Wills zbrodniarz/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Wills zbrodniarz
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death (volume II)
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.
TESTAMENTY WUJASZKA.

Generał, sir John Standerton był człowiekiem o charakterze złośliwym i pobudliwym wielce. Usprawiedliwiano to po części tem, że większą część życia spędził w Indjach, kraju, gdzie, jak powiadają najłagodniejsze usposobienie musi zostać niechybnie podkopane. Był bezżenny i żył samotnie, o ile pominiemy małą armję służących. Posiadłość kupioną przed laty dwudziestu przemianował na „Rezydencję“ co się ustaliło w całej okolicy. W tej to „Rezydencji“ wykonywał pewien rodzaj władzy feudalnej.
Nieprzyjaciele jego twierdzili, że utrzymuje na pełnej stopie ten cały bataljon, by zawsze mieć pod ręką kogoś do zwymyślania. Było, to jednak, zdaje się, zawistnem jeno oszczerstwem. Opowiadano sobie także, iż bierze rok rocznie innego adwokata, a zostało stwierdzonem, że zmienia banki z niesłychanem pośpiechem.
Leslie Frankfort siedział pewnego ranka przy śniadaniu z bratem w małym swym domu w Mayfair.
Jack Frankfort, rokujący duże nadzieje młody adwokat, pracował w biurze, prowadzącem właśnie w tym czasie sprawy sir Johna Standertona.
— Wiesz co? — powiedział Jack Frankfort. — Dziś, wieczorem zobaczy się z twym dawnym przyjacielem.
— Jakim dawnym przyjacielem?
— Standertonem.
— Gilbertem?
Jack Frankfort uśmiechnął się.
— Nie, ze strasznym stryjem Gilberta. Mamy dla niego właśnie coś załatwić.
— W jakimże celu udasz się do niego?
— Idzie o testament, mój drogi. Mamy dlań ułożyć testament.
— Ileż testamentów spisał już w życiu ten stary dziwak? — powiedział Leslie w zadumie. Biedny Gilbert!
— Czemuż biedny? — spytał brat, nabierając marmelady.
— Był przez jakichś dziesięć minut generalnym spadkobiercą stryja.
Jack zrobił grymas.
— Niema, zda się, człowieka któryby przez dziesięć minut nie był spadkobiercą starego Standertona. W ciągu ostatnich lat dwudziestu ustanawiał, jak mi mówiono spadkobiercami swymi każdy szpital, przytułek psów, czy kotów, każdy najcudaczniejszy zakład, o jakim świat słyszał dziś zaś chce zrob[ić testa]ment.
— Wstaw się, proszę, za [....] — rzekł Leslie.
Brat mruknął z niechęcią.
— Niema tu możności wstawi, s[ię za kim]kolwiek. Stary Tomlius, który miał z [nim osta]tnio do czynienia, powiedział, że jest trudną rzeczą ułożyć dla starego dziwaka testament, zanim sobie wymyśli nowy. Tak, czy owak zaciekł się teraz właśnie przy myśli spisania testamentu nowego, ja zaś mam doń pojechać w tej sprawie właśnie. Może wyruszysz razem ze mną? Wszakże znasz staruszka.
— Za żadne skarby nie pojadę z tobą! — żachnął się Leslie żywo. — Znam tego narwańca i on mnie zna dobrze. Wie, że mnie łączą stosunki przyjaźni z Gilbertem. Byliśmy raz obaj przez dwa dni w jego domu. Na miłość boską, nie powiedz, że jesteś bratem moim, gdyż inaczej wyszuka sobie napewne inne biuro adwokackie.
— Nie mam zwyczaju chlubienia się pokrewieństwem z tobą! — odparł Jack.
— [...] bezczelny drab! — powiedział [...]em. — Ale sądzę, że każdy ad[wokat być pow]inien takim.
[...]kfort wyjechał zaraz po południu [...]nu. W tym samym przedziale sie[...]ement rozmowny wielce i zaczęli [...]e jak owi nieznośni, przeciętni An[... któ]rzy czują nieprzezwyciężony wstręt do zawiązywania rozmowy w czasie podróży.
