Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i ogarniała go wielka nieśmiałość. Wezwała go sama, lecz czy pamiętała już, iż sformułowała z dobréj woli to wezwanie? Jak go przyjmie? co mu powie? może wobec tych wszystkich ludzi odwróci się od niego, jak od natrętnego intruza...
Zaczął powoli okrążać „plażę”, topiąc nogi w piasku i posuwając się z trudnością. Nie miał odwagi zejść na dół i zmieszać się z tymi ludźmi, którzy na tém morskiem wybrzeżu, pod ścianami kabin, zdawali się być u siebie, na swojém terytoryum. Gdy przedostał się na drugą stronę zatoki, ze zdziwieniém ujrzał, iż po za pierwszą jest druga „plaża”, a za tą trzecia i czwarta.
Lecz tu było mniéj osób. Dwie kabiny, zamknięte na kłódki, sterczały samotnie, oparte o skałę. Kilka osób znajdowało się na wybrzeżu.
To ośmieliło Wielohradzkiego. Brnąc w piasku, zeszedł i odetchnął, gdy poczuł żwir pod stopami. Wtedy dostrzegł, że po brzegu chodzili mężczyźni w kostiumach kąpielowych i wygrzewali się na słońcu. Byli to ludzie dziwaczni, z długiemi włosami i brodami. Dwóch paliło fajki, plując na żwir, a jeden z nich, kościsty, olbrzymi brunet, który miał na plecach swego trykotu wyhaftowaną wieżę Eiffel, siedział na piasku, z nogami podkurczonemi na sposób turecki i w milczeniu patrzył na morze.
Żaden z tych ludzi nic spojrzał nawet na Wielohradzkiego. Wszyscy zdawali się być pogrążeni