierników. Simonis z razu chciał się wymawiać, lecz nakazujące, ponowione żądanie usta mu zamknęło. Hrabina nie rozumiała tego, aby jej coś odmówić było podobna.
Gdy, z głową jakby upojoną i rozmarzoną dziwnie, rozdraźniony Simonis znalazł się sam nareszcie i, zszedłszy w podwórze, spotkał się znowu z Masłowskim, którego się tu spodziewał i który czekał w istocie na niego, długo przemówić nie mógł, potrzebując znowu przyjść do zwykłego stanu. Brühlowa potrafi dokazać, co chciała; Simonis czuł się pijanym wszystkiem tem, co niby niechcący rzuciła mu w duszę.
Umyślniem tu na was czekał — rzekł Masłowski — bo kto wie, czybyście gdzieindziej chcieli się widzieć ze mną. No? cóż z wami?
— A wy? — spytał Simonis.
— Ja, to nic: mam długi i te mnie za poły trzymają.
Szwajcar westchnął.
— Gdybyście się nie obawiali — szepnął Masłowski — zaprowadziłbym was do gospody Brühlowczyków. Reszta dworzan ministra, która się tu mimowoli została, schodzi się tu wieczorami kląć Prusaków...
— Którzy nas podsłuchują — dodał Simonis.
— Gdyby tylko jeden wieczór słuchali, jużby nas tu żadnego niebyło — rzekł Masłowski, śmiejąc się.
— A gdzież ta wasza gospoda?
— Idzież ze mną? — zapytał Ksawery.
Zawahał się sekretarz gabinetowy.
— Nie mogę — rzekł — wybyście się mnie obawiali, a ja was; nie mogę.
Pożegnali się i Masłowski zniknął w ciemnej ulicy.
Szwajcar zaszedł do swej gospody spocząć, a o wieczornej godzinie naznaczonej znalazł się z kluczem u drzwi domu przy ulicy zamkowej. Zabawił tam późno w noc, a gdy wyszedł rozmarzony bardziej jeszcze niż z rana, nie uważał nawet, iż miał jakiegoś anioła stróża za sobą, który z daleka odprowadzał go do gospody.
W pierwszym planie Simonisa, zatrzymanie się w Dreznie niewiele miało zabrać czasu: nazajutrz wszakże z gospody wyniósł się niewiadomo dokąd i przed Masłowskim przyznał się, iż zapewnie dłużej zostanie niż myślał. Drugiego dnia poszedł do generała. Żołnierz go tak przyjął, jak zwykle wojskowi biuralistów przyjmują, nie tając mu pewnego rodzaju lekceważenia.
— A waćpan tu jeszcze?
— Tak jest, panie generale, przyszedłem mu dać znać, iż zapewne dni kilka zabawić będę musiał, bo trafiłem na poszlaki pewne, z których będę musiał zdać sprawę.
Generał na niego popatrzał i pokiwał głową.
— Dobry wyżył z waćpana — rzekł, mrucząc — ale i my tu też nosy mamy... To do mnie nie należy... Wąchaj sobie waćpan i... kłaniam się! — głośniej dodał, drzwi wskazując — kłaniam się.
Stąd poszedł Szwajcar do Beguelina, który go przyjął z niezmiernym respektem, wiedząc już, że ma do czynienia z jednym z sekretarzy króla. Beguelin wobec władz wojskowych zmalał był i smutną miał postać. Sery stały zamknięte i nie wydawał się z nimi, aby ich w rekwizycję nie wzięto. Posadził gościa na czarnej kanapce i na wojnę wogóle uskarżać się zaczął.
— Niewygodne położenie — rzekł, skrobiąc się w głowę. — Austrjacy gotowi bombardować, a bomby nie pytają, gdzie który radca mieszka... Uchowaj Boże wezmą Drezno... nasz król będzie niechybnie odbierał i spali.
Podniósł ręce do góry.
— Do czego te wojny! — mruknął — handel psują, ludzi ginie i spokojności niema...
Beguelin był tego zdania, że należało lepiej zły pokój zawrzeć, niż najszczęśliwszą wojnę przedłużać.
Zabawiwszy trochę czasu, Simonis wrócił do zamku, ale do baronówny dostąpić nie mógł. Spotkał Brühlową, która go na krok nie puszczała. Narady były ciągłe, we dnie i wieczorami.
Baronówna też niebardzo narzucała się Szwajcarowi i oboje znaleźli się daleko więcej obcemi, niż byli. Kilka dni upłynęło, nim Simonis pochwycił sposobność rozmówienia się z Pepitą.
— Jestem bardzo nieszczęśliwy — rzekł do niej — bo choć tu już od dni kilku siedzę, zbliżyć się do pani mi nie wolno.
— Czy moja w tem wina? — spytała Pepita — mów pan otwarcie.
Simonis trochę się zmieszał.
— Ja prawdziwie nie wiem, z mojej strony ja także winy nie czuję.
— Może przeznaczenie? — odezwała się baronówna.
Szwajcar milczał.
— Niepodobna, ażebym ja was szukała — ciągnęło dalej dziewczę coraz śmielej — tego po mnie wymagać nie możecie a bądźcie szczerzy; czy wam z tem bardzo źle, ja nie wiem.
— Pani wątpi?
— Nie, ja jestem pewna, że zbyt za mną nie tęsknicie. Proszę was, nie zmuszając się do żadnych czułości sztucznych. Ja w razie potrzeby słowa dotrzymam, niepotrzebujecie się silić na zakochanie we mnie.
Mówiła to tak chłodno, bez żadnego gniewu, bez zazdrości, iż Simonis uczuł się dotkniętym.
— Widzę, żem zupełnie łaski u pani stracił — szepnął.
— Bądź pan spokojny — dodała Pepita — spełnij tylko, coś przyrzekł, bądź nam wiernym, a na moje słowo rachować możesz.
To mówiąc, jak gdyby rozmowy przedłużać nie chciała, odeszła. W chwilę potem Brühlowa zabrała go z sobą dla narady z generałem Spörken.
Przybycie Simonisa było jakby bodźcem do coraz bardziej gorączkowej czynności. Codzień coś nowego było na stole, a rozprawy o każdym kroku zabierały godziny. Tego dnia znowu odebrano wiadomość, iż ułożone porwanie i wydanie generałowi Bour króla pruskiego udać się w żaden sposób nie mogło.
Brühlowa była gniewna.
Chodziła po pokoju, nie kryjąc swojego oburzenia i narzekając na niedołęstwo wszystkich, co tyle kosztowali, a nic zrobić nie mogli.
— Należy natychmiast wyprawić do Glasaua — dodała — ostatniego użyć środka.., zmusić go, aby nie zwlekał... Waćpan napiszesz zaraz do niego, a generał wyśle pismo przez zaufanego człowieka.
Simonis się zawahał, ale nie cierpiąca sprzeciwiania się najmniejszego kobieta tupnęła nogą i wskazała mu miejsce przy stole.
— Ja to biorę na moje sumienie, na odpowiedzialność moją; czasu dosyć zmarnowano... niech Glasau spełni, co przyrzekł... Nie słucham nic... poślijcie mu, co zechce... ja oddam, co mam... Zapłacimy mu ile każe...
Zmuszony do pisania, przelękły szwajcar usiadł. Nie było sposobu się oprzeć; spojrzał kilka razy na hrabinę; nie dała mu mówić. Powtarzała ciągle:
— Ja to biorę na moje sumienie.
Simonis napisał, co mu kazano. Obwinięto papierem tym rulon dukatów. Spörken go opieczętował i wyszedł. Maks wstawał blady od stołu.
— Pani mi daruje — rzekł cicho — jakkolwiek Glasauowi udać się może...
— Musi! — przerwała hrabina.
— Lecz gdyby coś niespodzianego zdradziło...
— To nie może być.
— Jednakże — wtrącił Simonis — ja nie wiem, czy w takim razie potrzeba, żebym i ja padł ofiarą?
— Waćpan? — przerwała, za rękę go chwytając, hrabina — waćpan! nigdy w świecie! Jesteś mi potrzebny. Ja losu jego się podejmuję. Baronównę możesz odstąpić komu chcesz, waćpan nie potrzebujesz jej, ja zapewnię jego przyszłość.
Skłonił się Simonis i dosyć poufale spytał cicho:
— Lecz jeśli tak jest, czy nie lepiej, abym, czekając na wypadek, skrył się? Jeżeli Glasau chybi...
— Glasau chybić nie może! — z gniewem w oczach i głosie odparła Brühlowa — niecierpliwisz mnie!
Dopiero ochłonąwszy, rzekła, rękę mu kładąc na ramieniu:
— Tak jest, Simonis, na tym obrzydliwym świecie możliwe wszystko; skryj się. Masz jakieś przeczucie. Ja straciłam wszelkie: gdy przeczuwam dobro, przychodzi zło, a gdy się zła spodziewam, ona jedno nie zawodzi. Tak, skryj się — dodała głosem drzącym — ja potrzebuję cię...
Głowę otuliwszy dłoniami, przeszła się kilka razy po pokoju milcząca i zamyślona. Widać było, że myśl o zemście, o sprawie królowej, o kraju, ustąpiła bliższej jakiejś o własnych losach.
Zwróciła się do Simonisa.
— Waćpan powinieneś stanowczo zerwać z baronówną — rzekła — ona go nie kocha, to są więzy. Ja tego nie chcę. Baronówna! — dodała — baronówna nie ma więcej nad kawałek ziemi w górach i pusty zamek. To wszystko niewiele warte. Mój mąż wyrobi wam dar od króla znaczniejszy, ja potrafię mu uzyskać posadę. Ta wojna wiecznie trwać nie może; a jeśli Glasau... Ale nie chcę ani mówić o tem, ani rachować. Choćby Glasau chybił, są inne środki... Tak, tak — zawołała, coraz się rozgorączkowując — choćby się sto razy nie powiodło, choćby się wszyscy ulękli i cofnęli, ja nigdy! nigdy! Moja miłość i nienawiść nie kończą się, mogę usnąć, ale się budzę jutro rzeźwiejszą jeszcze. Chybabym umarła.
Przeszła się tak kilka razy po izbie i uspokoiła nareszcie; przystąpiła do Simonisa, zdejmując soliter z palca i, trzymając go w ręku, rzekła po cichu:
— Ten pierścień dawno miałam od króla, daję go wam na znak, że spełnię, com przyrzekła. Zerwij z baronówną, ja się dzielić z nikim nie mogę.
Simonis całował jej rękę blady, gdy generał i Pepita weszli i przerwali tę scenę. Brühlowa, zapewne chcąc ułatwić to zerwanie, którego się domagała, natychmiast wysunęła się z generałem do drugiego pokoju, oczyma nakazując Simonisowi, aby spełnił jej rozkaz.
Baronówna, wchodząc do pokoju, choć nie postrzegła może oddawania pierścienia, mogła się domyślić poufałego zbliżenia się z postawy hrabiny i pomieszania Simonisa, który zbyt spiesznie, spostrzegłszy ją, cofnął się. Nadto wiele wiedziała i słyszała z życia ówczesnego piękna Pepita, aby się jego tajemnic domyślić nie mogła; życie hrabiny było jej znane dobrze. Miłość własna ucierpiała może w pierwszej chwili, lecz po rozmyśle uspokoiła się łatwo. Chłodna więc i na pozór zupełnie obojętna znalazła się na przeciw Simonisa, witającego ją z nadskakującą grzecznością.
Spojrzała mu w oczy z takim wyrazem wszechwiedzy i spokoju, że Maks się trochę zmieszał, czując odgadniętym.
— Może przeszkodziłam — odezwała się.
— Nie, wszystko skończone — odparł Maks.
— Spodziewam się, że szczęśliwie — dodała, spoglądając na pierścień, który Simonis ukryć zapomniał.
Nie odpowiadając na to, spuścił oczy.
— Tak jest, tak — rzekł — ale kiedyż można być pewnym, że to, co się wydaje szczęśliwem, rzeczywiście się powiedzie.
— Masz pan wielką słuszność, jest to prawda, która w całem życiu zastosować się daje. Nie jesteśmy nigdy niczego pewni.
— Niestety! — westchnął Maks.
Pepita spojrzała na niego i rozśmiała się.
— Cóż dalej? — zapytała.
— Najsmutniejsze to — odpowiedział Simonis — że ja zapewne będę zmuszony przez czas jakiś się ukrywać i że nie będę miał szczęścia widywać pani.
— Ale czyż to się mogło szczęściem nazywać? — odezwała się baronówna. — Mnie się zdaje, że to kłopot niepotrzebny. Ja się wcale nie łudzę.
— To ja powinienbym z tych słów pani, a podobno i z wielu innych — podchwycił szwajcar — wnieść, że nie powinienem się łudzić. Nie mam u niej łaski.
— Ale masz pan moje słowo — rzekła zimna Pepita — to dosyć.
— Jeśli nie mam i muszę się wyrzec serca?... — dodał Simonis.
— Któż może mówić o sercu — rozśmiała się baronówna. — Gdybym chciała dać je, nie mogę; bo serce nie daje się, ale zdobywa...
— A ja nie umiałem, nieprawdaż? — zapytał Simonis.
Pepita zamilkła.
— Musi to być panu obojętnem.
— Przepraszam panią — rzekł Maks — gdybym się miał wyrzec serca, wyrzekłbym się ręki.
Zdziwioną trochę zdawała się baronówna.
— Za pozwoleniem — odezwała się — czy to wyrzeczenie się miałoby za sobą pociągnąć i odstępstwo od naszej sprawy? mów pan otwarcie...
— Tej sprawy już ja odstąpić nie mogę — z uśmiechem przykrym dodał Simonis — podpisałbym wyrok na siebie.
Panna Nostitz stała z jakąś niepewnością, obawą i jakby promykiem nadzieji na twarzy.
— Panie de Simonis — rzekła — umiem cenić to, coś mi powiedział, przyjmuję to zrzeczenie się serca i ręki, a co się tyczy majątku...
Maks nie dał jej dokończyć, i skłonił się nisko, zakręcił i rzekł głośno:
— Godzina nagląca, pani daruje...
— Zatem ja jestem wolna? — spytała rękę wyciągając, baronówna z nietajoną radością.
— Najzupełniej — odparł Maks i chwycił za kapelusz do wyjścia.
Usłyszawszy kroki, Brühlowa wyszła na próg drugiego pokoju, zmierzyła oczyma Pepitę i Simonisa i podała mu rękę na pożegnanie. Maks wybiegł.


VIII.

W tydzień po tej rozprawie, jasnego zimnego dnia, pocztyljon w ciężkich butach, obmarzły cały, na koniu, z którego para buchała, zatrzymał się przed kwaterą generała Wylicha. Była to poobiedna godzina, podstarzały żołnierz drzemał z fajką, a piękna Doris grała na gitarze po cichu w drugim pokoju. Wpadnięcie niespodziane kuryera, który, do drzwi nawet nie zapukawszy, jak stał wtoczył się do generała i podniósłszy płaszcz, z torby skórzanej papierów zaczął dobywać, rozgniewało pana komendanta. Już miał na ustach lumpen... jakieś osolone, gdy, spojrzawszy na papiery, do których przylepiony był kawał pióra na znak pospiechu, na pieczęcie ogromne, na notatki u góry, zamilkł i, i drzwi od Doris zamknąwszy, zaraz się rzucił do papierów. Pocztyljonowi ręką wskazał, aby odszedł.
Generał Wylich miał dosyć złe oczy, pismo było pilne i sekretne, zdawało się wiele zależeć na niem; zadzwonił więc, wzywając w pomoc pisarza, choć się nim posługiwać nie lubił.
Pisarz ten, nazwiskiem Blind, człowiek do wszystkiego niezmiernie zręczny, kaligraf niezrównany, koncepcista osobliwy, posiadający wszelkie style, piszący wiersze, domyślający się prawdy, przy sądach wojennych ułatwiający śledztwa, jednem słowem genialny robotnik, był zarazem najniebezpieczniejszem stworzeniem, jakie ziemia kiedy nosiła. W wojskowym trzymany rygorze, chodził posłuszny, jak koń dobrze wytresowany, lecz było mu na chwilę przypuścić cugli, spłatał zawsze coś takiego, za co mało było nawet kijów powszednich. A jednak bez Blinda obejść się nadzwyczaj było trudno. Generał Wylich, wziąwszy go w spadku po towarzyszu, trzymał przy sobie, jak w więzieniu. Na oko Blind był chłop nieszpetny i silny, chociaż czerwonemi plamami okrytą miał twarz i nieco kulał. Ubiór zakrawał na pewną elegancję.
