Willa pana regenta/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Willa pana regenta
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

N
Nazajutrz od samego rana mżył drobniutki deszczyk, całe niebo pokryło się szaremi chmurami; zapowiadała się co najmniej trzydniówka.
Okolica, smutna zazwyczaj, wyglądała jeszcze bardziej posępnie. Regent spał długo i wstał z trudnością. Po całodziennem chodzeniu zmęczonym się czuł, chociaż nie przyznawał się do tego, i kiedy wszyscy narzekali na deszcz, on jeden w duchu kontent był bardzo, że posiedzi w domu i odpocznie...
Matka panny Anieli i Bolesława, w obawie, aby się jej gość nie nudził, chciała zaprosić kogo z sąsiedztwa i urządzić partyę winta, ale pan Gorgoniusz wymówił się od tego.
— Alboż nam tu źle, pani dobrodziejko? — rzekł: — gawędzić będziemy i czas zejdzie. Deszcz niech sobie pada, niech się wypada, byle nam pojutrze nie psocił, boć niemiła to rzecz jechać przez cały dzień, gdy woda za kołnierz się leje...
— Mogliby państwo zostać.
— O nie, w żaden sposób. Panu Feliksowi urlop się kończy, a ja mam różne interesa, których opuścić nie mogę. Sądzę, że pani dobrodziejka wizytę nam niezadługo odda?...
— Chyba w zimie, albo na późnej jesieni, gdy zasiewy już się ukończą.
— W każdym czasie będziecie państwo widziani mile i powitani serdecznie... Ale dokądże to pani ucieka?
— Młócą dziś; muszę zobaczyć, co się tam dzieje.
— Jeżeli pani pozwoli, pójdę i ja z panią, zobaczę zabudowania, zbiory...
— Owszem, bardzo proszę, ale uprzedzam, że nie mam się czem pochwalić. Biedne to moje gospodarstwo, zwyczajna kolonia — nic więcej...


...Chłopiec, z głową workiem przykrytą, poganiał konie...

Średnich rozmiarów stodoła zapełniona była szczelnie zbożem, młocarnia warczała, chłopiec, z głową workiem przykrytą, poganiał parę koni, zaprzężonych do kieratu.
Robota szła żwawo i składnie, siwowłosy chłop karbowy pilnował porządku i jednocześnie pomagał robotnikom.
— Oto prawie cały zbiór tegoroczny — rzekła pani Zofia, — prócz tego jest jeszcze sterta. Niegdyś — dodała z westchnieniem, — widywałam większe w Młynkowie, w Karpiówce... Czy też pan regent przypomina sobie Młynków?...
— Czy sobie przypominam? Zdaje mi się, że mam go przed oczyma; i nieboszczyk ojciec pani żywo mi stoi w pamięci, i mąż pani, i Karpiówka... Mógłbym na poczekaniu wyliczyć wszystkie akta, jakie u ranie robili... Mój Boże, co to były za majątki, jakie kapitały! Słusznie też pani mówi, że widziała niegdyś większe zbiory...

— Niech pan nie sądzi, że żałuję majątku.
— Jednak, pani dobrodziejko, przykro to jest mieć i stracić.
— Przeciwnie, błogosławię chwilę, w której po śmierci męża i ostatecznej katastrofie majątkowej, znalazłam się tu, na tym kawałku jałowej ziemi. Było mi bardzo ciężko z początku, musiałam posuwać oszczędność do ostatecznych granic, odmawiać sobie wszystkiego, ale przy Bożej pomocy przetrwałam złe czasy i dziś, niech mi pan wierzy, wolę ten mały folwarczek własny, aniżeli rozległe majątki mego ojca i męża...
Regent roześmiał się na to.
— Eh, pani dobrodziejko, tak to się mówi — rzekł, — zawsze co setki włók, to nie Lasek...
— Czy owe setki dały mi szczęście?... przeciwnie, były przyczyną ciężkich zmartwień, a tu... tu, panie, zupełnie co innego.
Zajrzeli jeszcze do obory, do stajni, śpichlerza; wszędzie znać było ład i porządek.
— Rzeczywiście — rzekł regent, — gospodaruje pani dobrze...
— Jak umiem i jak mogę, a praca moja jest wynagrodzona nad zasługę.
— Jak to? Czyżbyś pani na tym piasku kapitały składała?
— Nie, panie, ale dzieci mam dobre...
„Dobre dzieci — pomyślał regent, — zapewne jest to szczęście, ale ciekawym co dobre dzieci przeszkadzają majątkowi, albo majątek dobrym dzieciom?“
Pani Zofia odgadła myśl regenta i zatrzymała go w ganku, dokąd właśnie weszli.
