Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nym, ukłonił się murzynce, która roześmiała się, pokazując dwa rzędy olbrzymich, zzółkłych zębów. Turban zsunął się jéj na bakier, fałszowane wino podniecało dobry humor. Zaczęła podskakiwać, jak małpa, pomiędzy dziećmi, które ją otaczały, przyglądając się jéj ze źle ukrytą ciekawością.
Wszyscy przechodzili teraz do salonu i na werendę, każąc sobie podawać tam kawę i likiery. Wielohradzki, nieprzyzwyczajony do jedzenia obiadu o tak późnéj porze, wysunął się na plac, pragnąc odetchnąć świeżém powietrzem.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Uśpieni w barkach ludzie leżeli na dnie łodzi, poowijani smołą napojoném płótnem, które w slabem świetle zawiészonych u burty latarek nabierało tonów blado-oranżowych.
Barki te stały rzędem wzdłuż ocembrowania, jak cała serya dziwacznych i nędznych alków, wrytych teraz w dno portu, z którego morze uciekło, odsłaniając łożysko zawalone kamieniami i krzakami warechu, przybierającemi w cieniach nocy zagadkowe kształty przysiadłych do ziemi potworów.
Na środku portu, czarną massą dźwigając się od ziemi, uśpione i ciche, wznosiło się stare miasto Concarneau, i tylko most zwodzony, oświetlony kilkoma latarkami, znaczył się mistyczną ścieżką, zawieszoną w przestrzeni.