Zobaczywszy go, generał poszedł pannę Doris zamknąć w trzecim pokoju, a sam, wróciwszy, kazał mu czytać depesze. Szły one wprost do głównej kwatery w...
Blind, rzuciwszy okiem na ogromny arkusz, nawpół zapisany, pobladł i zachwiał się.
— Co ci jest? czytaj!
Zaczął w istocie czytać Blind, jąkając się, lecz ledwie pierwsze słowa wymówił, Wylich mu papier z rąk wyrwał i ręką gębę zatulił. Pokazał pięści krzyknął:
— Milczeć! — i wypchnął za drzwi.
Depesza była największej wagi i sekretna, nie godziło się, by na niej oko kancelisty spoczęło. Generał nierad był z siebie, iż dozwolił Blindowi pokosztować tego owocu zakazanego. Co najgorzej, że znając spryt tego wisusa, pewien był, iż, raz spojrzawszy na papier, cały już połknął i umiał go z końca w koniec na pamięć. Takie przynajmniej miał o Blindzie wyobrażenie.
Zamknąwszy drzwi, generał wziął się do papierów, czytał je drżący. W ostrych nader wyrazach skreślone było pismo. Król wyrzucał w niem Wylichowi, iż ślepy, nieudolny zarozumiały, dozwolił pod swoim bokiem knuć spiski na życie króla, wysyłać szpiegów i morderców, korespondencje i pieniądze, że dopuścił na zamku w biały dzień konspirować żonie ministra, generałowi Spörken i królowej.
Cała ta sieć intryg, której o mało Fryderyk nie padł ofiarą, tylko jego własną przytomnością umysłu i bystrem spojrzeniem odkryta została. Niejaki Glasau, opiewała depesza, będący w służbie kamerdynera przy królu, przekupionym przez Brühlową, będący w stosunkach ze świeżo zbiegłym byłem sekretarzem gabinetowym, niejakim de Simonis, nasłanym także przez żonę ministra i zdradzającym tajemnice, jakie mu były powierzone, dał się pieniędzmi skłonić do podania jego królewskiej mości trucizny w czekoladzie. Król, gdy mu ją przyniesiono spojrzawszy przypadkiem na twarz Glasaua, spostrzegł na niej pomieszanie, bladość, coś podejrzanego. Zapytał go surowo, co mu jest; kamerdyner złożył to na niezdrowie. Czekoladę postawiono na stoliku. Fryderyk nie miał ochoty pić jej zaraz, czytał właśnie Plutarcha. Tymczasem Thisbe charcica skoczyła na stolik i łapczywie poczęła zajadać królewskie śniadanie. Gdy król się obejrzał, czekolady połowa już była wypitą, a suczynka prawie natychmiast poczęła skowyczeć, tarzać się, pienić i zdechła.
Przychwycono kamerdynera Glasaua a resztę napoju dano na próbę wiejskiemu psu który w kwadrans potem nie żył. Trucizna była więc dowiedzioną. Nakazano jaknajsurowszą tajemnicę, nie chciał bowiem król, ażeby wiadomość o tem stała się powszechną. Glasaua stawiono natychmiast, zapewniając mu życie, jeśliby wyznał wszystko. W ten sposób odkrytą została zdrada Simonisa, stosunki z Dreznem, papiery nawet, które wprawdzie imion osób nie zawierały, lecz stwierdzały zeznania Glasaua, i spisek uknuty w Dreznie, jeśli nie z wiedzą królowej, to nie bez milczącego jej pozwolenia.
Do opisu wypadku przyłączony był rozkaz najsurowszy wyprawienia natychmiast hrabiny Brühlowej do Warszawy, poszukiwania i uwięzienia Simonisa, najsurowszego nadzoru nad wszystkiemi, co do zamku uczęszczali i mieli z nim stosunki.
Generał Wylich utonął w mnóstwie szczegółów, spotniał, czytając, a co najgorzej czuł, iż winę swą miejscem okupi i że wkrótce przez kogo innego zastąpionym zostanie. Ażeby na straszniejszy jeszcze gniew króla nie zasłużyć, chwyciwszy się za głowę, jął się zaraz krzątać około czynnego wystąpienia. Ale od czego tu począć było?
Zadzwonił na Blinda.
Nadszedł żołnierz, oznajmując, iż go nie było, że przed chwilą wyszedł na miasto. Generał przeląkł się tego, domyślając, słusznie czy nie, że Blind rozgadać może przedwcześnie to, co było i powinno zostać tajemnicą.
Chwili czasu nie miał do stracenia. Ubrał się więc, przywołał adjutanta, wziął żołnierzy, a że mu najwięcej szło o Simonisa, pobiegł do jego mieszkania.
Tu dowiedział się, że od dni dziesięciu Szwajcar wyjechał. Posłano przetrząsnąć wszystkie domy, które szpiegi wskazać mogli, uganiano się do wieczora napróżno, nareszcie Wylich kazał zamek ostawić strażą i postanowił w nim robić poszukiwanie.
Wiedział bardzo dobrze, iż nawet za brak uszanowania dla królowej lub jej dzieci pewnie ukaranym nie będzie. Generał von Spörken wyszedł naprzeciw komendanta.
— Co się stało, panie generale? — zapytał.
— Nie wiecie jeszcze, no to się dowiecie — odpowiedział oburzony Wylich. — Niejaki de Simonis przechowuje się w zamku, były sekretarz króla, zdrajca, którego szubienica czeka, jeśli nie ćwiertowanie; albo mi go wydajcie, lub...
— Niema go tu, za to mogę zaręczyć — rzekł generał Spörken.
— Od dachu do lochów strząsę wszystko — krzyknął Wylich.
— Sile się nie możemy oprzeć, jużeśmy tego doświadczyli — odezwał się Spörken — czyńcie, co się wam podoba. Lecz jeśli później Europa cała za znieważenie rezydencji jej królewskiej mości i kurfirsta następcy...
Wylich, nie dając dokończyć, zawołał:
— Was wszystkich i waszą Europę nie mam za tyle... (Wyraził się jeszcze ostrzej). I krzyknął na żołnierzy: — Na zamek!
Spörken znikł, ażeby przygotować królowę. Gdy komendant wchodził na pokoje pierwsza mu drogę zabiegła hrabina Brühlowa: straszna była gniewem, ale zarazem i trwogą.
Wylich, nie witając się z nią nawet, odezwał się grubijańsko:
— Mam rozkaz waćpanią wyprawić do Warszawy. Słyszysz pani?
— Co to jest! jakto?
— Rozkaz króla, który zostanie spełniony.
— Cóż za powód?
— Nie mam potrzeby przed panią się tłómaczyć.
Gdy się to działo w sali, na której progu przeciwnym królowa za portjerą słuchała i przypatrywała się, rozjątrzona tą napaścią, zamek patrole przetrząsali jak najpilniej.
Hrabina Brühl wiedziała, że szukano Simonisa. Na kilkanaście minut wprzódy Blind, który oddawna był ujęty, dał znać o tem, co z depeszy miał czas wyczytać. Kawaler de Simonis w istocie znajdował się na zamku, ale w tych starych murach tyle było kryjówek, przejść, schówek, drzwi zamaskowanych, podług odmykających się, zwierciadeł; za którymi w grubości muru wyżłobione były gabinety ciemne, które za króla Augusta II. służyły do czarodziejskich niespodzianek, a dawniej może na straszniejsze narzędzia kary, tyle tu było tajemnic ledwie niewielu osobom znanych, że żołnierze pruscy wedle wszelkiego podobieństwa, nic znaleźć nie mogli. Simonis, w jednem z takich wyżłobień w wielkiej sali ukryty, słyszał, jak żołnierze przechodzili ją, jak się dokoła drzwi odmykały, jak zamek tętniał przekleństwem, wykrzyknikami i ciężkiem stąpaniem Prusaków, jak Wylich klął i niecierpliwił się, i czekał losu, jaki go miał spotkać. Na kilka dni w przody przewidując niebezpieczeństwo, zaopatrzył się był w truciznę, którą trzymał w pogotowiu, gdyby przypadkiem ci, co ściany opatrywali i bili w nie szukając, gdzieby zadzwoniła próżnia, trafili na ukryty gwóźdź, cienkie utrzymujące zwierciadło.
Dwie godziny trwało nadaremne przetrząsanie zamku, w czasie którego pokoje królowej nie były oszczędzone. Żołnierze przetrząsnęli łóżka, zrywali opony, wciskali się w najciaśniejsze kąty. Ołtarz domowej kaplicy otworzono z tyłu, myśląc, że tam się zbieg ukrywa.
Późno już było, gdy generał Wylich, coraz gniewniejszy, straże u bram zostawiając, kazał nareszcie poprzestać. Wszedł jednak raz jeszcze na górę i przywołanej hrabinie oświadczył surowo, żeby się natychmiast w podróż wybierała.
— Jeżeli chcecie wiedzieć o przyczynie, to wam jej taić nie będę — zawołał generał. — Schwytano tego, któregoście przekupili dla dania królowi trucizny. Wszystkie wasze sprawy wiadome. To gniazdo osie oczyścimy.
Brühlowa przymuszonym ale głośnym wybuchnęła śmiechem, a Wylich się oddalił.
Na zamku panowała trwoga i oburzenie, dworska służba stała niema, Spörken przechadzał się po galerji, zżymając się i naradzając sam z sobą.
Nie obawiał się on wcale, ażeby Prusacy kryjówkę mieli odgadnąć, lecz nie zupełnie był pewnym swej służby, aby któryś z nich pobytu na zamku nie zdradził. W owych czasach nikomu zbytnio dowierzać nie było można. Dlatego, nie spuszczając się na nikogo, sam ukrył Simonisa. Kilku jednak ludzi o poprzednim jego mieszkaniu na poddaszu wiedziało.
Przez cały czas poszukiwań hrabina Brühl stała ponad schodami, z zaciśniętymi usty, drgając na każdy wykrzyk głośniejszy, cisnąc ręką pierś wzburzoną i nie umiejąc w sobie ukryć niepokoju, jaki nią miotał.
Kilka razy słabnąc, chwyciła się galerji. Przywiązanie jej do Simonisa, niedawne jeszcze, przeszło w namiętność, która niedługo może w sercu trwać miała, lecz tem też teraz była gwałtowniejszą. Spoglądała błagająco na Spörkena, który jej dodawał męstwa, a gdy się wreszcie skończyło wszystko, poszła bezsilna paść na krzesło.
Simonis był wprawdzie ocalony chwilowo, lecz należało go z zamku uprowadzić i ułatwić mu ucieczkę.
Pospiech był koniecznym, a wykonanie zdawało się prawie niepodobnem. We wszystkich bramach stały straże. Wśród tego tłumu, jaki jeszcze napełniał zamek, łatwo się było szpiegów domyślać.
Hrabina błąkała się tak myślami, nie umiejąc znaleźć środka, gdy baronówna stanęła przed nią, a widząc, że jej nie spostrzeżono, lekko dotknęła ręką dłoni Brühlowej, która krzyknęła z przestrachu.
— To ja — ozwała się spokojnie Pepita — to ja. Potrzeba radzić!
— Straciłam głowę! Glasau pochwycony, stracone wszystko. Simonisa ocalić niepodobna.
Musimy to uczynić — odpowiedziała baronówna.
Hrabina spojrzała jej w oczy.
— Wiesz sposób?...
— Trzeba go szukać, jest ich tysiąc, a najprzód czekać spokojnie i nie wydawać się z obawą.
Na te słowa wszedł Spörken, wszystko troje stanęli milczący, gdy szmer zwiastował wnijście czyjeś: Brühlowa spostrzegła idącą królowę i podniosła się.
Królowa Józefa nosiła już na sobie zaród tej choroby, która ją wkrótce życia pozbawić miała. Blada, drząca, z oczyma pełnemi łez i gniewu, wlokła się raczej, oparta na ramieniu jednej z panien, niżeli szła. Stawać musiała co chwila i oddychać.
Z poszanowaniem dla tej niedoli rozstąpili się wszyscy.
Królowa była jakby w gorączce boleści, która jej nadawała powagę męczennicy i nadchnienie wieszczki. Powiodła oczyma nie widząc nic.
— Cóż więcej nas czeka? — zawołała — jakie jeszcze upokorzenie? jakie urągowisko? Mówcie, ja zniosę wszystko; jam zniosła już tyle, że z mej rodziny nikt ze mną na równi stanąć nie może. Generale mów!...
— Najjaśniejsza pani — odezwał się Spörken — niema nic nowego, ani nic zagrażającego jej Królewskiej Mości.
— Nie oszczędzajcie mnie — poczęła królowa — Bóg wie, co i dlaczego zsyła.. Jam przyszła tu, abym grzechy ojców zmazała pokutą. Niech ręka boża chłoszcze, ażeby krew zmyła plamy, ażeby pokolenia następne czyste były i wolne. Karz nas, Boże, a przebacz plemieniu naszemu!
Mówiąc to, płakała, a mówiła nie dla tych, co ją słuchali, ale jakby sama do siebie, zmuszona do tej spowiedzi uczuć i myśli.
— To nie koniec — rzekła po chwili — to początek drogi krzyżowej, a każdy na niej krok zmywa plamę. Karz, Boże! chłoszcz mnie, abyś dzieciom przebaczył! — powtórzyła, bijąc się w piersi.
Podano krzesło, gdyż Józefa osłabia i siły ją opuściły nagle. Wszyscy stali nieporuszeni. Usta jej, jakby cichą, szybką odmawiały modlitwę.
Upłynęło minut kilka, zdawała się nieco uspokojoną.
— Spörken — rzekła — ja widziałam tych napastników, wiem, że znowu popełnili tu gwałt; ale nie wiem przyczyny. Cóż się stało?
— Najjaśniejsza pani — poczęła hrabina Brühlowa głosem ochrypłym od połykanych łez — targnął się ktoś na życie tego, który sam targa się na wszystko. Przypisują ten zamach, nie wiem komu; mnie może, bo mi precz ztąd jechać kazano... na zamku szukano wspólników.
Królowej oczy ożywiły się ciekawością.
— Zamach? co to było?
— Mówią... trucizna... którą pies wypił...
— Biedny pies — ozwała się po cichu królowa. — Kazano ci wyjechać? — zapytała Brühlowej. — Jesteś szczęśliwszą ode mnie, ja nie mogę ruszyć się stąd, bom powinna dotrwać na stanowisku; moje miejsce jest tutaj: ja tu umrę...
Spörken odezwał się, uspokajając królowę, zaczęli mówić wszyscy, opowiadano szczegóły których królowa zdawała się słuchać z zajęciem. Powoli poruszenie, gniew, boleść uśmierzyły się królowej Józefie, wróciła jej rezygnacja i dała się swym kobietom nakłonić do przejścia do swych pokojów. Po drodze tylko wstąpiła do kaplicy, a kapelana przywołano na wieczorne modlitwy.
Na zamku uciszało się powoli, światła gasły, i tylko straże u bram chodem ciężkim i szczękiem broni ją przerywały.


IX.

Pan Ksawery Masłowski spał jeszcze, gdy gospodyni jego, nie pytając o pozwolenie, weszła do pokoju.
— Na miłość Boga! pan śpisz, a pan nie wiesz nic! — zawołała.
Porwał się stolnikowicz, oczy przecierając.
— Cóż się stało? kot waćpani zdechł!
— Jak można żarty w takiej chwili stroić. Na zamku się coś stało!... Ja nie wiem: po całem mieście chodzą okropne wiadomości, Prusacy wczoraj cały zamek trzęśli, szukali po piwnicach, po strychach; hrabinie Brühlowej precz wyjeżdżać kazano. Mówią, że pochwycono człowieka, co chciał struć króla pruskiego. Szukają jakiegoś sekretarza, co z nim należał do spółki, jakoby ukrytego na zamku. Sądny dzień... a pan śpisz...
Usłyszawszy ostatnie wiadomości, Masłowski, który wiedział trochę, co się na zamku działo, bo się tam często jakoś podkradał, ażeby czasem piękną baronównę zobaczyć, porwał się z łóżka jak oparzony i zaczął wołać, aby mu do ubierania się podawano.
