Wodzirej/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Trzęsący omnibus hotelowy o wyzłoconem dziwacznie pudle zaczął dudnieć z hałasem po bruku. Tadeusz, zmęczony forsowną w trzeciéj klasie jazdą, wtulił się w kąt i przymknął oczy. Lecz w okienku drzwi pojawiła się głowa posługacza, który wrzasnął z całéj siły:
Le port!..
Tadeusz oczy otworzył i zaczął patrzeć przez szyby na panoramę portu Concarneau, znajdującego się w chwili zupełnego przypływu morza. Patrzył i oczom swym nie wierzył, tak czarowny widok miał przed sobą. Wychowany pomiędzy ulicą Jezuicką i namiestnictwem, nie zastanawiał się nawet, iż na świecie, oprócz Wałów i salonów, ogrzanych sztuczném światłem i przesyconych duszną atmosferą, są inne jeszcze miejsca, pełne jasności, przestronne i cale białe od szerokiéj płachty staczającego się w przepaść widnokręgu.
Jego biedne oczy koncepspraktykanta otwarły się szeroko na widok starego miasta Concarneau, występującego nagle fortyfikacyami z granitu z fal morza, fal w téj chwili szaro-zielonych, osrebrzonych massą białéj piany, która śniegowym wałem bramowała obrosłe szmaragdową pleśnią granity.
A dokoła téj fortecy, tak czarodziejsko wyrastającéj wśród fał, jak potworny i skamieniały kwiat o zębatéj koronie, kołysał się cały las bark, statków i łodzi o jasno-zielonych, purpurowych i bronzowych korpusach. Z purpury téj i zieleni sterczały wysoko w górę maszty, z których spływały olbrzymie siatki, wydęte wichrem o czarująco delikatnych, niepewnych i zmieniających się barwach. Zdaleka wyglądały te siatki jak olbrzymie wuale z krepy szafirowéj, bronzowéj, liliowéj, szaréj... Wiatr rozwiewał je jak najcieńsze, najdelikatniejsze zasłony. Na ciemnem szafirze nieba cień tych krep siatkowych nabierał mistycznych, dziwacznych tonów, kryjąc w swych fałdach brutalność masztowego skieletu. I daleko, daleko; wzdłuż kamiennego ocembrowania wybrzeża, widać było tę massę wualów, wiewających powoli, wysoko, po nad tłumem rybaków i rybaczek, cisnących się po nad wybrzeżem. Omnibus zawraca teraz dokoła placu, po którym biegały dzieci, odziane w szafirowe płótno i w klekocące drewniane saboty. Wielohradzki dojrzał jeszcze całą massę białych, muślinowych czepków, których szarfy wiatr rozwiewał, — płaskie kosze, osrebrzone tysiącami sardynek, i żółte stroje rybaków, rozchodzących się z bark po szynkach i knajpach nadbrzeżnych.
Owionął go ostry zapach warechu i świéżych ryb. Czuł sie dziwnie niespokojnym i mimowoli drżał teraz na całem ciele. Lecz już omnibus zajeżdżał przed hotel pierwszorzędny i wysoka kobieta w małym czepku, odziana czarno, z twarzą rozpaczliwie smutną, otwierała drzwiczki omnibusu. Była to sama właścicielka hotelu, pani Lechnche, chłopka bretońska, zbogacona i wiecznie zachmurzona. Szybko zmierzyła wzrokiem wykwintne ubranie podróżne Wielohradzkiego i oceniła jego bagaże. Widziała, iż walizki nie były wielkie, lecz dość eleganckie, okryte pokrowcami z szarego płótna, na których czerniły się dyskretnie wyszyte monogramy. Zwróciwszy się do służby, zadysponowała numer 42 i, oddawszy dziewczynie walizki, powróciła na ławkę, stojącą przed hotelem, na któréj usiadłszy z założonemi na piersiach rękami, zdawała się zapominać o Wielohradzkim i o świecie całym. Z pod oka jednak śledziła wciąż sardynierki, przechodzące z koszami pełnemi sardynek przez plac, czekając na wysłanie swych ludzi w chwili, gdy fabryki przestaną już kupować potrzebne im ilości ryb. późniéj bowiem przybyłe barki musiały sprzedawać połów swój za bezcen, nie chcąc być zmuszonemi do wrzucania sardynek w morze. Pani Lechnche miała niewielką fabrykę, cokolwiek oddaloną od miasta. Skupowała zwykle już trochę przestarzałe sardynki i miała je za znacznie niższą cenę, spekulując na ogólnéj nędzy, panującéj pomiędzy rybakami Concarneau.
Tymczasem Tadeusz gorączkowo obmywał się z podróżnego kurzu i, zadzwoniwszy na służącą, rzucił jéj z niechcenia pytanie: czy hrabina Dobrojowska mieszka w tym hotelu? Dziewczyna, gapiowata bretonka o wspaniałych czarnych oczach, cała roześmiana w promieniach muślinu swego czepka i olbrzymiego kołnierza, odparła, że jest w hotelu „comtesse Dobrożeki” i że te panie są teraz na wybrzeżu. Tadeusz podziękował jéj uprzejmie, na co bretonka odparła skromnie, iż „niéma za co”, i, pozostawszy sam, otworzył walizy i rozkładał na krzesłach, fotelach i stole zgniecione cokolwiek przez tak daleką drogę ubranie. Po głębszym jednak namyśle postanowił nie zmieniać podróżnego garnituru i jedynie włożyć świeżą bieliznę, krawat i kapelusz. Nie wiedział bowiem, co i kiedy się kładzie nad owem „morzem”, pomimo, że krawiec we Lwowie dał mu odpowiednie informacye.
Ubrawszy się, uczesawszy, skropiwszy wodą kolońską, przejrzał się Tadeusz z zadowolnieniém w lustrze. Zmęczenie podróży dodało mu interesującéj bladości. Schudł trochę i oczy mu zapadły. Znalazł się ładnym i powrócił jeszcze raz do lustra, aby lekko pociągnąć popękane od wiatru wargi pomadką poziomkową. Wciągnął rękawiczki i, nałożywszy kapelusz, wyszedł wreszcie, starając się odgadnąć, które z tych zamkniętych drzwi prowadziły do pokoju Muszki.
