Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wadzącego pod rękę najmłodszą ze swych uczennic lecz nie był pewnym.
Powrócił teraz na wybrzeże, gdzie coraz więcéj w płótno smołowe owiniętych postaci zaległo dna barek. Latarki, kołysane wiatrem, rzucały niepewne drżące smugi. W jednym szynku drzwi uchyliły się nagłe i Tadeusz dostrzegł całą bandę francuskich malarzy, pijących koniak razem z rybakami i chłopami. W ponurem oświetleniu szynkownianéj izby brodate ich twarze nabierały znów wyrazu fantastycznéj dzikości. Pomiędzy nimi płonął turban mn.rzynki i błyskały białka jéj oczu. Nagle drzwi się zamknęły i w umyśle Tadeusza pozostało widzenie ujrzanego nagle dziwacznego obrazu.
Gdzieś, w oddali, jakiś majtek zaczął wyć popularną piosenkę:

Allons à-Lorient
Pêcher la sardine...

I nie mogąc przypomniéć sobie daléj ani melodyi, ani słów, powracał ciągle do tych dwóch wierszy, do tych dwóch taktów, z uporem pijaka. W wycie to przeciągłe wpadł nagle odgłos dzwonów. Było to couvre-feu, godzina dziewiąta, godzina spoczynku.
Głos dzwonów przeleciał w téj czerni po nad barkami, po nad starem miastem, zamkniętem w kamiennéj skorupie fortu, i po fałdach rozwianych wi-