Pospiesznie odział się, nie bardzo zważając, co na siebie kładzie, a że zima była już bardzo ostra i mróz wielki narzucił futerko, aby co prędzej biedz się dowiedzieć na zamek.
Z rana wprawdzie pruskie straże były pozdejmowane, stali znowu szwajcarowie; na pozór nie było nadzwyczajnej pilności koło zamku: lecz dokoła spotykało się twarze i figury, jakie się tu zwykle nie trafiały. Po ulicy Zamkowej i około katolickiego kościoła przechadzało się mnóstwo odartusów, których łatwo było posądzić, iż niedawno pruskie mundury pozrzucali. Nie doznał pan Ksawery żadnej przeszkody, wchodząc na podwórze. We wnętrzu było spokojnie. Poszedł więc jak zwykle na schody, azali gdzie w korytarzu kogo znajomego lub baronówny nie spotka.
Była to godzina mszy rannej, której królowa słuchała w małej kaplicy. Masłowski stanął tak, aby wracający dwór go nie minął. Jakoż potem wyszła zakwefiona królowa, a za nią hrabina Brühlowa i inne panie. Pepita, zobaczywszy Masłowskiego zatrzymała się.
— Wiesz pan o wszystkiem? — spytała.
— Nic nie wiem, oprócz, że coś się miało stać nieprzyjemnego. Na tę wieść przybiegłem.
— Simonisa szukają... cały zamek wczoraj przetrzęsiono... Ocalić go potrzeba. Jabym na sumieniu miała jego nieszczęście, bom go wciągnęła, namówiła, skusiła. Ja go ocalić muszę! muszę! — powtórzyła baronówna z energją wielką.
Masłowski spojrzał.
— Czy mi pani ufasz? — spytał.
— Pytasz pan o to? — ruszyła ramionami.
— Jest on tu?
Pepita głową tylko odpowiedziała. Ksawery zamilkł posępnie, potarł czoło.
— W korytarzu naradzać się niepodobno — rzekł — chodźmy, jeśli pani pozwoli.
— Proszę! chodź, zmiłuj się! Myślałam o was, spodziewałam się jeszcze wczoraj.
— Ja nic nie wiedziałem.
Mówiąc tak, weszli do pokoju frejliny.
Było to mieszkanie, do którego w zwykłe dni nigdy stopa obca posunąć się nie mogła. Masłowski pierwszy raz przestępował próg tych cichych pokojów, w których niewieścia dłoń z wdziękiem właściwym kobiecie rozłożyła wszystko. Nie śmiał się posunąć daleko od progu.
Pepita wskazała mu, by szedł za nią. Zrzuciwszy z siebie zasłonę, w której szła do kaplicy, stała przed nim w całym blasku piękności, której smutek i znużenie dodawały uroku. Załamała ręce.
— Na miłość bożą, radźcie! — szepnęła — lecz nie mieszajcie się wy, ażebym poraz wtóry nie miała na sumieniu ciężaru. Jego szukają na niego czatują: chociaż go wczoraj nie znaleziono, są pewni, że się tu znajduje.
— Najprzód o tem się przekonać potrzeba — rzekł Ksawery — wprawdzie około zamku kręci mnóstwo ludzi, jakby z szubienicy oberwanych, ale ci może troskliwi są o co innego.
— W nocy go wyprowadzić trzeba — dodała Pepita.
— Najgorzej — przerwał Masłowski — nocą pewnie pilnować będą, w biały dzień najbezpieczniej.
Zamyślił się pan Ksawery.
— Bądź pani spokojną — rzekł — wyprowadzę go, znajdzie się na to środek. Lecz gdy go wyprowadzimy... cóż dalej? dokąd?...
Pepita oczy zakryła.
Pomocnik jej tak już był sprawą tą zajęty, że zdawał się nawet gospodyni, dla której był z takiem uwielbieniem, nie widzieć.
Gdyby to nie było bardzo straszne — rzekł — jakieby to było zabawne, z pod nosa Prusakom go wziąć i to w biały dzień.
— Jakże w dzień?
— Przebrać go najłatwiej, przecież na zamku znajdziemy w co... Niechno mnie pani puści do barona Spörkena.
Ruszyła się Pepita, ale Masłowski ją wstrzymał.
— Przecież i po dachach, jeśli zręczny, może doskonale dostać się na drugą stronę ulicy.
— Najłatwiejby go spostrzeżono. Co za myśl!
Masłowski z kolei najrozmaitsze podawał środki, ale jedne od drugich trudniejsze do wykonania. Wyczerpał cały swój zapas imaginacji i stał trochę zmieszany.
— Bądź co bądź — dodał w końcu — jeżeli w tej chwili największa jest pilność, należy go przetrzymać później mniej będą zwracać uwagi.
— Ale męczarnia tego człowieka!
Masłowski ramionami ruszył.
— Na to niema sposobu.
— Siedzi zamknięty w ciasnej i ciemnej kryjówce.
— Daj mi pani trochę czasu, namyślę się coś zrobić musimy...
— Panie — składając ręce, odezwało się dziewczę — zdejm mi z sumienia ten ciężar, całe moje życie ci wdzięczną będę. Myśl ta mnie dusi: jam winna.
— Trochę czasu, trochę czasu!... bądź pani spokojną.
— Daję panu godzin...
Masłowski uszy zatknął.
— Nie przyjmuję tego warunku, idę i nie wrócę, aż coś wymyślę.
Wybiegłszy z pokoju baronówny, Masłowski wprost skierował się do bramy i już miał się wymknąć w ulicę, gdy z dwóch stron para ciężkich rąk uderzyła go po ramionach i uczuł się zatrzymanym. W mgnieniu oka ręce mu w tył zarzucono i pruski żołnierz zawołał: Vorwärts!
Napróżno Masłowski wyrywał się i łajał, otoczono go i popychano. Gawiedź ta była najpewniejsza, że w młodym człowieku wzięła szukanego Simonisa. Tłum uliczny począł się natychmiast gromadzić, i z hałasem wielkim ulicą Zamkową pchano go tak ku Rynkowi. Masłowski zły był, choć z resztą nie obawiał się żadnych następstw groźnych. Uroczyście bardzo prowadzono go tak do komendanta, gdyż z każdym krokiem gromadziło się więcej ludzi. Przodem już pobiegł ktoś dać znać, że Simonisa prowadzono. W rozpiętym mundurze wybiegł naprzeciw tak pożądanego gościa: spojrzał z gniewu, obie ręce podniósłszy z pięściami do góry krzyczeć począł.
Ci, którzy wzięli Masłowskiego, chcieli usprawiedliwić pomyłkę i obdartus jakiś na ucho coś bardzo żywo począł, wskazując winowajcę, opowiadać Wylichowi, który się powoli uśmierzył. Wprowadzono go z rękoma związanemi do izby komendanta, żołnierze się cofnęli, ale instypajor pozostał. Zaczęło się badanie, na które bardzo spokojnie odpowiadał Masłowski, świadcząc się gospodynią swą i mnogimi znajomymi, kto był.
— Ja wiem, że ty nie jesteś Simonis — zawołał Wilich — ale sługa Brühlów, który do wszystkich intryg należał.
— Niczyim sługą nie jestem — rzekł Ksawery — byłem dworzaninem ministra, a dzisiaj przez samo poszanowanie dla królowej i pozostałej rodziny mojego króla chodzę do zamku.
— Ty o wszystkiem wiesz i ty mi musisz powiedzieć wszystko! — krzyknął Wylich — do więzienia! do więzienia!
Masłowski z początku wymawiał się, wspomniał o bilecie wydanym z rozkazu króla, o pochodzeniu, ale to nie pomogło nic. Wylich był zły i słuchać nie chciał, tupał nogami, powtarzając: do więzienia!
Szlachcicowi w końcu już się i tłómaczyć sprzykrzyło, odwrócił się milczący i dał prowadzić, gdzie chciano. Izba, do której go zamknięto, nie dalej się znajdowała, jak na odwachu, a odwach naówczas był w Brühlowskim pałacu. Była to więc doskonale znajoma panu Ksaweremu ciemna, sklepiona komnata, w której dawniej stróże i palący w piecu przemieszkiwali.
Gdy go tu wepchnięto znalazł się wśród kilkunastu ludzi pobranych za różne przewinienia, którzy tu losu swego czekali. Gawiedź była uliczna, obdarta, brudna, patrząca dziko; towarzystwo wcale nie przyjemne; lecz pan Masłowski, który nowicyat odbył w pruskiej niewoli, umiał się zgodzić z przeznaczeniem. Przyjęto go wejrzeniami nieufnemi i złośliwemi. Myślał że znajdzie może twarz jaką znajomą, lecz z razu nie spostrzegł nikogo. Pozarastałe zresztą w więzieniu brody, łachmany, sadze, i brud, czyniło tych ludzi nie do poznania zmienionymi.
Ławy pod ścianami służyły za siedzenia; wiadro z wodą i czerpakiem do powszechnego użytku. Milczenie przymusowe panowało w izbie, przerywane tylko mruczeniem, które, gdy się cośkolwiek głośniejszem stawało, żołnierz, stojący pode drzwiami, wołał kaprala, a ten z laską wchodził i, nie szukając winnego, grzmocił po plecach pierwszych z brzegu, co wpajało potrzebną solidarność gromadzie. Musieli się wszyscy wzajem pilnować aby hałasu nie było. Niektórzy palili coś nakształt tytoniu, napełniającego izbę dymem wlokącym się pasmami do okna. Masłowski począł pomyślać nad swym losem, gdy mężczyzna ogorzały, przygarbiony, z zawiązaną gębą, w czapce naciśniętej na uszy, tak, że twarzy jego prawie widać nie było, zbliżył się do niego. Stanął nad nim, bo Ksawery przysiadł był na rogu ławy, ręce w kieszenie włożył i patrzał długo. O ile twarzy, z pod szmat otaczających ją widać było, zdawała się uśmiechać.
Masłowski popatrzał i nierychło poznał w nim stróża niegdyś pałacu Brühlowskiego, który był przed kilku laty wzięty z Warszawy. Zwano go Kondratem. Był to Dyogenes w swoim rodzaju: milczący, powolny, śmiejący się ze wszystkich, niepotrzebujący wiele, obojętny nawet na rany i chodzący wśród najwytworniejszego dworu Brühlowskiego w obdartym kożuchu lub płóciennej odzieży, z rodzajem pogardy dla tych, którzy się na świecidełka zmagali.
Kondratem na dworze posługiwali się słudzy sług: on mył, wodę nosił, w piecu palił i robił to, czego nikt się nie podjął. Lecz służba jego i swoboda kończyła się z brzaskiem. Gdy inni wstawali, Kondrat gdzieś się w dziurę zaszywał i spał. W nocy włóczył się po najpyszniejszych salonach, często z ironicznem uśmiechem brał w ręce kosztowne cacka, przyglądał się im i stawiał drwiąco na miejscu. Główną zaletą jego była nieposzlakowana wierność. W pokoju gry często znajdował walające się pieniądze, po salach balowych zgubione klejnoty: wszystko to zbierał starannie i oddawał jak najwierniej.
Jemu nad ciepły łachman, strawę, dziurę, w której spał, i kieliszek wódki, nic więcej nie było potrzeba. Kondrat znał w pałacu nie tylko ludzi wszystkich, ale wiedział tajemnice, stosunki, nocne wycieczki, grzechy powszednie i śmiertelne tej gromadki, która grzeszyła wiele i niebardzo się nawet z tem kryła.
Obojętny dosyć widz patrzał, śmiał się, ramionami ruszał, a że języka ledwie urywanych wyrazów się nauczył, nie miał nawet przyjemności żółci swej wylać przed nikim, chyba przed którym z polskich paniczów, jak ich nazywał. Z Polakami dzieje się to zwykle, że doma buty mają do zbytku, ale za granicą, gdy swój język posłyszą, gotowi nawet takiego prostego chłopa uścisnąć. Tak przynajmniej dawniej bywało; Kondrat więc, jakkolwiek obdarte stróżysko, czasem się z paniczami wdawał w rozmowę: Masłowskiego zaś szczególnie lubił.
Teraz z politowaniem jakiemś patrzał na niego, ale zarazem twarz mu się, nawykła do szyderstwa, krzywiła ironicznie. Długo nie odzywał się nic. W końcu:
— No, a co, paniczu? — rzekł — dobrze?
Ksawery spojrzał.
— A ty tu dawno?
— Ja? a od rabunku. Ciąłem jednego po pysku i wsadzili, proszę panicza; a pan co?
— Ja nie zrobiłem nic, ot tak zachciało im się.
— A to wy tu nie wyżyjecie — rzekł Kondrat — ja, to co innego, ale wy. U nas, z pozwoleniem, świnie lepiej karmią...
— Jużem ja próbował też w niewoli pruskiej i zgniłego chleba i żadnego.
— Długo? — spytał stróż — ja dwa dni, jak woda jest i jest gdzie się położyć, to wytrwam bez niczego..
— A ja też — rzekł Masłowski.
Kondrat głową pokręcił.
— To, proszę panicza, na szlachcica dużo! to dużo!
Wśród tej rozmowy w obcym języku, co było niemców, słuchało ciekawie, co było serbów z Łużyc, którzy gdzieniegdzie słowo chwytali, uśmiechało się niby braterskim dźwiękiem mowy. Ale Kondrat już dłużej nie chciał gawędzić, zamyślił się posępnie. Masłowskiemu zdawało się, że go puszczą po kilku godzinach, ale nie przyszedł nikt. Rozdano chleb komisowy, posłano po wodę, naostatek i jakiejś polewki w kociołku dali. Szlachcic chleb swój wziął, jeść mu się nie chciało. Kondrat swój osolił, dobywszy z węzełka soli, i począł zajadać z wielkim apetytem.
Jedzenie gwar zwiększyło, kapral z kijem wszedł i ucichło wszystko. Stróż, ponieważ miejsca nie było na ławie, padł na ziemię niedaleko od Masłowskiego.
Inni też, jako tako podjadłszy, gdzie kto mógł, na podłodze próbowali spać, aby czas prędzej przeszedł. Gdy się uciszyło, Kondrat pochylił się do ucha Masłowskiemu.
— Gdybym ja chciał uciekłbym; a co mnie z tego?
— Jakim sposobem? — spytał Ksawery.
— E! bestje te nocą śpią jak zabite, a tu były w murze drzwi, które ja sam pomagałem w jedną cegłę zakładać. Jakby podłubał trochę, dziuręby zrobić łatwo.
— Gdzie one wychodzą? — zapytał Masłowski.
— Do pustej sieni, no z sieni do ogrodu i po wszystkiem.
— A straże?
— Od ogrodu ich niema. Ale nie warto pod zimę na mróz uciekać — dodał Kondrat — niechajno...
Ta wiadomość poruszyła mocno Ksawerego.
— Jedną noc przetrwam — rzekł w duchu — a drugiej wybiję mur.
Do wieczora nie zgłosił się nikt, nie spytał. Masłowskiemu zaczynało być bardzo nudno; przypomniawszy sobie jednak położenie Simonisa, wolał jeszcze swoje.
Noc przeszła na czuwaniu i słuchaniu chrapań i krzyków tej ciżby, której niespokojne sumienie odzywało się przez sen. Kondrat przespał na podłodze, jakby w najwyśmienitszej pościeli. Powoli zaczął się zimowy dzień robić i w pałacu ruch się wszczął niezwykły.
— Coś te djabły robią — rzekł stróż — albo pałac uprzątają, albo go do reszty burzą.
Ode drzwi więźniowie, coś pochwyciwszy z korytarza, mówili, że pałac dla króla sztyftują.
W istocie tak było podobno.
Około dziesiątej od komendanta przyszedł oficerzyna i zawołał pana Masłowskiego. Uwolniono go, nie mówiąc ani dlaczego, ani z czyjej łaski. Oficer tylko mu zapowiedział, ażeby z Drezna się wynosił.
Z równą prawie obojętnością, jak się dał zamknąć, wyszedł Masłowski, wsunąwszy coś w dłoń Kondratowi, który pozostał tak spokojnie jakby mu to zupełnie było jedno. Niepokój o Simonisa, chęć widzenia baronówny, skłoniły go, ledwie nieco otrząsłszy się i obmywszy, pobiedz do zamku. Bez pozwolenia tym razem poszedł wprost do pokoju Pepity. Nie było jej tutaj i młoda służąca tylko, której narzeczonego zabrali prusacy, siedziała, płacząc u okna. Masłowski poprosił jej, by pani o nim oznajmiła.