Na wschodach spotkał się nagle z całą bandą młodych dziewczyn — w białych, różowych, niebieskich bluzkach i szewiotowych ciemnych spódnicach. Panny te mówiły po angielsku i miały duże nogi, obute w jasne trzewiki, i wielkie zęby, wysuwające się fatalnie aż po nad dolne wargi. Niektóre miały małe męskie kapelusiki na gładko wyczesanych włosach, inne — berety, a dwie czy trzy — sukienne kratkowane czapki z daszkami silnie opuszczonemi na cokolwiek zaczerwienione nosy. Panny te przemknęły koło Tadeusza jak cienie, nie zwracając na niego uwagi, szwargocąc głośno i dźwigając pod pachą teki, pudelka z farbami, płótna na blejtramach, składane krzesełka, a nawet małe stalugi trzcinowe.
Wielohradzki wyszedł na ulicę i szedł teraz wzdłuż ocembrowanego brzegu, pragnąc wydostać się na „plażę”, gdzie prawdopodobnie znajdowała się Muszka. Lecz tłumy bretonek, cisnące się dokoła bark, z których rybacy podawali im cebry i kosze sardynek, zmuszały go co chwila do zatrzymywania się. Pod domami siedziały cale rzędy kobiet bezczynnych, z rękami opuszczonemi na czarnych fałdach odzieży, i patrzyły na port, do którego bezustannie wpływały barki o żółtych i pomarańczowych żaglach. Żagle te przy wejściu do portów zwijały się szybko, jak skrzydła olbrzymich ptaków dążących do gniazda o wieczornéj porze. I zamiast żagli, powoli ku górze wznosiły się siatki rozpięte szeroko, siatki, w których szafirze lub zieleni przebłyskiwały srebrne ciała dużych ryb o purpurowych ogonach i skrzelach. Dno barki wyściełał śnieg sardynek, w którym słońce zapalało złotawe iskierki. I kołysząc się zwolna, nowo przybyłe łodzie torowały sobie drogę ku kamieniom ocembrowania pomiędzy massą innych bark, a na podstawie srebrnéj sardynek rysowała się teraz postać rybaka, brutalna i niezgrabna, w niekształtnych liniach odzieży, uszytéj z żaglowego płótna, gorąco-pomarańczowego koloru.
Od brzegu wyciągały się ręce, ramiona kobiet, rzucające po przez głowy innych, jak piłkę potworną i pękniętą, płaskie koszyki. Krzyk gardłowy wypełniał powietrze. Ciemne twarze mężczyzn, zjedzone przez wiatr i wodę morską, ciemniały jeszcze pod wpływem nabiegającéj krwi z wysiłku przy dźwiganiu koszów. Kobiety zachowywały ciągle dziwną przejrzystość płci, niémal dziewiczéj, pod delikatném obramowaniem swych prześlicznych muślinowych czepków. Kilkanaście szarf długich, oszytych koronką, zwieszało się z pod takiego czepka, a wiatr rozwiewał je dokoła, jak promienie świetlanéj i doskonale białéj mgły. Kołnierze białe odsłaniały szyje rybaczek i spadały do pasa na czarnéj tkaninie aksamitem ubranego stanika. Spódnice krótkie sięgały niémal do kolan i odsłaniały nogi w wysokich skarpetkach z zielonéj wełny. Na nogach klekotały saboty.
Wielohradzkiemu zdawało się, iż nagle znalazł się na przedstawieniu jakiegoś baletu, i że te rybaczki w koronkach i zielonych skarpetkach zaczną niezadługo jakiś taniec przy dźwiękach orkiestry teatralnéj. Lecz one rozchodziły się wolno po zaułkach miasta, po dwie, niosąc kosze sardynek.
Niektóre przechodziły most zwodzony i znikały w obrębie fortyfikacyi starego miasta, które teraz traciło cokolwiek na swéj tajemniczości, pokryte lasem masztów i siatek pełnych ryb.
Wielohradzki zapominał się ciągle, stając co chwila na brzegu ocembrowania. Ten ruch, to morze, tak blizko rozbijające się o kamienie, tuż pod jego stopami, zadziwiały go. W oddali po za linią portu dostrzegał białawą płaszczyznę olbrzymią, niezmierzoną. Był to ocean, i Wielohradzki uczuł nagle dreszcz trwogi. Biedna dusza lwowskiego filistra doznała wstrząśnienia. Odwrócił się i zaczął iść szybko wzdłuż domów, na których progu siedzieli mężczyźni szyjący kobiece spódnice i dziecinne sukienki. Tymczasem kobiety, obarczone ciężarem ryb, kierowały się szybko w stronę fabryk, których kominy sterczały samotnie wzdłuż wybrzeży. Tu i owdzie z szynków dochodziły ochrypłe głosy, rybacy wychodzili z łodzi i znikali w głębi szynkowni, zmęczeni i żujący tytuń.
Wielohradzki błądził chwilę wśród tych domów pomiędzy bandami dzieci, które przeciągały po ulicach poważne i milczące w swych aksamitnych czepkach, haftowanych złotem i szklanemi paciorkami. Zatrzymał się przed sklepem sabotów i dziwił się, jak ludzie mogą chodzić w podobnych pudełkach. Lecz tuż obok niego maluchna dziewczynka szła szybko, klekocąc po bruku drewnianemi podeszwami sabotów, i malutkie jéj nóżki wysuwały się z pod dość długiéj szafirowéj spódniczki, obciągnięte czer-wonemi pończoszkami. Nagle Wielohradzki pochylił się ku dziecku, pytając:
Où est la plage?
Lecz mała podniosła na niego wielkie czarne oczy i nie odpowiedziała nic, nie rozumiejąc po francusku. Weszła w wązką uliczkę, która schodziła na dół, cala obwiészona massą liliowych akacyj, zwiészających się z murów bramujących ten wąwóz. Wielohradzki patrzył na dziecko, jak szło poważne i spokojne, podobne do szafirowo odzianéj mniszki, podnosząc sabotami brzeg sukienki i niosąc niémal nieruchomie swą głowę, okrytą muślinem bardzo skomplikowanego czepka.
Mimowoli ta miniaturka kobiety, niknąca coraz daléj wśród murów zielonych od pleśni, pociągnęła go za sobą. Wszedł w tę uliczkę cichą i odludną i szedł tak długo pomiędzy ciasną przestrzenią liliową, zieloną i różową od akacyj i złotą od przedzierających się przez gałęzie promieni słonecznych. I nagie doznał olśnienia. Uliczka urywała się na zakręcie, i oczom Tadeusza odsłoniło się morze, całe różowe i jasno popielate; rozciągające się niezmierzoną płaszczyzną pod baldachimem przeczystego szafiru.
