Wyprawa po żonę/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Gawrzyjelski
Tytuł Wyprawa po żonę
Podtytuł Wedle opowiadania starego organisty Franciszka Gączarzewicza
Rozdział I.
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1891
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Stary Michał, bogaty gbur w pierwszej wiosce w Prusach Zachodnich, którą zowiemy Unisławiem, z synem swoim także Michałem nieraz wielką miał biedę. Synalek liczył już lat trzydzieści i zawsze miał w myśli się żenić, a staremu, to się nie podobało. Kiedy Michał młody mówił, że ojciec niemający już więcej dzieci i zgrzybiony starością mógłby wymówić sobie dobry deputat i po wszystkich kłopotach swobodnie wypocząć sobie, oddawszy majątek pod opieką syna i synowej, stary Michał zwykle odpowiadał, że on — młody Michał — do takich rzeczy zawsze jeszcze ma czas, że on — stary Michał — ożenił się dopiero w roku czterdziestym, — że jemu — młodemu Michałowi — i tak dobrze, i że on — stary Michał — prawdą a Bogiem niewie, czy nieszczęśliwym przypadkiem — on młody Michał — nie umrze czasem prędzej, aniżeli on — stary Michał; a potem zwykle zaczął płakać obarczony wiekiem ojciec młodego Michała i tak prawił mu dalej:
— Gdybym ja to wiedział, mój synu, że twoja żona będzie uczciwą kobietą, jak matka twoja nieboszczka, co Boże świeć nad jej duszą, to doprawdy nie broniłbym ci się żenić i zapisałbym ci majątek, co się już i tak wspólnie z niego żywimy. Ale kiedybyś nieszczęśliwym przypadkiem za przeproszeniem dostać miał jędzę, coby tobie zatruwała życie a mnie przedwcześnie wtrąciła w kłopoty i smutki, jakich jeszcze nie zaznałem i zaznać nie pragnę, albo gdybyś był miał umrzeć a ona potem wzięłaby jakiego gacha, coby mi razem z nią zaskwierał do reszty, ażby może i dokonali swego i —
I jeszcze bardziej płakał stary Michał w przypuszczeniu możliwości, że w sposób tak marny mógłby dokonać żywota.
— Mój kochany ojcze, — odpowiadał wtedy zwykle Michał młody, — przyznać wam muszę, że niby macie prawdę. Aleć nie moja w tem wina, że ożeniliście się dopiero w roku czterdziestym. Wy mówicie, że człowiek jest młody, kiedy ma czterdzieści lat. To nieprawda, tatulu, bo taki człowiek jako kawaler jest stary grat.
— Czy to ja zawsze mam się przyglądać jak młode chłopaki chwytają mi zgrabne i młode dziewczyny przed nosem aż dla mnie zostaną tylko stare i szczerbate? A gdybym umarł, nim dojdę do lat czterdziestu, a kiedyby Pan Bóg was też zabrał z tego świata, ktoby wziął po nas tę ziemię, co od pradziadów jest nasza? Czy nie wiecie że krewnych nie mamy, i że wtedy tą ziemią zbogaciliby się ci co już i tak całą Ojczyznę nam zabrali? A nam co cudzym życzyć, co możemy zachować dla siebie? Ja biedny człowiek w kawalerskim stanie się starzeję i nie wiem po co, może i ja z tego wszystkiego smutku — —
I młody Michał począł płakać razem ze starym, smutną przedstawiając sobie możliwość, że i jego śmierć zabrać może z tego świata.
Wypłakawszy się do woli w niemym smutku, każdy poszedł swoją drogą: stary zaglądał do stodoły i podwórza, a młody wychodził w pole i z wszystkiego smutku za dwóch pracował.
Bywało wieczorem, że jako organista i uczony człowiek będący pisarzem w gminie, trafiałem się z innymi ludźmi do karczmy, aby przy kieliszku jakoś raźno sobie pogawędzić; i Michałek — boć tak wołali na niego ludzie, aby go odróżnić od starego Michała — dość często siadał za stołem i smutno zwieszał. Kiedy odprawiłem ludzi i ciszej robiło się w karczmie, przysiadywałem do zadumanego Michałka, a on w tedy jakoś rozweselony częstował i wódką i piwem i cygarami, aż czasem w głowie mi zaszumiało. Powiadał mi przytem szczerze i rozwlekle o swoim wielkim kłopocie i prosił o radę a ja milcząc mądrze potakiwałem głową i piłem dalej. A kiedy już było czas iść do domu i wstawszy uchwyciłem za czapkę, Michałek brał mię za rękę i błagając pytał: I cóż ja teraz niby pocznę, panie Gączarzewiczu? — Ja wtedy poufnie ściskałem mu rękę i odpowiedziawszy: „Niewiem, Michałku“ odchodziłem do domu. Boć co do palonych trunków, piwa i cygar Michałek był najlepszym człowiekiem z całego Unisławia.