W kilka minut nadbiegła rozpromieniona Pepita.
— Podziękuj mi pan — rzekła — gdybym go nie uwolniła, siedziałbyś do końca wojny.
Masłowskiemu tego było potrzeba, ażeby rękę pięknej panny pochwycić i serdecznie spojrzyć jej w oczy.
— Jakim sposobem? — spytał.
— Przez stryjenkę moją, którą prusacy szanują — żywo odpowiedziała Pepita, obejrzała się na sługę i dodała cicho: — Gdybym tak mogła...
Wzrok jej odpowiedział, że Simonis jeszcze na zamku pozostał.
— Kiedy wyjeżdża hrabina Brühlowa? — spytał.
— Prędko, prędko; ale nie prędzej, aż... rozumie mnie pan.
Masłowski musiał się domyślić, że szło o zabranie Simonisa.
Więzienie nietylko mu nie odebrało odwagi ale go uczyniło zuchwalszym. Dał znak pięknej pannie, aby z nim wyszła na korytarz.
— Niema co zwlekać — odezwał się — król Fryderyk ma przybyć do Drezna, naówczas wszystko stanie się trudniejszem. Podejrzliwy zgryźliwy mięszający się do wszystkiego; kto wie, do czego się może rzucić. Ja biorę na siebie, że Simonisa wyprowadzę; dajcie mi go tylko: przebiorę, uczernię go, zbrukam, zabiorę do siebie i, albo obaj zginiemy, lub ucieczemy.
Baronówna zaprowadziła go do Spörkena, który rad był pozbyć się i odpowiedzialności i więźnia.
Zgodził się na wszystko. Poszli więc razem do pustej sali i, pozamykawszy drzwi, wyciągnęli Simonisa z kryjówki. Miał on tu i posłanie i jedzenie; zdaje się, że nawet, dodając mu odwagi, odwiedzała go hrabina Brühlowa; jednak, gdy się wydobył na światło dzienne, ledwie na nogach się mógł utrzymać. Kręciło mu się w głowie, blady był, jak trup.
Z sali przez cały szereg pokoi przeszli po cichu do gabinetu, w którym Masłowski zajął się przebraniem Simonisa. Generał sam dostarczył łachmanów, sadzy komin. a inwencji Masłowskiego żywa wyobraźnia. Szklanka wina orzeźwiła drżącego. Rozpuściwszy mu włosy i obmywszy je zpudru, zaczerniwszy twarz, okrywszy go łachmanami, zdawało się Masłowskiemu, że dokazał arcydzieła. Simonis, posłuszny jak dziecko, robił, co mu kazano.
Sznur i wiązki drew na plecach służyć miały do dopełnienia tej maskarady, która tragicznie skończyć się mogła. Spörken namówił Simonisa, aby za siermięgę wziął puginał i w razie, gdyby go kto chciał pochwycić bronił się nim a uciekał.
Masłowski iść miał nieco przodem tak, aby go z oczu nie tracić. Wszystko było jak najlepiej ułożone i zdawało się niepodobieństwem, ażeby Simonisa pod tą postacią poznać miano; brakło tylko jednej rzeczy; przytomności i męstwa. Szwajcar, znużony więzieniem, osłabły od nieustannego strachu, gdy miał wyjść za próg, tracił męstwo i wypraszał się do mroku. napróżno Masłowski starał się mu wytłumaczyć, iż właśnie naówczas straże najczujniejsze były.
Naostatek, gdy z niego szydzić zaczynano, Simonis ruszył się nareszcie w korytarze puste. Masłowski zbiegł drugimi schodami. Spörken, ukryty w oknie, zdaleka miał mieć oko na cały przebieg tej niebezpiecznej próby.
Dziwnym trafem: w chwili właśnie, gdy Simonis z bijącem sercem wychodził w podwórzec zamkowy, rozmierzając oczyma dosyć znaczną przestrzeń, która go dzieliła od wrót, ulicy i swobody, na Kreuz Kirche, Frauen-Kirche i w innych kościołach uderzono gwałtownie we dzwony.
Król Fryderyk w swoim starem płaszczu, na Brühlu wjeżdżał do miasta; tym razem chcąc być zamku bliżej, nie do pałacu Moszyńskich, ale do Brühla pałacu jadąc prosto, gdzie sobie kazał wyporządzić mieszkanie.
Simonis, usłyszawszy dzwony, nagle zadrżał; nogi mu się zadygotały, nie wiedział co to znaczyć miało, zatrzymał się, jakby zapomniał, w którą ma się kierować stronę.
Była to właśnie dla niego chwila najpomyślniejsza bo żołnierstwo wybiegło do bram w ulicę Zamkową, w nadziei że tam króla zobaczy; w drugich wrotach został jeden żołnierz roztargniony. Simonisowi wszakże dwoiło się w oczach, widział niebezpieczeństwo, nie pojmował tego składu pomyślnego okoliczności. Masłowski już stał w bramie i sobą napróżno zasłaniał żołnierzowi drogę, aby przekradającego się nie mógł zobaczyć. Simonis stał. Spörken, który na to patrzał za oknem, ręce łamał i klął niezdarnego awanturnika. Tak drogi już moment pierwszy został stracony. Dzwony biły ciągle zapamiętale.
Superintendent Am Ende, który w kilka dni potem miał króla-filozofa uczęstować predyktem, do którego użył za godło Suum cuiqe, witał właśnie Fryderyka w rynku. W mieście panowała wrzawa, dochodząca aż tutaj. Simonis wreszcie oprzytomniał i, widząc, że nikt nań nie patrzy, nikt się go nie czepia począł iść ku bramie.
Szczęściem to było w istocie, iż nikt nie miał czasu nań spojrzeć, tak źle grał swoją rolę starego stróża przygarbionego pod wiązką drew niesioną do domu. Biegł zbyt żywo, prostował się, zdradzał niepokój i niepewność siebie.
Ale żołnierz właśnie patrzał w ulicę, a Masłowski ciągle służył za parawan, gdy naostatek Simonis się szybko z bramy w ulicę wychwycił. Tu mu sił zabrakło, musiał się oprzeć o ścianę.
Masłowski odetchnął wolniej.
Wkrótce potem przebrany biedak wywlókł się poza kościół. Ksawery poszedł za nim.
Do mieszkania jego trzeba było iść przed pałacem Brühla, przed którym stał właśnie bataljon piechoty i gdzie się króla spodziewano. Obawiając się, aby nieprzytomny Simonis nie rzucił się na oślep, Masłowski, mijając go musiał mu szepnąć:
— Za bramę, nad Elbę... i naokoło do mnie... czekam na was...
Iść razem niepodobna było; tu zresztą Simonis nie zwracał już niczyjej uwagi i mógł się łatwo w tłum wmieszać, którego wszędzie było pełno.
Jakkolwiek lud był może przywiązanym do dynastji, dwa takie panowania, jak Augusta Mocnego i Słabego, nie mogły przejść bez skutku. Na kilkuset ludzi, co się rozrzutnością dworu żywili i zbogacili, miljony cierpiały pod uciskiem niesłychanym. Podatki były ogromne, a obchodzenie się z krajem surowe. Szlachta miejscowa kilka razy chciała u stóp tronu złożyć najpoddanniejsze prośby, ale Brühl ich nie dopuścił. Lękano się jej i zastąpiono cudzoziemcami. Cały kraj oprócz tego był protestanckim i fanatycznie do reformy przywiązanym, która na dworze cierpianą była, gdy katolicyzm doznawał opieki czynnej i krzywił się coraz więcej. Widziano w Fryderyku, który wprawdzie przynosił wojnę, kontrybucje, kwaterunek, werbowanie przymusowe, monarchę protestanckiego i opiekuna kościoła. Część więc znaczna ludności zwracała ku niemu oczy. Król, który w Berlinie nigdy prawie, oprócz obrzędów uroczystych i przymusowych, nie bywał w kościele, w Dreznie gotów był nawet kazań słuchać cierpliwie.
Pochód przez miasto pod oknami zamku, pod oczyma królowej i jej rodziny, umieszczenie się o kilkadziesiąt kroków od rezydencji, mogło uchodzić za brawadę, i było nią zapewne w istocie, bo pałac Brühla, zniszczony zupełnie, ani wygodnym ani przyjemnym być nie mógł.
Simonis, unikając kup, które się tu gromadziły, wyszedł zaraz za bramę i spuścił się małą ścieżyną pod samymi murami, która stała całkiem pustą. Gdy Elba wzbierała, rzeka niekiedy podchodziła pod stare ściany twierdzy; teraz pomiędzy niemi a rzeką była dróżka, która prowadziła na przedmieścia zamieszkane przez rybaków. Pomimo chłodu, czuł pot na czole; otarł go, sparł się o mur i stał długo, odzyskując zwolna trochę odwagi i energji. Lecz nie był to już ten sam człowiek, który się niedawno ważył na wszystko.
Przedłużona trwoga ciągłego oczekiwania wyczerpała siły i ochotę do czegokolwiekbądź oprócz ocalenia życia. Myślał znowu z tęsknotą o Bernie, o siostrze, i byłby przyjął ubóstwo wieczne, byle z nad jego karku ustąpił ten miecz Damoklesa.
Szubienica, koło, rwanie końmi, ćwiertowanie, wszystko to z kolei przychodziło mu na myśl. Hrabina Brühlowa, wielkość przyszła dostojeństwa, bogactwo, czemże były, położone na szali obok takiego sromotnego końca? Długo stał Simonis, nim się opamiętał i powlókł dalej. Rozgorączkowanie myśli, to chwilowo usunięte niebezpieczeństwo, dozwoliły mu zapomnieć, iż pewien był pozostać zgarbionym włóczęgą w łachmanach. Naprzód wiązkę drew rzucił pod murem, potem, trąc czoło i twarz, oczyścił ją w części z sadzy i umyślnego brudu; naostatek rozprostował się i zwykłym krokiem począł iść nad Elbą.
Tu już naówczas stało kilka letnich domków i mieszkań zajmowanych przez zamożniejszych dworaków. Simonis zapomniał lub nie wiedział, że wuj Ammon miał tu maleńką posiadłość. Przypuszczać zresztą było trudno, ażeby ją w tej porze zimowej mógł odwiedzać. Lecz są ludzie stworzeni do tego, ażeby im się nie wiodło.
Troskliwy o swój opuszczony domek, powracał właśnie stary Ammon pieszo, spiesząc do miasta, usłyszawszy dzwony zwiastujące króla przybycie, gdy na drodze oko w oko, niemal go potrąciwszy, spotkał się z Simonisem. Obaj stanęli osłupieli. Ammon wiedział od Wylicha o swoim kuzynie i jego zdradzie, wypierał się go z całych sił: gdy w tem dziwnem przebraniu zjawił się mu przed oczyma. W pierwszej chwili zawachał się z poznaniem, Simonis też chciał, nie dając czasu do rozmysłu, uciekać, gdy Ammon rzucił się na niego.
— Stój! ty trudniu! przechero jakiś! łajdaku! stój! — I chwycił go za ramię.
— Czy waćpan chcesz mnie wydać? — zawołał Simonis, obejrzawszy, że na drodze nie było nikogo.
— Co ty tu... co ty śmiesz robić? jak?... — Ammonowi wyrazów nie starczyło — ty jakiś... mów!...
— Chcesz mnie wydać? — powtórzył Simonis — tego tylko brakło.
— Mam cię przechować? ty niepoczciwy, którego się wyparłem; ty zbóju — wołał Ammon — mam dla ciebie szyję poświęcić?
— Puśćcie mnie tylko, nie chcę więcej nic.
— Tak, idź, idź na złamanie karku; patrz — odwrócił się stary — Elba o dziesięć kroków; wiesz, co masz najlepszego do zrobienia? idź, utop się idź...
I pchnął go z całej siły; uszedł potem kroków kilka, gorączkowo począł szukać po kieszeniach, wyciągnął zieloną sakiewkę wysypał z niej ręką drzącą, co było, i rzucił stojącemu Simonisowi, poczem, nie odwracając głowy, puścił się ku miastu.
Maks wyczekał trochę, i kołując poszedł szukać mieszkania Masłowskiego, który nań oddawna czatować musiał: nie łatwo przyszło mu je znaleźć po dosyć długiej włóczędze.
Ksawery, nie chcąc, aby widziano przybywającego, wszystkich powyprawiał z domu; sam z za drzwi wyglądał w ulicę, syknął i dał znak a Simonis wbiegł co prędzej. Na górze czekały go suknie, spoczynek i jedzenie, którego nie skosztował. Zaledwie zrzuciwszy z siebie brudną odzież, którą Masłowski wepchnął do palącego się pieca, Simonis padł na łóżko i omdlał.


X.

Ktoby był widział pięknego dnia zimowego powozy i dwór króla Augusta III, wracające z łowów i zdążające o słońca zachodzie ku Warszawie, wspaniałe ubiory łowczych i myśliwców, piękne cugi, kosztowne futra, dwór od złota i srebra świecący, pióra nad kapeluszami, wstęgi, aksamity, dywdyki bogate, któremi wierzchowce pokryte były, nie domyśliłby się wcale, że panu temu dziedziczne jego kraje zajmował sąsiad, że mu całą młodzież do wojska pędził, sekwestrował dochody i w stolicy jego gospodarował, jak w domu, z tą jednak różnicą, że domu zawsze się oszczędza, a cudzej stolicy jak najmniej.
Lecz dzięki geniuszowi Brühla, fałszywe pojęcia o stanie spraw politycznych Europy nie miały przystępu do ucha Augusta; wiedział on, że za jego sprawę biło się siedemkroć sto tysięcy sprzymierzeńców, że lada godzina będzie mógł swobodnie powrócić polować w lasach hubertowskich i słuchać opery w Dreznie.
Brühl nieustannie powtarzał królowi, iż się niczego obawiać nie było potrzeby, w Polsce miał schronienie bezpieczne, szkody zaś poczynione w Saksonji łatwo było odzyskać przyłączeniem od Prus obszernych prowincji. Co zaś najwięcej bawiło i radowało poczciwego króla, to, że nawet tak udało mu się Fryderyka oszukać wybornie.
W czasie tego nieszczęśliwego pochwycenia wojsk saskich w obozie pod Pirną, gdy nawet ocalenia gwardji utargować nie mógł Rutowski, przyczaił się tak zręcznie Brühl, iż wszyscy niby zapomnieli o najpiękniejszych czterech pułkach saskich, stojących w Polsce. Te pułki przez Morawię pociągnęły w pomoc Austrjakom.
Król, ile razy sobie tę wyborną przypomniał sztuczkę, śmiał się, patrząc na Brühla, i mówił:
— A co Brühl, moje cztery pułki? ha?
Brühl uśmiechał się także, a August odpowiadał mu jeszcze raz śmiechem. To pewna, że nie tyle go martwiła strata całej armji, ile cieszyło wykradzenie tych czterech pułków. Równie tryumfował z tego, że wywiózł z sobą Magdalenę Correggia i Fryderykowi zostawił Battoniego, która, jak dla takiego znawcy, jeszcze była arcydziełem.
Naostatek, jakkolwiek Warszawy do Drezna naówczas porównywać niebyło podobna, ale założono i tu zwierzyniec do strzelania napędzonej dziczyzny, psów było dosyć do wprawy w celowanie, gdy na pole się ciągnąć nie chciało; saski pałac mieścił z biedy dwór i królowi samemu starczył; teatr zaś z niedobitków drezdeńskich i muzyką nadworną wcale niezłą złożyć się udało.
Ile razy solo fletowe przychodziło w czasie koncertu, król zwracał się do Brühla i szeptał mu na ucho :
— On tak nie zagra?
Ten on oznaczał Fryderyka, który w tej chwili, zapomniawszy o flecie wygrywał na saskich grzbietach koncert wcale nieharmonijny.
Tu, z warszawskiego punktu widzenia, cała wojna i przyszłe rozwiązanie tego dramatu nieszczęśliwego wydawały się tak jasno, tak nieochybnie tryumfalną sceną, iż król August, który z Koenigsteinu wyruszył tak markotny, wzdychający, zamyślony, odzyskał pogodę umysłu zwykłą i wszystkie obyczaje szczęśliwego człowieka.