Wielohradzki stanął na chwilę i zamienił się cały w oczy, zapominając na sekundę o Muszce, oczarowany, podbity; lecz wnet usunąć się musiał, gdyż z wąwozu uliczki wypadł teraz mały wózek, naładowany rozmaitéj wielkości łódeczkami i okręcikami, ciągniony przez dwóch chłopczyków odzianych w białe flanelowe garnitury z ponsowemi beretami na złotych włosach. Za wózkiem pędziło kilka dziewczynek z łopatami i kubełkami w obnażonych do pleców rękach. Cała ta banda, piszcząc, krzycząc, migając purpurą beretów, rozwiewając różowe i białe fałdy sukienek, przemknęła koło Wielohradzkiego i zapadła po kostki w piasek biały i czysty, który rozścielał się dokoła delikatną warstwą, obramowany zielenią tuż ciągnących się łąk, które szły w górę, ku miastu, służąc za podstawę nadbrzeżnym willom i murom opasującym zabudowania fabryczne.
I wówczas dopiéro Wielohradzki zrozumiał, że jest na owéj „plaży”, któréj szukał. Przed nim — morze wyżarło rodzaj małéj zatoki i teraz łagodnie muskało ten brzeg, cały biały od lekko zwilgotniałego piasku, po którym snuły się ciemne sylwetki postaci ludzkich. W półokrąg, jak loże teatralne, stały kabiny, pomalowane czerwono lub żółto, i sterczał duży piec blaszany, przy którym jakaś kobieta olbrzymia, odziana w rybacki kaftan i męski kapelusz, grzała kubły z wodą. Kilkadziesiąt osób zajmowało brzeg „plaży”.
Zdaleka widział Wielohradzki kilka kobiet odzianych w długie białe peniuary, chodzących tu i owdzie pomiędzy grupami osób siedzących na składanych krzesełkach lub na fotelach w formie małych namiotów. W liliowéj powierzchni morza migotały błizko brzegu czarne punkciki. Byli to bez wątpienia kąpiący się. Po lewéj, na wierzchołku niewielkiéj skały, odcinały się czysto, jak chińskie cienie, sylwetki kilku małych chłopców, giestykulujących żwawo. Cisza była wielka i tylko szmer lekki rozbijającéj sic o kamienie wody rozpływał się w powietrzu.
Wielohradzki stanął niepewny i niezdecydowany. Przez całą drogę gorączkowo podniecony odsuwał myślą chwilę spotkania się z Muszką. Tyle razy był boleśnie dotknięty, gdy przybył przez nią wezwany, iż zaczynał nie mieć więcéj złudzeń. Mimo to jednak urok téj długiéj, pierwszéj w życiu podróży, romantyczne rady matki upoiły i rozkołysały go. Teraz stanął wobec rzeczywistości. Wyobrażał sobie, iż Muszka, ta jego Muszka, jest tam, o kilka kroków, i ogarniała go wielka nieśmiałość. Wezwała go sama, lecz czy pamiętała już, iż sformułowała z dobréj woli to wezwanie? Jak go przyjmie? co mu powie? może wobec tych wszystkich ludzi odwróci się od niego, jak od natrętnego intruza...
Zaczął powoli okrążać „plażę”, topiąc nogi w piasku i posuwając się z trudnością. Nie miał odwagi zejść na dół i zmieszać się z tymi ludźmi, którzy na tém morskiem wybrzeżu, pod ścianami kabin, zdawali się być u siebie, na swojém terytoryum. Gdy przedostał się na drugą stronę zatoki, ze zdziwieniém ujrzał, iż po za pierwszą jest druga „plaża”, a za tą trzecia i czwarta.
Lecz tu było mniéj osób. Dwie kabiny, zamknięte na kłódki, sterczały samotnie, oparte o skałę. Kilka osób znajdowało się na wybrzeżu.
To ośmieliło Wielohradzkiego. Brnąc w piasku, zeszedł i odetchnął, gdy poczuł żwir pod stopami. Wtedy dostrzegł, że po brzegu chodzili mężczyźni w kostiumach kąpielowych i wygrzewali się na słońcu. Byli to ludzie dziwaczni, z długiemi włosami i brodami. Dwóch paliło fajki, plując na żwir, a jeden z nich, kościsty, olbrzymi brunet, który miał na plecach swego trykotu wyhaftowaną wieżę Eiffel, siedział na piasku, z nogami podkurczonemi na sposób turecki i w milczeniu patrzył na morze.
Żaden z tych ludzi nic spojrzał nawet na Wielohradzkiego. Wszyscy zdawali się być pogrążeni w jakiéjś niéméj kontemplacji i zajęci tajemnicą własnych myśli. Po za jedną z kabin Wielohradzki, przechodząc, zauważył stalugi, płótno, pudełka z farbami i drzemiącą murzynkę, odzianą w jaskrawą żółto-czerwoną szatę. Do murzynki tuliła się małpa, nawpół zakopana w piasku.
Wielohradzki minął i tę „plażę” i mimowoli szukał teraz kąta, gdzie mógłby myśli zebrać i nakreślić sobie plan działania. Trzecia „plaża” była zupełnie pusta, bez kabin, bez kąpiących się ludzi. Olbrzymi szmat piasku rozścielał się od morza ku górze, ujęty z obu stron w ciemne ramiona skał i przechodzący powoli w zieleń łąk, z których tu i owdzie wystrzelały czerwonawe pnie świerków o czarnych bogatych baldachimach.
I tylko po prawéj stronie, na wierzchołku skały, zamajaczyła zdaleka jakaś sylwetka. Mewy od czasu do czasu zrywały się z brzegów, przelatywały po nad powierzchnią morza i spadały znów na skały, gdzie pozostawały nieruchome, zapatrzone w dal, zasłuchane w łoskot fal.
Wielohradzki zaczął iść w kierunku skały. Pragnął usiąść na jéj wierzchołku i zostać chwilę sam z sobą. Nie pragnął teraz ujrzeć Muszki, wpierw chciał się otrząsnąć z doznanych wrażeń.
Teraz, pozostawiony sam sobie, samotny, zaczynał się analizować i instynktem oszczędzał swe nerwy. Czuł, iż nie jest w téj chwili przygotowany do stanięcia oko w oko z Muszką.