— Muszę to jaśniej wytłómaczyć — rzekła, — muszę panu powiedzieć, co mi dało ciężkie życie i długoletnie doświadczenie, raptowna zmiana losu, przejście od bogactwa i życia bez troski do twardego jarzma obowiązków i troski o chleb powszedni. Nieraz tu, w tym samym domu, czuwając po nocach nad choremi dziećmi, zadawałam sobie pytanie: coby też było z temi dziatkami, gdybym posiadała majątek mego ojca? I zdawało mi się wówczas, że los te dzieci skrzywdził strasznie. Płakałam gorzko, bluźniłam nawet. Ale po niejakim czasie przychodziła refleksya. Wszakże ja miałam majątek, byłam bogata, a teraz... I przyszło mi na myśl, że moja córka mogłaby się znaleźć w takiem samem położeniu, co ja: rozpieszczona, przyzwyczajona do zbytków, a nieumiejąca radzić sobie i pracować. Mój syn byłby paniczem, zepsutym od wczesnej młodości faworem losu... możeby wszedł na złą drogę, może...
— O, dlaczego takie przypuszczenia?
— Tyle mamy przykładów, panie! Ojciec zbiera majątek, syn go trwoni, a jeżeli nie syn, to wnuk...
— Bywa i inaczej.
— Ostatecznie przyszłam do przekonania, że lepiej się stało, że lepiej będzie, gdy przysposobię dzieci do samodzielnej pracy, gdy je przyzwyczaję do przestawania na małem. Nie paniczów nam trzeba, ale ludzi. Poszczęściło mi się: Boleś zrozumiał mnie, Anielka również. On, przez ostatnie lata edukacyi nie kosztował mnie prawie nic — a teraz oboje pracować zaczną, każde dla siebie.
— Nawet córki nie zostawisz pani przy sobie?
— Nie; pójdzie o własnych siłach.
— I nie życzy sobie pani, żeby za mąż wyszła?
— Owszem, jeżeli znajdzie człowieka uczciwego, który jej się podoba, niech idzie... Dlaczegoż miałabym bronić?... Żądam tylko, żeby umiała pracować, żeby była silna i zdolna do walki z życiem... W tych dniach nasza gromadka rozprasza się, ja sama tu zostanę...
— I nie będzie pani smutno samej?
— Największe moje smutki już przeminęły, a samotności i nudów nie lękam się; mam zawsze zajęcie.
Gdy tak rozmawiali, chłopiec, posłany konno do miasteczka, przywiózł gazety i listy z poczty. Dwa z nich były adresowane do regenta. Wziąwszy je, oraz kilka dzienników, pan regent udał się do altany, aby tam w spokoju odczytać korespondencyę i dowiedzieć się o nowinach politycznych, które go zawsze żywo interesowały.
Nie odrazu jednak wziął się do czytania. Zapalił cygaro i puścił wodze myślom, a przedmiotu do nich dostarczyła mu tylko co przerwana rozmowa. Przecież i on ma córkę, taką miłą, dobrą, ukochaną — przecież i on da tej córce majątek i dostatki... A jeżeli majątek się rozproszy? jeżeli kiedyś Wanda znajdzie się w położeniu nieszczęśliwem?.. Nie, ojciec do tego nie dopuści, póki żyje; całego majątku zięciowi nie odda, zapisem wszystko obwaruje... Tak, ale i nieboszczyk Jaskólski obwarował i zabezpieczył także, a jednak... Zapewne, ale co innego nieboszczyk Wierzbiński, panicz i potrosze hulaka — a co innego stateczny już człowiek i zdolny prawnik Wolmański! Na kogo czeka?...
Machnął ręką, jak gdyby pragnąc odpędzić smutne myśli od siebie, i machinalnie rzucił okiem na listy.
Pierwszy, od znajomego obywatela, nie zawierał nic ciekawego. Chodziło o informacye, dotyczące zawiązania pewnej spółki, oraz o naszkicowanie przedugodnych punktów. Korespondent prosił, aby to mogło być gotowe za dwa tygodnie, przed terminem zebrania się inicyatorów.
Ten list schował pan Gorgoniusz do pugilaresu. Drugi był od Kalasantego.
— Czegoż ten żąda? — mruknął; — obrażony był na mnie przed wyjazdem, a jednak... pisze.
W miarę, jak regent czytał, zdziwienie malowało się na jego twarzy; w końcu wybuchnął głośnym śmiechem.
W tej samej chwili wbiegła do altanki panna Wanda.
— Ojczulku, proszę do towarzystwa. Z czego się ojczulek tak śmieje?