Ów dżentlemen zwiedził widocznie kawał świata i znał wielu ludzi, znanych także Jackowi. Gdy tak gwarzyli przez godzinę o najrozmaitszych rzeczach, pociąg zatrzymał się na małej stacyjce, gdzie miał Jack wysiadać. Towarzysz podróży wysiadł razem z nim.
— Cóż za dziwny zbieg okoliczności! — powiedział serdecznym tonem. — Tu jest właśnie także i mój cel podróży. Dziwna, mała, zapadła dziura, nieprawdaż?
Miasteczko nie było zresztą wcale dziwną, zapadłą dziurą i posiadało bardzo wygodną gospodę, gdzie towarzyszy podróży pomieszczono w dwu, sąsiadujących ze sobą pokojach.
Jack Frankfort spodziewał się, że dopełni swego zlecenia tegoż jeszcze wieczoru, tak, by móc wracać do Londynu pociągiem nocnym. Ale wiedział, że byłoby rzeczą nierozważną polegać na szybkiem załatwieniu sprawy ze staruszkiem.
Istotnie, był zaledwo kwadrans w hotelu, gdy mu doręczono z „Rezydencji“ zawiadomienie, iż z sir Johnem można się widzieć dopiero około dziesiątej.
W ten sposób, musiał z przykrością, porzucić myśl wracania tej nocy jeszcze do Londynu.
Przy jedzeniu spotkał towarzysza podróży.
Mimo, że nie był dokładnie poinformowany o nawyczkach życiowych sir Johna, wiedział, iż jedną z jego dziwackich pasji jest jadanie późno. Ponieważ zaś nie miał zamiaru głodować, zamówił posiłek wieczorny o pół godziny wcześniej, niż go zazwyczaj podawano w małym hoteliku.
Wyjaśnił to kilku słowami usprawiedliwienia dobrodusznemu towarzyszowi, siedzącemu naprzeciw, podczas gdy obaj operowali z zapałem doskonale upieczonego kapłona.
— Bardzo rad temu jestem! — odrzekł towarzysz. — Mam tu, w okolicy załatwić cały szereg interesów. Wiedz pan, proszę, że jestem właścicielem firmy handlującej kasami pancernemi.
— Kasami pancernemi? — zdziwił się Jack.
Jowialny dżentlemen skinął głową.
— Chociaż to w uszach pańskich brzmi może dziwnie, firma moja jest rozgałęziona znacznie. Handluję trezorami i komorami pancernemi, zarówno nowemi, jak używanemi, a w Londynie posiadam dość duży magazyn tego towaru. O ileby to nie przekraczało granic grzeczności, radbym także i panu sprzedać to czy owo.
Frankfort nie mógł sobie wyobrazić, by tego rodzaju handel dawał jakieś dochody.
— To samo dałoby się powiedzieć o każdem innem przedsiębiorstwie! — zauważył dobroduszny przemysłowiec. — Najintratniejsze są te przedsiębiorstwa, w których spryt przemienia się bezpośrednio w gotówkę.
— Na przykład...
— Na przykład, zawód adwokata! — uśmiechnął się tamten. — Wiem dobrze, że jesteś pan adwokatem, widać to bowiem odrazu, choćbyś pan nie miał teki z aktami i choćbym nie był odczytał pańskiego nazwiska.
Jack Frankfort roześmiał się.
— Jesteś pan dostatecznie bystry, by sam zostać adwokatem! — zauważył.
— Pochlebiasz pan samemu sobie! — odparł przemysłowiec.
Gdy Jack później w ulicy głównej przywołał jednokonkę, by pojechać do „Rezydencji“, zobaczył duże, kryte auto ciężarowe, na boku którego widniał prosty napis: „Towarzystwo kas pancernych — St. Brides“. Dostrzegł także swego, miłego towarzysza podróży, który żywo rozmawiał z czarnobrodym szoferem.
Za chwilę ruszyło auto ciężarowe zwolna, wąskiemi ulicami w stronę Londynu.
Jack Frankfort nie miał czasu rozstrząsać kwestji, jakie możliwości sprzedaży kasy nasuwa tak małe miasteczko, gdyż w pięć minut potem znalazł się w gabinecie sir Johna Standertona.
