Z podróży po Samaryi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł Z podróży po Samaryi
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z PODRÓŻY PO SAMARYI.
I.

Znajdujemy się o jakieś trzydzieści kilka do czterdziestu kilometrów w kierunku północno-zachodnim od Jerozolimy.
Widnokrąg jest szeroki.
Okolica wciąż kamienista i falująca wzgórzami, jednakże z tą odmianą, że do zespołu barw szarawej i jasno-zielonej właśnie owej zieleni przybywa coraz więcej, że się ten kolor wzmacnia, że czasem już przeważa.
Na stokach wpośród głazów rozszerzają się smugi pól; w rozpadlinach oliwki dochodzą tęższych rozmiarów; wszystek kraj zdaje się stopniowo nabierać twórczej mocy.
Niewysłowiony smętek Judei pozostał już za nami...
W pewnem miejscu, na prawo od gościńca, zarysowała się wioseczka Sejlun. W starożytności było to miasto Silo, wsławione przechowywaniem Arki przymierza.
Wioseczka zdaje się leżeć nad półkręgiem jakowejś wodnej przestrzeni; zielonkawość barwy i falowanie pod wiatrem wywołują owo wrażenie. W istocie leży na brzegu wielkiego pola.
Oczy przybysza, rozeznawszy tę prawdę, wysyłają promień tęsknoty... Od dawna nie widziało się szerokiego łanu.
Tajemnica uroku pól jest właściwie bardzo prosta: oto mnogością zjawisk i głosów przemawia ziemia do wyobraźni człowieka, aliści jej macierzyński k’niemu stosunek da się podsłuchać i wyczuć może tylko w jednym sposobie, a przynajmniej w tym jednym nadewszystko...
Rozkołysanie polnych przestworzy miewa dla ucha ludzkiego łaskawość zawsze powrotną, niewyczerpaną, matczyną...
Wyjechawszy z Jerozolimy zupełnie wczesnym rankiem, można około południa przybyć do zajazdu El-Lubban w pobliżu dawnej Libny.
Przez chwilę jesteśmy na znacznej wyniosłości. W stronie północno-wschodniej sinieje daleki „Hermon“, najdostojniejszy ze szczytów Antylibanu.
„Khan“ czyli zajazd El-Lubban położony jest w urodzajnej dolinie. Droga zbiega w kilkakrotnych, wężowych skrętach. Gdy pusta, białawością kamienia połyskuje surowo w wielkiem słońcu. Natomiast bywa, że pstrzy się i mieni śpiesznym ruchem; zdarza się to w epoce przeciągania karawan.
Oto nikną na skręcie i znów się, jeden za drugim, wydostają rozpędzone szybko powozy.
Woźnica arabski niejednokrotnie lubi wypuścić konie wprost z góry tęgim kłusem.
Droga aż do Napluzy (dawnego Sichem) kołowa i dlatego turyści i tak zwani pielgrzymi tę część podróży odbywać mogą w powozach.
Zdarzają się jednak gromadki jadące konno, albo na osłach, tudzież całe szeregi tych prawdziwych pielgrzymów, ludzi ubogich, którzy wędrują pieszo.
Włościanie rosyjscy, przybywający rok rocznie w liczbie kilku tysięcy gwoli spędzeniu Wielkiejnocy w Jerozolimie, poprzez Samaryę chadzają do Nazaretu. To samo czyni od czasu do czasu jakowaś garść Polaków.
Ubogi i odrapany khan Lubban ożywia się w południową godzinę. Rżenie koni, ryk osłów, różnojęzyczny gwar ludzi. A wszystko, zwierzęta i podróżnicy, schroniło się pod cień muru.
Tymczasem przecudne, złote słońce pali się nad dolinką. Miłośnie podniosło się ku niemu rozkwitnięte a rozłożyste drzewo granatu. Na tle ciemnego listowia płomiennie i kropliście migocą czerwone, drobne kwiaty; zaś gałęzie, w dół opadając, schylając się aż do ziemi, utworzyły zaciszną i najczarowniejszą altanę.
Słońce przepotężnie rozgrzało ten wszystek sad położony przy nędznym khanie, kamienista gleba wydaje rosnący żar; kilka młodych, wysmukłych drzew migdałowych drży leciuchno powiewnością gałązek w upalnej, znojnej ciszy.