— Jakże się nie mam śmiać. Roman się znalazł!...
— Pan Roman?
— Znalazł się, znalazł we własnej osobie. A to koniec świata doprawdy!
— Dlaczego?
— Dowiesz się zaraz... No, ktoby się tego spodziewał?! Wietrznik bo zawsze był, ale żeby aż do tego stopnia...


— A cóż zrobił pan Roman? — spytała panna Wanda.

— A cóż zrobił pan Roman? Słyszałam tylko, że wyjechał niewiadomo dokąd i że znaku życia nie dawał.
— Już przyjechał, przyjechał nareszcie... Ktoby się tego spodziewał!.. Masz panna ten list od Kalasantego, przeczytaj, to się dowiesz.
Nakreślony dużem, wyraźnem pismem, list pana Kalasantego brzmiał tak:
„Kochany Gorgoniuszu! Można się różnić co do pewnych zasad, a nawet spierać się i kłócić ząb za ząb, ale swoją drogą należy się kochać i w ważnych wypadkach nawzajem informować. Wolno ci uznawać pożyteczność gimnastyki, albo jej nie uznawać. Wolno w kwestyach postępowania w wiadomym wypadku słuchać mnie, albo tego śledziennika Salezego, który nie ma nawet wyobrażenia o pojęciu — ale jeżeli stanie się coś ważnego, coś takiego, co nas wszystkich obchodzi i interesuje, w takim razie mnie, jako staremu przyjacielowi i koledze, milczeć nie wolno, i oto dla czego piszę ten list.
„Ty się bawisz na wsi, używasz rozmaitych przyjemności — a tu u nas dzieją się rzeczy nadzwyczajne. Roman wrócił! Nic w tem nie byłoby dziwnego, boć ostatecznie prędzej czy później wrócićby musiał, ale wrócił nie sam: wrócił z żoną! Ożenił się... Możesz sobie wyobrazić nasze zdziwienie. Salezy zzieleniał na tę wiadomość. I wystaw sobie, jakby nigdy nic, kochany Romanek mówi o tem tak spokojnie, jak o wczorajszej partyi winta. Wczoraj zaprosił nas wszystkich, ciebie tylko brakowało. Jejmość nie pierwszej młodości, ale dość przystojna, tęga, wygląda jak ćwik. Podobno Roman kochał się w niej jeszcze, kiedy była panną, ale nie wiem z jakiego powodu małżeństwo nie przyszło do skutku. Pani wyszła za mąż, za kogo innego 1-mo voto, wkrótce owdowiała, a że nie lubi samotności, więc pocieszyła się 2-do voto, gdy jednak i ten drugi umarł, przypomniała sobie o Romanie, i jest teraz 3-tio voto. Nie spodziewałeś się tego zapewne!
„Podobno trochę grosza ma, a że i Roman coś sobie na czarną godzinę odłożył, więc urządzili dom bardzo porządnie, powiem nawet: elegancko. Na owym pierwszym wieczorze kolacya była doskonała, tak dalece, że nawet Salezy nie miał nic do zganienia. Pani Romanowa, o ile mi się zdaje, musi być baba-Herod, ale ze wszystkiego widać, że gospodyni doskonała i kobieta towarzyska. Dyskurs prowadzi znakomicie, o polityce rozprawia lepiej niż Roman, a co najdziwniejsza, gra w winta tak, jak żaden z nas. Zaraz w pierwszym robrze pokazała lwie pazury, chociaż, jak się łatwo domyślasz, siadaliśmy do gry z pewnem lekceważeniem. Dała nam lekceważenie takie, że popamiętamy! Salezy o mało nie przechorował tej klęski i teraz konspiruje, robi koalicye, żeby koniecznie jejmość ograć, ale to porządnie. W tych konspiracyach liczy dużo na ciebie, kochany Gorgoniuszu, a potrosze i my wszyscy liczymy, boć niepięknie jest, żeby się dać tak sromotnie pobić.
„Roman tryumfuje, dowodzi, że jego żona jest pogromczynią lwów, uważasz: lwów! Odpowiedziałem na to, że zazwyczaj wszelkie pogromczynie, koniec końców, przez lwy bywają pożarte. Liczymy na ciebie, przyjeżdżaj jak najprędzej i pomóż, abyśmy położyli koniec tym tryumfom.
„A Salezego nie słuchaj, bo przekonasz się, że racyi nie miał — tylko ja.
„Ściskam cię serdecznie, kochany Gorgoniuszu.
„Twój stary kolega i przyjaciel

Kalasanty.“

— No i cóż panna na to? — zapytał regent.