Wszedł na wierzchołek skały i nagle, z drugiéj strony odłamu kamienia, ujrzał pannę Dobrojowską.
Oddech mu zamarł w piersiach, ona zaś zupełnie spokojnie, z lekkim odcieniém dobrze odegranego zdziwienia, wyrzekła, podając mu rękę:
Tiens!.. c’est vous?..
I z pod przysłoniętych rzęs patrzyła mu prosto w twarz, z takim spokojem, jakby to nie ona rozkazem swoim zwabiła go na ten kraniec Europy, nad brzegi oceanu.
On patrzył również na nią, lecz był zmieszany, jak człowiek złapany na gorącym uczynku kradzieży albo innéj zbrodni. Widział przed sobą jéj prześliczną twarzyczkę, wysuwającą się z dziwacznego kapelusza, zrobionego z różowego batystu w formie dużéj budki, jaką noszą angielskie Katy Grenway dziewczynki.
Miedzianego koloru jéj włosy lekką złotawą pianą ciemniały pod arkadą koronek i batystu, przez którą przeświecały różowe, słoneczne blaski. Nigdy może Muszka nie wydała mu się tak piękną, tak złagodzoną jakimś dziecinnym, uroczym wdziękiem.
Szerokim, miękkim giestem ukazała mu natychmiast horyzont, mówiąc z półuśmiechem:
Regardez!.. comme c’est beau!..
Wielohradzki pobiegł oczami po za tę rękę, która, wysmukła i piękna, zamajaczyła przed nim, opięta długą rękawiczką duńską. Pragnął porwać ją, przycisnąć do ust, do serca, zdjęty nagłą potrzebą wypowiadania wszystkiego, co tłumił w sobie od tak dawna, lecz milczenie Muszki dławiło mu wyrazy cisnące się do gardła. Nie chciał być śmiesznym: a czuł, iż byłby śmiesznym, dając w téj chwili ujście swym romantycznym popędom.
Muszka, zapatrzona w dal, zdawała się w téj chwili już zapominać o jego obecności.
Przed nią słońce zapadało powoli, zawiészone jeszcze po nad morzem naksztalt olbrzymiéj purpurowéj lampy. Odbijało się w morzu daleko, rozpłaszczając się na całe pasma, drżące złotem i krwią rubinów. Lecz już w oddali, ku skrajom widnokręgów, i niebo i morze przybierało żółto-biale tony i zlewało się razem tak, iż zdawać się mogło, że to ocean podnosi się ku górze i przechodzi w ten ciemny szafir, służący za tlo purpurze słonecznéj. Z mokrego warechu, który włóczył się bronzowemi kłębami po rozpadlinach skały, wznosiła się ostra woń jodu. Dziwaczne zielony mchy o szmaragdowych cieniach czepiały się kamieni jak warkocze topielicy.
I nagle, z szaloną szybkością, zaczął konać dzień. Morze cofało się, odsłaniając coraz więcéj wybrzeże, pokryte teraz gładką powierzchnią zwilżonego piasku. Po morzu liliowo-białém, o czerwonawych smugach świeżo przelanéj krwi, przesuwały się barki o brunatnych, szeroko rozpiętych żaglach. Wiatr powiał silniejszy i w górze słońce bladło, zatracając swą purpurę, topiąc ją w blaskach chłodnéj, pomarańczowéj barwy.
Wielohradzki chciał coś przemówić, rozpocząć rozmowę, chwaląc morze, pytając o starą hrabinę, lecz Muszka uprzedziła go szybkim ruchem, nakazując mu milczenie.
Oh!.. tais-toi!.. — zawołała po raz pierwszy mówiąc mu tytais-toi!..
On umilkł, nie mogąc pojąć, dlaczego ona każe mu milczeć wtedy, gdy jemu potrzeba słowa piersi rozsadza, wtedy, gdy są sami i mówić mogą bezpiecznie. Lecz ona powróciła znów do swéj kontemplacyi i pragnęła odnaleźć widocznie przerwane przez Wielohradzkiego marzenie.
Trudno jednak było. Urok znikł, Muszka zmarszczyła brwi i niecierpliwie zaczęła gryźć usta.
— Czar prysł!.. — wyrzekła jakby do siebie półgłosem.
Wielohradzki naiwnie zapytał:
— Dlaczego?
Ona popatrzyła na niego z pewnym rodzajem współczucia i nareszcie wzruszyła ramionami.
— Nic... nic... chodźmy!.. — wyrzekła.
Zeszli powoli ze skały i Wielohradzki, który ślizgał się po wilgotnéj massie warechu, podziwiał, jak Muszka zsuwała się lekko, stawiając umiejętnie na odłamkach skały swe stopy, obute w płócienne o gumowych podeszwach trzewiki.
Milcząc, przeszli całą „plażę”, i teraz Muszka szła cokolwiek naprzód, dziwnie wiotka i kształtna w swym białym flanelowym kostiumie, składającym się ze spódnicy, krótkiego żakietu i sznurowanéj u szyi bluzki. Przechodząc mimo drugiéj „plaży”, Muszka zatrzymała się na chwilę, obok drzemiącéj murzynki.
— Cóż to? śpisz, Dżałi? — spytała po francusku.
Murzynka, a raczéj taitianka, otworzyła szeroko swe prześliczne czarne oczy (oczy dobrego domowego zwierzęcia) i z uśmiechem, odsłaniającym w ciemni jéj twarzy dwa sznury białych zębów, odparła chrapliwie:
Moâ... froidd!..
Przytuliła małpę, owinęła się w szmatę jedwabiu i znów zaczęła drzemać, ciągle zmarzła i drżąca, nawet w jaskrawym blasku słońca. Muszka pochyliła się nad małpą i głaskać zaczęła jéj kosmatą czaszkę.
Joli Coco!.. — mówiła pieszczotliwym głosem. W sercu Wielohradzldego wezbrał wielki żal.
Muszka miała nawet dla zwierząt dobre słowo: dla niego nic, prócz odegranéj komedyi w chwili powitania. Gdy odeszli od małpy, zdjęty nagłą determinacyą, wyciągnął rękę.
— Ja panią pożegnam! — wyrzekł, starając się ukryć zły humor.
Lecz ona wciąż szła daléj, nie patrząc na niego.
— Cóż znowu? — odparła — zaczekaj pan chwilę, przedstawię pana mojéj mamie...