Jeden głośniejszy szept złowić można subtelnym, czujnym słuchem: to strumień, wedle sadu płynący, mamrocze sam do siebie, bez przestanku unosi jakąś swoją wiadomość, może w znaczeniu drobną, a przecież nieskończoną...
Figi rosną na skraju tego zakątka, dość wysoko nad łożyskiem strumienia.
Nie są to już niewielkie, marne drzewiny z okolic Jeruzalemu. Ziemia tchnęła rodzącą mocą. Jeszcze nie jej najtęższy wyraz, ale już dzięki onemu tchnieniu pień się podźwignął i rozłożyły się wokrąg konary. Jest soczystość ciemno-zielonych, zębiastych, bujnych liści. Gdzie niegdzie poprzez gęstwinę przegląda błękit nieba.
Przychodzi myśl, że pod takiem pięknem drzewem figowem w podobnie złoty dzień zadumał się ongi mądry Natanael, w mniemaniu swojem samotny, lecz dostrzeżony przez Tego, który następnie przy pierwszem zobopólnem zetknięciu powiedział: „Wpierw, niż cię Filip wezwał, gdyś był pod figą, widziałem ciebie.“
Zdziwił się Izraelczyk.
I więcej, bo się zgoła przeraził.
Wydało mu się, że jakieś bezwzględne światło lunęło potokiem na mądrą głowę i odsłonione znienacka serce.
Niemałej wagi musiała dlań być ta chwila przemyślana w samotności pod figą.
Może dotknęła najgłębszych rzeczy, subtelnych włókien, długo niewiadomych składników i zjawisk, które czasem dopiero po latach objawiają się człowiekowi w najtajniejszem, wewnętrznem wstrząśnieniu.
A oto cichy głos doń powiada: „Widziałem“. I mówi w taki sposób, że wątpić nie można, iż to oznacza: „Widziałem cię całego“.
Ze spokojnych na pozór oczu płynie przenikające, dolęgliwe, niepowstrzymane światło.
Drży w ten sposób badane, obnażone serce człowieka. Cierpi we wstydliwości swojej, w bardzo drażliwem, niespodziewanem uczuciu. Cierpienie dochodzi do kresu, w którym gwoli ratunkowi boleśnie dotkniętych rzeczy zerwać się musi jakaś ogromna, przywracająca wszelką dostojność nadzieja.
I dlatego Natanael odpowiada w wybuchu: „Rabbi, Tyś jest król izraelski, syn Boży...“
Przed takim odsłonić się – nie boli.
Wyminąwszy El-Lubban, w niewielkiej poza niem odległości urywa się bity gościniec. Dalsza droga prowadzi po nierównościach i zsypiskach kamieni. Poziom kilkakrotnie zstępuje w nagłych spadkach i znów się podnosi.
Wreszcie roztworzyła się obszerniejsza równina. Zafalowało zboże, łany gęstego, dorodnego jęczmienia.
Ciemna zieloność już poczyna przechodzić w złotawy ton dojrzewania; wszystko pole nasyca się odblaskami nadciągającej pośpiesznie najpiękniejszej – a smutnej, żniwnej pory.
Tu i owdzie na zboczach wzgórz oddalonych pokładły się pastwiska; zbiegają szerokiemi płatami aż ku środkowi doliny.
Pasą się stada koni, wielbłądów i bydła rogatego. Gromady półnagich pastuchów, przeważnie młodzież i dzieci, dostrzegłszy ciągnącą karawanę, lecą z natrętnym wrzaskiem, domagając się datku: „bakszisz”.
Czasami, a nawet dosyć często, z pomiędzy traw albo nizkich zarośli, wychylają się groźniejsze postacie ludzi silnych, posępnych, przemierzających oczyma rozciągłość i obrończą moc podróżnego taboru.
Od strony północnej zamykają widnokrąg jeszcze dalekie szczyty Garizim i Ebal.
W tym kierunku, linją możliwie prostą, posuwa się karawana.
Minęło godzin kilka i dzień się już nachyla; świecą ukośne, przedzachodnie promienie.
Jesteśmy w pobliżu gór.
Zarysowały się, jako dwa potężne kopce graniczne. Pomiędzy niemi barwista smuga, wnijście do jasnej doliny Sichem. Tutaj, w podwojach utworzonych przez Garizim i Ebal, w progu obiecanego dziedzictwa, zatrzymał się ongi Abraham, wzrok zapuszczając we wszystką przestrzeń przed sobą. „I ukazał się Pan Abrahamowi i rzekł mu: Nasieniu twemu dam ziemię tę...”
