Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o brunatnych, szeroko rozpiętych żaglach. Wiatr powiał silniejszy i w górze słońce bladło, zatracając swą purpurę, topiąc ją w blaskach chłodnéj, pomarańczowéj barwy.
Wielohradzki chciał coś przemówić, rozpocząć rozmowę, chwaląc morze, pytając o starą hrabinę, lecz Muszka uprzedziła go szybkim ruchem, nakazując mu milczenie.
Oh!.. tais-toi!.. — zawołała po raz pierwszy mówiąc mu tytais-toi!..
On umilkł, nie mogąc pojąć, dlaczego ona każe mu milczeć wtedy, gdy jemu potrzeba słowa piersi rozsadza, wtedy, gdy są sami i mówić mogą bezpiecznie. Lecz ona powróciła znów do swéj kontemplacyi i pragnęła odnaleźć widocznie przerwane przez Wielohradzkiego marzenie.
Trudno jednak było. Urok znikł, Muszka zmarszczyła brwi i niecierpliwie zaczęła gryźć usta.
— Czar prysł!.. — wyrzekła jakby do siebie półgłosem.
Wielohradzki naiwnie zapytał:
— Dlaczego?
Ona popatrzyła na niego z pewnym rodzajem współczucia i nareszcie wzruszyła ramionami.
— Nic... nic... chodźmy!.. — wyrzekła.
Zeszli powoli ze skały i Wielohradzki, który ślizgał się po wilgotnéj massie warechu, podziwiał, jak Muszka zsuwała się lekko, stawiając umiejętnie na