— Jestem niezmiernie ciekawa poznać tę panią Romanową, która o polityce rozprawia lepiej, niż pan Roman, a w wincie nad wszystkimi panami wzięła górę...
— Czy nad wszystkimi, to jeszcze nie wiadomo. Zobaczymy...
— Ojczulek ma nadzieję zwycięstwa?
— Spodziewam się...
— A jednak nie będzie to łatwo, skoro tamtych panów pobiła. Górą kobiety! No, chodźmy, ojczulku, bo na nas czekają. Ach, żeby ten nieznośny deszcz przestał padać!... Ostatnie chwile pobytu nam psuje...
— Uważam, że pannie wieś szczególnie się podoba; radabyś tu siedzieć Bóg wie jak długo, ale...
— O bynajmniej, ojczulku, nie mam zamiaru prosić o przedłużenie naszego pobytu w Lasku, chociaż jest tak przyjemny. Trzeba wracać...
— Trzeba wracać — powtórzył regent z ironicznym uśmiechem, — tak, trzeba wracać, tysiące interesów masz panna na głowie. Prawda?
— Niezawodnie...
— Ciekaw jestem bardzo; daj mi poznać chociaż jeden.
— Powiem ojczulkowi chętnie, ale dopiero w domu. Obecnie wracajmy do towarzystwa, czekają na nas...
Pomimo niepogody, nie pozwalającej ani na polowanie, ani na wycieczki, czas schodził szybko na ożywionej rozmowie. Towarzystwo podzieliło się na dwie grupy. Gospodyni domu, panna Malwina, regent i pan Feliks tworzyli jedną, młodzież, do której przyłączyła się i pani Anastazya, drugą.
Regent z niewyczerpanej kopalni swych wspomnień wydobywał coraz to nowe szczegóły, bądź to dotyczące rodziny Jaskólskich, bądź jego własnej przeszłości. Zwykle małomówna panna Malwina ożywiła się i do słów brata swoje dorzucała uwagi, a Wolski słuchał z zajęciem.
— Trudno opowiedzieć — mówił regent, — jak się cała nasza okolica zmieniła; rodziny zamożne podupadły, nowe, nieznane do zamożności przyszły, i to stosunkowo w niedługim czasie. Ludność w ogóle wzrosła, miasta powiększyły się szybko, wielkie fortuny rozpadły się na folwarki, folwarczki, kolonie; młodzież ze sfery intelligentnej garnie się do przemysłu, do rzemiosł, do handlu.
— A pan ten ruch potępia? — zapytał Wolski.
— Bynajmniej; zaznaczam tylko fakt.
Nad wieczorem deszcz ustał, ukazało się słońce; regent zawołał Mateusza, aby mu wydać dyspozycye co do wyjazdu. Postanowiono wyruszyć raniutko, jeszcze przed wschodem słońca, aby przed nocą być w domu.
— Więc o której godzinie? — zapytała Wanda.
— Punktualnie o czwartej ruszamy — odrzekł regent; — niechże panna pamięta, żeby wstać.
— Zaręczam, że Wandzia będzie na czas gotowa, — rzekła panna Aniela.
— Skądże taka pewność?
— Wynalazłyśmy doskonały sposób na zbudzenie jej niezawodne.
— Jakiż mianowicie?
— Nie kłaść się i dosiedzieć do świtu.
— I wyglądać przez cały dzień, jak ptak zmoczony na deszczu?
— Dlaczego?... Ileż razy podczas karnawału przepędzało się noc na zabawie! Prawda, panno Anielo?.. Takie noce schodzą wyjątkowo szybko... Znam to z doświadczenia; tańczyliśmy nieraz do białego dnia, a punktualnie o godzinie dziewiątej każdy z nas był w biurze, i...
— I ziewał, — wtrącił pan Feliks.
— Właśnie że nie ziewał, chociaż trzeba przyznać, że niejeden w duchu zazdrościł swym tancerkom, że nie idą do biura i mogą spać, dopóki im się podoba. Stare to dzieje; życie towarzyskie było bardziej rozwinięte, aniżeli dziś; bawiono się ochoczo a tanim kosztem.
— Pan regent przy każdej sposobności czasy swoje chwali — rzekł Wolski, — ale zwykle tak bywa; może i ja kiedyś wnukom moim opowiadać będę, jeżeli dożyję, że niegdyś, niegdyś...
— Zdaje się, że niewiele będzie do opowiadania...
— A to dlaczego? — wtrąciła panna Aniela, — ja sądzę, że będzie bardzo dużo...
— Tak? Żałuję bardzo, że nie doczekam chwili, w której pani, jako siwowłosa babcia, opowiadać będzie wnuczkom o dzisiejszych, a dla swych wnuczków już odległych czasach. Z przyjemnością posłuchałbym tej opowieści.