Tędy przeciągnął Jakób w powrocie z domu Labana i za cenę stu jagniąt od władców Sichemowych zakupił „sztukę pola, na której rozbił namioty“.
Zaś w późniejszym czasie, gdy wreszcie miał być uwieńczony tryumfem długoletni „Exodus“ z ziemi niewoli, Jozue tutaj lud swój w taki sposób ustawił, że „połowica ich podług góry Garizim, a połowica podług góry Ebal“. I ogarnąwszy oczyma ono wielkie półkole, „czytał wszystkie błogosławieństwa i przekleństwa i wszystko, co napisano w księgach zakonu.”
Było to jakby sprawdzenie umowy, zawartej między Panem i ludem, obrachunek w którym Jahwe przez usta Jozuego wykazał dotrzymanie obietnic swoich. Przyszłość miała zależeć od tego, czy lud dotrzyma.
Pełno tu wspomnień, owych najpierwotniejszych, pociągających prostą a wielką poezyą dziecięcego okresu ludzkości.
Oto pasterski byt koczowniczy, trwożne i zachwycone a nieustanne obcowanie z potęgami przyrody: ze złocistym świtem i sinym zmierzchem, z żarem dnia i zagadką nocy. Owiewa wiatr, przychodzący z pustyni, gada przestrzeń, najeżona łańcuchami wzgórz kamienistych, przeciąga burza gwałtowna i krzesze tam wysoko na niebie jaskrawe, okropne błyskawice.
Pada się w lęku na twarz.
Potem powoli wśród chaosu wrażeń otrzymywanych budzi się świadomość własnego istnienia. A budzi się i przejawia, jako największa z tych wszystkich tajemnica.
Człowiek pragnie zrozumieć; podźwignął głowę w najpierwszem mozolnem wysileniu. Tuż nad sobą, nieledwie w dymach pasterskiego ogniska, widzi twarz swego Boga. Widzi Go, jakim jest w stanie ujrzeć. Według miary możności swojej. Więc w rysach bardzo prostych, nadludzkich w stosunku do stopnia sił, ale nie do samej natury. A przytem bardzo blizko.
Takie kształty wykowało pierwotne poczucie boskości, podnoszące się z ziemi.
I rozpoczęło się to przedziwne współżycie, o którem we wspaniały sposób opowiada Pismo Starego Zakonu, najcudowniejsze przejawy określając prostotą słów niezrównanych: „Pan się ukazał, Pan rzekł...“
Zatrzymujemy się na płaszczyźnie „w obliczu Garizim i Ebal“. Trzeba teraz iść w prawo wązką ścieżyną, wśród szeleszczących, dorodnych kłosów.
Słońce dogrzewa bardzo łagodnie, w powietrzu cisza.
Idziemy, mając przed sobą w niejakiem oddaleniu znów pole i właśnie owo, ceną stu jagniąt kupione, Jakóbowe.
Ale nie dochodzimy do niego. Jest bliżej miejsce bardziej pamiętne, pochłaniające wszystką uwagę, zdolne obudzić cały ogrom wzruszenia.
Ścieżyna stała się wązką do tego stopnia, że brodzimy w bogactwie kłosów. Zewsząd ogarnia nieprzepłacony szept zbóż.
Słońce słodko przygrzewa, w powietrzu cisza.
Jest pełno wspomnień.
Ale w tej chwili już nie owych pierwotnych, z surową twarzą Boga unoszącą się nad pastuszem ogniskiem w kłębach dymu.
Znajdujemy się w kraju przedziwnym. Tutaj każda przepływająca epoka stwarzała niezapomniane rzeczy. Aż do tego, co się stało przed dziewiętnastu wiekami... Zaś to ostatnie różni się od uprzednich tem, iż nie jest, jak one, przeszłością, lecz obecnością i tchnieniem nieprzerwanem. Po dziewiętnastu wiekach tak samo zdrój „wody żywej“ i nieledwie tak samo – niezgłębiony.
Wysoki mur okala przestrzeń niewielką: wznoszą się nad nim gdzie niegdzie konary i głowy drzew.
Na skutek głośnego zapukania otwierają bramę; wnijść można.