Zachciewało mu się czasem czegoś z Drezna, ze zwierzyńców, z galerji, ale Brühl, który o sobie dla pana zapominał, umiał zawsze w zastępstwie tego, co brakło, wyszukać coś, co pana uspokoiło.
Jedno tylko dobrego króla martwiło, gdy mu minister, co się cały dlań poświęcił, opowiadał o poniesionych stratach, zrabowanym pałacu, popalonych zamkach, potłuczonej porcelanie, zbezczeszczonej garderobie.
Naówczas wzdychał król, nazajutrz sypał starostwami, jakie miał do rozporządzenia, ażeby choć w części te ofiary biednemu człowiekowi wynagrodzić.
Życie w Warszawie mało co było odmiennem od drezdeńskiego; tu tylko na pokojach częściej się spotykało wygolone głowy i szable, których właściciele tak się nauczali nizko kłaniać i w rękę całować króla jegomości, jak gdyby byli rodowitymi Sasami. Nie przeszkadzało to do rwania sejmów, ale któż może odgadnąć wichrowatą czuprynę wśród kilkuset? I tu król był obwarowany strażą zaufanych ludzi złożoną, aby nikt mu się nie przekradł z niepotrzebnemi wiadomościami. Brühl czuwał nad tem, ażeby z pola wojny przychodzące doniesienia zredagowane były zawsze tak umiejętnie, by wszelka klęska zdawała się zwycięstwem, a najmniejszy szarmycel pomyślną walną bitwą.
Zbierano też starannie wszystkie anegdotki o Fryderyku, które go w śmieszność podać mogły.
Brühl utrzymywał Augusta w tem przekonaniu, iż lada godzina skończy się to wszystko stłuczeniem na miazgę nieprzyjaciela. Czasem bardzo znudzony król zapytywał:
— A co?
— Wszystko jak najlepiej, Najjaśniejszy Panie — odpowiadał minister. — Francuzi już idą, armja rosyjska już wyszła, Szwedzi w drodze, Austrjacy wszędzie górą. Lada dzień katastrofa...
— Żeby go żywcem wziąć! żeby go żywcem wziąć! — mówił król.
— Tego się niechybnie spodziewamy, Najjaśniejszy Panie — odpowiadał niezmieszany Brühl — już dwa czy trzy razy o mały włos!
— O włos! — powtarzał August — ale zawsze ten włos!
Z Drezna wiadomości dochodziły nieustannie; Brühl kierował sekretną administracją hrabiego Mossa, Globiga i Stammera, dawał instrukcje Hennickemu, ciągnął nawet pieniądze, o ile obok wyciąganych przez króla Fryderyka dało się bocznemi drogami wydobyć; lecz z tego, co przychodziło z stolicy, robiono na użytek króla wybór troskliwy, aby o tem, co nie trzeba nie wiedział. Z rana przychodził Brühl zapytać o zdrowie i rozkazy, później wpuszczał wybranych przez siebie, podpisywano papiery, przychodziły na stół sprawy polskie, a po nich obiad wykwintny. Król rozbierał się do koszuli po tem znużeniu, zapalał fajkę, a osoby, które wpuszczano, były starannie dobierane, poufałe, potrzebne koniecznie lub zabawne. Niekiedy trafiał się obraz albo do nabycia lub przez którego z panów polskich ofiarowany. Stawiono go na staludze, a król wzdychał nad galerją, od której był oddalony. Troszczył się najwięcej o Madonnę Rafaela, którą się pysznił, dla której, gdy ją przywieziono, tron z sali kazał usunąć, aby wielkiemu mistrzowi zrobić miejsce.
— Któż wie? — mawiał — lada głupia kula austrjacka może świat pozbawić arcydzieła!
Jeżeli był teatr około czwartej lub piątej szedł król na operę, albo na koncert, albo jechał do Mokotowa, lub na Bielany na małe łowy. Wieczorem kładziono pod pałacem zwykle zdechłego konia, do którego schodziły się psy; król do nich strzelał z altany zawsze z tą oględnością, aby ich nie zabijać, tylko ranić, boby mogło ich w końcu zabraknąć. Strzelał zaś tak wprawnie, iż zwykle mawiał do Bruhla:
— Brühl, prawa łapa...
I prawa łapa była strzaskana.
Minister prawie tak doskonale strzelał, jak August III. ale rozumiał to, że mu gorzej zawsze wypadało celować i niekiedy chybiać.
Inne też rozrywki dwór bawiły: puszczano się kuligiem, bywały ognie sztuczne misterne, popisywali się wędrowni wirtuozowie, i opera na małą skalę przypominała Aecyuszów, Tytusów, Aleksandrów drezdeńskich. Niestety Faustyny tu nie było, a żadna jej zastąpić nie mogła. Na wspomnienie diwy król się zamyślał, nie mówił nic, oczy wlepiał w ścianę: czuć było, że w kontemplacji ducha cześć oddawał jej obrazowi przytomnemu wyobraźni.
Dnia tego kawalkata, która była wyruszyła ku Bielanom, szczególnym trafem już na przedmieściach Warszawy napotkała drugą.
Łatwo było poznać w tym szeregu powozów, zmęczonymi pocztowymi zaprzężonymi końmi, drezdeńskie ekwipaże dworu: król, który w odkrytem jechał, odwrócił się do tuż towarzyszącego mu Brühla, ręką wskazał i zawołał:
— Brühl, otóż masz! a to co?
Minister właśnie poznał był żonę swoją i dwór jej.
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał — żona moja... Sama nam przywozi ważne wiadomości z Drezna.
Król milczącym, wdzięcznym ukłonem pozdrowił wyglądającą panią. Uwolniony dla rozporządzenia umieszczeniem hrabiny, Brühl pojechał za nią, a król do pałacu. Dobre pół godziny upłynęło, nim minister, na którego niecierpliwie oczekiwano, zjawił się w pokoju króla.
Zobaczywszy go, powstał August III. i spojrzał mu w oczy.
Brühl, jak zwykle, przychodził z twarzą jasną.
— Królowa? jak się ma królowa?
— W zupełnem, w najlepszem zdrowiu. Są od najjaśniejszej pani listy i od księcia kurfirsta, które żona moja chce mieć zaszczyt sama złożyć w ręce Waszej Królewskiej Mości.
— Sehr angenehm — szepnął król — bardzo mi będzie przyjemnie.
— Z wiadomości — dodał Brühl — ta tylko ważna, iż Fryderyk o mało nie zginął.
— A! jakim sposobem?
— Kamerdyner Glasau chciał go otruć w czekoladzie!
Król ręce podniósł do góry.
— Ale pies wypił truciznę.
Nastąpiło wątpliwe głowy rozkołysanie.
— Z tego powodu — mówił Brühl — posądzono mnóstwo osób w Dreznie, chciano więzić, więziono nawet. Odkryto zdradę sekretarza gabinetowego...
Słuchał z uwagą król, ale nie mówił nic.
— Szczególną niechęć zwrócił Fryderyk ku żonie mojej, czując w niej nieprzyjaciela, i dlatego ona oddalić się wolała.
— Zapewne — dodał król — tak lepiej.
Jeszcze raz zapytał o królowę August i przeszedł się zamyślony, zwrócił potem nagle do Bruhla:
— W bażantarni? w zwierzyńcu?...
— Wszystko całe, na mnie spada zemsta jego: palą i niszczą.
— Ale ja ci to nagrodzę — odparł król — zobaczysz, niech się to tylko raz skończy. Pałac trzeba żebyś sobie budował tutaj, zda się.
— Z łaski Waszej Królewskiej Mości.
— Ja ci na to dam. Są pieniądze?
— Są, Najjaśniejszy Panie.
Zadumał się król, na tem się skończyło.
Za panią Brühlową przybył cały jej dwór. W chwili wyjazdu pomnożył się on niespodzianie rozkazem gabinetowym króla, który oprócz hrabiny skazywał na opuszczenie stolicy baronównę Nostitz, jako zbyt czynną w zamkowych intrygach. Generał Spörken ledwie się potrafił utrzymać.
Simonis, ocalony i wyprawiony przodem do Wrocławia, tu się połączył z dworem Brühlowej, do którego Masłowski należał. Zmienił tylko kawaler Maks Simonis nazwisko swe na Henryka Ammona, i pod tem zjawił się w Warszawie.
Któż odmaluje radość, zapał, szał niemal, z jakim pan Ksawery, podrzucając czapkę do góry, powitał stolicę i dźwięk mowy, której był spragniony. Działało to na niego tak, że zaraz za Wrocławiem zaczepiał wszystkich, kogo spotkał, i gęba mu się nie zamykała.
Wesołość ta, często zbyteczna, wyrażała się dziwnie żartami niekiedy bolesnymi z Simonisa, który jechał przybity, milczący i wogóle zmieniony bardzo.
Do powozu też, w którym siedziała baronówna, przypadał nieustannie, aby ją bawić, bo była smutną, i zapewniać, że po Saksonji płakać nie będzie miała powodu.
Masłowski, który w ostatnich czasach postradał był wiele dawnej wesołości i swobody umysłu, odzyskał je w granicach rzeczypospolitej. Trafiło się też, że na drugi dzień w podróży spotkali na drodze pielgrzymującego z właściwym stoicyzmem, pomalutku Kondrata. Skorzystał on z zamętu, jaki w czasie przybycia Fryderyka panował, by się wyśliznąć z więzienia.
Nie tłómaczył się, jak tego dokazał, nie przyznawał, czy cegłę wyjął ze ściany; dosyć, że wolny, goły, mało odziany, o żebraczym chlebie, ciągnął się tak ku domowi, gdy go Masłowski poznał i na furgon wsadził. Karmiono go chętnie, bo służbie był użytecznym, a byli to jego dawni znajomi.
Jedna rzecz truła panu Ksaweremu powrót do domu: myśl o surowym ojcu, o panu stolniku, w razie gdyby odkrył, dowiedział się lub domyślił, że syn w Niemce się zakochał; tak było w istocie. Nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, iż pan Masłowski głowę stracił, a było wielkie prawdopodobieństwo do tego, że baronówna serce mu oddała. Hrabina Brühlowa, której oczu przenikliwych ujść nie mógł stosunek tego rodzaju i która zwykła się go była domyślać nawet tam, gdzie nie był uśmiechała się z politowaniem. Próbowała nawet parę razy małą uczynić dewersję, bałamucąc potrosze Masłowskiego; lecz wprędce spostrzegła, że do galanterji tego rodzaju Polak nie był wcale zdatny...
Zakochany, zbyt się oddawał pani swych myśli, ażeby mu na epizody starczyło czasu. Simonis zaś, który był w łaskach pani, od ostatnich wypadków wiele w oczach jej utracił. Litowała się nad nim i znajdowała go zbyt mało rycerskim, nadto lękającym się dramatycznych scen itp. Tylko zasługa jego i poświęcenie ratowały od niełaski i zapomnienia. Simonis jechał z pewnością otrzymania posady sekretarza i dalszej świetnej krescytywy.
Najsmutniejszą ze wszystkich była baronówna, którą losy jej kraju obchodziły żywo. Przywiązaną była do królowej, litowała się nad jej losem, tęskno jej było zdala, próżno dowiadywać się tylko o tem, w czemby była uczestniczyć pragnęła. Przewidując klęski, chmurna, zmuszona, jechała za hrabiną, a jeżeli się kiedy uśmiechnęła Masłowskiemu, to na jedno mgnienie oka. Chmury wracały na czoło, łzy na powieki, tęsknota do serca.
Masłowski zadygotał, ona powtarzała ciągle:
— Powiedz, co się tam dzieje?
Pan Ksawery ledwie wysiadł, zaledwie się wyciągnął, gdy nadchodzący minister, zobaczywszy go zawołał do niego:
— Stolnik jest w Warszawie.
Chciał pytać Masłowski, gdzie go miał szukać, ale Brühl, któremu było pilno, wszedł do pokojów hrabiny. Złożywszy swe węzełki i zdawszy je służbie, pan Ksawery ani chwili się nie namyślał; trzeba mu było natychmiast pójść, paść do nóg ojcowskich; stolnik-by mu nie przebaczył opóźnienia.
A serce też, mimo strachu biło mu do tego ojca, który surowym był, zapalczywym, lecz dziecko kochał, i choć się z tem krył dla utrzymania powagi, zdradzał nieustannie.
Pan stolnik Masłowski z Chełmskiego był, jak Brühl mówił, jego przyjacielem, jak on sam powiadał, sługą jego ekscelencji. Ksawery wybiegł na ulicę, rachując na opatrzność, iż mu kogoś o mieszkaniu stolnika wiedzącego dostarczy. Każdego spotkanego szlachcica przy karabeli, zdejmując czapeczkę, zapytywał:
— Za pozwoleniem waćpana dobrodzieja, nie mógłby mi pan powiedzieć gdzie mieszka stolnik Masłowski?
Jedni odpowiadali grzecznie, grubijańsko drudzy: »Na końcu języka« albo: »kto go tam zna?« Inni radzili udać się w to lub w inne miejsce na zwiady. Ksawery szedł zmordowany i już zły, gdy zobaczył dobrze sobie znajomego Maćka, fornala ojcowskiego, na małej taczce, z wielką biedą popychającego beczułkę, oczywiście pełną, bo sobie ledwie z nią mógł dać radę. Maciej miał głowę spuszczoną, zaspany był i spocony, mimo chłodu.
— Stój, Maciek! na rany Chrystusowe! — zawołał — gdzie ojciec!
Przestraszonemu apostrofą chłopcu taczka z rąk wypadła i o mało się beczułka z niej nie stoczyła.
— Jezu miłosierny! toż to panicz! A co pan zdrowasiek na waszą zmówił intencję, a jakie u nas paskudne chodziły wieści!
I począł go ściskać za kolana.
— Chwałaż Bogu, żem cię spotkał — zawołał Ksawery. — Ojciec zdrów?
— Dzięki Bogu jako tako.
— Cóż to wieziesz?
— Rozumie się, wino, proszę panicza; trzeci dzień u nas piją — rzekł Maciek — na zabój. Coś to tam, jakaś sejmowa sprawa, wino idzie na rachunek ministra. Pan stolnik, jako gospodarz wody sobie potrosze dolewa aby trzeźwym być, ale nie bez tego, żeby też nie był pod hełmem, a co drudzy paniczu, jak szofy! Zdaleka słychać jak wrzeszczą.
Ksaweremu zrobiło się markotno trochę.
— A gdzie stoicie?
— Na Pociejowie, proszę panicza; najął pan stolnik pięć pokoi. We trzech już leżą jak kłody ci, którzy mają do syta; ano co się wytrzeźwi który, to mu dolewają.
Nie pytając o więcej, poszedł pan Ksawery. Dostali się z chłopcem na podwórze w Pociejowie, pełne sani, wozów, czeladzi, żydów, wrzawy i wszelkiego motłochu. W kącie kuglarz pokazywał sztuki z gałkami i kupkami, gawiedź mu się przypatrywała, a filuci powoli robili rewizję po kieszeniach. Hałas w dziedzińcu i w gmachu był ogromny trzeba było nawyknąć do niego, aby znieść. Stąd już chór podpiłej szlachty słychać było na górze, a w oknach, choć jeszcze za dnia, już zapalone były światła. Nie potrzebował dalej przewodnika pan Ksawery; wrzawa i śpiewy go prowadziły.
Podszedłszy pode drzwi, poprawił ubrania, zdjął czapkę przeżegnał się, gdyż przystąpić do ojca nie mógł nigdy bez obawy, i uchyliwszy drzwi, wszedł do ogromnej izby, w pośrodku której właśnie z kielichami podniesionymi do góry stojący przyjaciele pana stolnika ryczeli ochrypłymi głosami pieśń znaną:

To pan, to pan, to dobrodziej nasz,
A my jego słudzy;
Pijmy, jako drudzy.

Jeden potężny głos basowy szczególniej się odznaczał. Posiadacz jego siedział na ławie, obie ręce do ust w trąbę złożone przystawiwszy, wył, aż mu oczy na wierzch się wydobywały, a twarz karmazynem oblewała.
Zapach wina, jadła, świec, butów szlacheckich zlekka dziegciem dzyngowanych, najrozmaitszych woni, chwycił za nos przybylca, który u progu zatrzymał się pokornie, kroku dalej ruszyć nie śmiejąc.