Słońce zniżało się ku zachodowi, jasne i piękne resztki chmur błąkających się po niebie wiatr rozpędził, na liściach drgały jeszcze krople deszczu. Panna Wanda z Anielką wyszły do ogrodu, Bolesław towarzyszył im.
— Miłym uśmiechem żegna nas wasze słońce — rzekła Wanda do swej towarzyszki.
— Przez dwa dni — wtrącił Bolesław, — nasze niebo opłakiwało godzinę rozstania się i rozłąki, ten zaś uśmiech słońca jest wyrażeniem nadziei, że jeszcze miłe chwile powrócą...
— Znasz mowę chmur i słońca? — zapytała Anielka.
— O tyle, o ile mogą za jej pomocą własne wypowiedzieć myśli. Co ci szkodzi, że na chwilę zostanę symbolistą, że powiem pannie Wandzie, iż chciałbym, aby zrozumiała mowę naszego nieba i naszego słońca?
— Ja ją rozumiem — rzekła Wanda półgłosem, — a to, co słońce powiada, w tej chwili ziścić się może bardzo łatwo. I my mamy swój dom, a nad nim to samo niebo i to samo słońce co tu, i my potrafimy odwzajemnić się gościnnością za gościnność, serdecznością za serdeczność. Jesteście państwo naszymi dłużnikami, i spodziewam się, że niezadługo zobaczę w naszych progach ciebie, Anielciu, twoją zacną mateczkę i pana Bolesława. Wszyscy serdecznie będziecie powitani...
— Ach, co za prześliczna róża! — zawołała Anielka, — zerwę ją dla ciebie.
Z temi słowy na ustach pobiegła, aby kwiat zerwać.
— Więc słońce prawdę mówi? — zapytał Bolesław, — więc jego uśmiech dzisiejszy jest w rzeczy samej symbolem nadziei?
— Tak — odrzekła Wanda z uśmiechem.
Bolesław ujął jej rękę i uścisnął.
— Dziękuję pani — rzekł, — za to słówko.
— Patrz, Wandziu, co za prześliczne kwiaty! — zawołała Anielka, pokazując zdaleka dwie okazałe róże. — Nie wiem, jakim cudem uchowały się dotychczas przed moim wzrokiem. Weź je, albo nie... zerwę jeszcze kilka innych kwiatów i zrobię ci z nich bukiet... albo nie, weź je tak jak są...
— Dlaczegoż jesteś taka niezdecydowana, Anielciu? — odrzekła Wanda, biorąc kwiaty.
— Bo, bo... widzisz, chciałabym, żebyś pamiętała o nas, chociażby tylko przez drogę, dopóki te kwiaty nie zwiędną.
— Anielciu, ja się na ciebie obrażę!
Bolesław odszedł na chwilę i powrócił z garstką niezabudek.
— Ja panie pogodzę — rzekł do Wandy, ofiarując jej modre kwiatki pamięci, — niech pani kilka z nich da mojej siostrze, wzamian za róże.
— Jak najchętniej... Zachowamy te kwiatki na pamiątkę dzisiejszego wieczoru. Panie Bolesławie, niech i pan weźmie kilka i nie rzuci, dopóki nie zwiędną...
Słońce zaszło, a w kilka godzin później ukazał się księżyc pełny. Wychyliwszy się z poza horyzontu, zajaśniał jakby łuną czerwoną, a w miarę jak się podnosił wyżej, czerwoność ta bladła, przechodząc w tony jaśniejsze, złote, tarcza jego zmniejszała się, rzucając coraz jaśniejsze blaski na całą okolicę. W oddali młyn warczał, ze wsi dochodziło szczekanie psów, koguty darły się, obwieszczając północ.
W dworku jaśniało jeszcze światło. Panny postanowiły czuwać do świtu; towarzyszyła im matka, pani Feliksowa i Bolesław. Regent wcześnie się położył; to samo zrobiła i jego siostra.
Anielka napróżno namawiała matkę, aby poszła spocząć.
— Nie, nie, moje dziecko, pozostanę z wami. Od wielu, wielu lat po raz pierwszy mam u siebie gości tak miłych; pozostanę w ich towarzystwie aż do chwili odjazdu. Przecież to tylko parę godzin; dziś pożegnam gości, za dwa dni wyprawię dzieci i pozostanę znowu sama jedna. Będę miała czas wyspać się dowoli...
— A do nas kiedy pani przyjedzie? — zapytała Wanda.
— Nie wiem jeszcze, ale sądzę, że późną jesienią, kiedy się wszystkie roboty pokończą...