Mija się sadzawkę i długi, pospolity, brzydki budynek, zapewne schronisko dla pielgrzymów i klasztor, bo miejscowość obecnie należy do mnichów obrządku greckiego.
Mija się to wszystko, nie patrząc, nie widząc, nie biorąc pod uwagę. Licha rzecz, oszpecenie, przejaw wszędy w tym kraju napotykanej zdawkowej czci. Aliści nie zepsuje to stworzonego siłą wzruszeń obrazu.
Była studnia, leżąca na uboczu, na prawo, niedaleko od głównej drogi. A droga ówczesna prowadziła w tym samym co i dzisiaj kierunku, z dalekiej Jerozolimy poprzez wąwóz między Ebalem i Garizim – do Nazaretu.
Prawowierni, pobożni żydzi gościńcem tym nie chadzali, przekładając uciążliwszą podróż po drugiej stronie Jordanu. Bo czemże największe utrudzenie w porównaniu z obrzydliwością mieszkania wpośród nieczystych? Samaryą, jak wiadomo, uważano za kraj „nieczysty“...
Ale był Jeden nie wzdragający się dotknięcia grzeszników.
Studnia znajdowała się w otoczeniu podmiejskich pól. Może, podobnie jak się dziś dzieje, ścieżyna do niej wiodła, biegnąca od głównej drogi. Może nieopodal jej zrębu stały, jak w tem miejscu dziś stoją, pomarańczowe i cytrynowe drzewa rozrosłe, tchnące niewysłowioną świeżością bujnych liści.
Godzina była popołudniowa, „jakoby szósta” (według ówczesnego rachunku). Tak mówi Ewangelia Św. Jana.
Studnię okrążało dość wysokie a szerokie obmurowanie; takie same i za dni naszych napotyka się wszędzie w tym kraju.
Bez wątpienia przybiegały tu ścieżki z blizkiego miasta Sichar. Rankiem i przed wieczorem roiło się na nich od postaci niewieścich, dźwigających na głowie wązko-szyje dzbanki gliniane. Chłopcy przypędzali osiołki objuczone stągwiami, które się mieszczą w koszach odpowiednio plecionych, zwisających bydlęciu na oba boki.
To samo, zupełnie to samo dziś oglądać możemy. Każdy zbiornik wody w tym suchym kraju staje się centrem życia dla całej okolicy. Powtarzają się momenty, wydarzenia, widoki. Podróżny czasem przeciera oczy, zapytując sam siebie: „Czyliż to iście widzę? Czy nie sen jest na jawie o znanych z dalekiego opowiadania zamierzchłych ludziach i rzeczach?“
Owóż była jakoby szósta godzina. Siedzący u studni Jakóbowej wzrokiem ogarniał żywą zieloność wiosennych pól, przelewy wdzięcznej barwy, smugi i blaski, nabrzmiewanie pod wiatrem, który obudza leciuchne, pierwsze fale.
W prostej linii na skraju łanów srebrzył się gaj oliwny, delikatny i, zda się, smętliwy w przeciwstawieniu nagłem kolorów.
Za gajem rozłożyło się miasto Sichar.
Był „spracowany z drogi“, tak mówi o Nim Pismo. Zaiste „spracowany“. Wszystkim trudem ludzi ubogich, wędrujących pieszo w kurzawie i spiekocie, o częstym głodzie i dolęgliwem pragnieniu. Wszystkim trudem ludzi walczących, których krok każdy jest świadectwem i czynem...
„Uczniowie Jego odeszli byli do miasta, aby kupili strawy“.
Przyświecały ukośne, przedzachodnie promienie.
Wówczas ukazała się na ścieżce od Sichar najpierwsza ze śpieszących po wodę kobieta. Powiedział jej: „Daj mi pić...”
Co było dalej, powszechnie wiadomo, ale z tem jest jak ze słońcem, na które patrząc w tępem przyzwyczajeniu, widzi się tarczę złocistą – wielkości dyni...
W rozmowie z Samarytanką występuje tenże co w stosunku do Natanaela moment, oświetlający całe wnętrze człowieka.
Aliści w tej kobiecie nie wzbudziło to buntu i bólu. Poczuła się oblana jasnością i rzekła w prostocie niezmiernego zdumienia: „Panie, widzę, iżeś Ty prorok...”
Ten przedziwny dyalog u studni, choćby tylko ze stanowiska poezyi (ale owej istotnej, która się wznosi do prawd odsłonięcia), jest rzeczą niedoścignionej piękności.