Dochodzili do kabin, i Wielohradzki ujrzał zdaleka samą hrabinę Dobrojowską, która stalą na stopniach swéj kabiny, ubrana szaro, z parasolką białą w ręku. Obok niéj krzątała się panna służąca, składając fotele, stołeczki, książki, i wnosząc ten cały bazar do wnętrza kabiny. Wielohradzki poznał w niéj natychmiast tę samą istotę, która oczekiwała nań we Lwowie przed bramą domu i wezwała go w imieniu Muszki do teatru. Otoczyła go natychmiast dziwaczna atmosfera tajemnicy i kłamstwa. Ta służąca powiernica, spełniająca tajemnicze zlecenia córki i krzątająca się kolo matki, przejęła go niesmakiem i trwogą. Lecz już widok saméj Dobrojowskiéj, którą widywał tylko zdaleka, dopełnił téj trwogi. Zdawała mu się, że od téj szaro-ubranéj damy, na pozór nic nie znaczącéj i podobnéj do tuzina dam z arystokracyi, zależą losy jego przyszłego życia. Mimo swego zmieszania, starał się jednak iść z gracyą, o ile mu piasek, wypełniający jego półbuciki, na to pozwalał. Nie miał pojęcia, w jaki sposób odbędzie się owa ważna prezentacya. Tymczasem Muszka, doszedłszy do matki, wyciągnęła rękę w stronę Wielohradzkiego i wyrzekła z wielką prostotą:
— Mamo! pan Wielohradzki!..
Dobrojowska uśmiechnęła się blado i uznała za stosowne zdziwić się: co robi ten pan Wielohradzki w Concarneau, tak daleko od Lwowa?
— A!.. a!.. — wyrzekła, głową kręcąc — zkąd pan się tu wziąłeś?.. Taki kąt zapadły!.. co pana tu zagnało?..
Wielohradzki nie przewidywał tego zapytania. Spadło na niego, jak piorun, lecz Muszka, dostrzegłszy jego zakłopotanie, zaczęła mówić:
— Och!.. pan Wielohradzki nie może się tu znudzić... Artysta!..
— Pan maluje?.. — spytała stara hrabina.
— Tak!.. trochę!.. akwarelle... — odparł Wielohradzki, patrząc uparcie na końce swych bucików.
— A!.. w takim razie — mówiła Dobrojowska — rozumiem pana preferencyę dla Concarneau. Mnóstwo tu artystów. Sanderson, pejzażysta amerykański, z całą szkołą amerykanek, także tu bawi... Trzydzieści panienek... bardzo oryginalne dziewczęta. Przytem jest kilku Francuzów malarzy... ale to wielkie oryginały... Czasem się ich lękam... mają długie brody... włosy... Ils ont l’air des anarchistes...
Zaczęła śmiać się cicho i zwróciła się ku pannie służącéj, która zamykała kabinę na klucz, chmurna i czarna pod strzechą swéj odstającéj grzywy.
— Panna Marcela skończyła? — spytała hrabina.
— Tak, proszę pani hrabiny.
— Proszę wziąć Mopcię i zawołać Tamtutkę...
Panna Marcela wyciągnęła rękę, i dopiero teraz Wielohradzki dostrzegł, iż hrabina trzymała pod pachą małego pieska, tak popielatego, jak jéj okrycie.
— Tamtutka! — wolała panna Marcela.
Z po za kabin wybiegł śliczny King-Charles z olbrzymiemi czarnemi oczami.
En route!.. — zakomenderowała hrabina. — Muszko, podaj mi ramię, bo utonę w tym piasku!
Muszka podała matce ramię i obie, skinąwszy głową Wielohradzkiemu, odeszły powoli, kierując się w stronę wązkiéj uliczki, którą wydostał się na „plażę” Wielohradzki.
Tadeusz patrzył za niémi przez długą chwilę. Szły wolno, obie sztywne, prawie jednakowego wzrostu, obojętne na wszystko, co się wokoło nich działo.
Za niémi, jak cień, wlokła się czarno ubrana panna Marcela, a za panną Marcelą kopała się w piasku Tamtutka, wyglądająca zdaleka jak czarna niewielka kula.
Za chwilę cała ta karawana, obnosząca z taką godnością swe moralne i fizyczne ja, zniknęła pod arkadami liliowych akacyj i różowych powojów.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Table d’hôte!..
Wielohradzki pewny, że spotka przy stole Muszkę, wszedł pierwszy do sali jadalnéj.
Chciał cofnąć się od progu, widząc, iż niéma jeszcze nikogo, lecz już pani Lechnche płaczliwie wskazywała mu miejsce w samym środku długiego stołu.
— Oto miejsce pana! — wyrzekła grobowym głosem.
Wielohradzki usiadł i zaczął wodzić wzrokiem po ścianach pokrytych deskami, na których wisiały stare porcelanowe talerze z Quimper i rozkładały się dziwaczne obrazy o brutalnych płaskich sposobach malowania. Gdzieniegdzie jaśniał blado-liliowy pasek morza roztopionego w szklance osłodzonéj wody. Jasne światło gazu wydobywało złośliwie na wierzch wszelkie wahania się nieumiejętnéj techniki wirtuozów pendzla i oświetlało tryumfalnie proste środki, jakiemi widocznie „nowi” starali się osiągnąć doskonalą summę wrażeń dla patrzącego na ich obraz człowieka.
Wielohradzki, zdziwiony, uznał w duszy, iż podobne „bohomazy” nie powinny być zawiészane nawet w salach hotelu, a wiedząc tyle o prerafaelitach, co o królowéj siamskiéj, ciasną duszą filistra zwracał się chętniéj ku liliowym piaskom, mającym być olejną fotografią nieskończonego w swym majestacie morza.
Tymczasem dokoła stołów krzątały się sługi, przeważnie młode dziewczyny, odziane w kostiumy rybaczek, tylko w dłuższych spódnicach i bez sabotów na nogach.
Zapalały kandelabry, układały owoce, przynosiły serwetki wsunięte w srebrne i kościane kółka, oznaczone nazwiskiem właściciela, i kładły je obok talerzy. Wielohradzki usiłował odgadnąć, gdzie siedziéć będzie Muszka, i gorąco mu się robiło na myśl, iż może zajmie miejsce obok niego. Po za nim, przez rząd szeroko otwartych okien, widać było konanie dnia, przepływającego z jasności w błękitnawo-szarą mgłę. Z trzaskiem zamykano żaluzye. Rybacy kłócili się na placu i ochryple ich głosy mieszały się ze szczękiem talerzy. Nagle, z ostatnią zamkniętą żaluzyą, wrzask ten ucichł i teraz tylko słychać było dźwięk fajansu i suchy łoskot przetrząsanego srebra.