Na przodzie stał pan stolnik Masłowski, olbrzymia figura, z brzuchem potężnym, z którego pas był opadł nizko, tak nizko iż lękać się było można, aby się na ziemię nie zsunął.
Piękny to musiał być niegdyś mężczyzna, ale życie do rozrostu niepomiernego budząc ciało, zatarło szlachetne formy pierwotne. Głowa była tylko wysoko podgolona z wąsem, z podbródkami, z oczyma niebieskiemi napół przysłoniętemi, miała wyraz rozpojonego Sardynapala. Znać w niej było krew bujną, starą, rycerską, a zarazem już okiełznaną doradztwem i nałogami.
Jedną ręką trzymał się w bok, przy karabeli, której nigdy nie odpasywał, którą u stołu kładł przy sobie, a nocą przy poduszkach; drugą unosił pełną, kielich złocistym płynem nalany po brzegi. Zrazu czy nie spostrzegł, czy nie poznał syna, oczy mając zaszłe blachmanem, lecz nagle zadrgał mu kielich, usta otwarte ścięły się i popędził ku drzwiom.
Pan Ksawery już leżał u nóg jego, stolnik drżał cały, kielich mu padł z rąk; rzucił się gwałtownie, chwytając za głowę i całując namiętnie syna. Dopiero temu uczuciu dogodziwszy, pchnął Ksawerego od siebie.
— A mówże ty bestjo jakaś, co się z tobą działo? wszak już pletli Bóg wie co, i opłakałem waszeci!
Szlachta wesoła otoczyła wnet stolnikowicza.
— Wiwat! wiwat!
— Dajcież pokój — przerwał stary — jeszczeby czego nie stało, żeby takich smarkaczów pić zdrowie. Niech się wytłumaczy.
— Tst! tst! — zaczęto wołać.
— Panie stolniku — przerwał podkomorzy Różański. — Nie pozwalam! Na sucho mówić nego! veto! dać mu kropel, nim zacznie mówić... kropel!
Obejrzano się za winem.
Maciek, który miał już czas wcisnąć się do izby, niósł kielich nalany, rozlewając z niego po drodze. Gwałtem go w ręce wbito Ksaweremu. Ten przyklęknął.
— Zdrowie rodzica dobrodzieja! — zawołał.
A za nim jak hukną wszyscy:
— Naszego stolnika zdrowie! Kochanego stolnika zdrowie... do stu lat!
Od hałasu ci, co spali w dwóch dalszych izbach, pozrywali się na nogi i chwiejącymi kroki poczęli, za ściany i drzwi chwytając się, cisnąć do salki.
— Zdrowie stolnika! — wrzało, chuczało, szumiało.
Rozczulony ojciec jeszcze raz uścisnął syna.
— A teraz gadaj! — zawołał. — Panowie uciszcie się! Dworzanin jego ekscelencji ministra Brühla ma głos.
Ksaweremu nie zbywało na wrodzonej wymowie, lecz ile razy przy ojcu mu się z nią popisywać przychodziło, onieśmielony, jąkał się i prawił tak, że się jedno drugiego nie trzymało. Tym razem, czy wino, czy ogólny duch zgromadzenia, czy ojcowska czułość, czy radość z powrotu namaściły mu usta. Począł mówić dowcipnie, zamaszysto, piepszno i słono, nie żałując ani barwy, ani przyprawy. Ojciec stał zaniemiały ze zdumienia; szlachta się za boki trzymała. Chwilami, gdy Fryderyka malował i jego obyczaje, którym się przypatrzył w obozie, do szabli się rwano i na ostrych wyrażeniach nie zbywało. Jednem słowem na słuchaczach swych i na ojcu uczynił to wrażenie, iż kiedyś mówca z niego niepospolity urośnie.
W czasie tej mowy posiadali gdzie kto mógł, a przybysze świeżo przebudzeni z drugiej izby zdrzemnęli się znowu. Ojciec słuchał z radością i rozrzewnieniem przygód syna.
Masłowski, opowiadając o nich, jedno tylko pomijał starannie, to wspomnienie baronówny.
Gdy dokończył nareszcie, szlachta wniosła zdrowie stolnikowicza, a ojciec go pocałował i kielich wychylił milcząco. Więc znowu się wszczął gwar, huk i szkło ponapełniane szło wkoło.
Pan Ksawery, znalazłszy kilku dawnych przyjaciół i niemal rówieśników, cofnął się z nimi trochę na stronę, bo pytaniom nie było końca. A że się pora wieczerzy zbliżała, poczęła czeladź różnego stroju i kalibru nakrywać do ogromnego stołu. Obrós leżał już na nim od dwóch dni, pooblewany sosami i winem; poprzynoszono tylko stosy obłupanych talerzy, żelaznych noży i widelcy, dalej chleba stosy, a naostatku poczęły wyjeżdżać niewykwintne półmiski jadła, które na to były przeznaczone, istotne potrzeby zaspokajało.
Szły więc zrazy z cebulą, pieczenie z różna, kapusta kwaśna, ogórki, bigosy i fundamentalne jadła. Kto mógł, zabierał miejsce, bo tu rzeczywiście periculum in mora: ledwie misy dotknęły stołu, już z nich znikały potrawy.
Ksawery, głodny też, o sobie radzić musiał. Ojciec się zbliżył do niego.
— Radź o sobie — rzekł cicho — a jeśli zmęczony jesteś i zalewać nie chcesz, bo to też dla waści zawczesne, izdebkę na piętrze niech ci pokażą, abyś odpoczął, choć, Bóg raczy wiedzieć, czy my tu komu dziś spać damy; niemały to kłopot sejm smarzyć...
Westchnął, ocierając pot z czoła. Ksawery, korzystając z pozwolenia, posiliwszy się, natychmiast zniknął. Maciek poszedł za nim i w izbie mu na ziemi posłano, bo o łóżku mowy być nie mogło, na sianie i łosiowej skórze. Zaczynano chórem piać na dole, gdy Ksawery, do skórzanej też poduszki zaledwie głowę przyłożywszy zasnął kamiennym snem, z któregoby i działa pruskie może go obudzić nie potrafiły.
I spał, nie marząc nawet.


XI.

W kilka dni po przybyciu hrabiny i umieszczeniu jej, życie dworu, na chwilę jakby wstrząśnięte nowymi żywiołami, które do jego składu przybyły, wróciło do dawnego spokoju i zegarkowej swej regularności.
Najjaśniejszy pan po kilkakroć powoływał hrabinę, aby mu coś o królowej o dzieciach, o Dreznie opowiedziała. Minister bywał w rozmowie przytomny i wejrzeniami kierował odpowiedzi, gdyż doświadczył, że żona jego gniewem zbytnio się unosiła i wygadywała niepotrzebnie. Po kilku jednak dniach, August, czując się już dostatecznie zawiadomionym i uspokoiwszy sumienie, zapraszał tylko na zabawy, które, jako niezbędne życiu, szły swym trybem. Dodawały im smaku wiadomości przychodzące o zwycięstwach wojsk rosyjskich, o tryumfach austrjackich, o naprowadzonych siłach francuskich itp.
Było więc w Warszawie tak spokojnie, tak wygodnie, tak cicho, jak może być tylko w kraju, w którym wszystko od sejmów zależy, a w którym żaden sejm nie dochodzi i z chaosu zręcznie się korzysta.
W zarządzie polskiego kraju Brühl też same rozwijał talenta, jakich dał dowód, rządząc Saksonją; jednał sobie stronników, pilnował własnego interesu, obrachowywał, ile nieład przynieść może, i starał się go uwiecznić.
Zgryźliwsze umysły widziały w tem przyszłą zgubę; Rzeczpospolita już nie władała sobą; ale to, co się tu działo, dla teraźniejszych widoków ministra było korzystnem: nie szło mu o nic więcej.
Nadskakującą grzecznością jednał sobie ludzi; sam starał się przerobić na szlachcica polskiego, synowi dał starostwo warszawskie, córkę wydał za Mniszcha, spokrewnił się ze wszystkimi znaczniejszemi domami rzeczypospolitej. Miał tu także swych Stammerów, Globigów i Hennickich.
Gdy on o tych wielkich politycznych myślał planach, hrabina starała się sobie uprzyjemnić życie, ściągając do domu swego towarzystwo i dobierając domowników i sekretarzy do smaku.
Simonis, który po niejakim czasie przyszedł do siebie, stał na czele tej młodzieży, pod różnemi pozory przeznaczonej na opędzenie nudów i skrócenie czasu. Pomimo najwygodniejszego urządzenia w Warszawie, chociaż tu miała córkę i syna hrabina czuła się nie swoją. Tu sieć jej intryg tak łatwo i dogodnie snuć się nie mogła; tu przeciwko znienawidzonemu Fryderykowi nic przedsięwziąć nie było podobna. Nie było wreszcie ludzi, coby po wypadku Glasaua, zamkniętego na całe życie do fortycy, jego rolę na siebie przybrać się podjęli; trudno było o szpiegów nawet.
Każdą pocztę chwytała Brühlowa chciwie i po każdej smutniejszą była, bo wiadomości pomyślnych brakło.
Simonis pisał pod dyktowaniem listy codziennie; codzień je wysyłano drogami różnemi; lecz działanie zdaleka coraz się stawało trudniejszem.
Pan stolnik Masłowski, który rzewnie pierwszego dnia przyjął syna, drugiego dnia był już znacznie surowszym, a trzeciego odprawił go na służbę do Brühla. Ksawery nie był bardzo tem zmartwiony, gdyż mu to dozwoliło zbliżyć się do baronówny.
Ta także czuła, może mocniej niż inni wygnańcy drezdeńscy ciężar osamotnienia i tęsknotę za krajem, którego każde drgnienie w piersiach się jej odbijało. Towarzyszyła wprawdzie Brühlowej, ale jak niemy i obojętny świadek, którego myśl jest gdzieindziej. Nawet Masłowski, który, nie kryjąc się ze swem przywiązaniem, ciągle był przy niej, często nie umiał i nie mógł jej rozerwać. Uśmiechała mu się smutnie, serdecznie, ale bez życia, bez nadziei. I ona rzucała się chciwie na każdą pocztę, która przybywała z Drezna.
Wszystko, co stamtąd szło, obchodziło biednych wychodźców: ciężka nadzwyczaj zima, które szyldwachów dwuch królowi pruskiemu na śmierć zdławiła, drożyzna chleba, itp. Cieszono się nawet śmiercią generałów pruskich, z których jeden von Kleist zmarł w Dreznie.
W styczniu wiedziano o pobycie Fryderyka, który prawie nie opuszczając Saksonji, małe z niej tylko do Śląska czynił wycieczki. Resztę saskiej broni pozabierano w arsenałach, a ludzi chwytano po ulicach, gwałtem ich ciągnąc do wojska. Ze szkoły nawet uczniów starszych Fryderyk pozaszywał w kamasze.
Wszyscy przerażeni byli tem, że na zamku i w kościele szwajcarów rozbrojono, zastępując ich pruskim żołnierzem. Nareszcie przyszła wieść, że twierdze, mury i baszty pilnie zaczęto poprawiać i umacniać, a król nawet dowiedziawszy się, iż słusznemu żądaniu żony jego, która 174 000 talarów miesięcznie na dwór i życie wymagała, odmówiono, bardzo przez dwa dni był pochmurny.
Przyczyniła się do tego i wiadomość, że Hasse, genialny muzyk, którego król rad był mieć w Warszawie, wyjechał do Włoch, a ściągnąć się stamtąd nie dawał.
Gdy w Europie wojowniczymi ruchy wrzały całe państwa spiknięte na Fryderyka, tu król August mógł zażywać niczem, oprócz ech i odgłosów, nieprzerwanego spokoju. Całą zimę polowano wyśmienicie, korzystając z mrozów, co ścięły bagna, i śniegów, co zwierzętom utrudniały ucieczkę.
Z pierwszą wiosną, w kwietniu już, Fryderyk znajdował się w Czechach. Zwykłą jego zasadą było nieprzyjaciela nie czekać, ale pierwszemu nań nachodzić: tą śmiałością zyskiwał wiele. Lecz istotnie zdawała się zbliżać chwila, w której niewielkie jego siły, rozdzielone, zewsząd z ziemi wyrastającemu nieprzyjacielowi podołać już dłużej nie mogły. Obok wielkich wypadków na scenie politycznej i wojskowej, drobniejsze dzieje serca ledwie na siebie zwracały uwagę. Nie zachodziło też nic tak nowego, coby im nowy zwrot nadało. Simonis trzymał się hrabiny, wyglądając codzień bardziej znudzonym, choć z każdym dniem rosnął w łaski, podarki i nadzieje.
Masłowski oczyma gonił baronównę i mówiono na dworze głośno, iż ta miłość zobopólna małżeństwem się skończyć musi. Przeciągnęło się to jednak, a Simonis, pomimo wyrzeczenia się Pepity, z nudów, czy z istotnej skłonności, ostrożnie bardzo znowu zbliżać się zaczynał do niej. Baronówna chłodem i obojętnością odpychała go od siebie nadaremnie. Szwajcar, poznawszy lepiej stosunki miejscowe, domyślał się, że Masłowskiemu ożenić się z nią będzie trudno; rachował i na to, że hrabina może później, zobojętniawszy dopomódz mu do panny Nostitz.
Ostrożnie więc, nie natarczywie, Maks coraz bliżej kołował przy pannie; Ksaweremu nie zdawało się to bynajmniej niebezpiecznem, milczał więc.
Byłoby się to tak ciągnęło dłużej może, gdyby hrabina nie była zazdrosną, namiętną, i gdyby nie potrzebowała właśnie, nieczynnością zmęczona, czemś gorętszem się odżywić. Ludzie którzy długo w ogniu żyć byli nawykli, nie znoszą chłodu i ciszy. Intryga staje się nałogiem, namiętność potrzebą.
Brühlowa, raz powziąwszy podejrzenie, iż Simonis nie bez celu spogląda znowu ku baronównie, zaczęła go szpiegować, odgadła i, nie okazując nic po sobie, zapaliła się gniewem wielkim. Dla Simonisa stała się owszem czulszą niż kiedy, aby nie odgadł co go czekało.
Pewnego wiosennego poranku na świstku papieru nakreśliła hrabina do męża żądanie, ażeby przyszedł z nią pomówić; minister pełen atencji, stawił się natychmiast.
— Co mi moja piękna pani każe? — rzekł z uśmiechem.
— Mój Brühlu — odezwała się, nie wstając z krzesła, hrabina — mam do was prośbę, a spodziewam się, że czułe jego serce jej wysłucha: raz przecie dwoje szczerze się kochających połączyć potrzeba.
— Kogo? — zapytał zdziwiony minister.
— Ten biedny Polaczek Masłowski schnie z miłości dla Pepity; ona go kocha, ale chłopiec się ojca lęka i tak się to ciągnie, iż się oboje zamęczą. Zresztą — dodała ciszej — może się to skończyć też nieładnie...
— Serdecznie pani dziękuję za podanie mi sposobności spełnienia dobrego uczynku. Z największą przyjemnością — dodał Brühl. — Stolnik, ojciec Masłowskiego, jest mój przyjaciel, służy mi wiernie; słucha, zrobi, co zechcę: pożenim ich... C’est dit!
Brühlowa podziękowała skinieniem głowy, ale nakazała dyskrecję. Drugiego czy trzeciego dnia minister, zobaczywszy pana Ksawerego, przypomniał sobie obietnicę i, zbliżywszy się do niego, szepnął mu, aby ojca nazajutrz do niego prosił. Stolnik dotąd jeszcze był w Warszawie; wyjeżdżał wprawdzie co kilka tygodni, ale po polsku. Konie zaprzęgano, tłomoki znoszono, ludzie byli gotowi, zaczynały się pożegnania, podróż się opóźniała, odkładano ją do dnia następnego. Nazajutrz z rana coś przeszkodziło; po południu konie znowu wyprowadzono, ktoś nadszedł, interes był pilny i tak się zwlekło do nocy, a nocą jechać licha warto. Następował poniedziałek, a w ten dzień nikt nie jeździ. We wtorek było święto, we środę rozrachowywano, że do domu na termin oznaczony zdążyć nie można, i wyjazd odkładał się ad calendas graecas. Takie wyjazdy powtarzały się kilkakrotnie, stolnikowi ciężko się już było ruszyć z Warszawy. Wyprawiał dyspozycje ekonomowi, odbierał raporty i siedział. Gdy Ksawery, całując go w rękę, przyszedł prosić do ministra, stolnik cum debita reverentia to przyjął.
