Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

glach. Żagle te przy wejściu do portów zwijały się szybko, jak skrzydła olbrzymich ptaków dążących do gniazda o wieczornéj porze. I zamiast żagli, powoli ku górze wznosiły się siatki rozpięte szeroko, siatki, w których szafirze lub zieleni przebłyskiwały srebrne ciała dużych ryb o purpurowych ogonach i skrzelach. Dno barki wyściełał śnieg sardynek, w którym słońce zapalało złotawe iskierki. I kołysząc się zwolna, nowo przybyłe łodzie torowały sobie drogę ku kamieniom ocembrowania pomiędzy massą innych bark, a na podstawie srebrnéj sardynek rysowała się teraz postać rybaka, brutalna i niezgrabna, w niekształtnych liniach odzieży, uszytéj z żaglowego płótna, gorąco-pomarańczowego koloru.
Od brzegu wyciągały się ręce, ramiona kobiet, rzucające po przez głowy innych, jak piłkę potworną i pękniętą, płaskie koszyki. Krzyk gardłowy wypełniał powietrze. Ciemne twarze mężczyzn, zjedzone przez wiatr i wodę morską, ciemniały jeszcze pod wpływem nabiegającéj krwi z wysiłku przy dźwiganiu koszów. Kobiety zachowywały ciągle dziwną przejrzystość płci, niémal dziewiczéj, pod delikatném obramowaniem swych prześlicznych muślinowych czepków. Kilkanaście szarf długich, oszytych koronką, zwieszało się z pod takiego czepka, a wiatr rozwiewał je dokoła, jak promienie świetlanéj i doskonale białéj mgły. Kołnierze białe odsłaniały szyje rybaczek i spadały do pasa na czarnéj tkaninie aksa-