Nie moja w tem wina, że rzecz zmieniła się w czasie niespodzianie prędkim, a jakim to dziwnym przypadkiem wszystko się wypełniło, opowiem teraz, jak od samego Michałka ludzie w naszej parafii słyszeli.
W Nawrze był jarmark. Stary Michał rano kazał założyć konie do woza i pojechał, bo chciał sprzedać dwie stare klacze a natomiast nabyć sobie konie silniejsze i młodsze, bo żniwa były niedalekie. Michałek tymczasem gospodarować miał w domu, ale jakoś z wielkiem zajęciem spoglądał za odjeżdżającym ojcem i spiesznie wrócił do domu, skoro tylko dostrzegł, że parobek jadący z ojcem minąwszy dom organisty, kościół i plebanią wóz skierował na lewo, gdzie trakt bity prowadził do Nawry.
— Niech się dzieje Boska, z wielkim zapałem mówił do siebie Michałek wchodząc nazad do domu. Ustroję się w szaty świąteczne i puszczę się samopas w drogę do Nowych Stablewic, choć to dobry kawał drogi. Tam wstąpię do Zarębów i będę ich prosił, aby mi dali córkę swoją Kasię i zatrzymali nas w domu, a kiedy będą chcieli, to się ożenię i będę u nich tak długo, aż u nas w domu inaczej się stanie i ojciec mój niby dostanie inne talenta. Mam już swoje lata i mogę zrobić, co chcę, a tak ubogi niby też nie jestem, żeby mnie u Zarębów jako zuchwalca mieli wyrzucić z domu. Toć i dziewczyna, jakem ją widział na ostatnim odpuście, jakoś była mi rada a jej ojciec raz po raz nazywał mnie zięciem, jakem go w karczmie częstował. — A kiedy u Zarębów nic nie wskóram, to pójdę do Grzybna do Iwańskich, może mi dadzą Frankę, co mnie się też niezgorzej podoba. Jest ona pewno bardzo ładna, a choć wielkiej fortuny nie dostanie, boć ich jest dzieci przysporo, to będę miał dość dla niej i dla siebie, skoro tylko mój ojciec inne dostanie talenta. —
Tak sobie Michałek dodawał otuchy i pobiegł szybko do szafy, w której wisiał jego najlepszy ubiór, i począł się stroić, przyczem ciągle myślał o Kasi i o France. Służąca Marysia na zawołanie przyniosła mu na śniadanie sporą kiełbasę z masłem i chlebem, mimo wszelkiego zakochania Michałek sprzątnął porządną porcyą a po ukończeniu wszystkich przygotowań jeszcze raz przejrzawszy się w zwierciadle i powiedziawszy służącej, aby doglądała domu i dopilnowała obory i chłopaków śmiele puścił się w drogę. —
Dzień był piękny, wesoły. — Lekki wiatr szumiał w wierzbach stojących długim rzędem przy drodze, a orzeźwione rzęsistym deszczem w nocy zboże uginało się pod każdym tchnieniem wietrzyka, wydawając razem z kwiatkami polnemi i zieloną murawą ową woń miłą, która tak rozkosznie napawa serce i duszę. Słońce jasnym i nieprzerwanym blaskiem spoglądało na cichy obraz szczęścia i spokoju, malujący się wymownie w bogato wyposażonej przyrodzie.
— Gorąco dziś ogniście, bąknął sobie Michałek pod nosem, przechodząc mimo plebanii. Zdałoby się zajrzeć do karczmy na szklankę piwa, a potem nieszkodziłoby też łyknąć jednego co bym był śmielszy, jak stanę u Zarębów w Nowych Stablewicach. Potem byłoby też dobrze wziąść kilka cygar na drogę, abym wyglądał trochę lepiej po kawalersku — no wstąpię do karczmy!
Poczciwy Majer, arendarz karczmy przyjął Michałka z wyrazem kłopotu na twarzy — Michałek usadziwszy się wygodnie za stołem, zażądał piwa a usłuszny żydek prędko usłuchał. Zapaliwszy potem cygaro, i pociągnąwszy potężnie z szklanki, Michałek aby nieuniknionej rozmowie z Majerem nadać swobodny kierunek, zapytał się trochę z współczuciem: czego kupcowi braknie.