— Ano będę, oczywiście będę — rzekł.
Rozpytał o godzinę i syna odprawił.
Brühl tymczasem zapomniał o wszystkiem i dopiero na sali audjencjonalnej zobaczywszy pana stolnika, przywołał na pamięć o co chodziło. Odprawiwszy więc innych klientów, ujął go pod ramię i wprowadził do gabinetu. Domyślał się pan Masłowski, że musiało iść o rzeczy polityczne, i zdziwił się mocno, gdy go zagadnął minister:
— Na ten raz, panie stolniku, interes prywatny zbliża mnie do waćpana; pozwolisz mi z sobą, jako swojemu przyjacielowi, mówić otwarcie.
Stolnik się skłonił bardzo nizko, Brühl ujął go za rękę.
— Kochany stolniku, co myślisz z synem? Chłopak dorosły, młodzieniec, któremu wszyscy sprawiedliwość oddają: ja pierwszy. Czasby go może ożenić.
Masłowski aż odskoczył.
— E! to smarkacz! — zawołał — trzydziestu lat nie ma.
— Sam czas.
— U nas nie! oho! gdzie mu tam o tem myśleć!
— No — przerwał, śmiejąc się, Brühl — ja się lękam, że może on już dawno ma projekta.
Na twarz Masłowskiego wypłynął rumieniec.
— Z pozwoleniem jaśnie wielmożnego pana — rzekł — gdyby bez mojej wiedzy miał projekta, dostałby pięćdziesiąt bizunów i odeszłaby mu ochota.
Brühl się śmiał.
— Nie będę — rzekł — obwijał w bawełnę: waćpana syn kocha się w baronównie Nostitz. Jest to stara rodzina u nas, u dworu w łaskach, najjaśniejsza pani i król są opiekunami panny, ma majątek piękny, wcale piękny. Osoba zacna i charakteru najszlachetniejszego: czegoż sobie więcej życzyć można, gdy i miłość jest wzajemna?
W czasie tej mowy stolnik milczał, ale powoli twarz mu się mieniła, bladła, nabiegała krwią; marszczki okrywały czoło, wąs się podnosił i ruszał, ręka zaczęła drgać. Potarł czoło milczący, nadął się i widać, lękając się, aby z niego nie wybuchnęło to, co zawrzało, szepnął tylko krótko i cicho:
— Pan minister pozwoli... do namysłu... zobaczymy.
Brühl nie rozumiał, iż stolnik spolitykował tylko i dodał:
— Niech się pan namyśli; partja nie może być lepsza.
Stolnik nisko się ukłonił i prędko wyszedł. Przez salę audjencjonalną przesunął się nie patrząc na nikogo, w pałacu okręcił się szukając zaraz syna, a znalazłszy Ksawerego, powiedział mu krótko:
— Idź waćpan za mną.
Zaledwie wyszli w ulicę, aż dłużej w sobie rankoru nie mogąc utrzymać, stolnik stanął i zawołał:
— Trzykroć sto tysięcy djabłów, mosanie, to waćpan tu bez mej wiedzy w amory się wdajesz! hę! Sto bizunów! com obiecał to dotrzymam. A ten Niemiec szołdra jakiś, dlatego, że ja mu syna dałem do dworu, i żem mu w jego polityce służył, będzie mi się mieszał do moich spraw domowych! Truteń jakiś, a wara! a zasie! Co to ja twój chłop, sługa, żebyś mi ty syna żenił! Kwita z przyjaźni! — krzyknął, kułak podnosząc — kwita! A, to tak! Ksawery za mną!
I wzburzony cały stolnik poszedł na Pociejów. Ledwie w podwórzu stanął, na ludzi zawołał:
— Pakować i zaprzęgać!
Drżący pan Ksawery szedł za nim, stolnik sapał i zżymał się. Weszli do izby.
— Wart jesteś, żebym ci dał sto — zawołał.
Ksawery do nóg mu się rzucił.
— Jedno twoją winę w oczach moich łagodzi: to, że na tym dworze przeklętym baby szaleją i mężczyźni popsuci jak psy. Zaciągnęli cię; dosyć: póki ja żyję, z tego nie będzie nic, tak mi Panie dopomóż i święta męka Twoja.
Ksawery chciał mówić coś, ręką tylko machnął:
— Dosyć. Pakować: jedziemy.
Chciał syn iść po rzeczy swe, pożegnać.
— Ani kroku stąd, ludzie rzeczy zabiorą, a nie, pal je djabli; droższa dusza od spodni: duszę trzeba salwować. Jeszcze w naszym rodzie niemieckiej krwi nie było. My szlachta. Niech się Mniszkowie, Czartoryscy, Lubomirscy kumają z Flemingami i Brühlami, to magnaci: nam zakon tego broni, Waćpan nie znasz szlacheckiego zakonu. Z chłopką się żeń, jeśli ci do gustu; ale z Niemką wara!
Nieubłagany stolnik, nie puściwszy syna na krok od siebie, tym razem, gdy konie były gotowe, choć późno, wyjechał z miasta. Mijając Brühlowskie mieszkanie, rzekł jakby sam do siebie:
— Kwita, kochanku, z przyjaźni. Ja sobie w kaszę pluć nie dam.
I jakby go paliło, stolnik poleciał do domu.
Wypadek ten ogromne we dworze uczynił wrażenie: Bruhl śmiał się, ale był do żywego obrażony; Brühlowa się wściekała, baronówna (do której bilecik potrafił jakimś cudem wyprawić Ksawery, mimo dozoru ojca) zamknęła się na kilka dni w pokoju i nie pokazywała na dworze.
Cały plan, osnuty przez panią Brühlową, runął.
Simonisowi jego przeniewierzenia przebaczyć nie mogła. W kilka dni potem otrzymał nie odprawę, ale inne miejsce w kancelarji Brühla. Szwed Ferdeström zajął tegoż dnia jego miejsce. W tydzień minister oświadczył Maksowi, że go przeznacza w misji jakiejś do Hamburga, dokąd niełatwo przekraść się było można. Simonis się zawahał, dano mu trzeciego dnia małą gratyfikację i odprawę. Został nagle bez miejsca, bez nadziei, na tym pstrym koniu, na którym, wedle przysłowia, jeździ łaska pańska.
Brühlowa kazała mu powiedzieć przyczynę i oświadczyć, że się już nic więcej spodziewać nie może...




EPILOG.

Choć w życiu nic się nie kończy, w książce, wedle prawideł i przyjętej formy, czytelnik ma prawo wymagać jakiegoś rozwiązania. Musimy go więc zaspokoić o losach osób, które się w obrazie ukazywały.
Część ich znaczna do dziejów należy i o tych z historji więcej się dowiedzieć można, niż ze skromnego naszego opowiadania. Rok następujący 1757 rozpoczął dla Saksonji szereg pamiętnych klęsk. Fryderyk z zaciętością dalszą prowadził wojnę, z różnem szczęściem, lecz z wytrwałością żelazną. Nie był on dla niego pomyślnym. W bitwie pod Kollinem cztery owe półki saskie, które się w Polsce przechowały, przechyliły zwycięstwo na stronę Austrjaków; najpiękniejsza gwardja królewska w niej padła, zginął Fryderykowi generał Schwerin, nad którego zwłokami płakał. Hrabia Nostitz i Benkendorf, rzuciwszy się na Prusaków, położyli trupem najpiękniejszego żołnierza. Ziethen na drugiem skrzydle otrąbiał zwycięstwo, gdy oni zadali tę klęskę.
— To moja Połtowa — zawołał król, patrząc na pobojowisko.
Królowa Józefa, która już była chorą, podniosła się, dźwignięta tą wiadomością; ale wkrótce potem przyszła wieść o zwycięstwie pod Rossbach i ta ją dobiła. Pobożna pani zmarła, nie ustąpiwszy ze swej stolicy, nie dożywszy wzięcia Drezna przez Austrjaków, którym je zdać był zmuszony generał Schmettau.
Fryderyk, wydawszy rozkaz cofnięcia się z miasta, wprędce je zapragnął uzyskać. Obiegli Prusacy stolicę, otoczywszy ją wszystkiemi siłami. Rozpoczęło się straszliwe owo bombardowanie, które pół miasta obróciło w perzynę...
Znane są wypadki wojny siedmioletniej, wciągu której Fryderyk zrozpaczony nosił przygotowaną truciznę i kilka razy chciał sobie życie odebrać.
Dziwnie szczęśliwy skład okoliczności ocalił go i państwo, któremu groziła zagłada.
Fryderyk w sile wieku wyszedł na tę wojnę, w której szło o życie, nie jego, ale Prus świeżo powstałych; wrócił do Berlina złamanym osiwiałym starcem, choć napół zwycięzcą. Los w tem miał udział znaczny, ale wielcy ludzie wszyscy jemu coś są winni, czasami więcej niż sobie.
Zaledwie pokój w Hubertsburgu został zawarty, August i Brühl natychmiast opuścili Warszawę, śpiesząc do Saksonji, na ruiny i zgliszcza. Ministrowi ulubionemu, który łask swojego pana nie utracił do końca, wynagrodził August starostwa Spiskiego i pałacu Fürstenbergów w Dreznie, nie licząc łask innych.
Hrabina Brühlowa nie doczekała wszakże ani powrotu ani końca wojny i zmarła 1762 roku w Warszawie. Brühl przeżył króla i do zgonu był tym wszechwładnym panem Saksonji i Polski, jakimeśmy go, mimo nieudolności jego widzieli. Słabość króla stanowiła siłę ministra.
Dnia 1 maja, po zawarciu traktatu, śpiewano po kościołach Te Deum, galerja została otwartą. W sierpniu powrócił Hasse z Włoch i w operze dano Siroe, na dzień imienia króla w rocznicę ustanowienia orderu Orła Białego. Opera, w której Fryderyk umieścił magazyn wojskowy, w mgnieniu oka odświeżona została. Po Siroe nastąpiła Królowa Amazonek Talestris, z muzyką i librettem napisanem przez synową króla.
W październiku, gdy się przygotowywano do nowego widowiska »Leucippo« na dzień urodzenia Augusta, król, siedząc u stołu, wśród obiadu, pochylił się na krzesło i uderzony apopleksją, skonał.
Brühl przeżył go o kilka tygodni, jakby ich losy z sobą były związane; zachorował natychmiast po zgonie dobroczyńcy.
Kurfirst, który się z nim obchodził dosyć łagodnie, zażądał złożenia wszystkich urzędów; zostawiono mu jednak pensję znaczną...
Katolik w Polsce, ewangielik w Dreznie, na łożu śmierci Brühl wrócił do wiary, w której się urodził. Nałożono sekwestr na majątki, który w r. 1772 został zniesiony, i prawie cały przeszedł na dzieci Brühla. Oprócz innych po nim pozostałości, dlaczegobyśmy zapomnieć mieli o książce od nabożeństwa! Wyszła ona w tych czasach, gdy minister był jeszcze w najświetniejszem położeniu i gdy jej nie na pociechę w utrapieniach, ale dla ludzi potrzebował, którym się pragnął okazać natchnionym, uniesionym czystą miłością bożą. Odgrywanie tej roli religijnego człowieka należało do całości sztuki, którą z takim talentem doprowadził aż do spełnienia ostatniej, czarnej zasłony. Mors ultima linea rerum.
Simonis, w niełaskę wpadłszy, tułał się po Warszawie, przebywał jakiś czas w Białymstoku, w Wilnie, po dworach możniejszych panów polskich, odgrywając dwuznacznie rolę rezydenta, sekretarza, przyjaciela, wędrownika, wedle okoliczności.
Tymczasem, zdaje się, że przez jakieś tajemne kanały porozumiewać się musiał z dworem pruskim i uzyskać zapewnienie bezkarności (okupione zapewne znaczącemi jakiemiś wyznaniami), gdyż zaraz po zawarciu pokoju w Hubertsburgu zniknął z Warszawy, a wkrótce potem zapewniono, iż go w Berlinie widziano. Tu jednak Fryderyk, znacznie rozczarowany względem cudzoziemców, nie musiał go chcieć użyć do niczego, bo miejsca jawnego przynajmniej niemiał, a żył sobie jako człowiek prywatny i swobodny.
W roku 1774 Blumli, także odprawiony po śmierci Brühla, lecz dosyć zamożny, dzięki przeszłości, przybył do Berlina, mając powody opuszczenia Saksonji, i osiedlił się z nadzieją wstąpienia w służbę pruską. Siedział tu już pół roku bezskutecznie, gdy raz pod Lipami niespodziewanie się spotkał z Simonisem.
Poznali się obaj, choć obaj byli bardzo znacznie zmienieni na twarzy i na humorze. Zrazu zawahał się jeden i drugi, witać się czy nie; ale gdy Blumli podał rękę i napół się uśmiechał, Maks też ją wyciągnął.
— Co robicie w Berlinie? — począł Simonis.
Blumli, nie chcąc się spowiadać, złożył swą podróż na ciekawość, na brak zajęcia i zastrzegł się od pytań dalszych tem, że żadnego obowiązku nie ma, a nawet o żadnym nie myśli, zapewne po niejakim czasie wrócić chcąc do Szwajcarji.
Simonis, ubrany bardzo skromnie, dosyć podstarzały, z twarzą bladą i spokojną, gdy mu zadane pytanie Blumli nazad odesłał i zwrócił ku niemu, zrazu wahał się z odpowiedzią.
— Wyleczyłem się — rzekł po chwili — z choroby ambicji i z chętki dobijania do sfer, które nie każdemu bywają dostępne: gotów dziś jestem na małem się ograniczyć.
— Ale cóż robisz? zostajesz w Berlinie?
— Prawdopodobnie — rzekł Simonis trochę zakłopotany.
— Masz jakie zajęcie?
— Tak, jak żadnego.
Wszystko to były zagadki. Blumli, nie czując w nim chęci szczerego tłómaczenia, już go chciał pożegnać, gdy Simonisowi zebrało się na odwagę; wziął go pod rękę i odezwał się:
— Choć ze mną, do mnie.
O kilkadziesiąt kroków stamtąd, weszli do domu, na którego dole była cukiernia. Pominąwszy ją, Simonis zaprowadził przyjaciela w dziedziniec i w oficynie na prawo, której okna wychodziły na małą boczną uliczkę, zadzwonił na pierwszem piętrze. Służąca przyszła otworzyć.
Z drugich drzwi na chwilę pokazała się młodziuchna kobiecina, w domowym czepeczku, gosposia, niebardzo wykwintnie ubrana, i znikła. Simonis wprowadził Blumlego naprzód do swego pokoju, bardzo przyzwoitego i wygodnego; potem do mieszczańskiego saloniku, w którym widocznie były ślady kobiety. Blumli nie śmiał pytać o nic, ażeby przyjacielowi nie być zbyt natrętnym, gdy Simonis, rękoma biorąc dłoń jego, rzekł cicho:
— Widzisz, ożeniłem się!
— Jakto? żonaty jesteś? z kim?
Simonis westchnął, głos zniżając.
— Aspirowałem — rzekł — do daleko wyższych sfer i losów, ale prawdziwe szczęście nie ściele gniazda tak wysoko.
— Miłość więc? — przerwał Blumli
— Tak — rzekł Simonis — była to miłość, która się poczęła, gdy żona moja była prawie dzieckiem. Jam trochę o niej zapomniał, ale ona mi była wierną... No, no, i wróciwszy co było robić... ożeniłem się.
Ostatnie wyrazy dokończył niemal ze wstydem jakimś. Blumli aż się rozśmiał.
— A! na Boga! — zawołał — toś doskonale uczynił; zazdroszczę ci, jesteś szczęśliwy: cóż więcej potrzeba?
Z zawstydzenia Simonisa domyślając się, iż świetnego zapewne małżeństwa nie zrobił, Blumli nie pytał o szczegóły, gdy gospodarz wybiegł na chwilę do drugiego pokoju i, podszeptawszy tam coś, powrócił.
W dobry kwadrans otworzyły się dzwiczki i osóbka dziwnie podobna do owej słynnej czekoladnicy Liotarda, ale ciemnooka i ciemno-włosa, ubrana na prędce w jedwabną sukienkę, wniosła na tacce butelkę wina i ciasteczka.