— Alboż one kończą się kiedy? — rzekł pan Feliks.
— W polu kończą się; na folwarku rzeczywiście nigdy, ale ja o polnych robotach mówię.
— Pola już puste.
— Niezupełnie, znajdzie się jeszcze co do wykopania, a trzeba też myśleć, żeby na rok przyszły było co zbierać, trzeba pokończyć orki, bronowanie, zasiew. Wpierw nie ruszę się z domu ani na krok. Później za to będę swobodniejsza i wówczas pospłacam długi towarzyskie, odwiedzę wszystkich znajomych.
— Z niecierpliwością oczekiwać będziemy, — rzekła panna Wanda.
Pan Feliks wyglądał przez otwarte okno.
— Co za prześliczna noc — mówił, — jaka spokojna, jaka cicha! chociaż wsłuchawszy się bacznie, można rozróżniać różne szmery; są one na pozór niepochwytne, ale przecież...
— Tak — odrzekła panna Aniela, — te głosy nocy letniej zlewają się w jeden chór, rzewny jakiś i smętny, ale miły, usposabiający do marzeń.
— Masz słuszność, Anielciu — potwierdziła Wanda, — ja nieraz przesiaduję po parę godzin w ogrodzie lub na ganku naszego domu, gdy jest taki jak dzisiaj księżycowy wieczór. Tylko u nas trochę inaczej. Blizko miasto, obok domu szosa, turkot wózków prawie nie ustaje, a zdaleka niby parodya księżyca, błyszczy z wysokiej wieży świetlana tarcza zegara miejskiego. Podczas nocy ciemnych wieży nie widać, a tarcza zegaru wydaje się niby przyćmiony trochę księżyc, zawieszony w powietrzu. Odgłos dzwonu, wygłaszającego godziny, dochodzi do naszej willi; nieraz naliczyłam dwanaście uderzeń. Tu, w Lasku, noc jest więcej uroczysta i cicha, u nas miasto psuje harmonię; turkot wozów, krzyki ludzi pijanych, powracających z miasta, wytwarzają dysonanse, niby przykry zgrzyt na tle miłej melodyi.
— Ma pani słuszność, i nie bez racyi to gdzieś napisano, że wieś jest stworzona przez Boga, a miasto przez ludzi. Swoją drogą nie umiem sobie wyobrazić życia na wsi podczas zimy.
— A to dlaczego? — zapytała Wanda.
— Zdaje mi się, że sen letargiczny, obejmujący całą naturę, objąłby także mnie, że usnąłbym tak samo, jak niedźwiedź, w swojem legowisku. Zasnąłbym z początkiem zimy, aby się obudzić dopiero na wiosnę, gdy słońce zacznie przygrzewać i całą naturę do życia powoła.
— Wielkie to szczęście, mój kochany — wtrąciła pani Anastazya, — że los skazał nas na mieszkanie w mieście; smutnoby mi było patrzeć na śpiącego niedźwiadka. Twoja fabryka nie zna co to lato, ani co zima; para wciąż kłębi się w kotle, bąk obraca się ileś tam tysięcy razy na minutę, rozdmuchując ogniska, huk młotów nie ustaje, dopóki przerażający pisk świstawki nie da hasła odpoczynku. Zima i lato zupełnie jednakowe; niemasz żadnej różnicy.
— Przepraszam, bo jest.
— Jakaż?
— W zimie robimy dłużej przy świetle sztucznem, latem przy słonecznem.
— To różnica!
— Zapewne.
— A u pani tu w zimie bardzo smutno? — zapytała Wanda pani Zofii.
— Wesoło nie jest... Jak okiem sięgnąć — biało: pola pod śniegiem, rzeka w lodowych okowach, gałęzie nagie. Gdy się zerwie zadymka, świata nie widać, a często zdarza się podczas bardzo śnieżnej zimy, że zasypani jesteśmy aż po same strzechy. Kopiemy wtenczas ścieżki, które wydają się niby głębokie rowy w śniegu wyryte. Wtenczas jesteśmy zupełnie odcięci od świata; wiatr wstrząsa oknami i wyje w kominach bardzo niemiłe melodye, a głodne wilki wyją, aż się echo rozlega.
— Dziękuję za tę przyjemność — rzekł Wolski, — wolę już moje machiny; te przynajmniej jedzą tylko węgiel kamienny i nie kaleczą ludzi, umiejących się z niemi obchodzić. Dziwię się, że pani może tu przez zimę wysiedzieć.