— Ach, ja nieszczęśliwa szlowiek, mówił Majer — Michalek niewie, co to ja mam za dużego klopociem. — Mój żona, meine Blimchen, zachorowal na diareja i na kaszel i na ból zębów a wszystkie nogi go bolą, a w glowie to go tak rwie, aż gwałtu reta. A teraz przyjachol do mnie Dan z Lunżyna, to mój dobra przyjaczel i mnie mówiła, żebym z nim jechol na jarmak do Nawry, bo on mówił, że mojego ogier, to dobry ogier, ale żebym go sprzedal i inszego kupil szkapę — A ja mu mówił, że nie mogę jechać, be mój żona Blimchen, to chory i na kaszel i ból zębów i —
— Już wiem, przerwał mu Michałek.
— Ny, mówił Majer, kiedy pun Michałek wie, to nie mówię nic. Ale ja sum wiem, że mój ogier, to dobry koń i że wort trzysta talarów, ale won ma slabego rozum, a ja potrzebuję mądrego ogier, bo ja kupiec — I teraz ta siedzę i muszę siedzić, a luzie jadą na jarmak, a mój żona chory, a ja nie mogę jechać i nie mogę sprzedać tego ogier.
— To źle, powiedział Michałek.
— Katacz nie źle, odrzekł Majer — Mój żona chory i ma —
— Już wiem, powiedział Michałek.
Ny, toć kiedy pun Michałek wie, to ja będzie cicho. Ale mnie to strasznie żoł, że nie mogę sprzedać tego ogier. On takie dziwne mo talenta, bo mo za dobrze ze zierciem i bez robociem u mnie w stajnie, i jeno ma głupstwa w głowiem. Ja nieszczęśliwa człowiek.
Michałowi jasna myśl przyszła do głowy.
— Wie Majer co, powiedział, kiedy innej rady niema, to ja waszego ogiera trochę przewietrzę i wyjadę na nim w pole, a może w drodze kupiec dla niego się trafi, tobym za was zrobił handel. Wiecie że nieoszukam was i że rzetelnie wam oddam, co za konia dostanę, tylko powiedzcie mi, co ma kosztować.
Majer trochę podumał, poszedł do chorej Blimchen a potem z nieco rozpromienioną twarzą powrócił, bo wiedział, że każdy człowiek poczciwej twarzy Michałka więcejby uwierzył, aniżeli jego żydowskim zachwalaniom. — Więc kiedy tak, panie Michałku, powiedział, to możecie wziąść tego ogier. On dobry koń i jest wort trzysta talarów ale kiedy za niego dostaniecie dwadzieścia, to możecie sprzedać, jeno musicie się dobrze targować, bo to dobry skoń, tego ogier. —
Michałek się rozśmiał: — Jakoś bardzo macie ochotę pozbyć się konia, kiedy chcecie go dać za dwadzieścia talarów, choć wart trzysta. Ale co mnie do tego — pójdźmy do stajni, to go osiodłam i wyjadę, wszak nie będzie strata choć go nazad przyprowadzę.
— Pun Michałek mądra człowiek, powiedział Majer. Ny, wypijma jednego na litkup, ja lubię pana Michałka i wiem, że mojego ogiera niezrobi krzywdy.
Wypili potężne kielichy wódki, potem Michałek zapłacił, co był winien, i wyprowadził ogiera na podwórze. Szkapsko było chude i mizerne, jakoś dziwacznie z ócz mu patrzało.
Majer przyniósł uzdeczkę i siodło, pomógł Michałkowi okiełznać konia, a ujrzawszy potem jeźdzca na szkapie szybko do chorej żony powrócił.
Michałek puścił się w drogę. Zaopatrzony potężnym batem, który tylko tę miał wadę, że nie był przeznaczony dla jeźdzca, ale dla woźnicy kierującego czwórką, zaczął śmiele wywijać tem popychadłem nad głową ogiera i z wesołą miną jechał ku wiosce, gdzie się losy jego miały roztrzygnąć, ale bardzo leniwym krokiem.
Takim sposobem ujechał kilka stai za wieś. Serce jego pałające chęcią nabycia żony nadało mu radę spróbować ażali za użyciem ostrzejszych środków nie zdoła konia przymusić do prędszego biegu. Zaczął więc obrabiać chudzinę i batem i nogami i pięściami tak zapalczywie, że koń odurzony zaczął bieżyć z wściekłą szybkością aż Michałkowi z ust cygaro na ziemię wypadło. Nie długo za cygarem powędrował kapelusz, potem bicz. Michałek chciał przytrzymać szalonego konia, ale mimo wszystkich wysileń nie mógł. Koń nawet jeszcze bardziej zdziczał i pędził tak gwałtownie, jak gdyby od tej jazdy zawisł los całego świata.
— Wściekła bestya, mruknął sobie Michałek, niech ją kaci wezmą. Co mnie nieszczęśliwego skusiło do tej brzydkiej żydowskiej szkapy! Snać padnie życiem przypłacić.