W krótkim przebiegu bogactwo najgłębszych motywów dramatycznych, wszystka moc nieukojonej ludzkiej tęsknoty i takie słoneczne uwieńczenie: „Bóg jest Duch, a ci, którzy Go chwalą, potrzeba, aby chwalili w duchu i w prawdzie“.
Przy końcu IV-go wieku dokoła studni wzniesiono kościół, który gdy z czasem runął, Krzyżowcy na jego szczątkach zbudowali kaplicę. Dziś ziemię zaściełają społecznie te pierwsze i te wtóre ruiny. Zachowała się krypta kaplicy; w niej właśnie otwór pamiętnej studni.
W półgodzinnej stąd odległości, na stokach Ebalu, ukazuje się miasto Napluza, (w arabskiem wymawianiu Nabluz, dawniej po grecku Sichem, hebrejskie Szechem).
Miasto zamknięte w pierścieniu pysznych sadów. Południową dzielnicą przysuwa się podnóża Garizim.
Wewnątrz, odpowiednio do powszechnego typu miast wschodnich, bardzo zgiełkliwe i bardzo brudne. Wąziutkie ulice częstokroć sklepione, przez co miejscami zupełnie ciemne.
Ludność w ogromnej przewadze muzułmańska, zaznacza się fanatyzmem i nienawiścią względem wyznawców innej wiary.
Ciekawą jest Napluza jako miejscowość, gdzie się dotychczas przechowała w nieprzerwanej ciągłości tradycya „samarytańska”. Gromadka samarytanów tworzy grupę wyznaniową, rządzoną przez arcykapłana z pokolenia Lewi. Święto Paschy obchodzą pod namiotami na górze Garizim; zabijają w ofierze baranka wielkanocnego i t. d.

Na stokach wzgórz, wkoło miasta, jak powiedziano, roślinność rozkosznie pociąga oczy. Tu już bujność, już moc, wybuch twórczości szczęśliwej i rozmaitej. Nad gęstwiną wszelkich odcieni gdzie niegdzie strzelają wachlarze palm...
II.

Drzewa wynurzają się z mgły zarannej. Jest w tem coś prześlicznego.
Jedzie się przez chwilę szerokim gościńcem, wiodącym od Nabulus. Wszystką przestrzeń na ziemi i w powietrzu zasnował opar srebrzysto-biały. Dopiero za każdorazowem przybliżeniem się występują z tej tajemnicy najpierw górne konary, potem całkowite rozgałęzienie i pień. Zaszumiało przywitaniem porannem olbrzymie drzewo.
Po krótkim czasie skręt na prawo i opuszcza się bitą drogę.
Dzień wszedł tryumfalnie, roztapiając srebrzystość mgieł. Słońce świeci nad okolicą górzystą, poszarpaną i pustą. Wązka ścieżyna snuje się w tych wertepach, załamuje się w spadkach i znów wybiega.
Karawana rozciągnęła się długą linią.
Na samym przodzie, zapewne gwoli powadze i obronie, żołnierz w czerwonym fezie, w obdartej ciemno-niebieskiej odzieży, ze starym karabinem przewiązanym szmatą płócienną. Koń pod tym wojownikiem niemłody, ale rasowy, jeszcze zachowujący wszystką godność piękności.
Drugi z rzędu po wązkiej ścieżynie jedzie na zgrabnym siwku Franciszkanin bosy w brunatnym, ciężkim habicie.
Następnie sznur podróżnych.
Niektórzy, co lepsi jeźdzcy i mający rzetelnej dobroci konie, wyłamują się z przewlekłego ordynku i harcują po bokach wśród kamieni.
Inni trzymają się kolei. Są to nowicyusze, którym to z trudnością przychodzi.
Towarzystwo jest prawie wyłącznie z Włochów złożone. Gdy się sznur nadto rozciąga, od maruderów, nie mogących nadążyć, dobiega ku przodowi błagalny krzyk: „adagio!”
Słońce wstępuje coraz wyżej na czystą kopułę nieba.
W blasku migoce pstra karawana; konie różnej maści i osły; jadą mnisi, księża i świeccy pielgrzymi, kilka kobiet pomiędzy nimi; biegną, przeciskając się wśród jadących, poganiacze jucznych osiołków.