— Nawet bardzo mi dobrze. Wówczas całe życie naszej nielicznej gromadki koncentruje się w domu; przepędzamy czas literalnie przy ognisku domowem. Kiedy niekiedy przez zaspy śnieżne przedostaje się saneczkami chłopiec na pocztę i przywozi listy i gazety. Wtenczas jest dla mnie prawdziwa uczta. Są listy od dzieci, o których nieustannie myślę. Czytając ich pismo, wyobrażam sobie, że jesteśmy razem, że słyszę ich głos, że rozmawiam z niemi. Bardzo przyjemna to chwila w osamotnieniu. Aby ją przedłużyć, biorę się natychmiast do odpisywania na te listy i piszę, piszę, póki mogę... Wypowiadam wszystko co myślę, a kiedym już to skończyła, wówczas czytam gazetę i dowiaduję się, co na świecie się dzieje. Nie uwierzycie państwo, jak drogim jest w takiej chwili ów kawałek zadrukowanej bibuły! Zastępuje on gości, wesołych gawędziarzy, mających pełno nowin do powiedzenia, zastępuje towarzystwo, którego mieć nie można, staje się łącznikiem pomiędzy nami a całą ludzkością. Mam też i trochę książek... Tak więc wolne chwile przepędzam, i zima mi się nie dłuży. Ej, widzę, że pani Anastazyi oczy do snu się kleją...
— Ależ nie...
— Niech się pani położy.
— A któraż to godzina?
— Blizko druga. Za dwie godziny według życzenia pana regenta, ekwipaże mogą już być przed gankiem.
— Tylko dwie godziny? — powtórzyła z westchnieniem panna Aniela; — jakżebym rada je przedłużyć!
Księżyc płynął po niebie, podnosząc się coraz wyżej, a pełna jego tarcza stawała się coraz bledszą i jaśniejszą; drzewa w tem oświetleniu łagodnem rysowały się wyraźnie, między niebem a ziemią zdawały się płynąć fale świetlanego eteru, przez otwarte okna wpadał do pokoju łagodny wietrzyk i przynosił zapach roślin, odświeżonych w kilkodniowej kąpieli deszczu.
— Czy widziała kiedy pani wschód słońca? — zapytał Bolesław Wandy.
— Widziałam niejednokrotnie. Z zapytania pańskiego wnoszę, że mam opinię śpiocha. Owszem, wschód słońca widuję często latem, a sąsiedztwo miasta psuje nieco piękność tego codziennego, a zawsze tak wspaniałego zjawiska.
— Dlaczego?
— Słońce ukazuje się z poza murów miejskich. Nim można je od nas, z przed naszego domu, zobaczyć, oświetla ono miasto rozmaitemi barwami, wieże rysują się na tle seledynu, purpury, złota, które z kolei ustępuje miejsca czystemu lazurowi. Słońce wzbija się coraz wyżej, wychyla się z poza masy murów, a wtenczas już jest taka jasność, że patrzeć nie można...
— Dla nas to trochę inaczej; widowisko jest prostsze. Ot tam, od wschodu, widnokrąg jest ujęty niby w ramę, w czarną linię lasu — i z poza niej słońce się ukazuje. Obrazek prosty, ramy sosnowe, a jednak wspaniale to wygląda. Zobaczy pani to zaraz po piątej.
— O, to już będziemy stąd daleko...
— Zdaje się — odrzekł z uśmiechem, — że będziemy jeszcze tutaj.
— Pan nie wie zapewne o tem, że ojczulek mój jest punktualny jak zegarek, a Mateusz nie spóźnia się nigdy, chociaż nie posiada zegarka i czas mierzy po swojemu.
— A pani zapewne nie wie o tem — odrzekł, — że na wsi witają serdecznie, a żegnają długo, i że właśnie w chwili rozstania się mają najwięcej do powiedzenia. Taki to już zwyczaj odwieczny, który trzeba szanować...
— Pan lubi odwieczne zwyczaje?
— Jeżeli są dobre... a w tym razie zazdroszczę Jozuemu. Gdybym miał siłę po temu, powstrzymałbym słońce za lasem: niechby się spóźniło wyjątkowo...
Wolski, usłyszawszy ostatnie wyrazy, odezwał się:
— W poetycznym nastroju jesteś, Bolesławie. Śmiem przypuszczać, że na marginesach twoich matematycznych notatek znajdują się sonety...
— Niestety, nie; ale to tylko dlatego, że nie posiadam daru rymotwórcy; gdyby nie ta przeszkoda, twoje przypuszczenie, panie Feliksie, byłoby bardzo trafne.
Cienie nocy zaczęły pierzchać; ponad lasem niebo rozjaśniało się coraz więcej, przybierając barwę złotą, a następnie różową.
