Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nerwy. Czuł, iż nie jest w téj chwili przygotowany do stanięcia oko w oko z Muszką.
Wszedł na wierzchołek skały i nagle, z drugiéj strony odłamu kamienia, ujrzał pannę Dobrojowską.
Oddech mu zamarł w piersiach, ona zaś zupełnie spokojnie, z lekkim odcieniém dobrze odegranego zdziwienia, wyrzekła, podając mu rękę:
Tiens!.. c’est vous?..
I z pod przysłoniętych rzęs patrzyła mu prosto w twarz, z takim spokojem, jakby to nie ona rozkazem swoim zwabiła go na ten kraniec Europy, nad brzegi oceanu.
On patrzył również na nią, lecz był zmieszany, jak człowiek złapany na gorącym uczynku kradzieży albo innéj zbrodni. Widział przed sobą jéj prześliczną twarzyczkę, wysuwającą się z dziwacznego kapelusza, zrobionego z różowego batystu w formie dużéj budki, jaką noszą angielskie Katy Grenway dziewczynki.
Miedzianego koloru jéj włosy lekką złotawą pianą ciemniały pod arkadą koronek i batystu, przez którą przeświecały różowe, słoneczne blaski. Nigdy może Muszka nie wydała mu się tak piękną, tak złagodzoną jakimś dziecinnym, uroczym wdziękiem.
Szerokim, miękkim giestem ukazała mu natychmiast horyzont, mówiąc z półuśmiechem:
Regardez!.. comme c’est beau!..
Wielohradzki pobiegł oczami po za tę rękę, która,