Czasami na wązkiej ścieżce taki osiołek zatamuje drogę koniowi. Wysunął się zkądś niespodzianie, plącze się u nóg końskich, przebiera drobnemi kopytkami. Odegnać się nie da żadnym sposobem.
Jest tak objuczony, że z pod pakunków wyglądają tylko cztery cieniutkie nożyny. Temniemniej drepce niezmordowanie, z uporem iście godnym tej sławy, którą wyrobił sobie w świecie.
I niema rady; trzeba za osłem jechać do chwili, gdy cokolwiek łagodniejsza stromość pobrzeża dozwoli w bok uskoczyć i w następstwie wyminąć.
Czasem w przesmyku spierają się konie. Przez nieuwagę jeźdźców dopuszczone do zbytniego zbliżenia, poczynają gryźć się i kwiczeć. Słychać tu i owdzie krzyk albo klątwę. Szarpnęło się cuglami, koń na moment przysiada.
Albo znowuż, łamiąc porządek, wpada w nieswoją kolej młody Arabczyk, bokiem na podjezdku siedzący. Bosemi piętami bije wierzchowca swego, pokrzykuje zadowolony. W ręku ma długą linkę, na której za sobą drugiego konia wraz z delikwentem prowadzi.
To nowicyusz niepewny siebie — wolał w ten sposób powierzyć się opiece poganiacza.
I teraz rzeczywiście jak delikwent wygląda, obu rękami na łęku wsparty, trzęsący się w drobnym kłusie bezradnie i nieszczęśliwie.
Po upływie mniej więcej trzech godzin dojeżdża się do ruin Sebasty.
Jest to wzgórze, które ongi Izajasz nazywał „koroną pychy Efraim...“
W dziesiątym wieku przed Chrystusem Omri, król izraelski, pobudował tu miasto „Szomron“, po aramejsku Szamerain, następnie w brzmieniu greckiem Samarya. W epoce asmonejczyków nabrało owo miasto rozgłośnego znaczenia, ale jeszcze za tej samej dynastyi, w zamęcie wojen domowych, zburzonem było przez Jana Hyrkana.
Podźwignął je z ruiny Herod Wielki. I nie tylko podźwignął, lecz ozdobił wspaniale. Współcześnie jednak odebrał grodowi imię stare i naznaczył piętnem pochlebstwa, nazwą na cześć cesarza, od greckiego: Sebastos, (Augustus).
Dziwnym był ten okres dziejowy i dziwny władca: Idumejczyk ze krwi, Żyd z religii, Helleńczyk wszystkiem zamiłowaniem, a jeszcze ponad tem w wielu okolicznościach życia Rzymianin.
To ostatnie z uniżoności i musu... Zapewne. Nie był to jednak przymus wyłącznie fizycznej natury. Przyłączyły się inne względy, mianowicie nacisk wielkiej idei, która ludziom ówczesnym nakazywała utożsamiać w jednem pojęciu te dwa wyrazy: Rzym i świat.
Miejsce działania: owa Judea, już od trzech wieków zalewana potężnym prądem cywilizacyi helleńskiej, a przecież w rdzeniu swym narodowym nieubłaganie przeciwna wszystkiemu, co przynosiła Hellada.
Czas: chwila bezpośrednio poprzedzająca największe w losach świata zdarzenie.
Postać samego króla zakrojona na niezwykłą miarę: zbrodnicza, lecz nigdy mała, nawet w momentach przymusowego zniżania się w proch przed Rzymem. Nawet w tych razach wyczuwa się tragizm zaciekłej, napiętej a wiecznie głodnej żądzy potęgi i władzy. Wydziera się ona w górę i walczy; przyniewolona, gnie się, prosi i — czyha; poprzez niepokój i mękę do myśli swych powraca.
Tragicznym jest stosunek tego dzikiego miłośnika do zaciętej Mariamny i tego synobójcy do dzieci, które w początkach przecie kocha.
Tragicznym w bezowocności szereg czynów tak krwawych, że uwydatniają się nawet w ramach tego — wszakże dość strasznego okresu.
Na wzgórzu, które było koroną pychy Efraim, sterczy dziś kilkanaście kolumn, których głowice zniszczały, albo w drobnych ułamkach ścielą się tu i owdzie po ziemi. Ostatnie ślady wzniesionej przez Heroda, z pogwałceniem uczuć żydowskich, świątyni na cześć Augusta Cezara.
