Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przypomniał sobie matkę i usilne staranie, z jakiem zdołała pożyczyć w różnych miejscach tych pięćset guldenów, jakie mu dała na drogę. Nie starał się powstrzymywać jéj w tém szalonem postanowieniu. Wydawało mu się rzeczywiście, iż przyjazdem swoim dokona cudu. Tymczasem rezultat był nędzny, mały i smutny. Tadeusz postanowił nie pisać matce całéj prawdy. Oddalony od niéj, nie pobudzany serdecznością jéj głosu do szczerych zwierzeń, zaczynał znów być blagierem i pozwalał chętce przechwalania się brać górę nad codzienną szczerością. Zresztą, nie wiedział jeszcze nic pewnego. Kto wie, co mu jutro przyniesie...
Nagle zobaczył jakieś dwa cienie, sunące po skałach i niknące w oddali. Wytężał wzrok i śledził je, gdy znów podobna para musnęła go prawie i zniknęła w jakiejś rozpadlinie. Wielohradzki, nagle zaniepokojony temi milczącemi zjawiskami, zaczął iść pośpiesznie w stronę hotelu. Lecz co chwila spotykał teraz takie pary, przesuwające się w stronę skał, jak sylwetki pokutujących cieni.
W jednéj z tych par Wielohradzki poznał jedną z miss amerykańskich, prowadzoną pod rękę przez jednego z amerykańskich malarzy. Wybrzeże zaroiło się teraz od tych czarnych sylwetek. Zdawało się nawet Tadeuszowi, iż w jednéj z tych kańciastych i sztywnych postaci poznał samego mistrza, Sandersona, o szklistych źrenicach morfinomana, pro-