Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bacy wychodzili z łodzi i znikali w głębi szynkowni, zmęczeni i żujący tytuń.
Wielohradzki błądził chwilę wśród tych domów pomiędzy bandami dzieci, które przeciągały po ulicach poważne i milczące w swych aksamitnych czepkach, haftowanych złotem i szklanemi paciorkami. Zatrzymał się przed sklepem sabotów i dziwił się, jak ludzie mogą chodzić w podobnych pudełkach. Lecz tuż obok niego maluchna dziewczynka szła szybko, klekocąc po bruku drewnianemi podeszwami sabotów, i malutkie jéj nóżki wysuwały się z pod dość długiéj szafirowéj spódniczki, obciągnięte czer-wonemi pończoszkami. Nagle Wielohradzki pochylił się ku dziecku, pytając:
Où est la plage?
Lecz mała podniosła na niego wielkie czarne oczy i nie odpowiedziała nic, nie rozumiejąc po francusku. Weszła w wązką uliczkę, która schodziła na dół, cala obwiészona massą liliowych akacyj, zwiészających się z murów bramujących ten wąwóz. Wielohradzki patrzył na dziecko, jak szło poważne i spokojne, podobne do szafirowo odzianéj mniszki, podnosząc sabotami brzeg sukienki i niosąc niémal nieruchomie swą głowę, okrytą muślinem bardzo skomplikowanego czepka.
Mimowoli ta miniaturka kobiety, niknąca coraz daléj wśród murów zielonych od pleśni, pociągnęła go za sobą. Wszedł w tę uliczkę cichą i odludną