Naokół szeroki widok i piękny: faluje okolica górzysta, ale już urodzajna, zielona; zbiegają po stokach poletka szumiących, dorodnych zbóż.
Na południe od szczątków świątyni znów kilka słupów, przeważnie monolitowych, znaczących początek wspanialej ongi kolumnady, długiej na 1,700 metrów, okrążającej to wzgórze. Dziś szeleszczą krzaki i szepce na poletkach pszenica.
W kierunku północno-wschodnim, u znijścia w dolinę, znajdował się wielki teatr, również dzieło Heroda...
W Sebaście odbyły się wspaniałe gody królewskie z żoną, jedną z dziewięciu, samarytanką Maltassą...
Herod, namiętny budowniczy, pięknościami architektury greckiej zapełniał ziemię izraelską i judzką: krużganki na górze Moriah, marmurowy pałac na Syonie, wspaniałości w Jerycho, Herodyum, Macherus, Cezarei nadmorskiej i innych wielu. Ale duch ziemi judzkiej wzdrygał się przeciwko temu i miał sobie za obrazę te cuda sztuki obcej, służącej najczęściej wielobóstwu, teatrom, igrzyskom, słowem — potędze grzechu.
I mówił sobie duch judzki w gorzkiem poczuciu upokorzenia i kary: „Nogami podeptana będzie korona pychy Efraim...” „I będzie kwiat opadający sławy radości jego...” „Oto duży a mocny Pan, jako nawałność gradu: wicher druzgocący, jako bystrość wód gwałtownych, wylewających się, wypuszczonych na ziemię przestronną...“
Aliści dzisiaj powiedzieć można, że zarówno na pychę Herodową, jak i na „pychę Efraim“, wstał „Pan mocny a duży, jako nawałność gradu, wicher druzgocący...“
Palestyna była krainą wstrząśnień i przewrotów; jest ziemią ruin może bardziej, niż która inna w świecie.
W VI-ym wieku ery chrześcijańskiej w Sebaście istniała bazylika; miejsce jej poniżej Herodowego wzgórza, w niewielkiej odległości. W dwunastym wieku krzyżowcy, prawdopodobnie na zwaliskach dawnych, dźwignęli kościół pod wezwaniem Jana Chrzciciela, rozpowszechniła się bowiem tradycya o wrzekomem tam pogrzebaniu ciała tego świętego.
Obecnie zachowana część tej budowy w odpowiedniej przeróbce tworzy meczet...
Im dalej na północ w kierunku ku Galilei, tem piękniejszą staje się okolica. Roślinność nabiera bujnego pędu. Wieczysta pieśń przyrody nabrzmiewa dostojnem poczuciem sił.
W południe zjeżdżamy na odpoczynek ku brzegom śpiewającego strumyka.
Toczy się po kamieniach z hałasem młodocianego wesela. Przewija się smugą krętą; to przepada, to znów się pojawia. Perli się i orzeźwia powietrze już przeniknione żarem.
Nadjeżdżając, trzeba nizko pochylić głowę pod gałęźmi drzew figowych.
Wybujał, chociaż na kamienistem podłożu, gaj figowy. Drzewa są wspaniałych rozmiarów. Rozciągnęły się konary i cień ścielą po szaro-białej ziemi. A zaś u góry przepyszne sklepienie bujnych liści ciemno-zielonych przepuszcza delikatną siatkę złotych promieni i napełnione jest słodyczą ptasiego gwaru.
A drugie prześliczne miejsce, w kilka godzin później spotkane: wzgórze dosyć wysokie, trawiaste, szumiące, porosłe, starym lasem oliwnym. Pnie tych oliwek potężne, w koronach ich majestat łagodnej powagi.
W Palestynie nad wszystkie drzewa sprawiają wrażenie — oliwne. Do tych z tęsknotą przywiązuje się wyobraźnia, i myśl, i serce.
Ze wzgórza chwilę patrzymy na spadające w terasach połacie żyznego kraju, na krasę zbóż, wpośród których nie „ciche grusze“, lecz znowuż ciche oliwki siedzą.
Następnie jedzie się dość mozolnie: to stromo na dół, to również stromo w górę. Miejscami przesmykiem, jak szczeliną; miejscami pod sterczącą gdzieś wioską, przylepioną do zbocza, a wtedy karawana nasza wpada w ciasne opłotki bardzo wysokich, zwartych a kwitnących kaktusów.