Stary generał był typem, jaki napotyka się często w pismach humorystycznych. Wysoki, postawny, miał czerwoną twarz, o krótko przystrzyżonych, białych pasmach bokobrodów, które ucięte tuż pod uszami, ciągnęły się dalej przez twarz w postaci białych, krzaczastych wąsów. Prócz wąskiego wieńca siwych włosów, okalającego mu tył głowy od skroni do skroni był łysy zupełnie. Zdania jego przypominały eksplozje nieustanne. Gdy młody człowiek wszedł do gabinetu, starzec jął nań patrzyć z pod dzikich brwi, mierząc go od stóp do głowy.
Był przyzwyczajony do adwokatów, znał najróżniejsze ich odcienia, ale dzielił na dwie tylko kategorje... byli to albo szubrawcy, albo głupcy. Dla starego dżentlemena nie istniał żaden stopień pośredni i nie żywił żadnej wątpliwości, że Jack Frankfort, młody człowiek o sprytnej minie zalicza się do tej pierwszej klasy. Szorstkim tonem wezwał go, by zajął miejsce.
— Chcę z panem pomówić o moim testamencie! — powiedział. — Od pewnego czasu noszę się z myślą innego uregulowania podziału mienia mego.
Była to jego stała, niezmienna formułka. Miała wywołać wrażenie, iż dopiero po długich i starannych roztrząsaniach doszedł do obecnego wniosku, oraz, że spisanie testamentu jest sprawą poważną, którą przedsiębierze się tylko raz, lub dwa razy w życiu.
Jack skinął głową.
— Doskonale, panie generale! — powiedział. — Czy ma pan może szkic?
— Nie mam wcale szkicu! — fuknął nań stary impetyk. — Mam gotowy już testament, a tu jest odpis jego!
Rzucił go adwokatowi.
— Nie wiem czyś pan to już widział?
— Tak jest! Mam odpis w tece! — oświadczył Jack spokojnie.
— Cóż pan, u licha, chcesz przez to powiedzieć. Jak się pan ośmielasz włóczyć testament mój ze sobą w tece?
— Nie znam dlań lepszego miejsca? — odrzekł młody człowiek z całą swobodą. — Wszakże nie byłoby to panu miłe, gdybym go nosił w kieszeni spodni... prawda?
Generał wypatrzył się nań.
— Nie bądź pan bezwstydnym, młodziku! — rzekł złowrogim tonem.
Nie był to, zaprawdę, dobry początek, ale Jack wiedział, że stosowano już każdą taktykę począwszy od pochlebstwa, aż do nacisku. Żadna nie miała powodzenia, a rezultatem wszystkich usiłowań, o ile wchodzili w grę adwokaci, było zawsze zerwanie stosunków z domem generała.
Byłby on dość cennym kljentem, gdyby go było można przytrzymać na stałe. Ale ani jeden z wszystkich adwokatów nie zdołał dotąd odkryć metody odpowiedniej, by go sobie zabezpieczyć.
— Ano dobrze! — powiedział generał w końcu. — Spiszże pan szczegółowo wszystkie moje życzenia i zrób potem odpowiedni szkic testamentu. W pierwszej linji unieważniam wszystkie poprzednie testamenty.
Uzbrojony w papier i ołówek, skinąwszy głową, zanotował sobie Jack to żądanie.
— Powtóre chcę, byś pan wyraził jasno, że nie daję ani grosza majątku mego schronisku psów dra Sundlesa. Człowiek ten postąpił wobec mnie bezwstydnie i odtąd niecierpię psów. Ani grosza majątku mego nie otrzyma żaden szpital, czy jakikolwiek inny zakład dobroczynny.
Stary grzesznik oddeklamował to z wyraźnem zadośćuczynieniem.
— Miałem zrazu zamiar zapisać poważną sumę jako kapitał zakładowy szpitala... — objaśnił — ale zachowanie się tego nikczemnego rządu...
Jack chciał zapytać, jaki ma stosunek spór starego dżentlemena ze złym rządem, do faktu, że cofa wszystkie zapisy poczynione instytucjom społecznym, zajmującym się biedakami. Ale, oczywiście zachował to pytanie dla siebie.
— Niema mowy o żadnym zakładzie dobroczynnym, wogóle.
Starzec mówił powoli, wybijając każde słowo z naciskiem na stole.