Lecz już powoli drzwi otwierać się zaczęły i wchodzili goście, szukając swych miejsc, odsuwając krzesła, oglądając serwety, zamieniając je, witając się wzajemnie. Nikt nie zwracał uwagi na Wielohradzkiego, który w swym kostiumie lwowskim, skrajanym modą wiedeńską, w sztywnym kołnierzyku i krawacie miał minę wystrojonego komiwojażera. Wszyscy ci ludzie, którzy wchodzili do sali jadalnéj, przybierając maniery i pozy rybaków i rybaczek, mieli na sobie odzież flanelową, luźne bluzy, koszule rozchylone u szyi, szewiotowe żakiety, alpagowe kurtki, ręce opalone, twarze zaczerwienione i pogryzione słoném, morskiem powietrzem. Z hałasem i śmiechem wtargnęła grupa dzieci, dwóch chłopców w marynarskich kurtkach, dwie dziewczynki w długich, flanelowych, różowych sukienkach. Rzucili się do swych krzeseł, czyniąc wielkie zamieszanie, zajmując dużo miejsca swemi maluchnemi osóbkami.
Prawie wszystkie miejsca przy stole były teraz zajęte. Dwa krzesła obok Wielohradzkiego i trzy naprzeciw pozostały próżne. Teraz rzędem zaczęły wchodzić amerykanki i zasiadać dokoła osobnego stołu, który bielił się, jak długi wązki wąż, w głębi sali. Wszystkie te miss były do siebie podobne: chude, cienkie, w bluzkach perkalowych, odstających na plecach jak balony, w spódnicach z ciemnéj wełny. Niektóre miały cerę dość świeżą i przejrzystą, przeważnie jednak były to brzydkie dziewczyny.
Na samym końcu stołu, w otoczeniu owych amerykanek, zajął miejsce siwy mężczyzna, wysoki, blady, o długiéj, białéj brodzie i spłowiałych turkusowych oczach. Miał wygląd morfinomana i źrenice zaszklone. Był to sławny malarz amerykański, Sanderson, nauczyciel téj całéj falangi młodych miss, które przywędrowały ża nim po grzbiecie oceanu do Bretanii, dla „studyowania morza”.
Dziewczyny usługujące roznosiły zupę, bulion bladawo-żółty, po którym pływały kawałki chleba. Łyżki zaczęły dzwonić o talerze i jedynie ten hałas przerywał grobową ciszę panującą w sali. Grono malarzy Amerykanów i Anglików, odzianych correct w surduty i krawaty, odbijało od reszty gości swą zimną poprawnością niekompromitujących się w zbytniém laisser aller ludzi. Wielohradzki zaczął się przypatrywać ciekawie tym bladym, podłużnym twarzom, oprawionym w wązkie paski baków lub wygolonym starannie, jak twarze aktorów lub dżokiejów. Zauważył, iż od czasu do czasu malarze przesyłali znaczące spojrzenia ku missom, a te nawzajem odpowiadały z pod przysłoniętych powiek, zaczerwienionych od wiatru i słonego powietrza morskiego.
Nagle drzwi się otworzyły z hałasem i wtargnęło do sali czterech mężczyzn oraz owa murzynka, którą Wielohradzki widział drzemiącą na „plaży” po za kabinami. Murzynka miała teraz tryumfujący turban z fularu mocno czerwonego. Dreptała po za mężczyznami, którzy szli prosto ku swoim miejscom, rozmawiając głośno. Odziani byli dziwacznie, brudno w zbyt ciasnych koszulach, w wyplamionych kurtkach. Jeden z nich miał na nogach saboty i stukał niémi przeraźliwie; inni szli cicho, jak koty, mlaskając kaloszami o zbyt wyfroterowaną podłogę.
Swobodnie i niedbale zajęli miejsca i zabrali się ostro do jedzenia zupy, odgarniając długie włosy i brody, które im spadały na ramiona, nadając pozór bandytów włoskich. Koło Wielohradzkiego usiadła murzynka i natychmiast wpakowała olbrzymi kawałek chleba w swoje szerokie usta. Miała ruchy małpy i kurczyła się na krześle, ciągle zziębła. Gorąco jednak zaczynało już panować w sali i jedna z dziewczynek otwierała wentylatory. Inne sprzątały talerze i przynosiły półmiski. Wielohradzki posmutniał i zaczął melancholijnie wpatrywać się w swój pusty talerz.
Muszka nie przyszła.
Liczył tak wiele na owo zbliżenie się przy stole, na ciągłą rozmowę, na to odosobnienie się, pomimo obecności współbiesiadników! Zamiast Muszki, miał obok siebie potworną postać taitianki, czarno-żółtą w okrutnem świetle gazu, z plamami sinemi paznogci na długich kościstych palcach.
Wielohradzki podniósł oczy, chcąc uniknąć widoku téj ręki, która ciemniała przed nim na bieli obrusa, poruszając się nerwowo, jak gad czarny i potwornie brzydki. Szmer rozmów zaczynał powoli dzwięczeć w powietrzu. Roznoszono ryby nieznane Wielohradzkiemu, prawie purpurowe. Francuzi ożywiali się, nalewając wino, jabłecznik lub piwo. Dzieci rozprawiały dość głośno o zapowiedzianych za dni parę regatach, w których miały wziąć udział wszelkie malutkie okręciki, jachty, barki będące w posiadaniu dzieciarni w Concarneau. Długowłosi mężczyźni zawiązali pomiędzy sobą pogawędkę, interpelując się przez stół, nazywając się pomiędzy sobą nabi[1] i zdając się nie zważać na otaczające ich osoby. Jedynie tylko klan malarzy amerykańskich jadł w milczeniu, zamieniając spojrzenia z miss’ami, które jadły powoli, nie śpiesząc się, wyprostowane w sztywnych kołnierzykach kretonowych bluzek.