Przed zachodem objął piersi powiew z przestrzeni. Znagła ukazuje się oczom szeroka i długa równina Medż-el-Ghazak.
Trzody pasą się na rozległem pastwisku; tu i owdzie pstrzą się gromadki ludzi.
Na prawo w dalekości pod ukosem promieni zamigotały jakoweś smugi wód.
Przyjemny wiatr chłodzi czoło.
Zanim tę równinę opuścisz, przy krańcu jej podnieś głowę, pielgrzymie czy podróżniku. Dojeżdżasz właśnie do góry dosyć wysokiej. Na białawej opoce zbudowane miasteczko z tegoż kamienia, przeto nie odróżniające się barwą, a raczej podobne do zębatego wierzchołka pospólnej, zwężonej ku szczytom bryły.
Jest w położeniu tego miasteczka coś z wyglądu strażnicy.
„Onego czasu“ upadł był strach, jak ciemność, na serce Izraela; jeden z wielu ponurych momentów w historyi tego ludu. „Przyciągnął Assur z gór od północy; którego mnóstwo zastawiło potoki, a konie ich okryły doliny...”
Przerażenie bije ze słów opowieści. Słychać wołanie „do Pana Boga Izraelskiego“, aby „nie były dane na łup dziatki ich, a świętości ich na splugawienie, i nie stały się pośmiewiskiem poganom”.
Trwoga o to ostatnie taka znamienna; jedna z cech, które trzeba najbardziej zapamiętać, aby zrozumieć ducha Starego Zakonu, jego monumentalność i znaczenie.
Owoż tego srogiego czasu naprzeciw góry, którą właśnie mijamy, zgromadził się był obóz nieprzyjacielski w takiej liczbie i sile, że „synowie izraelscy, skoro ujrzeli wielkość ich, porzucili się na ziemię, sypiąc popiół na głowy swoje“.
Ale niebawem stało się coś dziwnego.
O wschodzie, „modląc się Panu“, przeszła przez bramy miejskie samowtór z swą niewolnicą i zstępowała z góry niewiasta najurodziwsza z córek tej ziemi...
Miejscowość, którą widzimy, jest według wszelkiego prawdopodobieństwa starożytną Betulią, rodzinnym grodem Judyty. O tej to Judycie Pismo powiada: „Imię twoje uwielbię, że nie odejdzie chwała twoja z ust ludzi, którzy będą pamiętać na moc Pańską wiecznie.“
Na kartach „Księgi Judyt“ wyśpiewana jest pieśń epicka, w której przerażenie ma barwy krwi i popiołu, a potem zapał wstaje błyskami ognia, aż się wszystko powietrze rozżarza zapamiętałością nadziei, wreszcie fakt, wielki tryumf nie własny i nie tylko dla siebie. Przesycona jest „Księga Judyt“ tem, co religię Starego Zakonu z poziomu narodowego kultu podniosło do stanowiska wszechświatowej, wiecznej zasługi: „Pomnij, Panie, na przymierze Twoje... aby dom Twój w świętości swej został i wszyscy narodowie poznali, żeś Ty jest Bóg, a oprócz Ciebie innego niema“.
Na nocleg zdąża się do Dżenin’u, wsi, położonej na granicy Samaryi i Galilei. Wieś tonie w przepychu sadów. Przy zapadającym pomroku całej piękności nie widać, ale nazajutrz wczesnym, pogodnym rankiem patrzy się, jak nad wysokim płotem z kaktusów weselą się przestrzenie jasno-zielonych, bujnych drzew cytrynowych, albo na rozłożystych gałęziach rozlewa się, migoce i płonie miłosny kwiat granatu.
Wzgórza samarytańskie skończyły się na tej linii granicznej i oto jest rozciągniona szeroka i urodzajna równina „Esdrelon“. Drogi pobiegły w różne strony krawędziami pól rozmaitych; wszędy po brzegach wysypała się trawa jeszcze wiosenna, bujna, szumiąca, przetkana drobnem kwieciem. Tam — daleko, gdzie zachód, sinieje wał Karmelu; wprost przed siebie na północ można posyłać oczy w kierunku niedostrzegalnego jeszcze Nazaretu; zaś ku wschodowi na prawo wznosi się góra okrągłych kształtów, oderwana, całkiem samotna, przedziwna, zdająca się być uświęconym na wieki, nieporównanym ołtarzem: Tabor.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.