— Sto funtów zapisuję wojskowemu związkowi abstynenckiemu, chociaż uważam to za osielstwo. Sto funtów domowi żołnierza w Aldershot, która to kwota podniesioną będzie do tysiąca, w razie gdy zatraci charakter wyznaniowy! — zrobiwszy grymas, dodał. — Ale będzie się on trzymał Kościoła anglikańskiego aż do końca świata, przeto pieniądze pewne! Dalej... — podjął — ani grosza tutejszej kolonji chorych... uważaj pan, by się tu nie wśliznął legat... ten głupi zwarjowany doktor, o jakiemś świńskiem nazwisku stanął na czele tych, którzy chcieli zdobyć sobie prawo drogowe przez posiadłość moją. Dam ja mu prawo drogowe! — wykrzyknął złośliwie.
Zużył pół godziny na wyliczanie tych poszczególnie, którzy nie mieli korzystać z jego testamentu, a przez cały czas kwoty cofniętych legatów nie przekroczyły tysiąca funtów.
Skończywszy, spojrzał na młodego adwokata bezradnie, a twarde, niebieskie oczy jego, ożywił lekki przeblask humoru.
— Sądzę, że opatrzyłem każdego — rzekł — nie czyniąc specjalnych zarządzeń. Czy znasz pan mego bratanka? — spytał z nienacka.
— Znam przyjaciela pańskiego bratanka.
— Czy jesteś pan może krewnym tego uśmiechniętego z grymasem idjoty Leslie Frankforta? — zaryczał starzec.
— To brat mój! — odrzekł Jack spokojnie.
— Hm... — sarknął generał. Zaraz to pomyślałem, ujrzawszy twarz pańską. Czy widujesz pan Gilberta Standertona? — rzucił znowu popędliwie.
— Spotkałem go kilka razy! — rzekł Jack obojętnie. — Tak jak pan spotyka ludzi, pytając: co słychać i t. d.
— Nie spotykam nigdy ludzi, by ich spy-tać: co słychać! — zaprotestował impetyk, parskając ze wzburzenia. — Jakież masz pan o nim zdanie? — spytał po chwili.
Jackowi przyszła na myśl prośba brata, by poparł Gilberta.
— Uważam go za człowieka bardzo przyzwoitego! — powiedział. — Chociaż jest pełen rezerwy i potrosze zamknięty w sobie.
Starzec sypnął z oczu iskrami.
— Co? Brataniec mój pełen rezerwy... zamknięty w sobie? — wybuchnął. — Oczywiście trzyma się w rezerwie. Czy pan sądzi, że Standertonowie, to towar przeciętny, tandetny? W rodzinie naszej niema żadnego chamstwa, mój panie! Jesteśmy wszyscy pełni rezerwy, Bogu dzięki. Ja sam jestem człowiekiem tak pełnym rezerwy, jakiego nie spotkałeś pan jeszcze w życiu!
Ładna rezerwa, pomyślał Jack, ale nie wyraził, oczywiście tego. Natomiast podjął temat z właściwą sobie przebiegłością.
— Jest to człowiek, któremu dawać pieniądze, byłoby rzeczą wprost zbędną, zdaniem mojem! — powiedział.
— Dlaczegóż to? — warknął generał z wzrastającą wściekłością.
Jack wzruszył ramionami.
— Nie prowadzi otwartego domu i nie stara się też o specjalne stanowisko w londyńskiem towarzystwie, które traktuje, jakby był czemś lepszem.
— I jest czemś lepszem! — huknął generał. My wszyscy jesteśmy czemś lepszem, niż towarzystwo londyńskie. Czy pan sądzisz, że dbam, ot tyle, o kogoś tutaj? Czy myślisz pan, że mi imponuje taki lord High Towers, lub lady Grange? A te wszystkie świeżo upieczone arystokratyczne dorobkiewicze, które roją się po kraju, niby myszy po polu? Nie sir? Ufam bratańcowi memu, że żywi tesame poglądy. Towarzystwo w obecnym swym składzie warte, ot tyle! — strzelił z palców, tuż pod nosem Jacka, który nie drgnął nawet. — To jest miarodajne! — powiedział stanowczo, wskazując palcem na notatki adwokata. — Resztę majątku leguję Gilbertowi Standertonowi! Zapisz pan to wyraźnie.