Wielohradzki szczęśliwy był z owego braku ciekawości, jakim się odznaczali ci wszyscy ludzie. Był jedném krzesłem zapełnionem czemś, co zdawało się nie egzystować w przestrzeni. Nie potrzebował ukrywać wcale złego humoru i zdenerwowania, jakie go ogarniało. Myślą przebiegał świeżo odbytą podróż, męczącą, straszną, upokarzającą, w brudnym wagonie trzeciéj klasy, pomiędzy chłopami, plującymi bez przerwy na podłogę, i handlarzami koni, którzy powracali do Laval. Jechał tak bez wytchnienia przez Wiedeń, przebiegał miasta, goniąc tanie pociągi, i dopiero w Laval wsiadł do pierwszéj klasy, lękając się jakiego nieprzewidzianego wypadku, który-by mu kazał się wstydzić za tę źle ukrytą nędzę. Przywitanie z Muszką nie odpowiedziało jego oczekiwaniom. Dziewczyna znów zamknęła się w sobie zazdrośnie i nie dala mu niczem poznać, że była rada z jego przybycia...
Chouxfleurs, sauce blanche... — zabrzmiało nad jego uchem.
Wziął odrobinę kalafiorów, pragnąc odosobnić się znów i powrócić do swoich myśli. Lecz teraz było to już niepodobieństwem. Rozmowy krzyżowały się w powietrzu, a grupa długowłosych mężczyzn żarliwą dyskusyą przewyższała wszystkich. Wielohradzki zaczął się im przyglądać uważniéj i zdziwiony był dziwną łagodnością, jaka przebijała się z tych twarzy. Wszyscy byli do siebie podobni; sposób noszenia długich włosów i bród nadawał im zapewne ową wspólną cechę. Z rozmowy ich Wielohradzki zrozumiał, że to była właśnie owa grupa źle wychowanych malarzy francuskich, o których mówiła hrabina Dobrojowską. Zblizka jednak byli mniéj straszni, niż widziani na wybrzeżu w purpurze zachodzącego słońca. Wielohradzki starał się pochwycić treść ich rozmowy. Lecz napróżno wytężał swoją inteligencyę. Słyszał ciągle słowa: „synteza”, „symbol”, „styl” — imiona: Gwido ze Sieny, Cimabue, Ghirlandajo, Monticelli... I znów, z błyskotliwością, właściwą wykształconym Francuzom, ludzie ci przeskakiwali w rozmowie do wad ustroju społecznego, do namiętności wstrząsających umysłem ludzkim, do psychologii, do filozofii, wspominając bezustannie Platona, cytując Villiers de l’Isle Adam’a. Był to chaos, gorączka słów, wymiana myśli, chwytanie w lot wrażeń. Wielohradzki, ze swoim biednym, zaciemnionym umysłem filistra lwowskiego, przeraził się wobec téj napozór bezładnéj gadaniny ludzi, tak jaskrawo już wysuwających się po za zwyczajne objawy szaroty codziennego życia ślimaka biurowego. Dla niego prócz ścian namiestnictwa, salonów i powieści historycznych, nie istniały żadne horyzonty. Tymczasem ci ludzie o długich włosach i poplamionych farbami kurtkach grali w piłkę wiedzą i własnem zrozumieniém obowiązków człowieka. Malarze amerykańscy, ciągle milczący, zdawali się uważnie przysłuchiwać słowom tych czterech „rozczochrańców.” Czasem półgłosem zamieniali z sobą jakąś uwagę, lecz natychmiast milkli i siedzieli jakby skamieniałe sfinksy w swoich dobrze wykrochmalonych gorsach, nad talerzami, zieleniejącemi resztką sosem oblanych kalafiorów.
Obiad dobiegał do końca. Wnoszono pieczyste i sałatę. W okienku, przez które wysuwano z kuchni półmiski, ukazała się biała postać „szefa” i obok niego tragicznie melancholijna pani Lechnche. Gwar rozmów wypełniał teraz całą salę. Jedna z dziewczynek różowo ubranych, korzystając z zamieszania, piła czyste wino szklankami i purpurowe rumieńce wykwitły na jéj małą twarzyczkę. Francuzi promienieli na widok salaterek z sałatą. Miss agielskie żądały już séra i owoców, jedząc bardzo mało, dla zachowania „wiotkości” swojéj kibici. I nagle, tuż po za Tadeuszem, zaczęły rozmawiać dwie usługujące dziewczyny. Jedna z nich zapytywała drugą: czy comtesse posłano sałaty. Na przeczącą odpowiedź, dziewczyna wzięła salaterkę i znikła z nią we drzwiach, które do téj chwili były zamknięte. Przez szczelinę Tadeusz dostrzegł brzeg nakrytego obrusem stołu, oblanego jarzącem światłem. Natychmiast zrozumiał, że Dobrojowska jada osobno, w małym saloniku. Sprawiło to mu pewną ulgę, iż wiedział, że przez ścianę znajduje się Muszka, która zanadto była wyniosła i dumna, aby się mieszać z tym szarym tłumem. Zaczął żywić sekretną nadzieję, iż może hrabina zaprosi go do swojego stołu, i z wielkim apetytem zjadł udko kurczęcia oraz cały stos sałaty. Nalał nawet murzynce szklankę wina, za co otrzymał tak straszne przewrócenie białkami, iż wzdrygnął się nerwowo, nie będąc przygotowanym na podobne wyrażenie wdzięczności.
Gorąco w sali panowało straszliwe. Francuzi pocili się, i mężczyźni bez żenady rozpinali kamizelki, rozwiązywali krawaty. Kobiety wachlowały się serwetami. Dzieci kręciły się na krzesłach, pijąc coraz więcéj wina. Jedynie tylko amerykanie i amerykanki pozostali spokojni. Za to malarze francuscy gestykulowali teraz zawzięcie, deklamując całe tyrady na cześć Oven’a. Dziewczyny usługujące krzątały się, roznosząc ser, ciastka i owoce, a białe ich czepki wirowały po sali, jak olbrzymie ćmy, zwabione światłem gazu. I nagle z wielkim hałasem zaczęto wstawać od stołów, cisnąc się ku wyjściu. Wielohradzki, pragnąc pokazać się dobrze wychowanym, ukłonił się murzynce, która roześmiała się, pokazując dwa rzędy olbrzymich, zzółkłych zębów. Turban zsunął się jéj na bakier, fałszowane wino podniecało dobry humor. Zaczęła podskakiwać, jak małpa, pomiędzy dziećmi, które ją otaczały, przyglądając się jéj ze źle ukrytą ciekawością.