Była to ta sama nieubrana gosposia, którą Blumli ujrzał wprzódy przez drzwi wpółotwarte. Simonis żonie swej przedstawił przyjaciela i ziomka. Młodziuchna jejmość usiadła przy nich, zapraszając i częstując z gościnnością natrętną ludzi nie wielkiego świata, a dobrego serca. Blumli znalazł ją bardzo miłą, wesołą i wdzięczną.
Kieliszki szły szybko jedne po drugich, gosposia przyniosła jeszcze jedną butelkę, a tuż wszedł nowy gość niewykwintnie ubrany, bo w fartuchu pod surdutem. Był to ojciec pani, cukiernik, który jako Szwajcara i ziomka przychodził poznać pana Blumlego. Zaczęła się tedy ożywiona rozmowa i gość dowiedział się z niej, że dawny sekretarz ministra, dawny sekretarz gabinetowy króla, dawny wielkich nadziei, ajent polityczny był dziś pomocnikiem cukiernika.
Karjera jego zdawała się być skończoną na zawsze, a Charlotta o żadnej innej myśleć mu nawet nie pozwalała, nasłuchawszy się o niebezpieczeństwach, na jakie mąż jej był narażony.
— Chwała Bogu! — mówiła żywo — w domu nam na niczem nie zbywa; niema czego się po świecie dobijać, narażając się na skręcenie karku, a nam to do czego?
Blumli, przesiedziawszy parę godzin u Simonisa, z westchnieniem mieszkanie jego opuścił. Jakkolwiek skromną nader była dola kawalera Maksa, majętniejszy od niego Blumli prawie mu jej zazdrościł.
Panna baronówna Pepita, po wywiezieniu Masłowskiego przez ojca, zamknęła się z początku i na świat pokazywać nie chciała; potem zmuszoną była na świat powrócić, ale się na nim zachowała obojętnie, dumnie i licznym swym wielbicielom, ażeby jej nie nudzili długo, dawała sumaryjną, bardzo ostrą odprawę. Wkrótce też, mimo wdzięku i mienia i zamożności jej, nikt się już do niej nie posuwał; mówiono sobie, że Pepita ma w sercu nieuleczoną jakąś miłość.
Masłowskiego młodego więcej już na dworze nie widziano. Ojciec nie poprosił nawet o uwolnienie go od obowiązków; jak go dał wprzódy Brühlowi, tak go potem samowolnie odebrał i na wsi zamknął.
Stolnik z tego powodu zerwał nawet z Ministrem i jego adherentami, stojąc w opozycji przeciw dworowi, któremu przebaczyć nigdy nie mógł, iż śmiał mu chcieć syna ożenić; nazywał to tyranią, absolutum dominium itp., i stał się zagorzałym republikanem.
Pan Ksawery, za karę, iż śmiał rozporządzać swem sercem, nie odniósłszy się wprzódy z tem do ojca, chociaż miał zapowiedzianem z góry, że o małżeństwie myśleć nie powinien, mianowany został ekonomem w majątku stolnika. Przychodził wprawdzie do stołu i niekiedy wzywany był do gości, ale zwykłe dni spędzał w polu, stodole, przy kosarzach, młóckach itp. Niekiedy ojciec dla złamania buty i swawoli młokosa, jak powiadał, sadzał go w smrodliwej gorzelni, nakazując pilnować żyda i wypędu wódki; czasem posyłał go biedką jednokonną do Hrubieszowa, Chełma i Lublina po sprawunki. Po półroczu dopiero dano mu lichego konia wierzchowego. Ojciec jednak, monitowany podobno przez duchownego, księdza dziekana Pietraszkiewicza, zliczywszy lata synowskie i obrachowawszy się z sumieniem, postanowił go ożenić, by krewkości młodzieńczej koniec położyć; chciał mu folwark Rudy wypuścić sam, rozpatrzywszy się po sąsiedztwie, wybrał mu pannę chorążankę Zerkowską, jedynaczkę, po najdłuższem życiu rodziców mającą posiąść sąsiednią wieś kapitalną Żłoby.
Pewnego wieczoru, gdy Ksawery, klucze od stodoły i lamusu odniósłszy, stał u progu, czekając na dyspozycję pańszczyzny, stolnik westchnąwszy odezwał się:
— Coś chciałem mówić... waćpanu przychodziła do ożeńku ochota... hm! Musiała już djablo bezżenność dokuczyć, kiedy aż Niemka zasmakowała! Wchodząc w to, nie jestem tyranem żadnym — dodał stolnik — na ożenienie wreszcie, acz antycypowane, piszę się, aby jakiego zgorszenia niebyło; ale sam waści wybiorę żonę.
Spodziewał się podziękowania stolnik; spojrzał: Ksawery stał i milczał, wcale nie rozradowany.
— Cóż tedy waszmość na to? — spytał.
— Ja nie mam ochoty do ożenienia! — wyrwał się Ksawery.
Ojciec stanął zaperzony, biorąc się w bok.
— A to tak! rozumiem! Jak ojciec sobie życzy, to nie. Otóż gdy mi się podoba, ożenię waszmości; bo prawo mam i po nosie sobie grać nie daję; rozumiesz waść?
Ksawery, nie chcąc ojca jątrzyć milczał.
Nastąpiło kazanie całe o posłuszeństwie, jakie dzieci są rodzicom winne, o przykazaniu bożem: »Czcij ojca i matkę twoją«, o Niemcach i Polakach, o niesforności młodzieży itp. Wysłuchał go cierpliwie pan Ksawery, nie ważył się ani słowem odpowiedzieć, ojca w rękę pocałował i odszedł.
Stolnik był markotny, ale uparty. Nazajutrz kazał synowi jechać do Żłobów, do chorążostwa, pod pozorem zamiany pszenicy na nasienie. Dał mu list do Zerkowskiego: Ksawery pojechał. Przyjęto go tu uprzejmie. Panna była zdrowa, hoża i wychowana po domowemu, a we dworze znać było gospodarstwo niezmiernie zabiegliwe. W izbie gościnnej jejmość z córką liczyły i gatunkowały motki i talki poodbierane ze wsi, ważono len i rozdawano, wcale się gościa nie wstydząc. Sam chorąży kilka razy z kluczami chodził do lamusa, ludziom nie wierząc. W dziedzińcu rozesłany był len naprzeciwko pokojów często przez drzwi otwarte ujrzeć było można przechodzących z różnemi gospodarskimi potrzebami ludzi. Chorążanka, milcząca, zarumieniona, przypatrywała się gościowi; matka też. Mówiono mało o rzeczach obojętnych.
Obiad, na który zaproszono, choć widocznie z występem, był niezmiernie prosty: legumina, która się nie udała, składała całą paradę.
Gdy Ksawery powrócił, jeszcze ledwie z konia nie zlazł, gdy już w ganku nań ojciec czekał. Próbkę pszenicy przywiózł. Wieczorem stolnik spytał o pannę, jak się podobała; Ksawery milczał.
Poszło tedy na upartego. Ojciec co trzeci dzień do Żłobów jeździć kazał w konkury, czasem sam towarzyszył. Sadzano pana Ksawerego przy chorążance. Młodzieniec był grzecznym, ale nic więcej. Rachując na krewkość i na świeżość panny, stolnik się omylił i był zły. Po niejakim czasie chciał zrobić zaręczyny; Ksawery, nawykły do regoru, rzucił mu się do nóg i powiedział, że nie może żenić się i nie ożeni. Scena była okrótna: hałas, wrzawa, aż się służba pode drzwi zbiegła. Stolnik wrzeszczał, czerwieniał, bił pięścią o stół; nic nie pomogło. Długo się jednak uspokoić nie mógł. Przeklinał dzień i godzinę, gdy syna oddał na dwór niemiecki, który mu jedynaka zepsuł i zrobił z niego jakieś stworzenie, niewiedzące samo, czego chciało.
Odłożono zaręczyny ad futura, nieodstępując od nich. Energja ojca walczyła z mocnem postanowieniem syna. Postrzegł w końcu pan Masłowski, że w nieodrodnem dziecku jego własna krew grała. Na radę do księdza dziekana... Ten życzył zostawić to czasowi: nie było w istocie innego ratunku, bo się stolnik do ostateczności posuwać nie chciał.
Życie Ksawerego było istotną próbą wytrwałości i męstwa. Lecz wesołe jego dawne usposobienie, swoboda umysłu, śmieszek na ustach, lekceważenie wszystkiego, zmieniły się bardzo. Pan Ksawery stał się milczącym, ponurym, zamyślonym, wreszcie blednąc mizernieć poczynał i chorzeć. Stolnik, który go jednego miał i po swojemu kochał, nie okazując po sobie nic, zakłopotał się.
— A choćby go też te niemieckie amory uleczyć miały — mówił sobie w duchu — co niemożliwe to na żaden sposób.
Chciał go kędyś wyprawić, znaleźć pozór jakiś do zerwania, wymyślić lekarstwo; ale ani on sam, ani ksiądz dziekan nie zdobyli się na żaden plan wykonalny.
Nastąpił wreszcie koniec wojny, wyjazd dworu z Warszawy i oddalenie się z nim panny Nostitz do Drezna. Ksawery, który, pomimo nadzwyczajnej ojca pilności, potajemnie pisywał do niej i odpowiedzi różnemi odbierał drogami, wpadł w większy jeszcze smutek, gdy mu oddalenie się baronówny nawet stosunki z nią listowne utrudniło. Stolnik się cieszył, gdy Niemcy pociągnęli do Drezna.
W tejże samej prawie chwili u mieszkającego w blizkości podkomorzego wypadł obchód imienin uroczysty, który na sposób saski solenizowano. Szlachta się zjechała z całego sąsiedztwa na mil dziesięć; szopę wystawiono, aby stół na kilkaset osób w niej umieścić; niewiem wiele beczek wina sprowadzono umyślnie.
Stolnik, który był znany z tego, iż w podobnych okazjach dostał kroku najtęższym, począł tego dnia iść o lepszą z lubelskim mecenasem Zawistowskim, także hulaką, jakich mało. Obaj zdrowia wymyślali, kielichy coraz ogromniejsze, osobliwsze sposoby picia; drugiego dnia wprawdzie Zawistowski legł bez zmysłów, a stolnik, nad nim pogrzebowego wypiwszy, tryumfował; lecz do domu wróciwszy, i sam się położył.
Leczył się kwaśnymi ogórkami, kapustą, śledziem, różnymi wymysłami; nazajutrz jednak nie wstał, a we dwa dni dostał gorączki i majaczył. Posłano po fizyka do Lublina, a ten oświadczył, że chyba silna bardzo natura zwycięży, bo w medycenie on środków nie widzi. W ciągu tygodnia było ciągle gorzej i coraz gorzej, spodziewano się kryzys, ale zamiast niej przyszło osłabienie i konanie. Stolnik, poczuwszy zbliżający się koniec, posłał po dziekana, spowiadał się bardzo przykładnie i umarł prawie przytomnie, synowi dawszy błogosławieństwo. O ożenieniu żadnem mowy nie było. Ksawery znalazł się więc panem woli i swobodnym. Pogrzeb stolnika przy ogromnej frekwencji obywatelstwa, ze stypą należną pamięci tak znanego pana, odbył się w Chełmie i kosztował na one czasy sumą znaczną. Wdziawszy żałobę, stolnikowicz pozostał w domu, regulując pozostałe interesa. Nie ruszył się wcale przez cały rok i sześć niedziel poczem nabożeństwo jeszcze w aniwersarz za duszę nieboszczyka odprawiwszy, do Warszawy pojechał. Dziekan który od czasu do czasu bywał, obserwował go i badał, wcale nie umiał powiedzieć, coby myślał. Tymczasem podróż się przeciągnęła.
Dowiedziano się nierychło, iż z Warszawy ruszył Ksawery do Drezna. Złożyło się to właśnie, iż tu w październiku przybył.
Króla przywróconego krajowi przyjmowano tu uroczyście, a Brühl dbał o to, aby mu na zwykłych nie zbywało rozrywkach.
Ale minister sam, jakkolwiek w łaskach zawsze u pana, dla którego był niezbędnym, czuł się nie tak wszechmocnym, nie tak siebie pewnym jak wprzódy.
Nie mówiliśmy w ciągu powieści o zajściach jego z hrabią Wackerbarth Salmour, niegdy przybocznym młodego kurfirsta, który Brühla nienawidził i w otwartej z nim był wojnie. W czasie siedmiolecia, gdy kurfirst mieszkał jakiś czas w Dreznie, a Wackerbarth z nim był także, udało się nieskończenie w małych rzeczach zręcznemu Brühlowi ściągnąć podejrzenia Fryderyka na nieprzyjaciela swojego, którego król pruski w Kistrzynie osadził. Wkrótce jednak intryga się wydała, puszczono go na wolność, ale cała rodzina, przyjaciele, stronnicy Wackerbarthów, całe otoczenie księcia Ksawerego, wszystko to, co stało poza dworem króla, tchnęło nienawiścią przeciw Brühlowi.
Młoda żona Fryderyka Chrystyana, Marya Antonia Bawarska, była też dla niego niebezpieczną współzawodniczką. Młodość, talenta, śmiałe chwytanie wszystkich środków, wiodących do opanowania władzy, obiecywały, że wszystko pod siebie zagarnie. Godziny panowania Brühla były policzone. Marya Antonia malowała, znała się na sztuce, pisała libretta, komponowała muzykę do opery i króla starała się zająć wszelkimi sposoby.
Kurfirst nie liczył się wcale. Był to dobry, łagodny, spokojny człowiek, chory od dzieciństwa i niemogący chodzić o swej sile. Matka napróżno starała się go namówić do zrzeczenia się tronu i ustąpienia praw ulubieńcowi jej, energiczniejszemu Ksaweremu.
Na dworze krzyżowały się więc wpływy różnych kółek, a choć Brühl zawsze panował nad królem, musiał się oglądać na przyszłość. Książę Ksawery nie krył się z nienawiścią ku niemu... August III nie tak w latach był podeszły, jak życiem zbyt wygodnem, zbyt pieszczonem wycieńczony. Bawiono go już jak dziecię, i to zdziecinnienie codzień było wybitniejsze, stawało się śmiesznem. Kuratela Brühla była nieuchronnie potrzebną, lecz stała się rażącą.
Masłowski wpadł do stolicy wśród nagromadzonych w niej zabaw, któremi starego pana rozerwać usiłowano. Zaczęło się to od weneckiego skoczka Cassaty, który sześćdziesiąt sześć sztuk pokazywał na linie, przyczem była arcyzabawna psia komedja, w budzie na Nowym Rynku. Później za Pirnajską Bramą, nad Elbą, na łące urządzono strzelanie do ptaka, którego siedem lat mieszkańcy Drezna nie mieli. Tysiące się też ludu na nie zbiegło. W dzień orderowy dnià 30 sierpnia, pierwszy raz w oczyszczonej operze grano Siroe, a w Brühlowskim ogrodzie na Frydrychsztacie było orderowe strzelanie do celu i stół dla kawalerów. Wszyscy ci panowie występowali w uroczystych szatach karmazynowych, bogato srebrem szytych. Był dla zabawy i sejm saski, było i wiele innych rozrywek.
Panu Ksaweremu jednak wcale o nie głowa nie bolała, szukał baronówny i znalazł ją nareszcie przy podstarzałej stryjence, dobrowolnie od dworu usuwającą się. Spotkanie było czułe i milczące. Stara baronowa, która stręczyła Pepicie kogo innego, ozięble przyjęła Polaka, ale sprzeciwić się nie mogła dawno postanowionemu małżeństwu.
Koniecznie formalności, które je poprzedziły, zabrały tyle czasu, iż Masłowski przytomnym był jeszcze uroczystej abdykacji generała Rutowskiego komendanta Drezna, którego miejsce zajął Chevalier de Saxe. Z powodu tego Brühl cały dwór wspaniale przyjmował znowu w ogrodzie swoim. Gotowano się do pierwszej próby Leucippa, gdy tegóż dnia król od stołu już nie wstał... W parę dni potem, po ślubie cichym w kaplicy królewskiej, Masłowski z żoną wyjechał do domu.
Nie umiemy powiedzieć zaprawdę, jakie było pożycie młodej pary, ale to pewna, że potomkowie jej choć z cudzoziemki urodzeni, mimo obawy nieboszczyka stolnika, nigdy w niczem nie dali poznać, iż obcej krwi kropla w ich żyłach płynęła.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.