Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

już wysuwających się po za zwyczajne objawy szaroty codziennego życia ślimaka biurowego. Dla niego prócz ścian namiestnictwa, salonów i powieści historycznych, nie istniały żadne horyzonty. Tymczasem ci ludzie o długich włosach i poplamionych farbami kurtkach grali w piłkę wiedzą i własnem zrozumieniém obowiązków człowieka. Malarze amerykańscy, ciągle milczący, zdawali się uważnie przysłuchiwać słowom tych czterech „rozczochrańców.” Czasem półgłosem zamieniali z sobą jakąś uwagę, lecz natychmiast milkli i siedzieli jakby skamieniałe sfinksy w swoich dobrze wykrochmalonych gorsach, nad talerzami, zieleniejącemi resztką sosem oblanych kalafiorów.
Obiad dobiegał do końca. Wnoszono pieczyste i sałatę. W okienku, przez które wysuwano z kuchni półmiski, ukazała się biała postać „szefa” i obok niego tragicznie melancholijna pani Lechnche. Gwar rozmów wypełniał teraz całą salę. Jedna z dziewczynek różowo ubranych, korzystając z zamieszania, piła czyste wino szklankami i purpurowe rumieńce wykwitły na jéj małą twarzyczkę. Francuzi promienieli na widok salaterek z sałatą. Miss agielskie żądały już séra i owoców, jedząc bardzo mało, dla zachowania „wiotkości” swojéj kibici. I nagle, tuż po za Tadeuszem, zaczęły rozmawiać dwie usługujące dziewczyny. Jedna z nich zapytywała drugą: czy comtesse posłano sałaty. Na przeczącą odpowiedź,