Wszyscy przechodzili teraz do salonu i na werendę, każąc sobie podawać tam kawę i likiery. Wielohradzki, nieprzyzwyczajony do jedzenia obiadu o tak późnéj porze, wysunął się na plac, pragnąc odetchnąć świeżém powietrzem.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Uśpieni w barkach ludzie leżeli na dnie łodzi, poowijani smołą napojoném płótnem, które w slabem świetle zawiészonych u burty latarek nabierało tonów blado-oranżowych.
Barki te stały rzędem wzdłuż ocembrowania, jak cała serya dziwacznych i nędznych alków, wrytych teraz w dno portu, z którego morze uciekło, odsłaniając łożysko zawalone kamieniami i krzakami warechu, przybierającemi w cieniach nocy zagadkowe kształty przysiadłych do ziemi potworów.
Na środku portu, czarną massą dźwigając się od ziemi, uśpione i ciche, wznosiło się stare miasto Concarneau, i tylko most zwodzony, oświetlony kilkoma latarkami, znaczył się mistyczną ścieżką, zawieszoną w przestrzeni.
Wielohradzki szedł wzdłuż wybrzeży i łoskot jego kroków po kamieniach rozchodził się daleko. Jedynie tylko oświetlone szynki wyrzucały ze swego wnętrza kłęby ludzkich głosów, głosów ochrypłych, przyciszonych szczelnie zamkniętemi drzwiami. Gdzieniegdzie pijany rybak leżał na chodniku lub zataczał się wzdłuż wybrzeża, pragnąc znaleźć swą barkę. I tylko u góry, pomimo panujących ciemności, kołysały się lekko wiatrem wydymane welony siatek, jak wuale niewidzialnych żałobnych tancerek wykonywujących ewolucye pod sklepieniém w kir spowitéj świątyni.
Wielohradzki oddychał z trudnością. Straszne wyziewy rozkładających się ryb zatruwały powietrze. Szybko Tadeusz odnalazł ową uliczkę, którą się wydostał na „plażę”, i biedz nią zaczął. Znalazłszy się przed kabinami, odetchnął. Powietrze było czyste. Dokoła panowała cisza i spokój zupełny. Tylko zdaleka słychać było szelest fal morskich. Wszystko jednak rozpływało się teraz w ciemności. W oddali wszakże, wysoko, jakby w powietrzu zawiészone, płonęły purpurowo latarnie morskie. Wyglądały jak nagie rozpalone w przestrzeni ogniska. Promienie ich płynęły daleko. Lecz nic dostrzedz więcéj nie było można. Morze cofnęło się, jak zwierz do legowiska.
Wielohradzki zaczął błądzić po „plaży” i znów uczucie wielkiego osamotnienia przepełniło mu serce. Przypomniał sobie matkę i usilne staranie, z jakiem zdołała pożyczyć w różnych miejscach tych pięćset guldenów, jakie mu dała na drogę. Nie starał się powstrzymywać jéj w tém szalonem postanowieniu. Wydawało mu się rzeczywiście, iż przyjazdem swoim dokona cudu. Tymczasem rezultat był nędzny, mały i smutny. Tadeusz postanowił nie pisać matce całéj prawdy. Oddalony od niéj, nie pobudzany serdecznością jéj głosu do szczerych zwierzeń, zaczynał znów być blagierem i pozwalał chętce przechwalania się brać górę nad codzienną szczerością. Zresztą, nie wiedział jeszcze nic pewnego. Kto wie, co mu jutro przyniesie...
Nagle zobaczył jakieś dwa cienie, sunące po skałach i niknące w oddali. Wytężał wzrok i śledził je, gdy znów podobna para musnęła go prawie i zniknęła w jakiejś rozpadlinie. Wielohradzki, nagle zaniepokojony temi milczącemi zjawiskami, zaczął iść pośpiesznie w stronę hotelu. Lecz co chwila spotykał teraz takie pary, przesuwające się w stronę skał, jak sylwetki pokutujących cieni.
W jednéj z tych par Wielohradzki poznał jedną z miss amerykańskich, prowadzoną pod rękę przez jednego z amerykańskich malarzy. Wybrzeże zaroiło się teraz od tych czarnych sylwetek. Zdawało się nawet Tadeuszowi, iż w jednéj z tych kańciastych i sztywnych postaci poznał samego mistrza, Sandersona, o szklistych źrenicach morfinomana, prowadzącego pod rękę najmłodszą ze swych uczennic lecz nie był pewnym.
Powrócił teraz na wybrzeże, gdzie coraz więcéj w płótno smołowe owiniętych postaci zaległo dna barek. Latarki, kołysane wiatrem, rzucały niepewne drżące smugi. W jednym szynku drzwi uchyliły się nagłe i Tadeusz dostrzegł całą bandę francuskich malarzy, pijących koniak razem z rybakami i chłopami. W ponurem oświetleniu szynkownianéj izby brodate ich twarze nabierały znów wyrazu fantastycznéj dzikości. Pomiędzy nimi płonął turban murzynki i błyskały białka jéj oczu. Nagle drzwi się zamknęły i w umyśle Tadeusza pozostało widzenie ujrzanego nagle dziwacznego obrazu.
Gdzieś, w oddali, jakiś majtek zaczął wyć popularną piosenkę:

Allons à-Lorient
Pêcher la sardine...

I nie mogąc przypomniéć sobie daléj ani melodyi, ani słów, powracał ciągle do tych dwóch wierszy, do tych dwóch taktów, z uporem pijaka. W wycie to przeciągłe wpadł nagle odgłos dzwonów. Było to couvre-feu, godzina dziewiąta, godzina spoczynku.
Głos dzwonów przeleciał w téj czerni po nad barkami, po nad starem miastem, zamkniętem w kamiennéj skorupie fortu, i po fałdach rozwianych wichrem siatkowych welonów popłynął na morze, nad którem czerwieniała purpura latarni portowych.
Po placu błądził Wielohradzki, wpatrując się w okna hotelu, w których powoli światła gasły. Chciał odgadnąć, gdzie się znajdował pokój Muszki, i banalny w objawie swych uczuć, zwracał się w swą moralną istotę, pragnąc pobudzić serce do rozwiązania téj zagadki.
Lecz serce milczało...









  1. W hebrajskim i arabskim nabi znaczy podprorok. (P. A.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.