Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wziął odrobinę kalafiorów, pragnąc odosobnić się znów i powrócić do swoich myśli. Lecz teraz było to już niepodobieństwem. Rozmowy krzyżowały się w powietrzu, a grupa długowłosych mężczyzn żarliwą dyskusyą przewyższała wszystkich. Wielohradzki zaczął się im przyglądać uważniéj i zdziwiony był dziwną łagodnością, jaka przebijała się z tych twarzy. Wszyscy byli do siebie podobni; sposób noszenia długich włosów i bród nadawał im zapewne ową wspólną cechę. Z rozmowy ich Wielohradzki zrozumiał, że to była właśnie owa grupa źle wychowanych malarzy francuskich, o których mówiła hrabina Dobrojowską. Zblizka jednak byli mniéj straszni, niż widziani na wybrzeżu w purpurze zachodzącego słońca. Wielohradzki starał się pochwycić treść ich rozmowy. Lecz napróżno wytężał swoją inteligencyę. Słyszał ciągle słowa: „synteza”, „symbol”, „styl” — imiona: Gwido ze Sieny, Cimabue, Ghirlandajo, Monticelli... I znów, z błyskotliwością, właściwą wykształconym Francuzom, ludzie ci przeskakiwali w rozmowie do wad ustroju społecznego, do namiętności wstrząsających umysłem ludzkim, do psychologii, do filozofii, wspominając bezustannie Platona, cytując Villiers de l’Isle Adam’a. Był to chaos, gorączka słów, wymiana myśli, chwytanie w lot wrażeń. Wielohradzki, ze swoim biednym, zaciemnionym umysłem filistra lwowskiego, przeraził się wobec téj napozór bezładnéj gadaniny ludzi, tak jaskrawo