Już dwa razy w ciągu życia wypowiadał te słowa i dwa razy zmieniał zapatrywanie. Było zupełnie możliwe, że i tym razem rozmyśli się znowu. Jeśli opinja, jaką miał pod tym względem była uzasadniona, wola jego doznać mogła zmiany do następnego rana.
— Zostań pan do jutra! — rzekł na pożegnanie. — I przynieś szkic w porze śniadania.
— O której godzinie? — spytał Jack uprzejmie
— W porze śniadania! — ryknął starzec.
— O której godzinie spożywa pan generał śniadanie?
— O tej samej co każde cywilizowane stworzenie! — ofuknął go generał. — Dwadzieścia pięć minut przed pierwszą! A o której, u djaska śniadasz pan
— Dwadzieścia minut przed pierwszą! — odparł Jack łagodnie, a przez całą drogę powrotną był ze siebie zadowolony.
Tego wieczoru nie ujrzał już swego towarzysza podróży, spotkał go nazajutrz dopiero, przy pierwszem śniadaniu, o pół do dziewiątej, jak zazwyczaj jadają dobrzy obywatele.
W międzyczasie musiało jednak zajść coś, co zmieniło znacznie pogodne, równe usposobienie przemysłowca. Był ponury, milczący, wyczerpany i wyglądał niemal na chorego. Jack pomyślał, że nastał pewnie zły czas dla obrotu kasami, a może nawet ogólny zastój handlowy. Z tego powodu unikał wzmianki o handlu i podczas całego śniadania zamienili kilka zdań zaledwie.
Gdy Jack Frankfort wrócił do „Rezydencji“, stwierdził z niemałem zdziwieniem, że stary impetyk nie zmienił swej decyzji w ciągu nocy. Żywił te same chęci, podkreślając je nawet jeszcze, tak, że Jack z wielkim jeno wysiłkiem zdołał go odwieść od skreślenia marnego zapisu stu funtów na rzecz apteki biednych w tej okolicy.
— Cały majątek powinien zostać w rodzinie! — oświadczył generał stanowczo. — Niema zgoła sensu rozpraszać go stufuntówkami. To sprawia tylko niewygodę. Sądzę, że minie jeszcze lat kilka zanim będzie dysponować mógł pieniądzmi, ale przezorność i rozwaga, to hasło rodu naszego.
Wyszło na korzyść Gilberta, że adwokat uparł się przy zachowaniu legatu dla apteki. W końcu bowiem generał skreślił wszystkie wogóle legaty testamentu i w najkrótszym, jaki dotychczas podpisał dokumencie, pozostawił całe swe ruchome i nieruchome mienie wyłącznie „mojemu, kochanemi bratańcowi“.
— On jest żonaty, prawda? — spytał.
— Podobno! — odparł Jack.
— Podobno? Cóż mi po tem! — wrzasnął starzec. — Jesteś pan moim adwokatem i masz obowiązek wiedzieć wszystko. Wywiedz się pan natychmiast czy żonaty, kto jest jego żona, z jakiej rodziny pochodzi i poślij pan im zaproszenie na obiad do mnie.
— Na kiedy? — spytał osłupiały adwokat.
— Na dziś wieczór! — oświadczył starzec. Przybędzie w odwiedziny pewien dżentlemen, lekarz mój z Yorkschire. Będzie towarzystwo wesołe! Czy ona ładna?
— Zdaje się.
Jack powiedział to z wahaniem, uczciwie zażenowany tem, że wie tak mało o Gilbercie i sprawach jego.
— Jeśli ładna i wytworna — powiedział generał powoli — uczynię dla niej osobny zapis jeszcze.
Jacka ogarnął strach. Czy miało to oznaczać nowy testament? Ale tak, czy owak, telegramy zostały wysłane.
Edyta otrzymawszy swój, przeczytała go ze zdumieniem niezmiernem.
Telegram Gilberta został w przedpokoju na stole. Nie wrócił do domu ani w nocy, ani też przez cały dzień ten.
Czerwone od płaczu oczy młodej kobiety były wymownem świadectwem, że trapiła ją dotkliwie troska o męża.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.