I schwycił konia za grzywę, bo ogier silnem uderzeniem głowy wydarł mu cugle z ręki, a potem gnał dalej parskając głośno i wywijając ogonem aż Michałkowi włosy na głowie stawały. Nadto gęsty szum począł występować na nozdrzach konia, a pot gwałtowny lał się nietylko z Michałka, ale też z ogiera, któremu jakoś niewcześnie przypomniały się młode lata.
Coraz żwawiej, coraz dziczej pędził koń po drodze, aż długie tumany kurzu snuły się poza parą jadącą jak na stracenie wieczne. Michałek w duchu się przeżegnał, bo inaczej nie mógł, potem zamknął oczy i polecił się opiece wszystkich Świętych. Niech się dzieje wola Boska, westchnął z głębokości serca. O nieszczęśliwa ta godzina, w której bez wiedzy ojca wybrałem się na wyprawę po żonę!
Mijały pola i łąki, rowy i drogi, a Michałek cierpiąc okrutnie od skwaru słońca, którego strzały paliły mu czoło i oczy niewymownie, wciąż siedział na szkapie trzymając się grzywy i ciche modły posyłając do Boga o pomoc.
Czy jechał ćwierć, czy pół godziny, czy dzień cały, czy tydzień, on tego nie wiedział. Jemu zdawało się, że jedzie tak od wieczności, że wiecznie mu tak jechać będzie trzeba. Pożegnał się już ze światem, pożegnał z starym ojcem, którego wstręt przed synową obecnie okazywał mu się bardzo słusznym, pożegnał się z przyszłą żoną, którą jechał szukać w sposób tak okropny. — —
W tem rzeźki głos krzyknął; stój! Koń silną ręką schwycony za cugle nagle się szarpnął, zadrgał jeszcze raz i — stanął. Michałkowi jakoś raźniej na sercu się zrobiło, zdawało mu się, że na nowo na świat się urodził, że to, co minęło dopiero było snem okropnym strasznym.
— A gdzie Pan Bóg prowadzi, spytał się głos, który miłe znalazł ucho w łonie Michałka. Zdawało się biedakowi, że to aniół przybył mu na pomoc. —
— Szukam żony, — mimowolnie wypowiedział głosem, w którym się wyraźnie odbijało wzruszenie wewnętrzne.
— A czy uciekła? jakoś z żalem ciekawy nieznajomy się zapytał.
Michałek otworzył oczy, a przetarłszy je porządnie ręką, ujrzał przed sobą słusznego wzrostu mężczyznę w włościańskim ubiorze, którego twarz zdawała mu się być bardzo znajomą.
— Adyć ja chcę sobie dopiero szukać dziewczynę, cobym się z nią żenił.
Człowiek pokiwał głową. — Ale czemu to w takim pędzie! A czy to rzecz taka nagła! Toć jechaliście, jak gdyby, czego Boże broń, cały świat za wami się palił!
— Kiedy ten bestya szkapa — i przypomniawszy sobie niebezpieczeństwo, któremu co dopiero uszedł, Michałek szybko zesunął się z konia i obok swego wybawcy stanął. Człowiek przyglądał mu się ciekawie i z niejakim niedowierzaniem, aż Michałek serdecznie ścisnął mu rękę i przypatrzył się mu bliżej.
— Toć to wy Jaś Zaręba z Nowych Stablewic, uradowany zawołał.
— A toć, Jaś Zaręba, katać nie! odpowiedział tenże powoli i wyrazisto. A kiedy wy mnie tak dobrze znacie to i mnie należałoby się wiedzieć, coście wy za człowiek, ba!
— Toć ja Michałek z Unisławia! krzyknął Michałek wesoło. Czym to tak strasznie się odmienił?
— Ba, katać nie, odpowiedział Zaręba z przyciskiem. I to żony szukacie? dodał po chwili.
— Ja chciałem jechać do was i — bąknął Michałek nieśmiało. A może dalibyście mi Kasię. Bo. —
— A toć, a toć, Kasię, powoli powiedział Zaręba. Toć możemy się rozmówić, katać nie. A toć pójdźmy do mojego domu, toć tu na drodze jakoś nieładnie o tem gadać.
— Ale szkapa? zarzucił Michałek nieśmiało.
— No, trzeba wziąść do stajni, dać obroku, napoić, co się ochłodzi i co się posili. Co się posili, ba, katać nie, co się posili. —
Michałek konia wziął za cugle i powoli idąc za Zarębą razem z nim i z ogierem zaszedł do pobliskiego zabudowania wiejskiego, które było siedzibą Zarębów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Gawrzyjelski.