Mateusz wytoczył ekwipaż z wozowni i krzątał się koło koni. Za jego przykładem poszedł Filip, fornal, mający odwieźć państwa Wolskich z dziećmi, na folwarku zaczął się robić ruch, a w domu powstała żwawa krzątanina.
Na stole samowar buchał kłębami pary, górując nad całym arsenałem talerzy, szklanek, dzbanuszków.
Jakże bo gości puścić w całodzienną podróż na głodno? Uprzejma gospodyni nigdy nie pozwoliłaby na to.
Nie zginą z głodu, ani z pragnienia, bo oprócz tego, co zastawione na stole, dwa dobrze naładowane koszyki będą włożone do bryczki.
Regent zerwał się przed czwartą, ubrał się szybko i pobiegł wprost do Mateusza.
Stary służbista był już gotów. Zapinał ostatni guzik u płaszcza i miał siadać na kozieł.
— W porządku wszystko? — zapytał regent.
— W porządku... Ale pani kazała jeszcze nie zajeżdżać; na śniadanie nas wołają. Bardzo tu jest dobrze dla ludzi; jadła dają do sytości.
— No, to idź-że i najedz się do sytości; a kto koni popilnuje przez ten czas?
— Jest tu, proszę pana, Filipowy chłopiec, Maciek; jego można zostawić.
— Niechże będzie i Maciek, tylko pamiętaj, że dziś przed nocą musimy być w domu.
— Będziemy... Koniska wypoczęły i napasione; niemało-ć tu owsa i koniczyny zjadły.
Stało się tak, jak przewidział Bolesław. Panna Wanda widziała wschód słońca z ganku, a wszyscy mieli sobie tyle do powiedzenia, że wyjazd blizko o dwie godziny był opóźniony.
Matka Bolesława przy pożegnaniu rzekła do regenta:
— Niech pan nie broni Wandzi, jeżeli zechce nauczyć się czego pożytecznego i do samodzielnej pracy się sposobić. Majątek dobra rzecz, ale nie trwała, przygotowanie do walki z losem — to dopiero posag...
Bolesław w chwili rozstania był zamyślony! i milczący; podał rękę pannie Wandzie i pożegnał ją spojrzeniem. Anielka rzuciła się na szyję przyjaciółce i szepnęła za siebie i za brata:
— Kochaj nas zawsze tak, jak my cię kochamy.
— Do zobaczenia!
— Bądźcie zdrowi!
Mateusz przeżegnał się i ruszył, za nim podążył Filip, wiozący państwa Wolskich i dzieci, które pełnem żalu i smutku wejrzeniem żegnały Lasek, gdzie im było tak dobrze i swobodnie.
— Do widzenia! do widzenia! — wołały maleństwa, chociaż ci, do których to pożegnanie było wystosowane, już tego słyszeć nie mogli.
Bryczki zniknęły w tumanie kurzawy, a w Lasku na ganku długo jeszcze stał Bolesław z siostrą.
— Smutno ci? — spytała Anielka.
— Bardzo... — odrzekł.
— Cierpliwości, braciszku. Niech cię to pocieszy, że i jej także jest smutno. Ja coś o tem wiem.
— Anielciu!
— Dość, dość, już i tak powiedziałam za dużo...
W Pokornicy, przy karczmie, Mateusz konie zatrzymał.
— Cóż to? popasać chcesz już? — zapytał regent.
— A nie, jeno godziłoby się pożegnać...
— Aha... z narzeczoną... Żegnajże się, żegnaj! byle nie za długo, mój ty zakochany młodzieńcze!
Mateusz raźnie zeskoczył z kozła i zbliżył się do kobiety, oczekującej go przed karczmą. Zamienili z sobą słów kilka, poczem babina zbliżyła się do powozu.
— Już niech go wielmożny pan — rzekła, całując w rękę regenta, — i wielmożna pani, i wielmożna panienka mają w swojej opiece...
— Bądź spokojna, kobieto: włos mu z głowy nie spadnie...
— Żeby jeno tych dwustu rubli nie utracił, bo to na grunt przeznaczone, a jakże bez gruntu chłopa wyżywić?
Regent przyrzekł, że i nad tem czuwać będzie, Mateusz zaś zaklął się, że przyniesie w całości i dowody i kapitał za kilka tygodni, jak tylko zmiarkuje, że kartofle już wykopane, i że żadna przeszkoda na drodze do szczęścia nie stoi.
Powrót odbył się pomyślnie, przy pięknej pogodzie, a kiedy zegar miejski północ wydzwaniał, regent z siostrą i córką znajdował się już w swej wygodnej, ulubionej wilii.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.